Historia pewnej rozwiązłości - Danka Braun - ebook + audiobook + książka

Historia pewnej rozwiązłości ebook i audiobook

Braun Danka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kolejny  tom pasjonującej sagi rodzinnej.
Krzysiek Orłowski poznaje szokującą przeszłość swojej nowo poślubionej żony, ale dla dobra syna stara się być przykładnym mężem i ojcem. Robert i Renata, wciąż zakochani w sobie, są zauroczeni wnukiem. Pewnego dnia poukładane życie Orłowskich wali się w gruzy. Jedno tragiczne zdarzenie zmienia diametralnie życie obu małżeństw – już nic nie będzie takie jak wcześniej. Los stawia przed bohaterami trudne wybory i zmusza do podejmowania niełatwych decyzji. Czy rodzina Orłowskich przetrwa ciężkie chwile? Czy uda im się odbudować miłość i przywrócić szczęście?
Motto Orłowskich brzmi: W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 25 min

Lektor: Ewa Abart

Oceny
4,6 (168 ocen)
120
39
8
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria. Polecam serdecznie ♥️♥️♥️
00
LadyPok

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Nina1973

Nie oderwiesz się od lektury

super seria
00
angela3022

Nie oderwiesz się od lektury

super 👍
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Copyright © by Danka Braun

Copyright © 2016 by Grupa Wydawnicza

Literatura Inspiruje Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:Sylwia Drożdżyk-Reszka

Korekta:Justyna Jakubczyk

Skład: Marek Zinkiewicz

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na okładce: © by photoCD (Fotolia)

ISBN 978-83-65223-49-4

Słupsk/Warszawa 2016

Wydawnictwo Prozami Sp. z o.o.

[email protected]

www.prozami.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Moim przyjaciółkom ze studenckich lat: Jadzi B., Jadzi J. i Ilonie

KILKA SŁÓW WSTĘPU

Droga Czytelniczko! Drogi Czytelniku!

Kiedy czytaliście poprzednie części sagi o rodzinie Orłowskich, na pewno zauważyliście, że opowiadając ich historię, trzymałam się sztywno ram czasowych. Z listów, jakie od Was otrzymuję, wiem, że bardzo ciekawi Was, jak się potoczą dalej losy Wiki i Krzyśka. Niestety na razie nie wydarzyło się w ich życiu nic aż tak szczególnego, żeby zaabsorbować Waszą uwagę na dłużej. Dlatego wyciągnęłam z sejfu swą magiczną kryształową kulę, która jest w wyposażeniu każdej profesjonalnej wróżki i powieściopisarki, i zajrzałam w przyszłość Roberta i Renaty. To, co tam zobaczyłam, opisałam w niniejszej książce.

Kochani, zapraszam Was do domu Orłowskich. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić w ich towarzystwie.

Danka Braun

PROLOG

Robert drżącymi rękami przemył twarz. Spojrzał w lustro. Ujrzał w nim obcego człowieka. Nagle postarzałego o kilka lat, o zmęczonych, wypełnionych strachem oczach.

Bał się. Więcej: był przerażony! Nigdy wcześniej nie zaznał takiego uczucia lęku jak teraz. Często widział ten strach w oczach krewnych swoich pacjentów. Patrzyli na niego tym samym przerażonym wzrokiem, prosząc go o uratowanie życia ukochanej osoby. Zawsze starał się dodać im otuchy, zaszczepić iskierkę nadziei nawet w beznadziejnych sytuacjach. Zmniejszyć trochę ten ich strach spokojnym tonem i uspokajającymi słowami profesjonalisty, dla którego operacja jest tylko rutynowym zabiegiem, łatwym i bezpiecznym jak obcięcie paznokci. Kłamał, ponieważ każdy, nawet najłatwiejszy zabieg chirurgiczny niesie ze sobą pewne ryzyko – ale nie mógł powiedzieć tego na głos. Pacjenci i ich bliscy patrzyli na niego jak na Boga – w pewien sposób czuł się nim, przecież w jego rękach spoczywało życie ludzkie. Człowiek leżący na stole zabiegowym mógł za każdy jego błąd zapłacić najwyższą cenę. Dlatego Robert przed każdym zabiegiem był spięty i zawsze czuł pewien niepokój niepozwalający mu zjeść spokojnie zwykłego śniadania. Dopiero gdy wychodził z sali operacyjnej, mógł się rozluźnić i powiedzieć do siebie: „Uff, dziś nie zabiłem nikogo, może nawet uratowałem komuś życie”.

Bezsilność to paskudne uczucie. Rzadko czuł się bezsilny. Dotychczas uważał, że zawsze jest jakieś wyjście, zawsze można znaleźć sposób na pokonanie przeszkody… Ale nie w wypadku choroby. On, lekarz, który uratował tysiące istnień ludzkich, nie potrafił uratować kobiety, którą kochał najbardziej na świecie.

Wytarł twarz i ręce papierowym ręcznikiem. Nabrał głęboko powietrza i wszedł do separatki, w której leżała jego żona. Gdy spojrzał na nią, poczuł, jakby jego serce włożono w imadło i mocno ściśnięto. Renata miała zamknięte oczy, oddychała nierówno. Opleciona pajęczyną rurek podpiętych do aparatury medycznej wydawała się bardzo drobna i krucha. Dotknął ręką jej czoła. Poczuł niemal fizyczny ból, jakby dotknął rozpalonego żelaza. Temperatura nie spadała. Lek nie działał.

Zrobił nowy zimny kompres i położył go na czoło żony.

Sepsa. Słowo, którego się boi każdy lekarz, przed którym drży każdy chirurg.

Posocznica zaatakowała nieoczekiwanie, jak podstępny psychopatyczny morderca wyskakujący zza węgła domu. Nic nie zapowiadało, że zdrowa rano kobieta, wieczorem będzie walczyła o życie. Nie rozpoznał od razu choroby, myślał, że złapała ostrą grypę. Dopiero w nocy, gdy temperatura nie ustępowała, zaniepokoił się.

– Malutka, czy byłaś ostatnio w jakiejś restauracji albo u kosmetyczki lub fryzjera? – zapytał żonę.

– Nie. Ale byłam u dentysty – odparła słabym głosem.

– W naszej klinice?

– Nie. Nie miałam czasu jechać do was, oprócz tego macie długie terminy – powiedziała cicho. Potem dodała trochę mocniejszym tonem: – No dobrze. Chciałam dać zarobić ludziom, którzy tego potrzebują. Byłam u Doroty.

Dorota kiedyś pracowała w przychodni stomatologicznej, mieszczącej się przy klinice Orłowskiego, ale kilka miesięcy temu zwolniła się, żeby „przejść na swoje”. Nie miała jeszcze wielu pacjentów, dlatego Renata chodziła do niej z drobnymi problemami natury stomatologicznej.

Wtedy dopiero Robert zrozumiał, że to sepsa.

Do separatki wszedł Martin, jego wspólnik i przyjaciel, też lekarz.

– Może ten nowy lek zadziała – powiedział mało przekonująco. – Renata dostała go dopiero dwa razy.

– Może zadziała – potwierdził Robert. Chciał być oszukiwany. Chciał mieć nadzieję.

Wypróbowali wszystkie antybiotyki, które mogły być pomocne. Martin przywiózł z Berlina najskuteczniejsze leki najnowszej generacji niedostępne w Polsce. Dostała nawet lek będący jeszcze w fazie badań, który podobno miał zrewolucjonizować dziedzinę toksykologii. Podano jej go dwa razy, ale na razie efektów nie było widać.

– Powinieneś jechać do domu, wykąpać się i przebrać. Zaczynasz już cuchnąć – skłamał Martin, pragnąc nakłonić przyjaciela do opuszczenia szpitala. – Wyglądasz koszmarnie. Ile czasu nie spałeś?

– Od kiedy zachorowała. Trzy noce. Ale zdrzemnąłem się przy jej łóżku.

– Robert, nic tu nie pomożesz.

– Nie mogę jej zostawić. Gdyby coś się stało… – nie dokończył, bo rozpacz ścisnęła mu gardło.

– Nic się nie stanie, jeśli wyjdziesz na trochę. Ja tu będę.

Robert wyszedł ze szpitala. Renata leżała nie w ich klinice, która nie miała oddziału toksykologicznego, tylko na Kopernika. Skierował się w stronę samochodu. Wsiadł do niego, ale nie odjechał. Przez chwilę siedział nieruchomo, trzymając się kurczowo kierownicy jak staruszek swojej laski. Nieoczekiwane spazmy płaczu wstrząsnęły jego ciałem. Płakał jak dziecko, głośno szlochając. Nigdy wcześniej nie płakał, zawsze ból znosił w milczeniu. Ale nigdy nie cierpiał tak jak teraz.

Boże, co ja zrobię bez niej! Gdy jej zabraknie, ja też nie chcę żyć! – zawołał do siebie.

Po wypowiedzeniu tych słów nagle opanował się, przestał szlochać.

Ona nie umrze! Nie może umrzeć!

Wytarł twarz chusteczką. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał z parkingu. Nadal wahał się, czy powiedzieć rodzinie o chorobie Renaty. Na razie nikt o tym nie wiedział. Nie powiedział nawet swojej matce, która była z Izą w Ystad u Petera, swojego pasierba – jeśli można tak nazywać mężczyznę, który został pasierbem, mając czterdzieści lat.

Krzysiek, syn Roberta, również nie wiedział nic o chorobie matki. Był ze swoją nowo poślubioną żoną na Wyspach Kanaryjskich. Robert nie chciał ściągać go do Krakowa. Ciągle liczył, że opanują chorobę. Uważał, że nie ma sensu ich niepotrzebnie martwić, przecież i tak nic nie pomogą. Oprócz tego nie miał na tyle sił, by patrzeć na cierpienie i przerażenie swoich dzieci…

Jadąc do domu, zahaczył o mały kościółek. Rzadko bywał w kościele. Był agnostykiem. Czasami chcąc zrobić przyjemność żonie, szedł z nią na mszę, ale zawsze znudzony czekał, aż skończy się obrządek. Teraz wszedł do niemal pustej świątyni i usiadł w ostatniej ławce, zaraz jednak wstał i podszedł bliżej do ołtarza. Pozłacany Chrystus litościwie spoglądał na niego ze swojego krzyża. Robert ukląkł i zamknął oczy. Chciał przypomnieć sobie słowa jakiejś modlitwy, ale bez skutku. Zresztą czy Bóg naprawdę lubi wysłuchiwać bezmyślnie wyklepanych formułek wymyślonych setki lat temu i brzmiących dziś absurdalnie sztucznie? Chyba nie…

Postanowił modlić się po swojemu.

Nie wiem, Boże, od czego zacząć, bo dawno się nie modliłem. Nie wiem, czy istniejesz… Bardzo bym chciał, żebyś był… ale grzech wątpliwości nigdy mnie nie opuszcza. Czasami oczami empiryka widzę Cię w Twoim dziele – w tym, co nas otacza, a co podobno Ty stworzyłeś. Widzę Cię w nigdy niepowtarzalnym płatku śniegu, w małej pszczole zbierającej nektar z kwiatka i w ciele pacjenta, który leży na stole operacyjnym. Wtedy wierzę w kreacjonizm. Wierzę, że to wszystko nie mogło powstać samo z siebie, w drodze ewolucji lansowanej nam przez naukę. Coś tak doskonałego musiało być dziełem potężnych sił. Istoty Boskiej. Stwórcy, który wszystko zaplanował, ukształtował i ożywił. A nie skutkiem wielkiego niekontrolowanego wybuchu. Kiedy jednak widzę, ile zła jest na tym świecie, na ile bólu i cierpienia narażasz swoje dzieci, to znowu ogarnia mnie zwątpienie. Ktoś tak doskonały jak Ty nie może być aż tak okrutnym… Wybacz mi, Boże, moje słowa, które wygłaszam tu, klęcząc przed Twym ołtarzem. Nie wolno mi Ciebie krytykować, przyszedłem przecież błagać o łaskę. O litość… Powinienem zaakceptować z pokorą Twój Boski Plan, nie buntować się, nie podawać w wątpliwość jego zasadności… Wybacz mi, Boże, moją butę, okaż mi łaskę i wysłuchaj mojej prośby: nie zabieraj do siebie mojej żony. Ona nie ma takich wątpliwości jak ja, wierzy w Ciebie, jest dużo lepsza ode mnie… Kocham ją bardzo… Błagam Cię, Boże, nie odbieraj mi jej. Nie odbieraj jej naszym dzieciom. Jest nam potrzebna… Dzięki niej jesteśmy lepsi…

Robert wstał ze stopni ołtarza. Podszedł do szafki z datkami, gdzie stały zapalone świeczki. Wyjął portfel, a z niego wszystkie pieniądze: trochę monet i zwitek banknotów. Wrzucił wszystko przez szparę wydrążoną w blacie skrzyni. Zapalił kilka świec. Jeszcze raz klęknął i przeżegnał się. Znowu dopadło go wzruszenie. Niekontrolowane łzy zaczęły same płynąć. W pośpiechu wyjął z kieszeni chusteczki higieniczne i szybko wytarł łzy. Wstydził się ich przed samym sobą. Podobno prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze.

Zauważył, że przygląda mu się z uwagą stary ksiądz. Był niewysokim mężczyzną o pooranej bruzdami twarzy i suchej zgarbionej sylwetce obleczonej starą mocno podniszczoną sutanną. „Tak chyba wyglądają pustelnicy”, pomyślał Robert. Trochę skrępowany swoją słabością odwrócił od staruszka oczy.

– Co cię przyprowadziło do nas, synu? – zapytał ksiądz.

Z oczu Roberta ponownie popłynęły łzy. Osunął się na ławkę. Głośny szloch wydobył się z jego piersi, a ciałem wstrząsnęły dreszcze. Starał się zapanować nad spazmami, ale dopiero po chwili mu się to udało.

– Przepraszam cię, ojcze, nigdy mi się nie zdarza, żebym ryczał jak baba, ale… moja żona umiera – powiedział z trudem. Tym razem zapanował nad ponowną fontanną łez. – Nie umiem jej pomóc, chociaż jestem lekarzem…

– Nasz Pan jest litościwy. Może cię wysłucha.

– Wątpię, nie jestem wierzący… – szepnął Robert.

– Chyba jednak jesteś, jeśli tutaj przyszedłeś. – Uśmiechnął się dobrotliwie. – Pomodlę się razem z tobą.

– Dziękuję. Może ciebie, ojcze, Bóg prędzej wysłucha. Moja żona ma na imię Renata. Renata Orłowska. – Zaczerwienił się, zmieszany swoimi słowami. Tak jakby Bóg potrzebował do modlitwy danych osobowych.

Ksiądz nic nie powiedział, tylko lekko się uśmiechnął.

– Pomódlmy się razem.

Miał dziwny akcent, zaciągał, jakby pochodził z Kresów. Modlili się w milczeniu. Po chwili Robert wstał.

– Muszę iść do żony – szepnął tonem usprawiedliwienia.

– Idź, synu. I nie trać nadziei. Pamiętaj, że nasz Pan jest miłościwy – odpowiedział mu ksiądz.

Robert wyszedł i nie oglądając się za siebie, wsiadł do samochodu.

Kiedy podjechał pod dom, podeszli do niego Nowakowie, starsze małżeństwo, które od wielu lat pracowało u Orłowskich.

– Panie Robercie, co z panią Renatą? Jes jakoś poprawa? – zapytał niespokojnie Józef.

– Na razie nie ma. Ale podaliśmy jej nowy lek – odparł Robert, nie patrząc im w oczy.

– Dzwoniła pani Basia i Krzysiek. Dziwili sie, że pan nie odbiero od nich telefonu.

– Mam nadzieję, że nie powiedzieliście im o chorobie mojej żony?

– Nie powiedzieliśmy, bo pan nom zakazoł. Ale chyba powinni wiedzieć. Bo gdyby coś się stało, to mieliby pretensje – powiedział niepewnie Józef.

– A co miałoby się stać, do cholery?! – wybuchł Robert. Zaraz jednak opanował się. – Przepraszam. Moja żona wyjdzie z tego. Musi wyzdrowieć! – dodał, starając się nadać pewności swojemu głosowi.

Wziął szybki prysznic, ogolił się i przebrał w świeże ubranie. Wypił szklankę soku pomidorowego, nie ruszył jednak obiadu przyniesionego przez panią Stasię, bo nadal nie potrafił przełknąć żadnego kęsa. Renata otworzyła oczy. Ze zdziwieniem zauważyła, że znajduje się nie w swoim domu, tylko w szpitalnym łóżku. W pokoju oprócz niej nie było nikogo. Nacisnęła dzwonek przy łóżku.

Do separatki wpadł Martin.

– O Boże! Nareszcie się ocknęłaś! – Dotknął ręką jej czoła. – Chyba nie masz już gorączki. Złapałaś sepsę. Naprawdę było z tobą niewesoło.

– Gdzie ja jestem? Gdzie jest Robert?

– Pojechał godzinę temu do domu, przebrać się. Był tu z tobą cały czas. Trzy dni. Wiesz, co się z nim działo?! O mało co nie oszalał przez ciebie. – Uśmiechnął się. – To znaczy przez tę cholerną sepsę.

Robert wszedł na korytarz szpitala, gdzie znajdowała się separatka Renaty. Z daleka zauważył wychodzącego z niej Martina.

– Robert, to cud! Gorączka spadła! Właśnie u niej byłem! – zawołał po niemiecku Martin. – Niesamowite! Chyba ten lek zaczął działać. Pół godziny temu nagle przyszła natychmiastowa poprawa. Jakby ręką odjął! To coś niesamowitego! Nigdy w mojej praktyce nie spotkałem się z takim przypadkiem.

Robert opadł na stojącą w pobliżu ławeczkę. Z jego oczu cicho popłynęły łzy ulgi. Szybko otarł je rękawem marynarki. Kilka razy wciągnął głęboko powietrze. Czuł się słaby jak maratończyk na mecie. Nie wiedział dlaczego, ale cały drżał. Zaraz jednak wstał i pobiegł do separatki.

– Malutka, nareszcie! O Boże! Odchodziłem już od zmysłów – powiedział, przytulając ją mocno do siebie.

– Śniło mi się, że się modlisz w kościele i rozmawiasz z pewnym księdzem spod Wilna, który jedzie do Rzymu i zbiera pieniądze na dach kościoła. Widziałam, jak płaczesz. – Zamilkła na chwilę.

– Skąd wiedziałaś, że byłem w kościele? – Na jego twarzy ukazał się wyraz zdziwienia. – I że rozmawiałem z księdzem?

– Widziałam we śnie. – Rozejrzała się wokół. – Gdzie jest moja torebka?

Robert bezradnie spojrzał na żonę.

– W domu. Malutka, nie miałem czasu myśleć o torebce, gdy miałaś temperaturę prawie czterdzieści jeden stopni. Wziąłem cię na ręce i zawiozłem do szpitala.

Renata zmarszczyła brwi.

– Na pewno okropnie wyglądam. Potrzebuję swojej kosmetyczki, muszę się umalować. Jedź do domu i przywieź mi kosmetyki, świeżą koszulę nocną i szlafrok. Ale żaden z tych frymuśnych, które zakładam dla ciebie, tylko ten błękitny frotte.

Robert odetchnął z ulgą.

– Malutka, jeśli myślisz o swojej kosmetyczce i makijażu, to chyba jesteś już naprawdę zdrowa – powiedział, uśmiechając się szeroko.

Kilka dni później Robert zaparkował przed kościołem. Przyszedł podziękować księdzu, który się z nim modlił. Nie wiedział do końca, czyją zasługą jest nagłe wyzdrowienie żony: czy leku przywiezionego przez Martina, czy organizmu Renaty, czy modlitwy. Chociaż nie należał do osób wierzących, jednak ten nieoczekiwany powrót żony do zdrowia można było rozpatrywać w kategoriach cudu. Nie wierzył, żeby jego modły mogły przekonać Stwórcę do pozostawienia Renaty przy życiu, ale możliwe, że zrobiła to modlitwa księdza. Ten stary ksiądz wyglądał niczym święty! Dlatego Robert postanowił mu podziękować, dając ofiarę na kościół. „Na pewno w parafii się nie przelewa”, pomyślał, wspominając jego zniszczoną sutannę.

Wszedł na dziedziniec kościoła. Brama wejściowa była zamknięta. Zdziwił się trochę, zawsze myślał, że świątynia powinna być otwarta dla wiernych przez cały dzień. Skierował się do budynku za kościołem, prawdopodobnie plebanii. Nie zdążył otworzyć drzwi, bo ukazał się w nich starszy mężczyzna ubrany po świecku.

– Pan do kogo? – zapytał.

– Chciałbym spotkać się z proboszczem. Rozmawiałem z nim trzy dni temu – odparł Robert.

– Księdza proboszcza jeszcze nie ma, ale powinien zaraz wrócić. Jestem tu kościelnym. Proszę poczekać.

Robert usiadł na ławeczce przed budynkiem plebanii. Rozejrzał się wokół. Zauważył, że otoczenie kościoła było zadbane. Widać proboszczowi bardziej zależało na domu bożym niż na swoim wyglądzie.

W tym momencie pod plebanię zajechał grafitowy lexus, ten sam model co jego. Z samochodu wysiadł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w jasne spodnie, beżową koszulę i marynarkę. Skierował się w stronę plebanii. Kiedy przechodził obok ławeczki, owiał Roberta chmurką dobrej wody kolońskiej. „Jakiś dobrze sytuowany parafianin”, pomyślał Orłowski. Po chwili mężczyzna wyszedł z plebanii.

– Podobno czeka pan na mnie? – zapytał Roberta.

– Czekam na proboszcza tego kościoła – odparł niepewnie Robert.

– To zapraszam do środka. Jestem proboszczem.

Zaskoczony Robert wszedł do budynku. Usiadł na wskazanym przez proboszcza krześle.

– Zaszła chyba pomyłka. Chciałem rozmawiać z księdzem, którego spotkałem trzy dni temu w waszym kościele. Niewysoki, bardzo szczupły, dobrze po siedemdziesiątce.

Proboszcz zmarszczył brwi.

– U nas nie ma nikogo takiego.

– Modlił się w tym kościele. Miał wschodni akcent, jakby z Kresów.

– Aaa, już wiem, o kim pan mówi. On nie jest z naszej parafii. To proboszcz spod Wilna. Zatrzymał się u nas na noc. Jedzie do Rzymu. Zbiera pieniądze na dach swojego kościoła. Nasza parafia nie jest zbyt bogata, ale daliśmy mu trochę pieniędzy.

– Chciałbym się z nim zobaczyć.

– Już go nie ma, pojechał do Rzymu.

– Czy w drodze powrotnej zatrzyma się u was?

– Nie wiem.

– Gdyby przyjechał, czy mógłby mu ksiądz coś przekazać ode mnie? – Włożył rękę do kieszeni marynarki, by wyciągnąć kopertę z pieniędzmi. Zaraz jednak cofnął dłoń. – A może ksiądz zna jego litewski adres?

– Nie znam, ale może kościelny go zna.

Wyszedł z pokoju, by po chwili wrócić z karteczką.

– Proszę, oto jego adres. Mieszka w jakiejś wiosce kilkadziesiąt kilometrów od Wilna.

Robert podziękował i wyszedł. Spojrzał na samochód proboszcza. Tej parafii i temu proboszczowi na pewno nie są potrzebne moje pieniądze, pomyślał w duchu.

Wrócił do domu. Renatę wypisano już ze szpitala. Chociaż była jeszcze trochę blada, czuła się dobrze. Siedziała w fotelu i czytała książkę.

– Malutka, skąd wiedziałaś, że ksiądz, z którym rozmawiałem w kościele, był spod Wilna?

– O czym ty mówisz?

– Wiedziałaś, że modliłem się w kościele z księdzem, który jechał na pielgrzymkę do Rzymu, i że mieszkał pod Wilnem.

Zmarszczyła brwi.

– Musiało mi się to śnić, ale już wszystko zapomniałam.

Robert w milczeniu przyglądał się żonie.

– A co się stało? – zapytała.

– Nic się nie stało – odparł po chwili wahania. – Malutka, byłaś kiedyś w Wilnie?

– Nie.

– A masz ochotę wybrać się na Litwę? Odwiedzilibyśmy pewnego miłego księdza w jego parafii pod Wilnem. Oczywiście, gdy już dojdziesz do zdrowia.

Po południu wrócili z Mazur Mark i Marta.

Chociaż Marta Kruczkowska wkroczyła do rodziny Orłowskich dopiero dwa lata temu, to jednak wrosła w nią na stałe. A wraz z nią dołączył również do Orłowskich jej partner, Mark Biegler1. Marta była biologiczną córką Roberta. O istnieniu dziewczyny Orłowski dowiedział się dopiero po śmierci jej matki Ewy Kruczkowskiej, jego licealnej nauczycielki, z którą miał krótki romans, gdy odrabiał staż w szpitalu. Marta i Mark tworzyli piękną parę, jak z żurnala. Ona była śliczną dwudziestosiedmioletnią długowłosą brunetką o zjawiskowej urodzie i pięknych oczach odziedziczonych po Orłowskim, a on wysokim, przystojnym blondynem, obok którego nie mogła przejść obojętnie żadna kobieta.

Mieszkali na razie w Wiedniu, w domu macochy Marka, Gretchen Biegler, ale zamierzali przeprowadzić się na stałe do Polski. Mark, z zawodu dziennikarz, rzucił chwilowo pisanie, żeby pomagać Gretchen w zarządzaniu siecią hoteli. Nie czuł się dobrze w roli hotelarza, był typem niespokojnego ducha, żądnego przygód i wrażeń. Jego dziennikarski nos przez cały czas szukał niespodzianek i sensacji. Dlatego Mark z chęcią przystał na prośbę Roberta i pojechał na Mazury dowiedzieć się czegoś o ich tajemniczej synowej, niedawno poślubionej przez Krzyśka. Aga niewiele mówiła na temat swojego życia, co wzbudziło u Orłowskich niepokój. Najbardziej zastanawiało ich, dlaczego na ślubie nie było nikogo z jej rodziny oprócz wujka.

Marta i Mark, oprócz 3 kilogramów węgorzy i wiosennej opalenizny, przywieźli również z Mazur sensacyjne wiadomości dotyczące Agi. Okazało się, że Aga w przeszłości była utrzymanką bogatych mężczyzn!

Teraz siedzieli we czwórkę w pokoju, a Mark zdawał Orłowskim relację ze swojego pobytu w Ełku.

– Ten wujek, którego zaprosiła na ślub, był jej pierwszym sponsorem – oznajmił Mark.

„Kurwa, z kim się ożenił mój syn?!” – zaklął w duchu Robert.

Chodził nerwowo po pokoju jak tygrys zamknięty w klatce w ogrodzie zoologicznym. Przeżył prawdziwy szok. Okazało się, że dziewczyna, z którą ożenił się jego syn i która nosiła w sobie jego wnuka, w przeszłości korzystała z pieniędzy bogatych starszych mężczyzn.

Od początku miał co do niej wątpliwości, ta dziewczyna nigdy nie pasowała mu na przyszłą synową. Podejrzewał ją o spryt i wyrachowanie, domyślał się, że z niejednego pieca jadła chleb, ale w życiu nie pomyślał, że jest sponsoretką!

– Ilu miała tych sponsorów?

– W Ełku dwóch. Ale jej siostra powiedziała, że w Łodzi też miała kogoś. Podejrzewam, że kiedy przeniosła się do Krakowa, też musiała mieć jakiegoś sponsora.

– Dlaczego ci to powiedziała? Co to za kobieta, która mówi takie rzeczy o swojej siostrze? – dopytywał się Robert.

– Była zła, że Aga zerwała wszelkie stosunki z swoją rodziną i że nie zaprosiła nikogo na ślub.

– Szkoda. Fajnie by było pić wódkę z siostrami prostytutkami, z bratem złodziejaszkiem, z matką alkoholiczką i również prostytutką, i z jej alfonsem – mruknął Robert. – Nie ma co mówić, fajną synową wprowadził nam Krzysiek do rodziny.

– Hm, jedna siostra już się nie puszcza – zauważył Mark. – Przestała pić, ćpać i nawet wyszła za mąż za normalnego faceta. Dlatego ma pretensje, że Aga jej nie zaprosiła na ślub.

Na chwilę pokój wypełniło milczenie.

– No, no, mamy super synową! Wymarzoną matkę dla naszego wnuka – warknął sarkastycznie Robert.

W pokoju zrobiło się cicho.

– Powiemy o tym Krzyśkowi? – zastanawiał się na głos Robert.

– Nie! – stanowczo powiedziała Renata. – Po co? Wzięli już ślub. Dziecko ma się im wkrótce urodzić. Trzeba dać szansę ich małżeństwu. Nie możemy mu tego powiedzieć. I tak Krzyśkowi nic by nie wyszło z Wiką, bo jest już mężatką i wyjechała do Stanów. Barbara, widząc ich na lotnisku, stwierdziła, że wyglądali na szczęśliwych. Musimy myśleć o dziecku, które ma przyjść na świat. O naszym wnuku, Robercie.

PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ

Rozdział 1. Orłowscy

Robert otworzył pilotem bramę i wjechał na podjazd. Ostro zahamował, gdy zza rogu garażu wybiegł jasnowłosy chłopczyk przebrany za Zorro. Był wyjątkowo ładnym dzieckiem o blond włosach i pięknych czarnych oczach Orłowskich.

– Dziadziuś, dziadziuś, zobacz, co dostałem od wujka Marka! – zawołał, rzucając się na Roberta. – Jestem Zorro. Mam szablę, tylko brakuje mi konia.

– Wujek i ciocia Marta już przyjechali?

– Tak, ale pojechali wziąć z samolotu wujka Peta i Nikę. Ciekawy jestem, jaki on mi kupi prezent. Dziadziuś, nie wiesz?

– Skąd wiesz, że w ogóle coś ci kupi? Przecież byłeś niegrzeczny.

– Wcale nie! – zaprzeczył gwałtownie. – Może kupi mi konia?

– Hm, wątpię, czy koń zmieściłby się do samolotu.

– Dziadziusiu, to ty kup mi konia. Dobrze? Kupisz mi konika?

– Przecież masz już konia – odparł dziadziuś, biorąc dziecko w ramiona. – Siadaj mi na plecy. Nie wywijaj szablą, tylko trzymaj się mnie mocno, żebyś nie spadł.

Wszedł do kuchni, gdzie Renata kroiła cebulę do sałatki.

– Dlaczego Eryk biega samopas po podjeździe? Znowu wybiegł mi przed samochód – oznajmił żonie.

– Myślałam, że jest z Agą. Nikt mi nie powiedział, że mam go pilnować.

– Eryk, schodź z konia, bo koń musi umyć ręce.

– Zorro nie może zejść z konia, musi walczyć ze złymi ludźmi – odparł malec, piętami uderzając o tors Roberta. – Wio, Tornado, wio! Wiśta wio!

– Eryk, nie jestem koniem pociągowym, tylko wierzchowcem. Tak woła się do konia, który ciągnie furmankę z sianem – odparł Robert. – Malutka, ściągnij mi go z pleców.

– Nie chcę! Chcę konia! – zawołał gniewnie chłopczyk, wyrywając się Renacie. – Zorro chce Tornada!

– Masz konika bujanego, jeźdź na nim. Daj spokój dziadziusiowi, przyszedł zmęczony z pracy – wstawiła się za mężem Renata.

– Ja chcę prawdziwego konia, nie drewnianego!

– Eryk, jesteś rozpuszczony jak dziadowski bicz.

– Nie jestem dziadowski bicz, tylko dziadziusiowi wnuk! – zawołał chłopiec. – Dziadziusiu kochany, kupisz mi konika? Prawdziwego? – Mały zmienił ton na przymilny. – Tak bardzo cię kocham. A będę cię jeszcze bardziej kochał, gdy będę miał konika. Razem będziemy cię kochać, ja i Tornado.

Chłopiec objął nogi dziadka i spojrzał błagalnie do góry.

Robert westchnął i nachylił się nad wnukiem.

– Eryk, jesteś jeszcze za mały na konia. Gdy urośniesz, to obiecuję, że ci go kupię.

– To nieprawda, jestem duży! Niedługo pójdę do przedszkola. To kup mi takiego mniejszego konika, takiego, którego widzieliśmy w ZOO. Kacyka. Dziadziusiu kochany, proszę, kup mi kacyka.

– Nie kacyka, tylko kucyka. Eryk, porozmawiamy o tym później.

– Obiecujesz?

– Obiecuję, że porozmawiamy o tym później. Teraz muszę umyć ręce.

Robert, wyszedł z kuchni. W tym czasie mały zauważył, że nie może rysować plastikową szablą na meblach litery „Z”, znaku Zorra, i zaczął narzekać, że chce prawdziwą szablę.

Robert widząc, że chłopiec nie zwraca chwilowo na niego uwagi, szybko wymknął się i skierował w stronę domu syna. Posiadłość Orłowskich była stosunkowo duża jak na miejską parcelę, miała ponad 40 arów. Zmieściły się na niej trzy domy – oprócz domu Orłowskich, domek matki i dom Krzyśka. Teraz Robert pertraktował z sąsiadem o możliwość dokupienia jeszcze paru arów, ale sąsiad podał tak niebotyczną sumę, że zdenerwowało to Roberta.

Robert zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu Aga.

– Do cholery, dlaczego nie pilnujesz dziecka!! – zawołał groźnie.

– Nie ma go w domu? – zdziwiła się. – Przecież przed chwilą był w swoim pokoju.

– Był na podjeździe. Wyskoczył mi tuż przed maskę samochodu.

– Musiał usłyszeć pana auto. On zawsze, gdy usłyszy pański samochód, biegnie przywitać się z dziadziusiem – powiedziała i dodała z lekkim przekąsem: – Jak piesek na widok swojego pana.

– Dobrze wiesz, że Eryk to żywe srebro, trzeba mieć przy nim oczy szeroko otwarte.

– Łatwiej byłoby mi go przypilnować, gdybyście go tak wszyscy nie rozpieszczali – powiedziała z wyrzutem. – W ogóle nie liczy się z moim zdaniem. Mogę sobie mówić, ale i tak nic do niego nie dociera, jakbym rzucała grochem o ścianę. Ciągle mi do was ucieka.

– Nie masz nic innego do roboty, tylko go pilnować!

Robert, wychodząc z domu syna, o mało co nie trzasnął drzwiami. Do szału doprowadzała go niefrasobliwość synowej. Tyle razy zwracał jej uwagę, żeby lepiej pilnowała Eryka, a do niej nadal nie docierało, że przy takim dziecku trzeba mieć oczy naokoło głowy. Rzeczywiście, Eryk był bardzo rozpieszczony przez całą rodzinę, stał się pupilkiem dziadków, pradziadków, cioć i wujków. Wszystkich potrafił sobie okręcić wokół paluszka. Był dzieckiem wyjątkowo inteligentnym i sprytnym. I miał dodatkowo urok słodkiego łobuziaka. Umiał wszystko załatwić z dziadkiem i resztą rodziny, patrząc swoimi pięknymi oczami i robiąc błagalną minkę. Renata stwierdziła, że polski minister spraw zagranicznych powinien uczyć się od niego dyplomacji. Tak długo prosił i pertraktował, że nie można było mu odmówić. Był przy tym sprytny, bo zaczynał od rzeczy niemożliwych, żeby potem osiągnąć kompromis i otrzymać to, czego chciał rzeczywiście.

Robert na myśl o sprycie wnuka uśmiechnął się pod nosem. Zaraz jednak uśmiech znikł z jego twarzy, gdy zobaczył małego siedzącego na Samancie. Biedny pies nawet nie zaszczekał, tylko cicho skamlał.

– Eryk, na psie się nie jeździ! Nie wolno znęcać się nad zwierzętami!

– Ale ja się nie znęcam! Samanta jest duża, prawie tak duża jak kacyk.

– Ale jest stara i nie ma sił. Nie kacyk, tylko kucyk. Jak powiem cioci Izie, co robiłeś z Samantą, to nie będzie ci więcej czytała książek. Nie wolno siadać na żadnym psie, słyszysz? Bo może cię ugryźć.

Robert wziął wnuka za rękę i razem weszli do domu.

– Malutka, dlaczego nie pilnujecie dziecka? Przed chwilą ściągnąłem go z Samanty.

Renata westchnęła głośno.

– Miała się nim zająć Iza, ja przygotowuję kolację, bo pani Stasia źle się dziś czuje. Za chwilę przyjadą z lotniska.

– Tyle bab w domu, a nie ma kto się zająć jednym dzieckiem.

– Zapominasz, że to dziecko to małe diablątko.

– Nie jestem diablątkiem, tylko Zorro – zawołał oburzony Eryk. – Dziadziuś, kupisz mi Tornada?

– O Boże! Malutka, nie wiesz, jaki prezent ma dla niego Peter? Może coś ciekawszego od stroju Zorra? Temu Markowi urwę dziś łeb – mruknął Robert.

– Dziadziusiu, Zorro ci na to nie pozwoli i obroni wujka Marka – zawołał mały. – Wyzywam cię na pojedynek.

– Nie mam broni. To nie jest szlachetne ze strony Zorra, że chce walczyć z bezbronnym człowiekiem.

– Dziadziuś, zaraz przyniosę ci miecz z „Gwiezdnych wojen”. Renata doniosła na stół następny półmisek pierogów. Marta pomagała jej, sprzątając ze stołu brudne naczynia.

Salon był pełen gości. Oprócz dwóch pokoleń Orłowskich, Johannsonów i Bieglerów (Marta i Mark byli już od kilku lat małżeństwem) przyjechał również z Berlina bratanek Barbary Orłowskiej-Johannson Alex Briest, syn jej nieżyjącego już brata Maxa. W latach pięćdziesiątych Max bez wiedzy rodziców uciekł z Polski do Niemiec, czego ojciec nie wybaczył mu do końca życia. Nie tylko uciekł, ale jeszcze zmienił nazwisko z Sadowskiego na Briest, bo tak nazywał się jego niemiecki dziadek i stryj. Zrobił to prawdopodobnie w podziękowaniu za pieniądze, które dostał od swoich niemieckich krewnych, ponieważ to jemu przypadł cały ich majątek. Stryj, który stracił na wojnie żonę i córki, zrobił Maxa swym jedynym spadkobiercą.

Alex był postawnym mężczyzną o szpakowatych bujnych włosach i wielkich czarnych oczach, takich samych jak oczy wszystkich Orłowskich – była to zasługa genów matki Barbary, babci Ani, jak zawsze mówił o niej Robert. Alex był tylko dwa lata starszy od Roberta, ale wyglądał dużo starzej. Lat dodawała mu nie tylko mocno szpakowata czupryna i spora nadwaga, ale również sieć zmarszczek pokrywająca jego twarz. Inna sprawa, że Robert był swoistym fenomenem natury, bo rzadko można było spotkać człowieka w jego wieku tak młodo wyglądającego. Do tej nielicznej grupy ulubieńców matki natury należała również jego żona, ale w jej wypadku w zachowaniu młodzieńczego wyglądu pomagały wyroby przemysłu kosmetycznego: kremy, farby i inne tego typu dobrodziejstwa.

Kuzyni dopiero kilka lat temu odnowili więzy rodzinne, wcześniej nie utrzymywali ze sobą żadnych kontaktów towarzyskich. Pewnego dnia Robert przypomniał sobie o niemieckim kuzynie i do niego zadzwonił. Jakiś czas później, podczas wizyty w Berlinie, Orłowski go odwiedził. Poznał wtedy całą swoją niemiecką rodzinę: dwie siostry Alexa i ich dzieci. Robert w rewanżu zaprosił świeżo poznane kuzynostwo na swoje ranczo znajdujące się w Górach Skalistych, gdzie spędzili miesiąc wakacji. Od tego czasu Robert i Alex byli w stałym kontakcie. Często odwiedzali się i dzwonili do siebie. Z kuzynkami Robert nie był tak blisko związany jak z ich bratem, co było spowodowane różnicą wieku i mentalności. Jedna z kuzynek była kilka lat starsza, a druga dużo młodsza. Alex, który nosił imię nadane przez Maxa na cześć swojego ojca Alexa, a zarazem ukochanego dziadka Roberta, był z wykształcenia informatykiem, ale miał duszę artysty – uwielbiał malować. Jego obrazy okazały się całkiem niezłe, Orłowscy widzieli je w jednej z berlińskich galerii, gdzie zorganizowano wernisaż prac informatyka-artysty. Robert zakupił wtedy dwa obrazy olejne i trzy akwarelki, które teraz dumnie wisiały na ścianach salonu i jadalni w ich domu. Alex kilka lat temu owdowiał, ale nie związał się powtórnie z inną kobietą. Miał córkę, trzydziestoletnią obecnie Ingę, i dwudziestodwuletniego syna Johana.

– Renatko, ja chcę dokładkę – powiedział Mark. – Ostatnio ciągle śnią mi się po nocach twoje pierogi.

– Mnie też dołóż tych sowieckich pierogów – poprosił Alex. – Gdy pierwszy raz je jadłem, nie mogłem nadziwić się, co wy w nich widzicie. Zepsuty ser owinięty ciastem. Ale teraz muszę przyznać, że nawet mi smakują.

– Phi! Nawet mu smakują! Łaskę robi, że je zje! – prychnął Mark z udawanym oburzeniem. – To prawdziwy majstersztyk sztuki kulinarnej! Dla takiego ignoranta nie warto marnować tych specjałów. Lepiej weź się za tę kaczkę i pasztet, będzie więcej dla tych, którzy pierogi uwielbiają.

– Wszystko, co robi Renata, jest wspaniałe – stwierdził Peter Johannson.

– Zgadzam się z tobą, Peter. Dla takiej kobiety warto stracić wolność. Dla ciebie, Renata, nauczyłem się języka polskiego. Jak tylko wrócę do domu, zaczynam się odchudzać, a wtedy, Robert, drżyj ze strachu.

Widać było, że wszyscy mężczyźni przy stole nadskakują gospodyni. Jeśli Alex i Mark robili to z czystej kurtuazji, to w zachowaniu Petera było coś więcej. Świadczyły o tym spojrzenia, jakie rzucał jej ukradkiem.

Chociaż towarzystwo było międzynarodowe, to wszyscy mówili po polsku. Mark, urodzony Wiedeńczyk, półkrwi Polak, prawie całkiem pozbył się niemieckiego akcentu dzięki ożenkowi z Martą, bo z żoną mówił tylko po polsku. Czystą polszczyzną mówił Peter, którego matka, tak samo jak Marka, też była Polką. Nawet jego ojczym, Jon Johannson, gdy się ożenił z Barbarą, matką Roberta, poprawił swą wymowę. Najgorzej w posługiwaniu się językiem polskim szło Alexowi. Mimo że w ciągu ostatnich lat zrobił duże postępy, nadal jednak miał niemiecki akcent i twardo wymawiał końcówki słów.

– Wujku, dlaczego nie przyjechał z tobą Johan? – zapytała osiemnastoletnia Iza.

– Coś mu wypadło. Zaproponowano mu pracę w telewizji, co bardzo mi się nie podoba. Zamiast pomóc staremu ojcu w prowadzeniu firmy, to wygłupia się przed kamerą.

– Nadal jest z niego taki przystojniak jak cztery lata temu? – zapytała Renata.

– Chyba tak, bo dziewczyny nie dają mu spokoju i ciągle wydzwaniają.

– To znaczy, że chyba nie ma jeszcze stałej dziewczyny? – dopytywała się Renata, ciekawska jak każda kobieta. – Nadal z tobą mieszka?

– Tak, ale musiałem przebudować dom i wyodrębnić mu osobny apartament. Nie chcę mieszkać sam w takim dużym domu. Odkąd Inga wyszła za mąż i się wyprowadziła, zrobiło się bardzo pusto. – Nagle westchnął głośno. – Ale chyba znowu się wprowadzi do mnie z małą. Coś nie wychodzi jej w małżeństwie.

– Á propos dzieci, co robi Eryk? Iza, miałaś się nim zajmować – zauważył Robert.

– Teraz pilnuje go Nicole. Oglądają razem „Zorro”. Robert popatrzył na Marka i głośno westchnął.

– Mark, nie mogłeś wymyślić jakiegoś innego prezentu? Muszę być teraz koniem lub kupić mu konia.

– Ja też byłem koniem, a nie narzekam. Co miałem mu kupić, jak on wszystko ma? – Mark wzruszył ramionami. – Myślałem, że powrót do klasyki dobrze mu zrobi. Ja wychowywałem się na Batmanie i „Gwiezdnych wojnach”, ty na „Zorro” i „Winnetou”. Gdy mu kupiłem strój Supermana, też miałeś pretensje. Zawsze coś ci nie pasuje.

– Bo chciał skakać w tej czerwonej pelerynie z dachu garażu! A wcześniej przez kilka tygodni wymachiwał mieczem świetlnym rycerzy Jedi – mruknął Robert.

– To tylko dowód na to, że Mark wie, jak zadowolić czterolatka – wtrąciła Barbara. – Robert, ty byłeś taki sam w wieku Eryka. Kiedy patrzę na niego, widzę ciebie. Też nie mogliśmy sobie z tobą poradzić, cały czas trzeba było cię pilnować, bo zawsze coś zbroiłeś.

– Iza, idź po Eryka – wtrącił Krzysiek. – Niech nie ślęczy przed telewizorem.

– Krzyś ma rację, dziecko nie powinno za długo siedzieć przed ekranem – wtórowała synowi Renata. Po chwili dodała, patrząc na synową: – Aga, musisz zwracać większą uwagę na to, co ogląda Eryk. Dziś wpadł do naszej sypialni, gdy się przebierałam, i zauważył moją bliznę po cesarce. Wiecie co powiedział? „Babciu, gdy w szpitalu wyjmowali ci z brzucha mojego tatę, to czym ci przecięli brzuch? Nożem, szpadą czy mieczem?”

– Rzeczywiście, to pytanie nie na miejscu, kiedy rodzice i dziadek dziecka są lekarzami – mruknął Mark. – Niech się bawi w doktora.

– Owszem, przez jakiś czas bawił się w lekarza. Hm, w chirurga. Efekt był taki, że porozcinał wszystkie misie i inne pluszaki. Dzisiaj próbował swoją szablą wyciąć na moim brzuchu literę „Z”, i gdy mu się to nie udało, był bardzo zawiedziony – zauważył z przekąsem Krzysiek. – Swoją drogą, Aga, powinnaś poświęcać dziecku więcej uwagi, a nie zostawiać go przed telewizorem na pół dnia, żeby mieć święty spokój.

Aga nie zdążyła odpowiedzieć, bo w tym momencie do salonu wszedł mały Zorro w czarnej pelerynie, w kapeluszu i w masce na oczach, wymachując swoją szpadą.

– Witaj, Zorro. Chyba czas do spania – stwierdził Krzysiek.

– Tatusiu, nie! Ja chcę się jeszcze pobawić. Dziadziuś, ty będziesz tatą Zorra, Alejandro de la Vega, bo masz trochę siwych włosów. Wujek Alex będzie sierżantem Garcią, bo jest gruby, a wujek Mark Tornadem. Dobrze? – Chłopczyk rozdzielił rolę niczym doświadczony reżyser.

– Dlaczego ja mam być Tornadem?

– Bo tamci wujkowie i dziadziuś są starzy i nie mają sił, a tatuś jest zmęczony, bo wrócił z pracy… Oprócz tego ty, wujku, byłeś z nich wszystkich najlepszym koniem.

Wszyscy przy stole parsknęli śmiechem.

Robert i Renata leżeli w łóżku wtuleni w siebie. Ich ciała ciągle rozgrzane namiętnością powoli się uspokajały. Robert głaskał w zamyśleniu ramię żony.

– Wiesz, Malutka, wczoraj przeprowadzono ze mną wywiad. Dziennikarka zapytała mnie, czy zmieniłbym coś w swoim życiu. Odpowiedziałem, że tylko jedną rzecz: nie wyjeżdżałabym w 1989 roku do Stanów.

– Gdybyś nawet wtedy się ze mną ożenił, w co bardzo wątpię, to nie zrobiłbyś kariery. Nie doszedłbyś do tego punktu, w którym się teraz znajdujesz. Gdybyś nie wyjechał do Stanów, nie miałbyś kliniki.

– Nabrałbym doświadczenia tu w Polsce. Zostałbym ordynatorem jakiegoś państwowego szpitala.

– No nie wiem, czy daliby ci awansować. Bożena opowiadała mi, jakie panują tam układy i układziki.

– Pieniądze i sukces zawodowy to nie wszystko. Gdy patrzę na Eryka, widzę, ile straciłem, nie będąc przy Krzyśku, gdy był mały.

– Ale nadrobiłeś to przy Izie.

– Nie chodzi tylko o mnie. To Krzysiek przede wszystkim dużo stracił, wychowując się przez dziesięć lat bez ojca. Wiem, że byłaś wspaniałą matką, ale… Ojciec powinien być przy dziecku zawsze… Krzysiek to wiedział, i dlatego tak nalegał, żeby ożenić się z Agą. Chciał, żeby jego syn miał lepsze dzieciństwo niż on. Teraz, patrząc na Eryka, widzę, że bardzo skrzywdziłem swojego syna…

– Nie wiedziałeś o jego istnieniu.

– Wiem… Mimo to czuję się winny.

– Widzę, że mnie również chcesz wpędzić w poczucie winy, bo przecież ci o nim nie powiedziałam – mruknęła.

– Ależ skąd! – zaprzeczył gwałtownie. – Tylko uważam, że Krzysiek dobrze zrobił, żeniąc się z Agą. Dał swojemu dziecku szczęśliwe dzieciństwo.

– Ale sam nie jest szczęśliwy – westchnęła. – Nie kocha Agi. I nigdy nie pokocha.

– Może jest w tym też trochę naszej winy. Nie zaakceptowaliśmy jej. Nie daliśmy jej szansy, chociaż dziewczyna się stara… Może zbyt surowo ją oceniamy. Ciągle patrzymy na nią przez pryzmat jej sponsorów. To nie jej wina, że urodziła się w takim domu. Mogła się stoczyć jak reszta jej rodzeństwa, a jednak skończyła bardzo trudne studia i została lekarzem. Zawsze byłem przekonany, że po ślubie rzuci studia, że zadowoli ją bycie żoną lekarza. Myliłem się…

– Chyba masz rację, musimy zmienić nasz stosunek do niej. Wika i tak już nigdy nie będzie naszą synową.

Na wspomnienie o byłej dziewczynie syna oboje zamilkli. Zawsze uważali ją za swą przyszłą synową. Przez te wszystkie lata, gdy przychodziła do ich domu, najpierw jako koleżanka, a później już jako dziewczyna Krzyśka, zdążyli ją dobrze poznać i pokochać. Stała się dla nich członkiem rodziny. Niestety, Krzysiek podczas jej nieobecności w kraju, wdał się w romans z Agą, co zaowocowało ciążą. Bardzo odczuli stratę Wiki. Przez cały czas mieli pretensje do Agi, że specjalnie uwiodła ich syna, który przez to porzucił dziewczynę najbardziej dla siebie odpowiednią.

– Masz rację, nie da się cofnąć czasu – powiedziała Renata. – Dla dobra naszego wnuka musimy poprawić nasze relacje z Agą i pomóc w naprawie ich małżeństwa.

Rozdział 2. Aga

Aga zmieniła pilotem kanał. Nie było nic ciekawego w telewizji. Wyłączyła odbiornik. Spojrzała na zegarek. Dochodziła północ, a Krzysiek nadal nie wracał do domu. Widząc zapalone światło w sypialni teściów, domyślała się, że ciągle siedzą z Markiem i gadają, popijając drinki. Nie spieszyło mu się do swojego domu. Do żony…

Westchnęła. Jaka była głupia, myśląc, że gdy będzie miała pieniądze, odpowiedniego męża i dyplom lekarza w kieszeni, będzie szczęśliwa. Jej plan, misternie realizowany przez całe lata, spalił na panewce. Miała wszystko, o czym może zamarzyć kobieta… i nie była szczęśliwa. Krzysiek również nie był szczęśliwy. Widziała to. Przez jakiś czas był nawet nieszczęśliwy… Będąc ojcem od czterech lat, teraz już jej tak nie nienawidził jak na początku małżeństwa, kiedy dowiedział się o jej sponsorach. Miejsce nienawiści zajęła obojętność. I rozgościła się tam na dobre.

Krzysiek ożenił się z nią tylko ze względu na ciążę, ale już zaraz po ślubie zaczął tego żałować. Nie mógł zapomnieć o Wiki. Wiedziała, że nosił w portfelu jej fotografię i ciągle zaglądał do komputera, żeby na nią popatrzeć w galerii zdjęć. Domyślała się, że również śnił o swojej eksnarzeczonej, bo często przez sen wymawiał imię „Wika”. Miał nawet związane z tym zmazy nocne, bo zauważyła ślady na jego piżamie.

Ale wtedy jej jeszcze nie zdradzał, zaczął robić to dopiero, gdy dowiedział się o jej przeszłości. I wcale się nie krył z tymi romansami. Aga wiedziała o każdej jego kochance, ale nigdy nie robiła mu z tego powodu awantury. Niektórych szokowało, że żona w ciąży, a mąż romansuje z innymi kobietami. Ona jedna rozumiała, dlaczego on to robi. Nie obwiniała go – cóż, zasłużyła na karę za to, co zrobiła z jego życiem. Przecież specjalnie go uwiodła i zaplanowała ciążę, żeby go zatrzymać przy sobie.

Jego erotyczne przygody skończyły się z chwilą narodzin Eryka. Dowiedziała się od Marty, że w tym dniu spalił zdjęcie Wiki, które zawsze nosił w portfelu. Od tego czasu nie miał żadnej kochanki. Mimo to ich pożycie seksualne nie było udane. Chociaż spali w jednym łóżku, rzadko się kochali, najwyżej raz w tygodniu. Aga pragnęła tego, bo oprócz niewątpliwej satysfakcji seksualnej, jaką miała ze stosunku, były to jedyne chwile, gdy czuła jego bliskość…

Na pozór ich relacje były poprawne. Chociaż nigdy nie robił wrażenia zakochanego po uszy małżonka, to zachowywał się w stosunku do niej bez zarzutu. Mimo to dobry obserwator na pewno zauważył obojętność cechującą jego słowa i gesty. Najgorzej jednak było, kiedy zostawali sami. Wtedy spadała z niego maska układności i już się nie kontrolował. Nie udawał… W jego zachowaniu nie było odrobiny czułości ani ciepła. Ten lodowaty chłód zagnieździł się również w ich domu, jakby wszedł w ściany pokojów, wypełnił meble i nasączył swym zimnem firanki. Chociaż wnętrze było elegancko i gustownie urządzone i na pozór przytulne, jednak wibrowało tu smutkiem i rozczarowaniem. Chyba dlatego Eryk uciekał do domu dziadków. Tam było inaczej. Zawsze głośno i radośnie. Czuło się promieniujące ciepło rodzinnej atmosfery. Krzysiek, przebywając tam, odżywał, stawał się wesołym i dowcipnym młodym człowiekiem sukcesu, a Eryk radosnym i szczęśliwym dzieckiem. Nawet ona sama wolała przebywać w domu teściów niż we własnym. Dlatego nie zabraniała zostawać synkowi na noc u dziadków. Miał tam swój pokój – dawny pokój Krzyśka przemeblowano na dziecinny. Dzisiejszą noc również tam spędzał.

Aga wstała z fotela i poprawiła poły koronkowego szlafroczka. Kupiła go z myślą o Krzyśku. Podpatrzyła to u teściowej, która zawsze starała się wyglądać atrakcyjnie dla męża.

Podeszła do barku. Przejrzała się w lustrze wiszącym nad szafką z alkoholami, usiłując obiektywnym okiem ocenić swój wygląd. Zobaczyła wysoką, długowłosą blondynkę o urodzie w typie skandynawskim, o dużych niebieskich oczach i regularnych rysach twarzy z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Tych kilka lat macierzyństwa dodało jej twarzy pewnej miękkości, a sylwetce okrągłości. Wszyscy mówili jej, że teraz wygląda lepiej niż przed ślubem. Zgadzała się z tą opinią. Dzięki temu, że przytyła trzy kilo, nie miała już figury anorektycznej modelki z wybiegu, lecz apetycznej dziewczyny z rozkładówki „Playboya”. Podobała się mężczyznom, świadczyły o tym ich spojrzenia, którymi ją obdarzali na ulicy.

Westchnęła. Obcym facetom się podobała… ale nie swojemu mężowi. Miała wrażenie, że kochał się z nią jak z dmuchaną lalą kupioną w sex shopie – mechanicznie, nie dając z siebie nic czułości, żeby tylko zaspokoić swoje ciało. Ale nie tylko swoje – jej również. Musiała mu przyznać sprawiedliwie, że w łóżku dbał też o potrzeby kobiety. Hm, podobno nauczył się tego od ojca, tak w każdym razie mówiła Anka, była stażystka Orłowskiego, która spała zarówno z jednym, jak i z drugim.

Wyjęła z barku butelkę koniaku i kieliszek. Napełniła go do pełna. Będąc u teściów, wypiła już kilka drinków, a teraz miała ochotę podtrzymać stan lekkiego rauszu. Podniosła lampkę i upiła mały łyk. Nagle przed oczami stanął jej obraz pijanej matki. Nie! Nie będzie pić sama do lustra! Koniak to też alkohol… tylko dla snobów. Skierowała się w stronę kuchennego zlewu i wylała zawartość kieliszka. Ponownie zanurzyła się w fotelu. Przymknęła oczy i powędrowała myślami do ponurych lat swojego dzieciństwa. Rzadko tam zaglądała, starając się zapomnieć o tym ponurym okresie w swoim życiu.

Słabo pamiętała czasy spędzone u dziadków, najbardziej utkwił jej w głowie dzień pogrzebu babci. Miała wtedy niecałe cztery lata. Gdyby babcia nie umarła, na pewno inaczej wyglądałoby życie Agi. Ale babcię zabił rak. Szkoda, że nie zrobił tego z dziadkiem pijakiem, tylko upodobał sobie tę poczciwą kobiecinę. Babcia była dobrym człowiekiem. Cicha, pracowita, poddającą się losowi bez szemrania. Dziadek docenił ją dopiero po śmierci. Miał teraz dobre wytłumaczenie swego pijaństwa – pił z żałości po swej ukochanej żonie. Hm, przedtem pił, bo lubił.

Na ceremonię pogrzebową przyjechała również Sabina, matka Agi. Rzadko odwiedzała dom rodzinny, bo nie lubiła wysłuchiwać narzekań, że nie interesuje się swoją córeczką. Zaraz po stypie urządzonej przez wujków matka spakowała rzeczy Agi i zabrała ją do Elbląga. Niestety, nie mogła zostawić dziecka z zapijaczonym ojcem. W Elblągu przywitał ich konkubent matki i dwójka bliźniaków płci mieszanej, które z nim miała. I wtedy skończyło się szczęśliwe dzieciństwo Agi.

Kiedy mieszkała na wsi, pomimo ubóstwa dziadków nie chodziła nigdy głodna ani w podartej sukience. Babcia zawsze o to dbała. Matka, niestety, nie zawsze. Dopóki żył ojczym, życie Agi i jej przyrodniego rodzeństwa wyglądało w miarę normalnie. Ojczym pracował, przynosił do domu pieniądze, dbał o swoje dzieci i żonę, i w miarę również o pasierbicę. Matka wtedy jeszcze nie piła. Chociaż miała skłonności do alkoholu przekazane genetycznie przez swojego ojca, potrafiła się kontrolować. Niestety, śmierć konkubenta zadziałała jak katalizator: przyspieszyła to, co było nieuchronne. Kilka miesięcy później była już alkoholiczką, a po roku całkiem się stoczyła.

Aga i jej przyrodnie rodzeństwo wylądowali w domu dziecka. Matka, żeby zarobić na alkohol, zaczęła puszczać się na dworcu. Wkrótce zainteresował się nią, bo nadal była niebrzydką kobietą, jeden z jej klientów, Ziutek Cupiał. Połączyła ich chemia, konkretnie: etanol, bo oboje należeli do wiernych wyznawców Bachusa. Jeszcze dwa razy zaszła w ciążę i urodziła Adze następnego braciszka i siostrzyczkę. Ktoś musiał opiekować się maluchami, więc Aga znowu pojawiła się w domu matki. Mimo że opiekowała się rodzeństwem, przewijała i karmiła, to nigdy jednak nie nawiązała z żadnym z nich bliższych więzów. Powodem prawdopodobnie była zazdrość, bo matka traktowała czwórkę pozostałych dzieci inaczej niż ją. Nigdy jej nie przytuliła, nigdy nie pochwaliła, nawet niesprawiedliwie dzieliła słodycze między dzieci – Aga dostawała zawsze najmniej, bo była najstarsza.

Aga mieszkała u matki do czasu, gdy jej nowy ojczym nie zaczął się do niej dobierać. Wtedy się zbuntowała. Mogła wytrzymać głód – bo dla matki ważniejsza była wódka i paczka papierosów niż obiad dla dzieci – nie przeszkadzały jej nawet całonocne głośne libacje, ale brudnych paluchów konkubenta matki nie potrafiła zdzierżyć. Dlatego postanowiła wrócić do domu dziecka, chociaż nienawidziła tego miejsca bardziej niż mieszkania z matką. Jeśli ktoś mówi, że dom dziecka jest lepszy dla dzieci niż życie w patologicznej rodzinie, widać nigdy tam nie mieszkał. Gdyby ten obrzydliwy alfons nie dobierał się do niej, to zostałaby z matką, bo lepszy jest suchy chleb ze smalcem w rodzinnym domu niż świeża bułka z szynką w przytułku. Wiedziała jednak, że konkubent wkrótce by ją zgwałcił, a chwilę później kazałby jej pracować w sposób podobny do pracy jej matki.

Od czasu gdy Sabina Torbicka związała się z Ziutkiem Cupiałem, nie puszczała się w klasyczny sposób, zarabiała na wódkę dla siebie i na chleb dla dzieci inaczej. Nagabywała pijanego mężczyznę, zwabiała go w ustronne miejsce i… oddawała w ręce swojego Ziutka. Ukochany zabierał pijanemu wszystko, co ten miał cennego przy sobie: pieniądze, zegarek, telefon komórkowy. Potem poobijał go trochę i zostawiał w krzakach do wytrzeźwienia. Pstrykał również delikwentowi parę fotek w miłosnych objęciach nowo poznanej nagiej kobiety i zostawiał w portfelu z informacją, że podobne zdjęcie otrzyma jego małżonka lub szef. Na zdjęciu postać kobiety była nie do rozpoznania, ale obraz jej klienta był bardzo dobrej ostrości. Rzadko obrabowany szedł na policję, wolał lizać fizyczne i finansowe rany w pojedynkę, nie zwierzając się nikomu.

Ziutek specjalnie do tego celu kupił samochód, vana z rozkładanymi siedzeniami, do którego matka zwabiała klientów. Gdy delikwent był za trzeźwy, jeszcze bardziej go upijała, a potem go wspólnie z Ziutkiem oskubywali. Terenu działania swojego procederu nie ograniczali jedynie do Elbląga, odwiedzali również inne miasta: Gdańsk, Sopot, a nawet Olsztyn. Czasami, ale bardzo rzadko, matka przyprowadzała klienta do domu. Aga kiedyś niechcący weszła do pokoju matki i ujrzała, jak Ziutek robi jej i nieznanemu nagiemu mężczyźnie zdjęcia – dlatego wiedziała, skąd biorą się w ich rodzinie pieniądze na czynsz i jedzenie. Za swą wiedzę musiała niestety zapłacić ostrym laniem, które urządził jej nazajutrz konkubent matki.