Zgubne pożądanie - Danka Braun - ebook + audiobook + książka

Zgubne pożądanie ebook i audiobook

Braun Danka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młoda architekt Edyta Pawlik ma miłość, dobry zawód i wsparcie rodziny. Wydawałoby się, że więcej do szczęścia nie trzeba. Powoli jednak zaczynają doskwierać jej religijne przekonania narzeczonego, który pragnie zachować wstrzemięźliwość aż do ślubu. Kiedy więc Edyta podejmuje nową pracę i poznaje przystojnego prezesa otwartego na romans, nie jest w stanie oprzeć się pokusie. Zachłyśnięta nowymi doznaniami, lawiruje między tym, co znane i bezpieczne, a tym, co przynosi rozkosz. Jak długo zdoła ukrywać przed narzeczonym drugie życie? Czy erotyczny układ okaże się wystarczającym remedium na nudę w dotychczasowym związku?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 1 min

Lektor: Małgorzata Gołota

Oceny
4,4 (365 ocen)
225
79
41
13
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kijano46

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca fabuła i zwroty akcji.. wiarygodnie zobrazowane emocje ludzkie. Ukazuje jak bardzo człowiek jest bezradny wobec ,,wyznaczonego losu/przeznaczenia,, a jednak również jak wiele zależy od nas samych i zwykłego przypadku. Bo przeznaczenie to tylko inna forma naszej natury. Bardzo lubię twórczość tej autorki język jakim pisze, pomysły na fabułę i te ciepłe polskie akcenty. Super 👍 na 5.
40
tomaszp84

Całkiem niezła

momentami nudna, ale mimo wszystko książka ok Końcówka wręcz rewelacyjna !
30
asia6z

Nie oderwiesz się od lektury

magiczna powieść... ocieka seksem i pożądaniem a także cierpieniem i nienawiscia
30
Magdalena2802

Nie oderwiesz się od lektury

Wow super
21
Pacholarzyk

Nie oderwiesz się od lektury

piekna.polecam
10

Popularność




Copyright © by Danka Braun Copyright 2020 © by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved
Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Redakcja:Sylwia Drożdżyk-Reszka
Korekta:Justyna Jakubczyk, Agnieszka Brach
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce: Copyright © by tugolukof (stock.adobe.com)
Skład i łamanie: Justyna Jakubczyk
ISBN 978-83-66473-21-8
Słupsk/Warszawa 2019
Wydawnictwo Prozamizamowienia@literaturainspiruje.plwww.prozami.plwww.literaturainspiruje.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Magdzie i Mirkowi

Magduniu, witaj w naszej rodzinie.

Idźcie przez życie, wspierając się wzajemnie,

uśmiechając się do siebie i świata.

Prolog

Drzwi zamykają się z hukiem. Nagle otacza mnie pustka. I cisza. Panika wdziera się pod skórę, wypełnia mnie od środka jak powietrze balon.

Nie ma nikogo.

Nie mam nikogo.

Ściany napierają na mnie ze wszystkich stron. Czuję, jak mnie osaczają, a potem przyciskają tak mocno, że nie mogę złapać tchu. Powoli się duszę. Chyba umieram.

Nie umieram. To nie ściany, to moje myśli.

Jakie to uczucie zabić człowieka? Istotę ludzką? Ja już wiem.

Siedzę nieruchomo w fotelu. Podnoszę wzrok.

Oczy kontemplują nierówną fakturę sufitu. Obserwuję muchę spacerującą po tynku. Tu jest bezpieczna, tu nic jej nie grozi. Nikt jej nie zabije klapką ani gazetą. Zastanawiam się nad dziwnymi prawami natury, które rządzą światem. Część z nich człowiek potrafi już okiełznać i zastosować, żeby podporządkować sobie przyrodę. Może kiedyś też będziemy mogli chodzić po suficie tak jak mucha?

Moje myśli wolą błądzić wokół nic nieznaczącego owada, niż roztrząsać sytuację, w jakiej się znajduję. Mózg wzbrania się przed straszną rzeczywistością. Psychika broni się rozpaczliwie, omijając właściwy temat.

Czyżby tak się miała zakończyć historia mojego życia? Czy już na zawsze pozostanę w oczach ludzi osobą, która zamordowała? Bezwzględną, podłą i wyrachowaną?

Dlaczego do tego doszło? Teraz wiem, że było to złe. Nie wolno łamać praw boskich, nie wolno sprawiać, żeby inni przez nas cierpieli. Nie ma usprawiedliwienia dla łez, które zostały wylane z naszego powodu. Ale największe zło, to zabić człowieka. Tłumaczenie swojego postępku w ten czy inny sposób to zwykłe tchórzostwo. Żenujące i żałosne osłanianie siebie. Swojego egoizmu i okrucieństwa.

Na myśl, że spędzę w zamknięciu pozostałe dni mojej egzystencji, wszystko się we mnie buntuje. Wiem jednak, że ciąży na mnie odpowiedzialność za czyjąś śmierć. Zbrodnia musi zostać ukarana. Teraz dopiero dociera do mnie, że nie wolno mi było tego zrobić. Nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Nie ma ratunku. Gdyby można było przewidzieć konsekwencje swoich wyborów, na pewno obrałoby się inną drogę. Jeśli można by było cofnąć czas...

Boże, wybacz mi...

Edyta

Rozdział 1

Nazywam się Edyta Pawlik. Mam dwadzieścia osiem lat, zawód architekta i piękne plany na przyszłość – albo raczej je miałam, bo teraz moje życie wywróciło się do góry nogami.

Wszystko zaczęło się w pewien kwietniowy piątek. Chociaż piątek u wielu osób uchodzi za świetny dzień jako zapowiedź nadchodzącego weekendu, ja zawsze się go obawiałam. Moja prababcia wciąż powtarzała: piątek to zły początek. Dlatego od dawien dawna starałam się na ten dzień nie planować nic ważnego.

Już od rana w powietrzu wisiało coś złego. Poranek był wilgotny, zamglony i szary, jakby niebo dawało znać, żeby nie cieszyć się zbytnio nadchodzącą sobotą i niedzielą. Szłam do pracy nastawiona pesymistycznie. Po przekroczeniu progu biura ledwie zdążyłam ściągnąć z siebie przemoczony płaszcz, gdy podeszła Ewa, mówiąc, że szef chce ze mną rozmawiać. Jej wzrok zdradzał, że wie, dlaczego wezwano mnie na dywanik, ale wolała nie być posłańcem złych wieści.

Pracowałam w niewielkim biurze architektonicznym o sympatycznej nazwie Kwiatek. Biuro nazwę zawdzięczało właścicielowi, Janowi Kwiatkowskiemu. Nasz zespół składał się z trzech osób i szefa, a ja byłam wśród nich najmłodsza. Szef nastawił się na projektowanie wnętrz mieszkalnych i hoteli. Łapał zlecenia z całej Polski, a nam zlecał ich wykonanie. Nie bardzo mi to pasowało. Zatrudniając się tutaj, pragnęłam zdobyć pierwsze szlify w zawodzie architekta, tymczasem jedyne, czego się nauczyłam, to dobierać kolory tapet, farb i mebli. Czasem miałam ochotę porzucić tę pracę, ale tego nie zrobiłam, bo nie lubię zmian. Szybko zauważyłam, że nasz szef nie należał do wybitnych architektów, chyba nawet nie słyszał o Antonim Gaudim i nie miał pojęcia, co to jest Sagrada Familia. Jego zainteresowania skupiały się przede wszystkim na dobrej zabawie w towarzystwie ładnych pań podczas mocno zakrapianych weekendów. Dwukrotnie rozwiedziony, pracował jedynie po to, żeby mieć pieniądze na alimenty i rozrywki.

– Pani Edyto, mam złe wieści – zaczął. – Zamykam biuro. Muszę się przebranżowić. Nie mam pracy dla architekta, dlatego musimy się rozstać. Jest pani młoda i zdolna, na pewno da sobie radę w życiu. – Podrapał się po głowie. – Nie musi pani już przychodzić do pracy. Oczywiście zapłacę za okres wypowiedzenia.

– Trzeba mnie było wcześniej uprzedzić. Zaczęłabym czegoś szukać. Potrzebuję pieniędzy. Muszę zapłacić za najem mieszkania.

– Pani narzeczony, który nieźle zarabia w Anglii, na pewno pani pomoże. Zresztą będzie miała pani teraz dużo czasu na poszukiwanie pracy. Może pani iść do domu.

W milczeniu spakowałam swoje rzeczy, pożegnałam koleżanki i ponownie wyszłam na deszcz.

Z trudem doczłapałam do wynajętej kawalerki. Mieszkanie było małe, ale miało tę zaletę, że znajdowało się blisko biura. Nie musiałam dojeżdżać ani moją dziesięcioletnią yariską, ani środkami miejskiej komunikacji, dzięki czemu zaoszczędzałam dużo pieniędzy i czasu. W zaistniałej sytuacji wynajęte lokum straciło swój najcenniejszy walor.

Rzuciłam się na kanapę, z trudem hamując łzy. Nie chciałam dzwonić do mamy, żeby nie usłyszeć, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zawsze tak mówiła, żeby usprawiedliwić jakieś nieszczęście. W jej mniemaniu utrata pracy byłaby właśnie tym „dobrym”. Nigdy nie ukrywała, że jej największym marzeniem był mój powrót do Krużlowej. Nie tylko mama o tym marzyła, lecz także babcia i prababcia. Natomiast moim pragnieniem było wyrwać się z tej zapyziałej dziury i zamieszkać w dużym mieście. Marzenie się spełniło, bo od dziewięciu lat mieszkałam w Krakowie – najpierw w akademiku, a teraz w wynajętej kawalerce. Dwadzieścia sześć metrów kwadratowych to troszkę mało jak na pokój, kuchnię i łazienkę, ale dużo za dużo w aspekcie środków płatniczych, które musiałam na nie wyłożyć, ponieważ to wspaniałe lokum kosztowało mnie miesięcznie tysiąc trzysta pięćdziesiąt złotych plus media.

Dzięki temu, że od dzieciństwa byłam uczona oszczędzania, potrafiłam utrzymać mieszkanko, siebie i auto, a nawet odłożyć co miesiąc pięćset złotych. Nie miałam dużych potrzeb. Nie włóczyłam się po restauracjach, ubierałam się w ciucholandzie, a samochód służył mi przeważnie jako środek transportu do Krużlowej. Jeździłam tam dwa razy w miesiącu. Sto piętnaście kilometrów to kawałek drogi, którego pokonanie zajmowało mi w najlepszym układzie półtorej godziny, ale gdybym została skazana na publiczną komunikację, byłaby to wyprawa na pół dnia. To był główny powód, dla którego mama i babcie kupiły mi samochód. Wiedziały, że nieźle sobie radzę za kierownicą, bo zrobiłam prawko już w liceum i często dojeżdżałam do szkoły w Nowym Sączu, korzystając z pojazdu mamy. Toyota yaris, którą teraz jeździłam, była moim trzecim samochodem.

Mimo że kocham moją rodzinę i Krużlową, a w planach mam zamiar tam wrócić... to jednak nie teraz. Obecnie chcę rozwijać się zawodowo i chłonąć uroki życia w mieście. Kraków może nie zalicza się do metropolii, ale jest wyjątkowym miejscem na Ziemi. Zakochałam się w nim podczas szkolnej wycieczki. Już wtedy postanowiłam tutaj zamieszkać. Kraków zauroczył nie tylko mnie, moją mamę również, ale tylko mnie udało się wyrwać z Krużlowej. Drugą osobą, która pokochała gród Kraka, był mój narzeczony Damian. Ale on lubił wszystko co ja.

Byliśmy parą od dziewięciu lat, a znaliśmy się od zawsze, bo razem chodziliśmy do przedszkola, podstawówki i gimnazjum. Kiedy jego rodzice przeprowadzili się do Grybowa, kontakt trochę się rozluźnił; trzecia klasa liceum ponownie nas jednak do siebie zbliżyła. Tak bardzo, że staliśmy się parą. Po maturze razem wyjechaliśmy na studia do Krakowa. Oboje wybraliśmy Politechnikę Krakowską. Niestety, Damian nie dostał się na architekturę, dlatego zaczepił się na Wydziale Mechanicznym. Nie zrobił jednak magisterki, zadowolił się tytułem inżyniera. Miał w planach to kiedyś nadrobić, ale teraz postanowił zarabiać pieniądze. Dokładnie mówiąc: funty.

Jego wyjazd do Anglii był naszą wspólną decyzją, chociaż pomysł wyszedł od niego. Damian zawsze był bardzo ambitny, a przy tym trzeźwo patrzący na świat i siebie. Był wprawdzie przeciętnym uczniem i takim samym studentem, ale miał inne cenne cechy, takie jak pracowitość, upór i życiowy spryt, dzięki którym mógł odnieść duży sukces finansowy. Stwierdził, że przeciętnemu absolwentowi politechniki raczej trudno to osiągnąć, nie dysponując zapleczem w postaci małego kapitału, dlatego postanowił opuścić uczelniane mury i ojczyznę i udać się za chlebem... i szynką do tego chleba.

Prababcia Zosia zawsze mi powtarzała, że z takim chłopem będzie mi w życiu dobrze.

– Nie pije, nie ugania się za dziewuchami, chodzi co niedziela do kościoła i jest bardzo robotny. Nareszcie szczęście się uśmiechnęło do Pawliczki – oświadczyła kilka lat temu, zanim wstrętny alzheimer nie dobrał się do jej mózgu. – Klątwa Władki Mrozowej przestała już działać.

– Babciu, nie wiadomo – przekomarzałam się. – Nie wolno chwalić dnia przed zachodem słońca – zacytowałam jej następne ulubione powiedzonko.

– Nie strasz mnie, dziewuszko. Nie kracz, bo wywołasz wilka z lasu. Damian to dobry chłopak. Zberezeństwa mu nie w głowie. Z porządnej rodziny pochodzi. I ma brata księdza. Wiem, że klątwa Władki przestała już działać.

Moje rozmyślania przerwał ostry dzwonek telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz: mama.

– Cześć, mamuś – powiedziałam. – Co słychać?

– Nic dobrego. Babcia umarła. – Słowom towarzyszył szloch.

– O Boże, babcia Helenka? – Serce na chwilę przestało mi bić.

– Ależ skąd! Babcia Zosia. To znaczy twoja prababcia.

Odetchnęłam z pewną ulgą. Odejście dziewięćdziesięciotrzyletniej schorowanej i od trzech lat nieświadomej prababci to mimo wszystko nie to samo co śmierć siedemdziesięciotrzyletniej kobiety w pełni sił.

– Mamusiu, nie płacz, przecież się tego spodziewałyśmy – powiedziałam miękko do matki.

– Łatwo ci powiedzieć, od lat nie ma cię w domu. – Chlipnęła. – Nie byłaś tak związana z nią jak ja. To była taka wspaniała kobieta...

– Wiem, mamusiu. Mnie też jest bardzo przykro. Będzie mi jej brakować. Ale sama dobrze wiesz, że przez ostatnie trzy lata nie była już sobą. Kiedy to się stało?

– Dwie godziny temu.

– Przyjadę dzisiaj do was.

– No a praca?

– Jakoś to załatwię. – Nie chciałam jej mówić o tym, że właśnie straciłam pracę. Ale z drugiej strony może by to jej trochę poprawiło humor?

Mama i obie babcie koniecznie chciały, żebym wyszła za Damiana, wybudowała na działce obok duży dom i urodziła im mnóstwo wnuków do bawienia. Nie miały nic przeciwko robieniu przeze mnie kariery zawodowej. Co więcej, wręcz mnie do tego namawiały, mówiąc, że mądra kobieta nigdy nie powinna być zależna finansowo od mężczyzny – nawet tak idealnego jak Damian Stępień. Ale uważały, że szlify architekta mam zdobywać w Nowym Sączu albo Tarnowie, a nie w Krakowie.

Niestety, nie było dane prababci Zosi doczekać się praprawnuków. Pocieszałam się myślą, że nawet gdybym wyszła już za mąż, to i tak by to do niej nie dotarło, ponieważ przez ostatnie trzy lata z trudem nas rozpoznawała. Brała mnie za moją mamę i wciąż powtarzała, żebym nie wyjeżdżała do Krakowa.

Biedna prababcia Zosia...

Rozdział 2

Siedziałam w pierwszej ławce tuż przed katafalkiem i z roztargnieniem słuchałam kazania. Damian trzymał mnie za rękę. Wziął urlop, by przylecieć na pogrzeb. W tylnej ławce siedzieli jego rodzice, a brat odprawiał teraz mszę. Przyjechał aż z Lublina, żeby pożegnać prababcię swojej przyszłej bratowej.

Nie mogłam się skupić na kazaniu, bo moje myśli wciąż uciekały do dni, kiedy prababcia była zdrowa i pełna energii. Jeszcze trzy lata temu dyrygowała swoją córką i wnuczką podczas wykonywania prac polowych. Bo pola uprawne musiały być zasiane, krowy miały paść się na pastwisku, a w chlewiku pokwikiwać świnki. Nie było gadania – gospodarka musiała działać pełną parą. Dopiero choroba prababci Zosi uwolniła mamę i babcię Helenkę od tych obowiązków. Babcia Helenka miała niewielką emeryturę, a mama prowadziła sklepik z pasmanterią, nie musiały pracować na roli. Miały z czego żyć, tym bardziej że obie nigdy nie czuły się rolniczkami. Więcej – nie cierpiały tego zajęcia. Ale ze względu na prababcię Zosię posłusznie wykonywały jej polecenia. To ona była przywódczynią stada, nestorką rodu.

Mój prapradziadek Franciszek Pawlik nie docenił swojej córki. Długo pomstował, że parszywy los zabrał mu jedynego syna, Antoniego, który poszedł na wojnę i już z niej nie wrócił. Jako bogaty gospodarz na piętnastu hektarach, właściciel dwóch koni, pięciu krów i trzynastu prosiaków potrzebował następcy. Jego słabowita na zdrowiu żona urodziła mu niestety tylko dwoje dzieci. Śmierć Antka bardzo go dotknęła, a powrót córki, którą Niemcy wywieźli na roboty do „bauera”, nie ucieszyła tak, jakby można się było spodziewać. Owszem cieszył się, że Zosia przeżyła wojnę, ale jej duży brzuch odebrał mu dużo radości z jej powrotu. Ciąża jedynaczki spowodowała, że nie trzymał już głowy w górze jak przedtem. Znikła cała jego hardość i duma, unikał ludzi i ich spojrzeń. Wiedział, co mówią. Wszyscy w Krużlowej i w sąsiednich wsiach uważali, że spełniła się klątwa rzucona przez Władkę Mróz. On również zaczął w to wierzyć. Teraz żałował, że nie pozwolił Antkowi ożenić się z córką Władki z powodu jej nieślubnego dziecka. Antek i Jadźka mieli się ku sobie od dawna, kiedy tylko dziewczyna wróciła z Sącza, gdzie usługiwała w domu bogatego kupca. Podobno „zbrzuchacił” ją jakiś kolejarz, ale nie zdążył się z nią ożenić, bo zginął w wypadku kolejowym. Nie wiadomo, ile było w tym prawdy, ale Antek zakochał się w dziewczynie bez pamięci. Pewnej niedzieli, tuż po sumie, przyszli we dwójkę do starego Pawlika prosić o zgodę na ślub. Ojciec jednak nie pozwolił na ożenek, grożąc synowi wydziedziczeniem, a Jadźkę bezpardonowo wyrzucił z domu.

Wtedy stara Mrozowa, widząc płacz córki, przeklęła Pawlika, złorzecząc mu, by w jego rodzinie rodziły się same bękarty. Władka Mrozowa uchodziła w Krużlowej i okolicy za wiedźmę, bo znała się na ziołach i różnych gusłach, ale prapradziadek Franciszek nie należał do strachliwych i nie przejął się jej słowami. A powinien.

Niestety klątwa Mrozowej się spełniła. Teraz on, jeden z najbogatszych gospodarzy w okolicy, z niechęcią chodził na targ i do kościoła. Siadał w kącie, chował twarz w dłonie i udawał pogrążonego w modlitwie, żeby nie musieć z nikim rozmawiać. Jedyna córka, a taki wstyd mu przyniosła. Najgorsze było to, że Zosia nie chciała mu powiedzieć, kto jest ojcem dziecka. Nie wiedział, czy przyprawił ją o brzuch jakiś Szwab, Rusek czy jeszcze ktoś inny. Czy to był gwałt, czy chwila słabości? Dziewczyna nic nikomu nie powiedziała. Kiedy ją o to pytano, spuszczała wzrok i milczała.

Franciszek, choć bogobojny, najchętniej pozbyłby się bękarta, ale było już za późno na usunięcie ciąży. Dlatego jedynie wzdychał i czekał na poród. Wreszcie się doczekał. Niestety tu również spotkało go rozczarowanie. Liczył na chłopaka, który w przyszłości pomagałby mu na gospodarce, tymczasem Zośka powiła dziewuchę. Pocieszał się myślą, że nie będzie musiał wychowywać żadnego małego Szwaba, bo przecież ojcem mógł być Niemiec. Baby nie strzelają, nie mordują tak jak te szkopskie bydlaki.

Helenka okazała się bardzo wdzięcznym i miłym dzieckiem, dlatego stary szybko zapomniał o okolicznościach jej poczęcia. Musiał również przyznać, że Zocha okazała się godną nosić nazwisko Pawlik. Była pracowita i silna jak chłop. Ledwie wyszła z połogu, a już poszła z ojcem bronować ziemię pod oziminę. Umiała powozić koniem, kosić zboże i młócić je cepem. Wstawała o czwartej rano, karmiła zwierzaki, a potem rodzinę. Gdy wychodziła z ojcem w pole, córeczką zajmowała się jej matka, Ludwika. Z biegiem lat stary Franciszek znowu mógł nosić wysoko głowę, dumny z córki. Nie tylko obrabiała ich pole, lecz także najmowała się u innych do orania ziemi, bo nie każdy w Krużlowej miał swojego konia. Zosia również namówiła ojca do zakupu traktorka, zrobionego własnym sumptem przez pewnego sprytnego mieszkańca Grybowa, bo uważała, że trzeba iść z postępem. Niedługo później, za jej namową, odkupili od kółka rolniczego używaną młocarnię i podczas żniw wynajmowali ją innym gospodarzom z Krużlowej i okolicy.

Problemy się zaczęły, gdy Franciszka zmogła choroba. Trudno było jednej kobiecie obrobić piętnaście hektarów ziemi. Teraz do robót polowych Zosia musiała zatrudniać sezonowych robotników, bo u domowników nie miała żadnej pomocy. Ojciec, złożony chorobą reumatyczną, leżał w łóżku, matka była zawsze chorowita, a Helenka nie garnęła się do pracy w polu, tylko całymi dniami siedziała z książką w ręce. Dziewczyna marzyła, żeby zostać nauczycielką. Zofia namówiła córkę, żeby naukę kontynuowała w ekonomiku, a nie w ogólniaku, bo gdyby nie udało się jej dostać na studia, to łatwiej byłoby o pracę w biurze.

Helenka przez pięć lat mieszkała w bursie w Tarnowie. Obracając się wśród miastowych, nabrała również ich nawyków. Nagle zaczął jej przeszkadzać wychodek na podwórku i zażądała łazienki. Stary Pawlik po wielu namowach zgodził się sprzedać oba konie i zrobić w domu remont. Kiedy kupcy przyszli po gniadego i siwka, Franciszek rozpłakał się jak dziecko.

– Jak damy sobie radę bez koni?! – lamentował.

– Jak to jak? Mamy przecież traktor – pocieszała go córka.

– A jak się zepsuje, to co wtedy?

– To się go naprawi.

– Kto to widział takie cudactwa. Po co wam woda w domu, gdy studnia jest na podwórku?

– Dziadku, mamy lata sześćdziesiąte, ludzie mają w domach telewizory, samochody. Łazienka to nie zbytek.

– Ale nikt w Krużlowej nie ma łazienki. Całe życie chodziło się do wychodka i myło się w balii.

– Dziadku, już wkrótce zobaczysz, jaka to wygoda.

Rzeczywiście, stary musiał przyznać, że wygodniej w nocy sikać do muszli, niż wychodzić do sławojki, tym bardziej gdy się jest starym i chorym.

Babcia Helenka była również pierwszą kobietą we wsi, która zrobiła prawo jazdy. Niestety, zakup samochodu był poza możliwościami finansowymi rodziny, dlatego jeździła jedynie traktorkiem.

Helenka nie od razu dostała się na wymarzone studia w Krakowie. Startowała trzy razy, aż wreszcie się jej udało. Niestety, nie było jej dane ich skończyć. Przyczynił się do tego pewien przystojny letnik, który przyjechał do Krużlowej spędzić lato pod gruszą. Klątwa Władki Mrozowej nadal działała. Skończyło się lato, skończyła się miłość. Pozostała jednak pamiątka. Helenka nie pojechała w październiku do Krakowa, nie było sensu, bo za kilka miesięcy miała rodzić.

Po letniku nie został żaden ślad oprócz ciąży, bo ten zmył się, nie zostawiając adresu. Po urodzeniu Ani, mojej mamy, babcia nie wróciła już na studia. Zaczęła pracować w biurze PSS Społem w Grybowie.

Biedny prapradziadek na wieść, że jego wnuczka znowu urodzi bękarta, całkiem podupadł na zdrowiu. Złapał go zawał, gdy Helenka była w dziewiątym miesiącu ciąży. Ostatnie jego słowa brzmiały:

– Ta przeklęta Mrozowa! Niech ją ziemia pochłonie.

Nie wiemy, czy dotarły do nieba słowa Franciszka, i nie wiemy, co się stało z Mrozową, bo już dawno wyprowadziła się gdzieś w Poznańskie, ale niestety ziemia pochłonęła prapradziadka, ponieważ umarł nad ranem. W tym samym dniu kilka godzin później na świat przyszła moja mama.

Prababcia Zosia bez lamentów i złorzeczeń zaakceptowała nową Pawliczkę. Często cytowała księdza Twardowskiego, mówiąc, że w życiu musi być dobrze i niedobrze. Bo jak jest tylko dobrze, to jest niedobrze. W tym przypadku dobrem była moja mama, a tym niedobrym był brak nazwiska ojca w metryce jej wnuczki.

Mama również nie lubiła pracy na roli. Wdała się w babcię Helenkę i pokochała książki. Miłość do książek to cecha rodzinna wszystkich Pawliczek. Nawet prababcia Zosia, która skończyła zaledwie cztery oddziały szkoły powszechnej, zaczęła czytać książki swojej córki i również złapała czytelniczego bakcyla. Prapradziadek czasami pomstował na swoją córkę, że niszczy niepotrzebnie naftę do lampy i oczy, ale po wprowadzeniu do wsi elektryczności te argumenty przestały być aktualne. Wykorzystywała każdą wolną chwilę, żeby usiąść na krześle i trochę poczytać.

Po śmierci prapradziadka babcia Helenka namówiła swoją matkę, żeby odsprzedały kilka mórg, które i tak trudno było obrobić, i zakupiły samochód. O zdanie praprababci Ludwiki nikt nigdy nie pytał; ani jej mąż, ani córka. Moc decyzyjną w rodzinie mieli tylko Franciszek i Zosia – osoby, które zapewniały środki finansowe. Praca praprababci Ludwiki nigdy się nie liczyła. Gotowanie, sprzątanie i opiekowanie się dziećmi nie były tym samym co orka, koszenie i powożenie końmi. Głową rodu najpierw był Franciszek, a potem Zosia. Dochodziło nawet do tego, że matka musiała prosić córkę o pozwolenie zasadzenia kwiatków w przydomowym ogródku, gdzie zawsze rosły pietruszka i koperek potrzebne do zupy. Doceniono Ludwikę dopiero po jej śmierci, gdy okazało się, że nie ma kto gotować i sprzątać; Zosia była w polu, Helenka w pracy, a mała Ania w przedszkolu.

Zakup używanej syrenki 103 przez Pawliczki był wielkim wydarzeniem w całej Krużlowej. A jeszcze większym było zrobienie prawa jazdy przez Zofię. Prababcia, która zawsze dobrze sobie radziła z końmi, postanowiła również poskromić konie mechaniczne. Miała już w tym pewną wprawę, bo jeździła po polu traktorkiem, chociaż nie posiadała na to prawnego dokumentu. Kiedyś, dawno temu, kiedy była młoda, przymierzała się do kupna motoru junak, ale po śmierci syna sąsiadów, który zabił się na motorze, zrezygnowała z tego zamiaru. Argumentem przeważającym była obawa o przyszłość Helenki; bo cóżby się stało z dziewczynką, gdyby zabrakło Zofii? Teraz Helenka była dorosłą kobietą, a samochód dużo bezpieczniejszym pojazdem od motocykla.

Syrenka okazała się dobrym nabytkiem. Służyła nie tylko rodzinie, stała się również źródłem zarobkowania. W Krużlowej nikt oprócz księdza nie miał samochodu, dlatego mieszkańcy często korzystali z usług transportowych Zofii. Jazda quasi-taksówką z chorym dzieckiem do lekarza, do porodu, na wesele czy pogrzeb była dużo wygodniejsza niż telepanie się PKS-em. Syrenkę wynajmowano również do ślubów. Pięknie ubrany samochód z przytwierdzoną do maski lalką w ślubnej sukni lepiej i nowocześniej prezentował się niż bryczka. Pawliczki zawsze zaliczały się do prekursorek nowych trendów w Krużlowej. To one pierwsze miały radio, pralkę franię oraz lodówkę. Również pierwsze kupiły telewizor. Pół wsi zbierało się wieczorami w ich domu, żeby obejrzeć te cuda cywilizacji. Dzieci oglądały dobranockę z Jackiem i Agatką, dorośli serial Bonanza lubŚwiętego. Niestety, antena była słaba i odbiór telewizji ciągle szwankował. Często seans filmowy nie mógł się odbyć, bo na ekranie widać było tylko śnieg.

Marzeniem mojej mamy nie było – tak jak babci Helenki – nauczanie, tylko studiowanie medycyny. Babcia, która wciąż pamiętała, że wcale nie jest łatwo dostać się na studia (a tym bardziej medyczne), namówiła Anię na liceum pielęgniarskie, przekonując ją, tak jak i ją przekonywano, że w przypadku niepowodzenia będzie miała dobry zawód. I wykrakała – Ania nie dostała się na upragnione studia. Nie zrezygnowała jednak z marzeń i postanowiła startować drugi raz. Rok pracowała w szpitalu w Sączu jako salowa, chcąc zdobyć dodatkowe punkty, a wieczorami pilnie się uczuła biologii, fizyki i chemii. Tym razem również się jej nie udało dostać na medycynę. Zabrakło tylko trzech punktów, dlatego zaproponowano jej farmację lub pielęgniarstwo. Skorzystała z pierwszej możliwości i wybrała studia farmaceutyczne, twierdząc, że już jest pielęgniarką.

Cóż, moc klątwy Władki Mrozowej była tak silna, że dopadła również moją mamę. Na praktyce zerowej poznała pewnego przystojnego lekarza, niestety żonatego i dzieciatego, i... dziewięć miesięcy później pojawiła się na świecie następna Pawliczka, to znaczy ja. Mama, honorowa z natury tak jak jej krewniaczki, nie zażądała alimentów od casanovy, tylko plunęła mu w twarz i wróciła do Krużlowej.

Tym razem w domu Pawliczek nie było rozpaczy, lamentów ani wylanych łez. Obie babcie spokojnie przyjęły wiadomość o ciąży Ani. Siła wyższa. Klątwa to klątwa. Dlatego nie pomstowały na dziewczynę. Moja mama nie za bardzo żałowała przerwanych studiów, bo i tak nie były to te, o których marzyła. Być pigularą to żaden znowu zaszczyt – pocieszała się w duchu. Co innego zaprzepaścić tytuł pani doktor; hm, wtedy prawdopodobnie nie byłoby na świecie Edyty Pawlik. Ale na szczęście niebiosa chciały, żebym się urodziła, stąd ten brak trzech punktów.

Mama jednak została panią magister. Kiedy podrosłam, zaczęła studiować zaocznie. W Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Tarnowie zrobiła licencjat z fizjoterapii, a potem studia magisterskie na Uniwersytecie Rzeszowskim. Skończyła również kurs pedagogiczny. Prace naukowe napisała na podstawie własnych badań nad rozwojem sprawności manualnej dzieci w wieku przedszkolnym. Wszechstronnie wyedukowana, pracowała w tym zawodzie przez dwadzieścia lat, ale cztery lata temu jej się odwidziało i założyła sklepik z pasmanterią. Już wcześniej próbowała sił jako przedsiębiorca, oferując usługi masażystki i rehabilitantki, ale znudziło ją zabieganie o pacjentów, dlatego postanowiła się przebranżowić. Razem z koleżanką otworzyły pasmanterię, i to nie w Nowym Sączu, tylko w Tarnowie, ponieważ jej przyjaciółka odziedziczyła tam wraz z bratem kamienicę w dobrym punkcie handlowym. Spółka trwała dwa lata, niestety koleżanka nieoczekiwanie zmarła na tętniaka mózgu.

Mama bardzo przeżyła śmierć wspólniczki, miała nawet zamiar zamknąć biznes, ale w tym czasie wrócił z Niemiec brat przyjaciółki, właściciel lokalu. Zaiskrzyło między nimi i... mama nadal prowadzi swój sklep. Chociaż jest z Włodzimierzem Kowalskim od dwóch lat, nie zamierza brać z nim ślubu. Lubię absztyfikanta mojej mamy. Jest bezdzietnym wdowcem – miłym i sympatycznym, i ślepo w niej zakochanym. Nie mieszkają razem, bo mama tego nie chce. Mimo że codziennie dojeżdża do pracy sześćdziesiąt kilometrów, to jednak woli Krużlową niż Tarnów. Tak brzmiała wersja oficjalna, a prawda była inna – mama nie chciała zostawić swojej matki samej z chorą babcią.

Teraz już przestało to być aktualne.

Rozdział 3

Po stypie wróciłam do Krakowa. Może to egoistycznie z mojej strony, ale nie chciałam pozostawać w domu, w którym wciąż czułam obecność prababci Zosi.

Damian przyjechał ze mną. Wziął kilka dni urlopu, żebyśmy mogli wspólnie spędzić troszkę czasu. Tylko jemu powiedziałam o tym, że straciłam pracę.

Narzeczony przytulił mnie mocno.

– Edi, nie martw się. Według mnie dobrze się stało. Ten cymbał nie umiał wykorzystać twojego potencjału.

– Dobrze ci mówić. Nie jestem tak przebojowa jak ty. Nie lubię zmian. Czytałam, że zmiana zatrudnienia wywołuje podobny stres jak rozwód. Szukanie pracy to dla mnie prawdziwa gehenna. Te spotkania rekrutacyjne cholernie mnie stresują.

– Nie przesadzaj. Ile razy byłaś na takich rozmowach? Trzy?

– I wystarczy – odparłam, wzruszając ramionami.

– Nie przyjęli cię w pierwszej i drugiej firmie, za to przyjęli w trzeciej. Trzeba było aplikować do kilku innych, może nie ugrzęzłabyś w podrzędnym biurze projektowym. Jesteś utalentowanym architektem. Gdybym miał takie zdolności jak ty, odniósłbym spektakularny sukces.

– Boję się tych spotkań.

– Bo nie umiesz się dobrze sprzedać, kochanie.

– Żałuję, że nie skończyłam informatyki. Programiści są teraz nieliczną grupą zawodową, na którą jest bardzo duże zapotrzebowanie na rynku pracy – mruknęłam. – No i potrzebne są też ekspedientki do sklepów spożywczych.

– I budowlańcy, i kierowcy, i mechanicy. Akurat teraz wszędzie brakuje rąk do pracy, bo co lepsi fachowcy wyjechali za granicę. Bez problemu znajdziesz pracę. Podaj laptop, poszperamy w internecie.

Od razu poczułam się lepiej. Po raz setny utwierdziłam się, że Damian był dla mnie idealnym facetem. Tak samo uważały mama i babcie. Ciągle powtarzały, że młody Stępień spełnia wszystkie warunki dobrego kandydata na męża. Nie piękny, ale nie brzydki. Nie bogaty, ale zaradny. Nie geniusz intelektu, ale błyskotliwy i sprytny. Krótko mówiąc – przeciętny do bólu. Ale według moich krewnych przeciętność była zaletą. Taki jak on nie zdradza żony, nie zostawia jej i dzieci dla młodszej i ładniejszej. Zawsze będzie dbał o rodzinę i dom.

Do największych zalet Damiana według babci Zosi należało jego zaangażowanie religijne. Odebrał dobre katolickie wychowanie, miał brata księdza, a ojciec był ważną figurą w radzie parafialnej. Co tydzień chodził na mszę świętą, spowiadał się co miesiąc i żył dokładnie według zasad Ewangelii.

Prawdę powiedziawszy, ta wzmożona religijność Damiana na początku trochę mnie raziła. Rekolekcje, oazy i pielgrzymki do Częstochowy wydają się dziwne, gdy dotyczą młodego mężczyzny. Niepokoił mnie również jego brak zainteresowania seksem. W XXI wieku to wręcz kuriozalne, żeby dwudziestokilkulatek wciąż był prawiczkiem. Damian nigdy nie nalegał, żebyśmy zaczęli współżycie. Nigdy nie dążył do zbliżenia, unikał niewinnych pieszczot. Rzadko nawet się całowaliśmy! Czy to nie dziwne? Swoją wstrzemięźliwość tłumaczył przykazaniami kościelnymi. Dobry katolik nie uprawia seksu przed ślubem – tak głosi nauka Kościoła – mogą to robić jedynie małżonkowie.

Ja również uważam się za katoliczkę. Co niedziela chodzę na mszę do kościoła i dwa razy w roku, przed świętami, spowiadam się z grzechów. Ale pewne zasady głoszone z ambony wydają mi się archaiczne, niepasujące do współczesności. Żyjemy w dobie internetu i Facebooka, panuje wszechobecna moda na ekshibicjonizm. Seks przestał być tabu. Dlatego ktoś taki jak Damian wydaje się dziwolągiem.

Cóż, ja również zaczynam swój dzień od Facebooka. Wczytuję się w posty, oglądam zdjęcia, wchodzę w linki. W ten sposób obserwuję współczesny świat. Nie chcę uchodzić za osobę o przestarzałych poglądach, hipokrytkę ślepo zapatrzoną w Kościół i bezkrytyczną w stosunku do kleru. Posiadam dość rozległą, choć teoretyczną, wiedzę o seksie i seksualności. Nie uważam się za ignorantkę w tej dziedzinie. Internet mnie nauczył, że seks jest ważny. I chociaż ten seks wywarł znamienne piętno na kobietach z mojej rodziny, to nie znaczy, że nie odegrał żadnej roli w ich życiu – czego namacalnym dowodem jesteśmy ja, mama i babcia. Bez seksu nie byłoby Pawliczek. W myśl facebookowej wiedzy uważam również, że roli seksu w życiu człowieka nie można ograniczać jedynie do prokreacji. Postrzegam siebie jako kobietę nowoczesną, otwartą na postęp w każdej dziedzinie życia. Mimo że nie doświadczyłam jeszcze erotycznej namiętności i nadal jestem dziewicą, oczekuję od przyszłego męża, że dostarczy mi wielu doznań natury fizycznej. Nie chcę kochać się z mężem tylko po to, żeby płodzić dzieci.

Niejednokrotnie poruszałam ten temat z narzeczonym. Uspokoił mnie, twierdząc, że nauka Kościoła wcale nie zabrania uprawiać seksu dla czystej przyjemności. Mąż i żona mogą robić różne rzeczy w małżeńskim łożu, nie grzesząc przy tym złamaniem przykazań. Tak mu powiedział brat – ksiądz. Ale nie wolno robić „tego” przed ślubem.

Wciąż miałam jednak pewne wątpliwości i zastanawiałam się, czy nie byłoby dobrze spróbować „tego” przed sakramentalnym „tak”. Przecież możemy nie pasować do siebie seksualnie. Może „on” będzie za duży, a „ja” za wąska? Albo na odwrót. Kiedyś czytałam Ojca chrzestnego; jedna z bohaterek miała za szeroką pochwę i żaden mężczyzna oprócz Sony’ego nie mógł jej zaspokoić.

Możemy poczuć do siebie niechęć fizyczną, a nawet wstręt – takie coś również się zdarza. Możemy mieć inne temperamenty seksualne. Może on będzie chciał robić to cztery razy na dzień, a ja raz na miesiąc? Hm, chociaż po dotychczasowym zachowaniu Damiana nic nie wskazywało, żeby w przyszłości opętał go szał namiętności.

Ten problem raczej mnie mógłby dotyczyć, bo miewałam sny erotyczne. Doznawałam wtedy dziwnej rozkoszy, której nigdy wcześniej nie zaznałam na jawie. Nieczęsto się to zdarzało, ale nie ukrywam, że bardzo mi się podobało – przeżycie niesamowite, niepodobne do niczego innego. Prawdopodobnie był to właśnie ten osławiony orgazm, o którym rozpisywano się na Facebooku. Kilkakrotnie próbowałam sama doprowadzić się do takiego stanu, ale nigdy mi się nie udawało... a na Damiana liczyć nie mogłam, niestety.

Nie wywierałam na niego nacisku, bo... obawiałam się jego reakcji. Bałam się, żeby nie wziął mnie za wynaturzoną nimfomankę, przecież inicjatywa powinna wyjść od mężczyzny. Nie chciałam, żeby uważał mnie za dziewczynę napaloną na seks, to nie pasowałoby do wizerunku przyszłej żony.

Cóż, początkowo miałam nawet obawy, czy Damian nie jest impotentem, ale szybko minęły, gdy dotknęłam jego krocza. Nawet zwykły pocałunek wywoływał w nim gotowość do seksu. Wtedy zrozumiałam, że to przekonania religijne powstrzymują go przed współżyciem, a nie przyczyny zdrowotne. Dlatego postanowiłam nie namawiać go więcej do grzechu. Uznałam, że jakoś wytrzymam jeszcze ten rok do ślubu. Dom weselny był już zarezerwowany, podobnie jak zespół muzyczny i nawet catering z Krosna. Wybrałam również u krawcowej suknię ślubną i welon. Teraz pozostawało tylko czekać.

Pocieszałam się złotą myślą moich krewnych, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I może dzięki Damianowej powściągliwości klątwa Władki Mrozowej nareszcie przestanie działać.

Z nikim nie roztrząsałam swoich miłosno-erotycznych dylematów. Babcie odpadały, bo pochodziły z innej epoki seksualnej. Prababcia Zosia nawet w latach młodości patrzyła na mężczyznę jedynie przez pryzmat jego przydatności w gospodarstwie. Przez nasze pola i stodołę przewinęło się wielu robotników, ale wątpię, czy któryś z nich ośmieliłby się zaproponować Zosi randkę. Ona potrzebowała męskich rąk do pracy, a nie do pieszczot.

Babcia Helenka bardzo sparzyła się na letniku i nie zaufała już żadnemu mężczyźnie. Natomiast mama nie miała pretensji do męskiego rodu, ale z nikim się nie związała ze względu na mnie. Dopiero gdy wyjechałam na studia, zaczęła spotykać się z mężczyznami. Nie wiem, czy randki ograniczały się do patrzenia w oczy i trzymania się za ręce, czy było również coś więcej, bo nigdy nie poruszałyśmy tego tematu. Żaden facet nie dostąpił nigdy zaszczytu goszczenia w naszym domu. Dopiero Włodzimierz Kowalski z Tarnowa został przedstawiony rodzinie. Mama trzymała go z pewnością nie tylko za rękę, bo czasem zostawała u niego na noc. Ale trudno mi było zaakceptować to, że moja mama uprawia z kimś seks, a jeszcze trudniej było sobie ją wyobrazić szalejącą z namiętności w łóżku z facetem. W duchu liczyłam, że może pan Włodek również należał do grona ortodoksyjnych katolików.

Czy Damiana można nazwać ortodoksyjnym katolikiem? Nie wiem. Nie cierpię fanatyzmu w żadnej postaci. Uważam, że nadgorliwość to pierwszy stopień do piekła. Mój narzeczony chyba nie był fanatykiem – na pewno nikogo by nie zabił w imię Boga. Z natury miał pragmatyczne podejście do życia, nie był ślepo zapatrzony w kler, potrafił krytycznie patrzeć na postępowanie niektórych księży. Potępiał pedofilię i zamiatanie pod dywan księżowskich grzeszków. Nie usprawiedliwiał poczynań niegodnych księdza. Był wymagający względem innych, ale również w stosunku do siebie. Miał wyraźnie zakreślone kontury zła i dobra. Posiadał głęboko wpojony szacunek do przestrzegania praw ludzkich i boskich. Nie przechodził na czerwonym świetle, nie zaśmiecał chodników i regularnie oddawał cześć Bogu, szanując boskie nakazy i zakazy. Ale czy to fanatyzm?

Często dyskutowaliśmy, czy rzeczywiście wszystkie zasady głoszone z ambony pochodziły od Boga. Czy przypadkiem większości z nich nie wymyślili Jego słudzy, uzurpując sobie prawo do przemawiania w Jego imieniu. Damian nie lubił tych rozmów. Uważał, że człowiekowi jest lepiej i łatwiej żyć, gdy ustalone są jasne zasady. Wolność jednostki musi być wytyczona normami z myślą o dobru społeczeństwa jako całości.

Damianowi religia i wiara bardzo pomagały w życiu. Wyznaczały właściwe kierunki, dodawały sił w pokonywaniu przeszkód, nadawały sens egzystencji i pokrzepiały w trudnych chwilach. Wiara, że nasze życie nie kończy się wraz ze śmiercią, bardzo go uspokajała i nastawiała optymistycznie do świata. Nie chciał być dociekliwym pragmatykiem, nie słuchał argumentów ateistów i naukowców. Dobrze mu było wierzyć w teistyczne teorie Boskiej interwencji w powstanie Wszechświata i życia na Ziemi. Chciał Boga. Potrzebował Boga do życia.

Ze mną było trochę inaczej. Też zostałam wychowana w duchu chrześcijańskim, w rodzinie, gdzie celebrowano katolickie zwyczaje i obrzędy. Chrzest, uroczysta pierwsza komunia, bierzmowanie, w przyszłości ślub kościelny. Piątek bez mięsa, niedziela z mszą świętą. Oczywiście wszystkie Pawliczki uważały się za dobre katoliczki, ale... nie tak dobre jak rodzina Stępniów. Nie przesiadywałyśmy całymi dniami w kościele ani nie biczowaliśmy się za popełnione grzechy. Babcia Zosia często mówiła: ręce, które pomagają, są bardziej święte niż usta, które się modlą. Dlatego wolała wspierać finansowo ubogich w naszej wsi, niż klepać zdrowaśki.

Natomiast Stępniowie, zarówno rodzice, jak i synowie, zawsze bardzo angażowali się w życie kościoła i parafii. Chłopcy w dzieciństwie byli ministrantami, śpiewali w kościelnym chórze, chodzili na pielgrzymki.

Z naszej rodziny tylko babcia Zosia (i tylko raz) była pątniczką. Poszła pieszo do Kalwarii Zebrzydowskiej razem z grupą krużlowskich pielgrzymów. Po powrocie przez tydzień leczyła obtarte i obolałe nogi, a potem stwierdziła: nigdy więcej! Babcia Helenka nawet nie próbowała iść w jej ślady, a mama wręcz nabijała się z pielgrzymek, cytując stary dowcip: Co to jest? Chodzi, zawodzi i sra po krzakach. Oczywiście: pielgrzymka!

Choć Pawliczki nie uznawały polskich pielgrzymek, to bardzo ceniły te zagraniczne. Babcia Zosia była w Rzymie i na Bałkanach, a babcia Helenka i mama zaliczyły oprócz Rzymu również pielgrzymkę do Wilna i Ostrej Bramy, do Barcelony i innych miast europejskich, organizowane przez proboszczów z Krużlowej, Grybowa i Nowego Sącza. Były nawet w Ziemi Świętej. Oficjalnym celem była modlitwa. Nieoficjalnym – zwiedzanie tych świątyń... I nie tylko świątyń. Ja również kilka razy się z nimi wybrałam, żeby na własne oczy ujrzeć piękno sakralnej architektury. Parę razy towarzyszył mi Damian.

Do czego zmierzam: moja wiara i jej praktykowanie różniły się od postawy narzeczonego. Damian na szczęście nie naciskał, nie zmuszał mnie do chodzenia na rekolekcje, do comiesięcznych spowiedzi i coniedzielnego przystępowania do komunii. Nie próbował kształtować mnie na swoje podobieństwo.

Wobec mnie był tolerancyjny... ale nie wobec siebie. Zawsze uważałam, że zbyt dużo od siebie wymagał. Jakby narzucał sobie kary. Nie wiedziałam tylko za co i dlaczego. Nie byłoby dla mnie zaskoczeniem, gdyby nagle zaczął się biczować.

Nadmierna pobożność była jedyną jego wadą – jeśli takie zachowania można zaliczyć do przywar. Cóż z tego, że swoim postępowaniem i przekonaniami różnił się od rówieśników? Był po prostu od nich lepszy. Nie wstydził się swoich poglądów. Umiał dyskutować z ateistami; posiłkował się Pismem Świętym, powoływał na naukowe publikacje potwierdzające teistyczne teorie początków świata, potrafił przytaczać odpowiednie argumenty, zapędzając często swoich rozmówców w kozi róg.

Chociaż nie lubiłam takich towarzyskich dywagacji, to cieszyłam się, gdy oponenci Damiana tracili rezon i przegrywali w dyskusji.

Dobrze mi było z Damianem. Babcie miały rację, był wspaniałym materiałem na męża.

Teraz, siedząc w fotelu i obserwując narzeczonego, uświadomiłam sobie, że jestem szczęściarą, będąc jego wybranką. Damian, zajęty przeglądaniem ofert pracy, chyba wyczuł, że na niego patrzę, bo w pewnym momencie podniósł głowę.

– Właśnie sobie uświadomiłam, że jestem szczęśliwa – powiedziałam poważnie.

– Hmm, w dniu pogrzebu twojej prababci?

– Jestem nieszczęśliwa, że umarła, ale szczęśliwa, że... mam ciebie.

Uśmiechnął się ciepło. Odchrząknął.

– Wyszukałem kilka ofert, które nas mogą zainteresować – oznajmił. – Na przykład w Gawrafie szukają architekta wnętrz do nowo wybudowanego hotelu.

– Po co im architekt na etacie?

– Nic nie piszą o etacie, ale...

– Więc potrzebują kogoś, kto prowadzi własną działalność – zauważyłam sceptycznie.

– No to założysz firmę.

– To nie dla mnie. Zabiegać o klientów, martwić się brakiem zleceń? Wolałabym mieć umowę o pracę i stałe źródło dochodu.

– Edi, przecież są pieniądze na naszym koncie. – Wspólne konto założyliśmy rok temu, w dniu naszych oficjalnych zaręczyn. – W każdej chwili możesz wypłacić potrzebną sumę.

– Nie po to ciężko pracujesz za granicą, żeby mnie utrzymywać. Pieniądze są na nasz pensjonat.

Planowaliśmy, że po powrocie Damiana z Anglii otworzymy własny biznes. Brane były pod uwagę różne opcje: warsztat samochodowy, restauracja, sklep, a ostatnio rozważaliśmy niewielki pensjonat.

– Może to okazja, żebyś się przyjrzała, jak wygląda budowa takiego obiektu. Sprawdziłem ten Gawraf. To duża firma. Działają w różnych obszarach, od handlu stalą po hotelarstwo. Mają kilka dużych hoteli i parę pensjonatów. Może udałoby ci się zatrudnić w którymś z nich. Podpatrzyłabyś, jak funkcjonuje taka placówka. Moje doświadczenie ogranicza się do warunków angielskich. – Damian od dwóch lat pracował w Londynie jako menadżer w jednym z londyńskich hoteli. – Dobrze by było, żebyś ty też się czegoś nauczyła w tej branży.

– Myślałam, że to ty będziesz zarządzał pensjonatem, a ja nadal będę pracować w swoim zawodzie – mruknęłam. – Nie po to kończyłam architekturę, żeby siedzieć w recepcji.

– Nie wymagam, żebyś się przekwalifikowała, ale na początku może być różnie.

– To co mam w końcu robić? Szukać pracy w hotelu czy jako architekt?

– Gdy zaprojektujesz im wystrój, może uda ci się zaczepić w tym pensjonacie. Ja w tym czasie zajmę się budową. Znalazłem kilka działek. Jutro pojedziemy je obejrzeć – powiedział. – Powinnaś aplikować do Gawrafu. Wyślę im twoje CV.

Rozdział 4

Odpowiedź od Gawrafu przyszła dzień później. Spotkanie rekrutacyjne wyznaczono mi w tym samym dniu, w którym Damian wracał do Londynu.

Wstał wcześnie rano, żeby zdążyć na samolot. Chciałam go odwieźć do Balic, ale odrzucił moją propozycję.

– Masz się dobrze wyspać przed rozmową kwalifikacyjną – zakomunikował wieczorem. – Edi, to zlecenie jest nam potrzebne.

Pocałował mnie w czoło i rozłożył fotel. Nigdy nie spał ze mną na kanapie, chociaż była bardzo wygodna. Mówił, że śpiąc obok mnie, nie ręczyłby za siebie, bo pokusa była zbyt duża.

Składając fotel, westchnęłam. Gdyby któraś z moich koleżanek się dowiedziała, że po prawie dziesięcioletnim związku z mężczyzną nadal jestem dziewicą, kazałaby mi popukać się w czoło. Dlatego nikomu o tym nie mówiłam.

Wzięłam prysznic, zrobiłam śniadanie, wciąż rozmyślając o rozmowie, która mnie czeka za trzy godziny. Pokrzepiona jajecznicą na bekonie, otworzyłam szafę. Założyłam popielate spodnie rurki i białą jedwabną bluzkę z małym żabotem. Zrezygnowałam z mokasynów na rzecz czółenek z dziesięciocentymetrowymi obcasami. Nie byłam pięknością, ale miałam niezłą figurę, co podkreślały wąskie spodnie i szpilki. Moim atutem były też włosy. Kasztanowe, bujne i długie za ramiona. Moja twarz nie przyciągała uwagi, ale – jak stwierdziła moja koleżanka wizażystka – była dobrym materiałem, żeby zrobić ze mnie prawdziwą ślicznotkę. Mimo to rzadko nakładałam make-up. Nie chciało mi się. Damianowi zawsze się podobałam, nawet nieumalowana, a na innych facetach mi nie zależało.

Teraz też wklepałam w twarz jedynie krem nawilżający, a usta pociągnęłam bezbarwną szminką. Przecież nie szłam na casting do filmu porno, tylko na rozmowę kwalifikacyjną. Przejrzałam się w lustrzanej tafli. Wyglądałam schludnie i elegancko. Jak na panią architekt przystało. Założyłam wcięty w talii popielaty żakiet, który tworzył komplet ze spodniami. Wzięłam torebkę i kluczyki i chwilę później wsiadłam do samochodu. Ruszyłam w stronę ulicy Kamieńskiego, gdzie znajdowała się siedziba firmy Gawraf. Podjechałam pod okazały oszklony biurowiec. Należał do Gawrafu, ale część pomieszczeń podnajęto. Na parterze przywitał mnie portier. Musiałam wpisać się do księgi, a potem wręczono mi kartę do windy. Na drugim piętrze czekały już trzy inne kobiety, również zaproszone na rozmowy. Były młode, piękne i odstawione jak na audiencję do pałacu Buckingham.

O Boże, co ja tu robię – westchnęłam w duchu. Usiadłam na wolnym krześle i spontanicznie zdjęłam z włosów frotkę. Potrząsnęłam głową, żeby rozsypały się na ramiona. Nie wypadało wyjmować grzebienia.

Nikt z nikim nie rozmawiał, każdy miał oczy wlepione w smartfon. Poszłam w ich ślady i również wyjęłam telefon. Czekałam cierpliwie, bo sekretarka przeprosiła nas za opóźnienie. Zaproszono mnie do gabinetu szefa dopiero o trzynastej.

Pokój był przestronny, nowocześnie urządzony. Przy oknie stał odwrócony do mnie tyłem wysoki mężczyzna w popielatym garniturze i rozmawiał przez telefon po hiszpańsku. Stanęłam niepewnie naprzeciw biurka, nie wiedząc, co ze sobą począć. Wyjść czy czekać, aż facet skończy rozmowę? Po chwili mężczyzna odłożył komórkę i odwrócił się do mnie.

Jeśli wcześniej byłam onieśmielona, to teraz całkiem oniemiałam. Nie spodziewałam się rozmówcy o wyglądzie amanta z Hollywood i charyzmie premiera rządu. Zawsze źle się czułam w towarzystwie przystojnych mężczyzn, a w dodatku ten miał decydować o mojej przyszłości zawodowej. Najchętniej odwróciłabym się na pięcie i uciekła. Naprawdę miałam ochotę powiedzieć: przepraszam, pomyliłam drzwi.

Nie wiem, ile mógł mieć lat, ale na pewno nie więcej niż czterdzieści. Był wysokim brunetem o gęstych, modnie przyciętych włosach, lekko podgolonych po bokach, ale o dziwo nie miał wszechobowiązującej brody ani żadnego zarostu. Przystojna twarz kojarzyła się z przedwojennym arystokratą. Wypisz wymaluj współczesna wersja Waldemara Michorowskiego. Aparycja tego mężczyzny prawdopodobnie zwalała z nóg niejedną kobietę. Biły od niego siła i władczość. Był zniewalająco przystojny, ale w jego spojrzeniu krył się dziwny mrok. W towarzystwie takich ludzi czujemy się skrępowani. Ja w każdym razie wolałabym go unikać.

– Good Morning. Have a seat, please. – Zamurowało mnie. Nie spodziewałam się, że moim rozmówcą będzie Anglik. Jeszcze bardziej się zdenerwowałam. – Can I have a look at your CV?

– Of course, here it is.

– I apologize for the delay – burknął wciąż w języku angielskim, chyba tylko po to, żebym ja też coś powiedziała. – Czy pani zawsze jest taka małomówna?

– Nie zawsze, tylko w sytuacji zaskoczenia.

– Zaskoczenia?

– Nie spodziewałam się, że będę dziś przesłuchiwana w języku angielskim.

Po raz pierwszy spojrzał na mnie uważniej.

– Potrzebujemy pracowników ze znajomością języków obcych. – Wzruszył ramionami.

Rzucił okiem na moje referencje, pomijając list motywacyjny.

– Napisała pani, że zna rosyjski? – zapytał tym razem po rosyjsku. – Teraz mało ludzi w pani wieku zna ten język.

Trochę mnie to poirytowało.

– Owszem, tak napisałam – odparłam również po rosyjsku, z całkiem dobrym akcentem. – Ale nie rozumiem, po co architektowi potrzebna jest znajomość języków obcych do aranżacji wystroju hotelu. Chyba że pensjonat mieści się poza granicami Polski.

Podniósł głowę i zmarszczył brwi.

– To pani nie ubiega się o posadę menadżera w naszym hotelu?

– Nie. Przeczytałam w ogłoszeniu, że potrzebujecie dekoratora wnętrz. Jestem architektem specjalizującym się we wnętrzach. Wspomniałam o tym w liście motywacyjnym.

Dopiero teraz rzucił okiem na moje podanie.

– Dziś prowadzimy rekrutację na stanowisko menadżera. W sprawie zlecenia na aranżację pensjonatu oferty mają być złożone w innym terminie. Proszę jeszcze raz przeczytać ogłoszenie i zapoznać się z warunkami. Hm, architekt powinien chyba umieć czytać ze zrozumieniem.

Cholerny Damian – zaklęłam w duchu. A ten przystojniak strasznie nieprzyjemny. Poderwałam się z krzesła.

– Przepraszam, to nie ja czytałam ogłoszenie, ktoś mi dał namiar na tę firmę. Informuję pana, że umiem czytać ze zrozumieniem.

W tym momencie z portfolio wypadły rysunki, które przygotowałam do prezentacji. Schyliłam się, by je podnieść. Przystojniak mnie ubiegł i wziął do ręki rozrzucone kartki.

– Co to jest? – zapytał kretyńsko.

– Szkice, które przygotowałam na rozmowę kwalifikacyjną.

– Interesujące. To wszystko pani prace?

– Oczywiście. Co za głupie pytanie – wymknęło mi się.

Po raz pierwszy się uśmiechnął. Jeszcze bardziej wyprzystojniał.

– Proszę się nie unosić i usiąść. – Dopiero teraz przeszedł na język polski.

Wróciłam na krzesło. Znów pojawiło się zdenerwowanie, ale innego typu.

– Z tego, co wyczytałem w CV, jak dotąd pracowała pani tylko w jednej firmie?

– Tak. – Głośno przełknęłam ślinę. – Ale mam spore doświadczenie w aranżacji, bo to ja przede wszystkim zajmowałam się projektowaniem wnętrz. Byłam tam, oprócz szefa, jedynym architektem – dodałam.

– Znam firmę Kwiatek i pana Kwiatkowskiego. Kilka lat temu robił nam projekt hotelu w Nowym Sączu.

– Chyba nie za moich czasów, na pewno bym zapamiętała, bo to moje rodzinne strony. Jestem z Krużlowej, dwadzieścia kilometrów od Sącza. W Sączu chodziłam do liceum. – Rozgadałam się niepotrzebnie.

– To dobrze, bo nie byliśmy zadowoleni ze współpracy z tym panem – mruknął. A potem westchnął. – Niemile wspominam jego i tamten okres.

– Może trzeba było zmienić architekta?

– Wolałem sprzedać hotel. – Jego twarz dziwnie stężała. – Czy pracowała pani przy aranżacji hoteli lub pensjonatów?

– Tak. W Krakowie robiłam hotel Niezapominajka, w Zakopanem Hotel Krakowski, w Rzeszowie Królewski, pensjonat Dusigrosz pod Krakowem, pensjonat Adam, pensjonat...

– Naprawdę maczała pani swoje paluszki w wystroju Hotelu Krakowskiego? Znam ten hotel – powiedział to jakoś dziwnie.

– Tak – przyznałam się z pewnym niepokojem. – Jeśli się panu tam nie podobało, to tylko moja wina, bo to był w stu procentach mój projekt.

– Przeciwnie. Wystrój bardzo mi się podobał. Oryginalnie, z nutką zakopiańskiego folkloru, a przy tym bezpretensjonalnie. – Przez chwilę przyglądał mi się w skupieniu. – Budujemy następny hotel sieci Gawra przy ulicy Wielickiej. To mniejszy obiekt, pensjonat.

– Sieć Gawra to wasze hotele? Nie wiedziałam. Prawdę mówiąc, nie skojarzyłam z Gawrafem. – Na myśl, że wyglądam na mało rozgarniętą, szybko dodałam: – Jak już wspominałam, to nie ja znalazłam ogłoszenie, tylko mój narzeczony. To on wysłał moje CV. Chyba rzeczywiście nie przygotowałam się do tego spotkania.

Nadal milczał. Wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. Niezręczna była ta cisza.

– Bardzo zależy mi na tym zleceniu – wtrąciłam. – Właśnie straciłam pracę, bo pan Kwiatkowski się przebranżawia i idzie w nieruchomości. Muszę opłacać czynsz za mieszkanie, no i się utrzymać. – Nie wiedziałam, co mówić, plotłam, co mi ślina na język przyniosła. – Chciałabym się przyjrzeć specyfice pracy przy pensjonatach, bo w przyszłości zamierzamy wybudować własny.

W tym momencie mój rozmówca parsknął śmiechem.

– Rzeczywiście, nie przygotowała się pani do rozmowy – powiedział. W kącikach jego ust zamajaczył uśmiech. Oczy też zabłysły wesoło. – To małe faux pas, przyznać się przyszłemu pracodawcy, że się przyszło na przeszpiegi. Ile pani zaliczyła takich rozmów kwalifikacyjnych? Chyba niewiele?

Spuściłam oczy i westchnęłam. Cóż, nie wyszło. Jak mogłam tak głupio powiedzieć? Czekałam, aż mnie odprawi.

– Dobrze. Proszę zostawić swoje projekty. Przejrzę je w wolnej chwili. Sekretarka wyśle pani projekt naszego hotelu w wersji dwg. – Odchrząknął. – Proszę coś zaproponować. Uprzedzam, że zapoznamy się również z pracami innych projektantów.

Mina mi zrzedła, z trudem ukrywałam rozczarowanie.

Mężczyzna spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi.

– Chyba nie sądziła pani, że zatrudnimy architekta wnętrz bez wcześniejszego zapoznania się z jego możliwościami?

– No tak. Ale ja tak bardzo nie lubię rozmów kwalifikacyjnych... – powiedziałam bez sensu i poczerwieniałam, gdy zreflektowałam się, że znów coś mi się wymknęło.

Na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech.

– Widać, że nie ma pani doświadczenia w tej materii. Przejrzymy projekty i skontaktujemy się z panią.

Rozdział 5

Po powrocie do domu wciąż analizowałam rozmowę z rekruterem. Targały mną ambiwalentne uczucia. Byłam zadowolona, że dano mi szansę, ale swoją paplaninę wspominałam z pewnym zażenowaniem. Wyszłam na infantylną idiotkę, nieobytą i naiwną. Miałam również mieszane uczucia do mężczyzny, który przeprowadzał ze mną rekrutację. Nawet się nie przestawił. Gbur. Hm, gbur, który potrafi być sympatyczny.

Otworzyłam laptop, żeby znaleźć w internecie coś na temat Gawrafu. Nie było tego wiele. Firma powstała piętnaście lat temu. Najpierw prezesem był Janusz Gawroński, a od dziesięciu lat jest nim Rafał Kępski. Wiceprezesem – Karol Dmoch. Firma jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością. Ma szerokie spektrum działania, od handlu stalą i paliwami po usługi hotelarskie. I nic więcej. Natomiast o sieci hotelowej Gawra było bardzo dużo. Posiadali trzy ekskluzywne hotele pięciogwiazdkowe, w tym jedno spa, cztery czterogwiazdkowe i trzy pensjonaty specjalizujące się w przyjęciach weselnych i komunijnych. Dyrektorem sieci był Jędrzej Krasny. Każdy obiekt miał sprawnie działającą stronę internetową oraz konta na Facebooku i Instagramie. Reklamowali się bardzo ofensywnie. Pamiętałam ich reklamy w radio i telewizji.

Prawdopodobnie moim rozmówcą był Jędrzej Krasny, dyrektor Gawry, bo na prezesa dużej firmy był według mnie trochę za młody. Nie wiem, dlaczego moje myśli wciąż uciekały do osoby rekrutera. Wystukałam w wyszukiwarce nazwisko „Jędrzej Krasny”, ale oprócz lakonicznych informacji nie znalazłam niczego konkretnego. Nie było również ani jednego zdjęcia żadnego z tych trzech bossów. Dlaczego?

Nie tylko rozmyślałam o moim rozmówcy, ale również o nim śniłam. Co więcej: był to sen erotyczny! I bardzo, baaardzo realistyczny. Tak realistyczny, że szczytowałam. Miewałam już podobne sny, ale nigdy nie śnił mi się konkretny mężczyzna. Nigdy nie miał twarzy, tylko piękne zgrabne ciało. Nie było to jednak ciało Damiana, który nie należał do rewelacyjnie zbudowanych. Mężczyzna z poprzednich snów miał rzeźbę wymodelowaną na siłowni. Napęczniałe bicepsy i kaloryfer na brzuchu.

Dzisiejszej nocy kochanek miał rysy i sylwetkę mojego potencjalnego szefa. Ale nie widziałam żadnego kaloryfera. Kochał się ze mną w popielatym garniturze, koszuli i krawacie. Na biurku. Czułam jego ręce przesuwające się po moim ciele i towarzyszące im usta. Czułam, jak gwałtownie wchodzi we mnie, jak się rytmicznie porusza. Jak pod wpływem tych ruchów moje ciało się napręża, a potem eksploduje rozkoszą. Doznania były tak wyraziste, jakby to wszystko działo się na jawie. Po przebudzeniu wciąż miałam drgawki, a serce bębniło niczym mały dobosz.

Chociaż to wszystko odbywało się poza moją świadomością, miałam wrażenie, że dopuściłam się zdrady wobec Damiana. Zastanawiałam się nawet, czy nie iść do konfesjonału i nie wyspowiadać się z tego snu. Jeśli coś takiego wylęgło się w mojej podświadomości, to możliwe, że nie bez przyczyny. Może niewłaściwymi myślami sama wytworzyłam takie marzenia senne? Może zgrzeszyłam, rozmyślając o innym mężczyźnie? Damian zawsze powtarzał, że można grzeszyć myślą, mową i uczynkiem.

Do spowiedzi nie poszłam, ale odmówiłam cząstkę różańca. W intencji Damiana. Na pewno by się ucieszył.

Nazajutrz wstałam z samego rana. Obudziło mnie słońce nachalnie wdzierające się przez żaluzje do mojej kawalerki. Zjadłam śniadanie, wypiłam kawę i otworzyłam laptopa. Zaczęłam przeglądać strony hoteli Gawra. Wszystkie wnętrza były urządzone gustownie, a elegancję zróżnicowano w zależności od liczby gwiazdek hotelu. Te z pięcioma gwiazdkami epatowały przepychem sztukaterii, szykownych draperii, kosztownych dywanów i narzut. Hotele czterogwiazdkowe i pensjonaty były urządzone skromniej. W głowie już miałam pewną koncepcję, teraz czekałam, aż przyślą mi projekt. Dostałam go dwie godziny później.

Starając się wyrzucić z głowy sen, zabrałam się ostro do pracy.

Nie wiem, jak to zrobiłam, ale udało mi się uporać z trzema wizualizacjami w dwa tygodnie. Siedziałam przy tym ponad dziesięć godzin dziennie. Na szczęście mężczyzna z Gawrafu już więcej mi się nie śnił, a wraz z upływem czasu jego obraz coraz bardziej rozmywał się w pamięci.

Rezultat dwutygodniowej żmudnej pracy wysłałam mailem do Gawrafu.

Dwa dni później zostałam umówiona na kolejne spotkanie.

Akurat gdy się tam pojawiłam, z sekretariatu wyszedł znany mi już rekruter.

– Pani Pawlik! Dobrze, że pani już jest. Zaraz muszę wyjść i nie moglibyśmy porozmawiać. Mój gabinet jest w remoncie, więc zapraszam tam, gdzie ostatnio – rzucił.

Weszłam do wskazanego pokoju.

Mężczyzna tym razem był ubrany w jasnogranatowy garnitur i niebieską koszulę. Krawat był kolorystycznie dopasowany do reszty ubrań. Mój dawny szef Kwiatkowski miał jeden plus – nie ośmielał mnie swoim wyglądem tak jak ten.

– Przejrzałem pani wizualizacje. Jesteśmy zainteresowani współpracą. Obiekt jest już prawie wybudowany, teraz trzeba zrobić projekt wystroju wnętrz. Zakupić glazurę, meble, wykładziny. Mam nadzieję, że tym pani również się zajmuje?

– Tak, oczywiście – wydukałam zaskoczona. – To znaczy, że dostałam to zlecenie?

– Tak. Uwinęła się pani błyskawicznie, czym pani zapunktowała. Inne biura jeszcze niczego nie przysłały. Ale nie będziemy już czekać. Decyzja zapadła. – Obdarzył mnie uśmiechem. – Dam pani adres obiektu, o szczegółach porozmawiamy na miejscu. Teraz nie mam już czasu. Później omówimy koszty przedsięwzięcia i pani wynagrodzenie. Jest pani vatowcem?

Zasępiłam się.

– W czym problem? – zapytał.

– W tym, że jeszcze nie założyłam firmy. – Potarłam czoło. – A czy nie mógłby mnie pan zatrudnić na umowę o pracę? – zapytałam nieśmiało.

– Umowę o pracę? Dla architekta wnętrz? – zdziwił się. – Ach, przecież pani chce poznać specyfikę funkcjonowania pensjonatów i hoteli. – Kąciki ust podniosły mu się w rozbawieniu. – Okej, niech będzie umowa o pracę. Czy pięć tysięcy panią satysfakcjonuje?

Hmm, tyle samo miałam u Kwatkowskiego. Niech będzie.

– Pięć tysięcy netto plus premia uznaniowa za efekt końcowy. Jeszcze dzisiaj zadzwoni do pani sekretarka, żeby wyznaczyć termin spotkania na budowie.

Pięć tysięcy na rękę? Plus premia? Tego się nie spodziewałam.

Rozdział 6

Spotkanie miałam wyznaczone na godzinę trzynastą następnego dnia.

Nie bardzo wiedziałam, jak się ubrać. Paradowanie w eleganckich czółenkach po nierównych betonowych wylewkach nie wchodziło w grę. Chciałam wyglądać profesjonalnie, jakbym lata niemowlęce spędziła nie w kołysce, tylko w betoniarce.

Założyłam niebieskie obcisłe dżinsy rurki, białogranatowe conversy i skórzaną krótką kurtkę. Nogi mam długie, niewymagające sztukowania obcasami, a tyłek podobno niezły, dlatego prezentowałam się całkiem dobrze... chyba że moje lustro zniekształcało.

Wsiadłam w yariskę i pojechałam pod wskazany adres. Zaparkowałam między kilkunastoma samochodami, różnorodnymi pod względem marek i ceny. Moje autko znalazło się tuż obok wypasionej fury, nowiutkiego ferrari. Skierowałam się w stronę zabudowań. Stały tam dwa budynki; jeden miał ciekawą bryłę o mansardowym dachu z mnóstwem balkoników, drugi był natomiast prostokątnym klockiem z dwuspadowym dachem i oknami połaciowymi. Praca wrzała. Dostrzegłam co najmniej kilkunastu ludzi uwijających się na budowie. Jeden z nich, zauważywszy mnie, podszedł. Był chyba przełożonym budowlańców, bo nie miał na sobie roboczego ferszalugu ani nie był pochlapany tynkiem jak pozostali.

– Dzień dobry. Pani jest tą architektką od wnętrz? – zapytał. – Moje nazwisko Karaś. Jestem kierownikiem budowy. Zapraszam, czekają na panią.

Weszliśmy do budynku. Minęliśmy przedsionek, wąski korytarz i znaleźliśmy się w ogromnej sali. Ściany były już otynkowane, a na podłogach skończono wylewki. Pod jednym z filarów stało dwóch mężczyzn. Jednym z nich był mój rekruter, a drugim średniego wzrostu łysiejący blondyn w podobnym wieku co tamten. Obaj w garniturach. O cholera – zaklęłam w duchu – powinnam jednak założyć czółenka.

– Jędrek, kolorystyka miała być inna – usłyszałam zagniewany głos mojego rekrutera.

– Wszystkie nasze pensjonaty mają takie elewacje. Jakby to wyglądało, przecież to sieć – bronił się niższy mężczyzna.

– Nie taką miałem koncepcję...

Na mój widok przerwali.

– Panie prezesie, przyszła nowa pani architekt – powiedział Karaś.

– Widzę – odburknął mój rekruter.

Prezes? Czy wiceprezes? Domyśliłam się, że drugim mężczyzną jest dyrektor Gawry, Jędrzej Krasny.

– Pani Edyto, proszę poznać swojego bezpośredniego przełożonego. Jędrzej Krasny jest dyrektorem Gawry – zwrócił się do mnie.

Krasny wyciągnął rękę.

– Krasny.

– Edyta Pawlik.

– Jędrek, nie zatrzymuję cię, możesz już iść. Ja uzgodnię z panią wszystkie warunki.

– Okej, Rafał. Spotkamy się jutro w biurze?

– Tak, przecież już to uzgodniliśmy.

Rafał? A więc prezes. Dyrektor pożegnał się i odszedł, a razem z nim kierownik. Zostaliśmy sami.