Historia pewnego związku - Danka Braun - ebook + audiobook + książka

Historia pewnego związku ebook i audiobook

Braun Danka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wszystko zaczęło się w czasach, gdy sklepowe półki świeciły pustkami, a w kawiarniach podawano głównie winiak klubowy.

Poznali się w kultowym krakowskim klubie studenckim Pod Jaszczurami.

Ona – skromne, niedoświadczone brzydkie kaczątko, zakochała się w nim bez pamięci.

On – obiekt pożądania większości kobiet, syn bogatych rodziców, łaskawie pozwolił się wielbić, a rola nauczyciela seksu mocno go bawiła.

Pewnego dnia wyjechał. Spotkali się po jedenastu latach, gdy ona, samotna matka, już nie tak skromna, szykowała się do zamążpójścia, a on, wdowiec, chciał znaleźć w Polsce wyciszenie.

Czy pożądanie i romans bez zobowiązań mogą być podstawą głębokiego związku?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 34 min

Lektor: Marta Grzywacz

Oceny
4,4 (248 ocen)
146
60
30
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
10
KaWi2022

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam zarówno tę jak i inne "Historie..." Pani Danki.
10
Kijano46

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna tak jak cała saga autorki.
10
kuleczka40

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Ewabogu

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Dan­ka Braun, 2012

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca:

Anna Kos­sak

Re­dak­cja:

Syl­wia Droż­dżyk-Resz­ka

Ko­rek­ta:

Mał­go­rza­ta Ma­jew­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki:

Anna Hal­pern-Na­del

Foto/dre­am­sti­me

Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

www.pro­za­mi.pl

War­sza­wa 2014

ISBN 978-83-63742-10-2

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PROLOG

Je­sień 2000

Re­na­ta po­czu­ła skurcz w żo­łąd­ku, kie­dy sa­mo­lot na­gle za­czął się trząść. To tyl­ko tur­bu­len­cje, o któ­rych mó­wi­ła ste­war­de­sa, po­my­śla­ła. Nie lu­bi­ła po­dró­żo­wać sa­mo­lo­tem. Zga­dza­ła się z Tu­wi­mem, że w po­wie­trzu czło­wiek czu­je się bar­dziej w rę­kach Pana Boga. To był do­pie­ro trze­ci lot w jej trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nim ży­ciu, ten spo­sób po­dró­żo­wa­nia wy­bie­ra­ła w osta­tecz­no­ści.

Po chwi­li sa­mo­lot się uspo­ko­ił. Re­na­ta wzię­ła głę­bo­ki od­dech. Przed nią jesz­cze kil­ka go­dzin lotu, musi to ja­koś wy­trzy­mać. Spoj­rza­ła na swo­je­go to­wa­rzy­sza po­dró­ży. Bło­go spał. Nie mo­gła opa­no­wać po­ku­sy i po­ca­ło­wa­ła go de­li­kat­nie w po­li­czek. Śpią­cy po­ru­szył no­sem, ro­biąc dziw­ny gry­mas, jak­by opę­dzał się od na­tręt­nej mu­chy. Re­na­ta się uśmiech­nę­ła. Za­mknę­ła oczy, ale nie mo­gła za­snąć. Tyle ostat­nio się wy­da­rzy­ło, że nie mia­ła cza­su na roz­my­śla­nia. Te­raz zno­wu na­wie­dzi­ły ją wąt­pli­wo­ści. Czy do­ko­na­ła wła­ści­we­go wy­bo­ru, czy mą­drze po­kie­ro­wa­ła swo­im ży­ciem? Przed jej ocza­mi prze­wi­ja­ły się, jak w fil­mie, róż­ne twa­rze i sy­tu­acje. Na nowo prze­ży­wa­ła trzy ostat­nie mie­sią­ce. Swo­je za­rę­czy­ny, ślub… Po chwi­li znów prze­no­si­ła się do lata 1989 roku, do wy­da­rzeń, któ­re tak bar­dzo zmie­ni­ły jej ży­cie…

W tym sa­mym cza­sie w in­nym sa­mo­lo­cie li­nii Bo­ston – Am­ster­dam sie­dział męż­czy­zna. On rów­nież nie mógł za­snąć. Przy­mknął oczy, żeby są­siad z fo­te­la obok nie na­ga­by­wał go roz­mo­wą. Nie chcia­ło mu się z ni­kim na­wią­zy­wać zna­jo­mo­ści. Lu­dzie, któ­rzy po­dró­żu­ją sa­mot­nie, cza­sa­mi na­bie­ra­ją ocho­ty na przy­pad­ko­we po­ga­węd­ki, na­wet wy­zna­nia. On wo­lał za­nu­rzyć się we wła­snych my­ślach. Cóż, sta­rze­ję się, po­my­ślał, uśmie­cha­jąc się do sie­bie.

– Pro­szę pań­stwa o uwa­gę. Czy jest na po­kła­dzie le­karz? – Usły­szał ko­mu­ni­kat ste­war­de­sy. Dziew­czy­na nie była Ame­ry­kan­ką, chy­ba Fla­mand­ką, bio­rąc pod uwa­gę jej szkol­ny an­giel­ski.

Męż­czy­zna szyb­ko pod­niósł się z fo­te­la, za­bie­ra­jąc ze sobą tor­bę po­dróż­ną. Pod­szedł do ste­war­de­sy.

– Na­zy­wam się Ro­bert Or­łow­ski. Je­stem le­ka­rzem, neu­ro­chi­rur­giem. Co się dzie­je? – ode­zwał się po an­giel­sku z ame­ry­kań­skim ak­cen­tem.

– Pro­szę po­zwo­lić ze mną. Jed­na z pa­sa­że­rek źle się czu­je. Bo­imy się, że to za­wał – do­da­ła ci­cho.

Po­szedł za dziew­czy­ną. Na fo­te­lach z przo­du le­ża­ła ko­bie­ta w śred­nim wie­ku. Na­chy­lo­na nad nią ste­war­de­sa prze­my­wa­ła jej twarz mo­krą chu­s­tecz­ką. Ro­bert ujął dłoń cho­rej, żeby zba­dać tęt­no. Z tor­by wy­jął ste­to­skop i ci­śnie­nio­mierz. Nig­dy się z nimi nie roz­sta­wał, już nie­je­den raz w po­dob­nych sy­tu­acjach były mu po­trzeb­ne. Ste­war­de­sy pa­trzy­ły na nie­go z nie­po­ko­jem. Po chwi­li le­karz znów się­gnął do tor­by. Po­pro­sił o szklan­kę wody i po­dał cho­rej dwie ta­blet­ki. Na­stęp­nie od­li­czył kil­ka­na­ście kro­pel z ma­łej bu­te­lecz­ki i po­le­cił ko­bie­cie wy­pić.

– Za chwi­lę po­czu­je się pani le­piej. Pro­szę nadal le­żeć. Po trzech go­dzi­nach pro­szę za­żyć jesz­cze jed­ną ta­blet­kę. – Uśmiech­nął się do pa­cjent­ki.

– Dzię­ku­ję, pa­nie dok­to­rze, już mi le­piej. Jak to do­brze, że leci pan tym sa­mo­lo­tem.

Ro­bert jesz­cze ja­kiś czas zo­stał przy cho­rej. Chwi­lę roz­ma­wia­li. Dziel­nie wy­słu­chał spra­woz­da­nia z wszyst­kich prze­by­tych cho­rób w cią­gu jej pięć­dzie­się­cio­let­nie­go ży­cia, po czym grzecz­nie się po­że­gnał i od­szedł. Za nim po­dą­ży­ła ste­war­de­sa.

– Co za lek pan jej dał, że tak szyb­ko po­czu­ła się le­piej?

– Wi­ta­mi­nę B. To naj­lep­sze le­kar­stwo na lęk przed la­ta­niem. – Uśmiech­nął się. Dziew­czy­na pod wpły­wem jego spoj­rze­nia lek­ko się za­ru­mie­ni­ła.

Wró­cił na swo­je miej­sce. Są­siad zno­wu chciał po­roz­ma­wiać. Ro­bert osten­ta­cyj­nie ziew­nął i tłu­ma­cząc się zmę­cze­niem, za­mknął oczy. Po chwi­li za­chra­pał, żeby uwia­ry­god­nić sen. Nie mógł jed­nak za­snąć. Jego my­śli po­wę­dro­wa­ły do Re­na­ty i prze­nio­sły go do pew­nej lip­co­wej so­bo­ty, kie­dy to wszyst­ko się za­czę­ło… Do dnia za­rę­czyn An­drze­ja.

On. Lato 2000

Był pięk­ny sło­necz­ny dzień, po­czą­tek lip­ca. Sie­dzia­łem na Ryn­ku Głów­nym w Kra­ko­wie przy ku­flu piwa ze swo­im li­ce­al­nym ko­le­gą An­drze­jem. Nie wi­dzie­li­śmy się po­nad dwa­dzie­ścia lat, przy­pad­ko­wo wpa­dli­śmy na sie­bie na uli­cy Grodz­kiej. Przez po­nad dwie go­dzi­ny ga­da­li­śmy i pi­li­śmy. Naj­pierw piwo, po­tem ko­niak, póź­niej wód­ka, zno­wu piwo… Mie­szan­ka nie­zła, pra­wie kok­tajl Mo­ło­to­wa. Al­ko­hol obu­dził w nas wspo­mnie­nia. Z sen­ty­men­tem wspo­mi­na­li­śmy na­szą kla­sę, na­uczy­cie­li i wy­da­rze­nia z nimi zwią­za­ne. Roz­ma­wia­li­śmy o tym, co wy­da­rzy­ło się u nas pod­czas tych wszyst­kich lat, gdy nie mie­li­śmy ze sobą kon­tak­tu. Ob­ga­da­li­śmy wspól­nych zna­jo­mych i te­raz przy­szła pora na ko­bie­ty. Dla mnie ży­cie z ko­bie­tą się skoń­czy­ło, dla nie­go za­czy­na­ło. Tego wie­czo­ru mia­ło się od­być przy­ję­cie z oka­zji jego za­rę­czyn. Kil­ka dni wcze­śniej wspól­nie z na­rze­czo­ną świę­to­wa­li za­rę­czy­ny w gro­nie ro­dzi­ny. Te­raz za­pla­no­wa­li im­pre­zę dla przy­ja­ciół.

– Ile lat mi­nę­ło od śmier­ci two­jej żony?- za­py­tał mnie An­drzej.

– Pra­wie pięć – od­po­wie­dzia­łem. – Cią­gle nie mogę o niej za­po­mnieć. Była wy­jąt­ko­wa, nie spo­tkam już ta­kiej jak ona.

– Ga­dasz bzdu­ry – mruk­nął An­drzej. – Kto jak kto, ale ty na pew­no spo­tkasz jesz­cze nie­jed­ną, któ­ra zgłu­pie­je dla cie­bie.

– Tyl­ko czy ja dla niej zgłu­pie­ję? To ra­czej wąt­pli­we. Nu­dzą mnie ko­bie­ty – wes­tchną­łem.

– Cie­bie nu­dzą? Nie wiem, czy jest w Kra­ko­wie fa­cet, któ­ry miał wię­cej bab od cie­bie!

– Zmie­ni­łem się. Zro­bi­łem się le­ni­wy. Nie chce mi się ro­bić tych wszyst­kich pod­cho­dów, żeby za­cią­gnąć babę do łóż­ka. Mó­wić jej kom­ple­men­ty, uda­wać ocza­ro­wa­ne­go nią i słu­chać jej pie­prze­nia. Brrr.

– Nie mów, że z ni­kim nie sy­piasz?

– Aż tak źle nie jest. Mam w Bo­sto­nie taką jed­ną: ko­le­żan­ka ze szpi­ta­la, sta­żyst­ka. Ale już nie­dłu­go. Bę­dzie mu­sia­ła odejść. Po­pro­si­łem Har­ry’ego, mo­je­go te­ścia, żeby nie prze­dłu­żał z nią umo­wy.

– Jak ci się ukła­da współ­pra­ca z nim? Tro­chę nie­ty­po­wa sy­tu­acja, nie są­dzisz? – za­uwa­żył.

– Cóż, Bet­ty zro­bi­ła im nie­zły ka­wał, ro­biąc mnie je­dy­nym spad­ko­bier­cą. Mu­szą się li­czyć ze mną, mam więk­szość udzia­łów w kli­ni­ce. Naj­pierw chcie­li mnie oże­nić z jed­ną cór­ką, te­raz chcą mi we­pchać do łóż­ka dru­gą. To, że Jen­ni­fer ma do­pie­ro dzie­więt­na­ście lat, ja­koś im nie prze­szka­dza. Żeby tyl­ko pie­nią­dze zo­sta­ły w ro­dzi­nie! Wy­obraź so­bie, że nie mi­nę­ło jesz­cze pół roku od śmier­ci Bet­ty, a już swa­ta­li mnie z Kate. Gdy w grę wcho­dzi for­sa, wszyst­kie chwy­ty są do­zwo­lo­ne.

– Nie na­rze­kaj. Chciał­bym mieć taki pro­blem… i ta­kie pie­nią­dze – za­śmiał się An­drzej.

– Wiesz, za­miast pie­nię­dzy wo­lał­bym mieć Bet­ty – wes­tchną­łem.

– Dłu­go by­li­ście mał­żeń­stwem?

– Pięć lat.

– Dla­cze­go nie mie­li­ście dzie­ci?

– Kie­dy zgi­nę­ła,była w trze­cim mie­sią­cu cią­ży. Wła­śnie się o tym do­wie­dzia­ła, spie­szy­ła się, żeby mi o tym po­wie­dzieć. Bet­ty bar­dzo chcia­ła mieć dziec­ko, już raz po­ro­ni­ła – do­da­łem.

Po­trzą­sną­łem gło­wą, żeby prze­pę­dzić wspo­mnie­nia. Tyle cza­su mi­nę­ło, a ja wciąż nie po­tra­fi­łem spo­koj­nie o tym mó­wić.

– Ile ma lat, ta two­ja pani? – zmie­ni­łem te­mat roz­mo­wy.

– Trzy­dzie­ści sześć.

No tak, ktoś taki jak An­drzej musi za­do­wo­lić się dru­gim sor­tem.

– Jest cu­dow­na – szep­nął roz­ma­rzo­nym gło­sem. – Pięk­na, in­te­li­gent­na, wraż­li­wa i mą­dra. Wspa­nia­ła z niej mat­ka, bar­dzo do­brze wy­cho­wu­je syna. Ka­pi­tal­ny chło­pak, ma dzie­sięć lat, a gada się z nim jak z do­ro­słym. Bar­dzo in­te­li­gent­ny. Wiesz, jak za­su­wa po an­giel­sku?! – za­chwa­lał swo­je­go przy­szłe­go pa­sier­ba.

Aha, jest też dziec­ko. W co on się pa­ku­je?!

– Co ona robi, z cze­go żyje? Mam na­dzie­ję, że jej nie utrzy­mu­jesz?

– Jest księ­go­wą, ma swo­ją fir­mę, miesz­ka­nie. To bar­dzo za­rad­na ko­bie­ta – do­dał z dumą.

O Boże! Księ­go­wa! Gor­sza może być tyl­ko na­uczy­ciel­ka ma­te­ma­ty­ki (cho­ciaż nie za­wsze – zna­łem też nie­złą ma­te­ma­tycz­kę). Cie­ka­we, jak wy­glą­da ta jego za­rad­na pięk­ność? Cóż, po­ję­cie pięk­na jest względ­ne. Ja­koś nie mo­głem so­bie wy­obra­zić, żeby in­te­re­su­ją­ca ko­bie­ta za­in­te­re­so­wa­ła się An­drze­jem. Owszem, od kie­dy ostat­ni raz go wi­dzia­łem tro­chę się wy­ro­bił, ale nadal po­zo­stał prze­cięt­nia­kiem, i to pod każ­dym wzglę­dem. Przyj­rza­łem mu się uważ­nie. Za­wsze było mi ła­twiej oce­nić uro­dę ko­bie­ty niż męż­czy­zny. Nie in­te­re­so­wa­łem się, czy fa­cet jest przy­stoj­ny, czy ma ład­ne oczy i uj­mu­ją­cy uśmiech – in­te­re­so­wa­ło mnie, czy jest z nim o czym po­ga­dać, czy ma po­czu­cie hu­mo­ru i dy­stans do sie­bie. Nie zno­si­łem po­nu­ra­ków i na­dę­tych dup­ków. An­drzej lot­no­ścią umy­słu ra­czej nig­dy nie grze­szył, ale nad­ra­biał to po­czci­wo­ścią i lo­jal­no­ścią. Dla­te­go go lu­bi­łem. Ale czy po­do­bał się ko­bie­tom? – wąt­pli­wa spra­wa. Z ob­ser­wa­cji wiem jed­nak, że ko­bie­cy ide­ał męż­czy­zny jest try­wial­nie pro­sty: żeby chciał ro­ze­brać i żeby mógł ubrać… An­drzej chy­ba speł­niał te wa­run­ki. Był niż­szy ode mnie, miał oko­ło stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu. Nie był jesz­cze gru­by, ale już nie był szczu­pły – nad pa­skiem spodni za­czy­nał mu zwi­sać brzu­szek. Ciem­ne wło­sy, do­brze pod­cię­te, tro­chę ma­sko­wa­ły po­ja­wia­ją­ce się za­ko­la, ale wi­dać było, że już wkrót­ce prze­gra­ją z czo­łem po­tycz­kę o miej­sce na gło­wie. Twarz miał… hm… po­czci­wą – to chy­ba naj­lep­sze okre­śle­nie jego fi­zjo­no­mii. Ja­kiej ko­bie­cie mógł się po­do­bać? We­dług mnie, ta­kiej jak on – prze­cięt­nej.

Ja dzie­li­łem ko­bie­ty na dwie ka­te­go­rie: ład­ne i głu­pie lub mą­dre i brzyd­kie. Rzad­ko kie­dy ce­chy te dało się usta­wić w in­nej kom­bi­na­cji. Chy­ba że brzyd­kie i głu­pie – to tak! Do­tych­czas spo­tka­łem jed­ną ko­bie­tę, któ­ra była wy­jąt­kiem – Bet­ty! Prze­cięt­ne ko­bie­ty nig­dy mnie nie in­te­re­so­wa­ły.

– Roz­wód­ka czy pan­na z dziec­kiem? – za­py­ta­łem.

– Wdo­wa. Mąż umarł za­raz po ślu­bie. Nie chce o tym mó­wić, więc nie py­tam.

Lep­sza wdo­wa niż pan­na z dziec­kiem lub roz­wód­ka. Tej pierw­szej nikt nie chciał, a od dru­giej mąż uciekł, bo miał jej do­syć, po­my­śla­łem.

– Mu­sisz ją po­znać, za­bie­ram cię dziś na im­pre­zę. Bę­dzie tro­chę lu­dzi. Mamy wol­ną cha­tę, bo mały po­je­chał na ko­lo­nie, wró­ci za mie­siąc.

– Nie wy­pa­da przy­cho­dzić bez za­pro­sze­nia – za­wa­ha­łem się.

– Nie wy­głu­piaj się, ja cię za­pra­szam! Oprócz tego mu­sisz mnie obro­nić. Kie­dy zo­ba­czy mnie w ta­kim sta­nie, to mi się obe­rwie – po­wie­dział cał­kiem po­waż­nie.

Bied­ny An­drzej, wpadł jak śliw­ka w kom­pot. Sta­ra, z ba­cho­rem i do tego ję­dza! Z dru­giej stro­ny, le­piej tam iść, niż sie­dzieć sa­me­mu w domu – nie lu­bię pić w sa­mot­no­ści.

– Do­brze, ale mu­szę ku­pić kwia­ty i flasz­kę – po­wie­dzia­łem.

Nie mi­nę­ło pół go­dzi­ny, a sta­li­śmy już pod drzwia­mi uko­cha­nej An­drze­ja. Obaj by­li­śmy nie­źle wsta­wie­ni. W jed­nej ręce trzy­ma­łem bu­kiet róż, w dru­giej – bu­tel­kę smir­nof­fa.

To bab­sko może i mnie za­ata­ko­wać, po­my­śla­łem, kie­dy An­drzej na­ci­snął dzwo­nek.

Po chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły. I wte­dy ją zo­ba­czy­łem. Nie wiem, kto prze­żył więk­szy szok, ona czy ja? Przez mo­ment wy­da­wa­ło mi się, że oprócz za­sko­cze­nia, za­uwa­ży­łem w jej oczach strach. Ba, wię­cej! Prze­ra­że­nie!

Po chwi­li uda­ło jej się opa­no­wać. Ja chy­ba rów­nież mu­sia­łem mieć głu­pią minę. Dziw­ne, że An­drzej nic nie za­uwa­żył.

– Ko­cha­nie, wy­obraź so­bie, że spo­tka­łem na Grodz­kiej kum­pla z li­ceum. Nie wi­dzie­li­śmy się dwa­dzie­ścia lat. Za­pro­si­łem go na dzi­siej­szą im­pre­zę. Mam na­dzie­ję, że się nie gnie­wasz? Tro­chę wy­pi­li­śmy, ale obie­cu­ję, że dziś już nic wię­cej nie będę pił.

– Miło mi pana po­znać – usły­sza­łem zdzi­wio­ny. Da­lej sta­łem jak słup soli. – Pro­szę wejść do środ­ka. Za­pra­szam. – Uśmie­cha­jąc się, za­py­ta­ła: – Te kwia­ty to chy­ba dla mnie?

Tro­chę zmie­sza­ny, wrę­czy­łem jej bu­kiet róż.

Zmie­ni­ła się. Bar­dzo się zmie­ni­ła. Za­wsze wie­dzia­łem, że moż­na z niej zro­bić ład­ną ko­bie­tę, ale nie przy­pusz­cza­łem, że aż tak ład­ną! Z do­brze uda­wa­ną swo­bo­dą wsta­wi­ła kwia­ty do wa­zo­nu i przed­sta­wi­ła mnie po­zo­sta­łym go­ściom.

– To szkol­ny ko­le­ga An­drze­ja. Przy­szli tu­taj się do­pra­wić. Prze­pra­szam, nie usły­sza­łam, jak panu na imię?

Nie wy­cho­dzi­ła ze swo­jej roli. Do­bra z niej ak­tor­ka. Kto by po­my­ślał? Chy­ba o wie­lu rze­czach nie mó­wi­ła An­drze­jo­wi.

– Ro­bert Or­łow­ski – przed­sta­wi­łem się. – Obie­cu­ję, że bar­dziej już się nie urżnę, An­drzej chy­ba też nie, bo bar­dzo się pani boi. Tak jak i ja – do­da­łem z uśmie­chem.

– To do­brze, że się mnie bo­icie, ma­cie pod­sta­wy – od­po­wie­dzia­ła rów­nież się uśmie­cha­jąc. – Kara was nie omi­nie.

Po­de­szła do in­nych go­ści. Skąd to opa­no­wa­nie? Pa­mię­ta­łem ją jako nie­śmia­łą, ci­chą dziew­czy­nę, a tu za­sta­ję wy­ra­fi­no­wa­ną lwi­cę sa­lo­no­wą. Wie­dzia­ła, że ją ob­ser­wu­ję, ale z jej stro­ny nie za­uwa­ży­łem żad­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia moją oso­bą.

Wy­glą­da­ła na­praw­dę ślicz­nie. Była ubra­na w ob­ci­słą, moc­no wy­de­kol­to­wa­ną czar­ną bluz­kę i ład­ną czar­no-bia­łą spód­nicz­kę tuż nad ko­la­na. Czar­ne buty na wy­so­kich ob­ca­sach pod­kre­śla­ły cu­dow­ną li­nię jej nóg. W uszach i na rę­kach mia­ła za­ło­żo­ne srebr­ne koła, któ­re po­brzę­ki­wa­ły ku­szą­co przy każ­dym ru­chu. Ależ wy­zgrab­nia­ła! Przed­tem ra­czej nie ma­lo­wa­ła się, te­raz mia­ła moc­ny ma­ki­jaż, któ­ry uwy­dat­niał jej oczy i usta. Buj­ne, dłu­gie za ra­mio­na, brą­zo­we wło­sy, uło­żo­ne w mod­ną fry­zu­rę, oka­la­ły jej ład­ną twarz. Gdzie się po­dzia­ły oku­la­ry? Nie była kla­sycz­ną pięk­no­ścią, ale mia­ła w so­bie coś, co po­wo­do­wa­ło, że fa­cet, pa­trząc na nią, na­bie­rał ocho­ty, aby za­cią­gnąć ją do łóż­ka (może nie każ­dy, ale ja na pew­no!). O cho­le­ra! Ona nosi poń­czo­chy! Za­uwa­żyw­szy to, po­czu­łem na­głe pod­nie­ce­nie. Gdzie ona tak się wy­ro­bi­ła?! Zde­cy­do­wa­nie, na księ­go­wą to ona nie wy­glą­da­ła. Bez wąt­pie­nia była naj­ład­niej­szą ko­bie­tą w tym to­wa­rzy­stwie. Ro­zej­rza­łem się po po­ko­ju.

O Boże, ale po­two­ry! Jed­na, z wy­glą­du przy­po­mi­na­ją­ca jasz­czur­kę, po­de­szła do mnie.

– Po­dob­no jest pan le­ka­rzem? Kie­dy pan wró­cił ze Sta­nów? Ja też by­łam w Chi­ca­go pra­wie trzy lata. A pan?

– Cały czas tam miesz­kam, ale nie w Chi­ca­go, lecz w Bo­sto­nie. Przy­je­cha­łem tu tyl­ko na urlop. Chy­ba że coś się zmie­ni w moim ży­ciu. – Po­wie­dzia­łem wy­star­cza­ją­co gło­śno, żeby Ona to usły­sza­ła, bo wła­śnie prze­cho­dzi­ła obok nas.

Cho­le­ra, jak ona ma na imię? Rzad­ko zwra­ca­łem się do niej po imie­niu, chy­ba mó­wi­łem do niej „Mała”. Dziw­nie wy­biór­czą mam pa­mięć – pa­mię­tam sy­tu­acje, twa­rze i inne co cie­kaw­sze ele­men­ty ana­to­mii ko­bie­cej, ale imion, cho­le­ra, nie pa­mię­tam… tym bar­dziej po je­de­na­stu la­tach. Cóż, tro­chę ko­biet prze­wi­nę­ło się w moim czter­dzie­sto­let­nim ży­ciu. Te­raz nie wy­pa­da­ło za­py­tać jej o imię. To chy­ba mała znie­wa­ga, sy­piać z ko­bie­tą trzy mie­sią­ce, a po­tem nie pa­mię­tać jej imie­nia. Uzna­łem jed­nak, że mogę za­py­tać Jasz­czur­kę, prze­cież ofi­cjal­nie pierw­szy raz spo­tka­łem na­rze­czo­ną An­drze­ja.

– Prze­pra­szam, jak ma na imię go­spo­dy­ni?

– Na imię mam Re­na­ta, Ro­ber­cie. Po­zwo­lisz, że będę tak do cie­bie mó­wi­ła? Przy­ja­cie­le An­drze­ja są mo­imi przy­ja­ciół­mi. – Re­na­ta wtrą­ci­ła się w roz­mo­wę, uśmie­cha­jąc się przy tym iro­nicz­nie.

Za­czer­wie­ni­łem się z za­że­no­wa­nia, ona zaś nie­źle się ba­wi­ła. Głu­pia sy­tu­acja, jak z tego wy­brnąć?

– Prze­pra­szam, ale się nie przed­sta­wi­łaś.

– My­śla­łam, że nie mu­szę… An­drzej nie po­wie­dział do kogo idzie­cie?

– Mó­wił o to­bie tyle wspa­nia­łych rze­czy, ale two­je imię nie pa­dło w roz­mo­wie. Te­raz na pew­no je za­pa­mię­tam!

W tym mo­men­cie An­drzej za­rzą­dził tań­ce. Ode­tchną­łem z ulgą, po­pro­si­łem na­wet Jasz­czur­kę do tań­ca. Prze­mę­czy­łem się z nią aż trzy ka­wał­ki, po­tem pod pre­tek­stem na­pi­cia się drin­ka uda­ło mi się od niej uwol­nić. Re­na­ta i An­drzej tań­czy­li przy­tu­le­ni do sie­bie. Nie dane było mi dłu­go roz­ko­szo­wać się sa­mot­no­ścią, bo po­de­szła do mnie inna ko­bie­ta, wy­pisz wy­ma­luj Ro­pusz­ka.

– Pa­nie Ro­ber­cie, jaka jest pana spe­cja­li­za­cja?

– Neu­ro­chi­rur­gia. A pani?

– Ma­te­ma­ty­ka. Uczę ma­te­ma­ty­ki. Syn Re­na­ty cho­dzi do szko­ły, w któ­rej pra­cu­ję – po­in­for­mo­wa­ła mnie. – Krzyś to na­praw­dę ge­nial­ne dziec­ko, po­wi­nien cho­dzić do lep­szej szko­ły, bo w tej się mar­nu­je. Wy­prze­dza ró­wie­śni­ków o dwa, trzy lata. Szko­da, że ma­te­ma­ty­ka to nie jego po­wo­ła­nie. Ma oczy­wi­ście szóst­kę, ale ten przed­miot nie za bar­dzo go in­te­re­su­je. – Ro­pusz­ka sta­ra­ła się za­in­te­re­so­wać mnie roz­mo­wą.

Mó­wi­ła, mó­wi­ła… W pew­nym mo­men­cie wy­łą­czy­łem się. Cóż mnie ja­kiś ba­chor, na­wet ge­nial­ny, ob­cho­dzi?! Co in­ne­go jego ma­muś­ka.

– Pani jest ko­le­żan­ką Re­na­ty czy An­drze­ja? – za­py­ta­łem, żeby zmie­nić te­mat

– Re­na­ty. Pro­wa­dzi mi księ­go­wość.

– To te­raz na­uczy­cie­le mu­szą mieć księ­go­wych? – zdzi­wi­łem się.

– Pro­wa­dzę do­dat­ko­wą dzia­łal­ność, roz­pro­wa­dzam pro­duk­ty alo­eso­we.

– Wi­dzę, że sprze­daż bez­po­śred­nia tu­taj też do­tar­ła, w Sta­nach nie moż­na się od tego opę­dzić. Prze­pra­szam, ale mu­szę za­tań­czyć z go­spo­dy­nią i prze­pro­sić, że wtar­gną­łem do jej domu bez uprze­dze­nia.

Uśmiech­ną­łem się prze­pra­sza­ją­co i szyb­ko od Ro­pusz­ki od­sze­dłem. Wy­ko­rzy­stu­jąc oka­zję nie­obec­no­ści An­drze­ja w po­bli­żu, po­pro­si­łem Re­na­tę do tań­ca. Co praw­da z pew­nym wa­ha­niem, ale zgo­dzi­ła się.

– Dzię­ki, że ura­to­wa­łaś mnie przed in­wa­zją alo­eso­wą. Jesz­cze chwi­la, a wtry­ni­ła­by mi ja­kiś pro­dukt. – Moja part­ner­ka ro­ze­śmia­ła się, po­ka­zu­jąc pięk­ne zęby.

Na­wet w tej sfe­rze za­szły duże zmia­ny. Z tego co pa­mię­ta­łem, mia­ła żół­tą je­dyn­kę. Te­raz po niej ani śla­du – wszyst­kie zęby jak pe­reł­ki, tro­chę krzy­we, ale ład­ne.

– Zmie­ni­łaś się. Na­wet bar­dzo – po­wie­dzia­łem z uzna­niem.

– Aż tak bar­dzo, że za­po­mnia­łeś, jak mam na imię?

– Ale inne ce­chy za­pa­mię­ta­łem. Na przy­kład te dwa ślicz­ne pie­przy­ki, je­den w two­im de­kol­cie, dru­gi… tro­chę ni­żej. – Mó­wiąc to, uśmiech­ną­łem się. – No, na­resz­cie się za­ru­mie­ni­łaś!

– Za to ty wca­le się nie zmie­ni­łeś… Na two­im miej­scu nie trak­to­wa­ła­bym tego jak kom­ple­ment.

– Zmie­ni­łem się. Sple­śnia­łem. Nie za­uwa­ży­łaś si­wych wło­sów na mej skro­ni? – Co­raz bar­dziej mi się po­do­ba­ła.

– Da­lej je­steś tym sa­mym za­ro­zu­mia­łym, skon­cen­tro­wa­nym na so­bie, ego­cen­trycz­nym dup­kiem, co je­de­na­ście lat temu.

– Wte­dy ci to nie prze­szka­dza­ło. Sama mó­wi­łaś, że się we mnie za­ko­cha­łaś od pierw­sze­go wej­rze­nia. – Nie mo­głem opa­no­wać uśmie­chu.

– Z tego co pa­mię­tam, ka­za­łeś mi szyb­ko się od­ko­chać, co nie­ba­wem uczy­ni­łam.

– Nie tak zno­wu szyb­ko, trwa­ło to co naj­mniej trzy mie­sią­ce. Wi­dzia­łem cię na dwor­cu – do­da­łem już cał­kiem po­waż­nie. Po chwi­li znów przy­bra­łem żar­to­bli­wy ton. – Gdy­bym wte­dy nie wy­je­chał, to może na­sza zna­jo­mość in­a­czej by się za­koń­czy­ła? Może bym się na­wet z tobą oże­nił?

– Do­brze więc, że wy­je­cha­łeś. Z tego co pa­mię­tam, raz żar­tem coś bąk­ną­łeś o mał­żeń­stwie, ale pod wa­run­kiem, że wcze­śniej zro­bisz mi kil­ka ope­ra­cji pla­stycz­nych… Że­byś mógł po­ka­zać się ze mną na uli­cy.

– Tak po­wie­dzia­łem? Mu­sia­łem być bar­dzo pi­ja­ny – za­śmia­łem się.

– Masz ra­cję, by­łeś bar­dzo pi­ja­ny, prze­cież trzeź­wy nig­dy byś nie mó­wił o mał­żeń­stwie ze mną… Na­wet gdy­bym mia­ła za sobą tu­zin ope­ra­cji pla­stycz­nych – za­uwa­ży­ła z sar­ka­zmem.

– Ale wi­dzę, że ope­ra­cje wca­le nie były po­trzeb­ne, sama z brzyd­kie­go ka­cząt­ka prze­obra­zi­łaś się w ła­bę­dzia… On nie pa­su­je do cie­bie – do­da­łem po chwi­li. – Taka na­mięt­na dziew­czy­na jak ty po­win­na zwią­zać się z kimś in­nym… na przy­kład ze mną – do­da­łem z uśmie­chem. – Prze­cież pa­mię­tasz, jak było nam do­brze w łóż­ku? Chy­ba tego nie za­po­mnia­łaś? Mamy po­dob­ny tem­pe­ra­ment. Po­myśl o tym – mó­wiąc to, uśmie­cha­łem się lu­bież­nie.

W tym mo­men­cie osłu­pia­łem. Re­na­ta prze­sta­ła ze mną tań­czyć i bez sło­wa zo­sta­wi­ła mnie na środ­ku par­kie­tu.

Ro­zej­rza­łem się po miesz­ka­niu. Było nie­źle urzą­dzo­ne. Dość duże jak na pol­skie wa­run­ki, oko­ło sie­dem­dzie­się­ciu me­trów, mia­ło po­kój dzien­ny z otwar­tą kuch­nią i dwie sy­pial­nie. Cie­płe ko­lo­ry ścian i me­bli nada­wa­ły wnę­trzu wra­że­nie przy­tul­no­ści. Kró­lo­wa­ły tu bar­wy zło­ci­ste i po­ma­rań­czo­we, gdzie­nieg­dzie po­ja­wia­ły się róż­ne od­cie­nie brą­zu. Na­stro­jo­we świa­tło są­czy­ło się z wie­lu punk­tów, okna otu­la­ły zwiew­ne za­sło­ny. Czuć było ko­bie­cą rękę. Na ścia­nach wi­sia­ły ob­raz­ki i zdję­cia, a nie­ba­nal­ne bi­be­lo­ty na ko­mo­dach przy­cią­ga­ły wzrok.

Ład­ne gniazd­ko so­bie uwi­ła, dużo lep­sze niż to w Hu­cie. Cał­kiem nie­źle so­bie ra­dzi. Cie­kaw by­łem jej zmar­łe­go męża. Czy to dla nie­go tak się zmie­ni­ła, czy to on ją zmie­nił, roz­my­śla­łem.

W miesz­ka­niu było kil­ka­na­ście osób. Nie sie­dzie­li­śmy pol­skim zwy­cza­jem przy sto­le, lecz po­dzie­li­li­śmy się na małe grup­ki. Przy ni­skiej ścian­ce dzie­lą­cej kuch­nię z po­ko­jem dzien­nym zor­ga­ni­zo­wa­no bu­fet. Pod­sze­dłem tam i zro­bi­łem so­bie drin­ka. Nie po­tra­fi­łem oprzeć się ape­tycz­nie wy­glą­da­ją­cym sa­łat­kom, na­ło­ży­łem na ta­lerz spo­rą por­cję. Były smacz­ne. Wzro­kiem za­czą­łem szu­kać Re­na­ty.

Po chwi­li za­uwa­ży­łem, że znik­nę­ła w jed­nym z po­koi. Ru­szy­łem za nią. Opar­ty o fu­try­nę drzwi pa­trzy­łem, jak się krzą­ta. Wyj­mo­wa­ła z kar­to­nów bu­tel­ki z na­po­ja­mi. Do szkla­nej misy prze­sy­py­wa­ła chip­sy.

– To brzyd­ko po­rzu­cać part­ne­ra na środ­ku par­kie­tu.

Za­sko­czo­na moją obec­no­ścią, gwał­tow­nie się od­wró­ci­ła. Do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­łem ja­kie ma zmy­sło­we usta. Mia­łem strasz­ną ocho­tę po­ca­ło­wać ją w te usta… i nie tyl­ko… Daw­no już żad­na ko­bie­ta tak na mnie nie dzia­ła­ła.

– Mo­gło być go­rzej. Mia­łam ocho­tę cię spo­licz­ko­wać, ale go­ścin­ność mi na to nie po­zwo­li­ła. Ostrze­gam jed­nak, że nie za­wsze będę taka po­wścią­gli­wa.

– Na­praw­dę? – za­śmia­łem się. – Zro­bi­łaś się strasz­nie kol­cza­sta, jak te róże, któ­re ci przy­nio­słem. A by­łaś taką wspa­nia­łą dziew­czy­ną. Nig­dy bym nie przy­pusz­czał, że z ta­kiej ci­chej, do­brej isto­ty wy­ro­śnie taka ję­dza. Przed­tem bar­dziej mi się po­do­ba­łaś!

– Tak bar­dzo ci się po­do­ba­łam, że nie tyl­ko nie wy­sła­łeś żad­nej kart­ki, ale na­wet za­po­mnia­łeś, jak mam na imię?

– Nie mo­żesz mi tego da­ro­wać! Spo­tkaj­my się gdzieś sami, po­roz­ma­wia­my o daw­nych cza­sach – za­pro­po­no­wa­łem.

– Nie ma mowy! Zresz­tą nie mamy o czym ze sobą roz­ma­wiać.

– Za­wsze mie­li­śmy o czym roz­ma­wiać, nie pa­mię­tasz? By­łaś jed­ną z nie­licz­nych dziew­czyn, z któ­ry­mi się nie nu­dzi­łem. Przy­po­mnij so­bie tę ślicz­ną blon­dyn­kę, któ­rą ola­łem dla cie­bie.

– Wi­dać w łóż­ku ci nie pa­so­wa­ła – za­uwa­ży­ła cierp­ko.

– Nie dla­te­go. Wi­dzia­łem, że było ci przy­kro, cho­ciaż nie ro­bi­łaś mi żad­nych za­rzu­tów. Nie po­wie­dzia­łaś ani jed­ne­go złe­go sło­wa! By­łaś bar­dzo wy­ro­zu­mia­łą dziew­czy­ną, po­do­ba­ło mi się to w to­bie.

– By­łam nie wy­ro­zu­mia­łą, ale głu­pią dziew­czy­ną – spro­sto­wa­ła z go­ry­czą w gło­sie. – Go­ście cze­ka­ją, mo­żesz mi po­móc? Weź na­po­je i piwa, ja we­zmę resz­tę.

– Za­cze­kaj jesz­cze chwil­kę – po­pro­si­łem.

Była tak bli­sko, że czu­łem jej za­pach. Coś dziw­ne­go było w jej za­cho­wa­niu. Strach? Ona naj­wy­raź­niej bała się mnie! Na­sze oczy się spo­tka­ły. Do­strze­głem w nich coś, co pa­mię­ta­łem sprzed je­de­na­stu lat. Po raz pierw­szy po­ża­ło­wa­łem mo­je­go wy­jaz­du do Ame­ry­ki. Po raz pierw­szy za­po­mnia­łem o Bet­ty. Za­pra­gną­łem cof­nąć się w cza­sie, do lata 1989.

Ona. Lato 1989

Pierw­szy raz zo­ba­czy­łam go w klu­bie stu­denc­kim Pod Jasz­czu­ra­mi. Był ko­niec maja, so­bot­ni wie­czór. Mój ko­le­ga z pra­cy, Ju­rek, ro­bił tu małą im­pre­zę z oka­zji awan­su na in­spek­to­ra. Sie­dzie­li­śmy w dol­nej sali przy złą­czo­nych sto­li­kach i kosz­to­wa­li­śmy spe­cjal­no­ści za­kła­du – drin­ki o bar­dzo wy­mow­nej na­zwie „Fi­koł­ki”(wód­ka czy­sta plus pep­si).

Wte­dy pierw­szy raz go uj­rza­łam. Wszedł w to­wa­rzy­stwie dwóch bar­dzo ład­nych dziew­czyn, obej­mu­jąc je. Wy­so­ki, gło­wę wyż­szy od nich, śmie­jąc się, mó­wił im coś do ucha. Nig­dy nie wi­dzia­łam tak przy­stoj­ne­go męż­czy­zny! Spoj­rza­łam na nie­go i… za­ko­cha­łam się. Te­raz po la­tach wy­da­je mi się to nie­moż­li­we, żeby dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia dziew­czy­na, ab­sol­went­ka UJ-tu, po­dob­no nie­głu­pia, za­ko­cha­ła się w fa­ce­cie tyl­ko dla­te­go, że był przy­stoj­ny. Ale tak się sta­ło. Mi­łość i roz­są­dek nie idą ze sobą w pa­rze. Pięk­ny jak mło­dy bóg chło­pak oka­zał się kum­plem Jur­ka, ra­zem cho­dzi­li do li­ceum. Ju­rek za­pro­sił go wraz z dziew­czy­na­mi do na­sze­go sto­li­ka. Po­da­jąc mi rękę, le­d­wo na mnie spoj­rzał. Jak w pół­śnie usły­sza­łam jego imię – Ro­bert. Głos miał rów­nież cu­dow­ny, jak wszyst­ko inne – ni­ski ba­ry­ton, któ­ry przy­pra­wiał mnie o dresz­cze.

Był wy­jąt­ko­wo przy­stoj­ny. Miał oko­ło me­tra dzie­więć­dzie­się­ciu wzro­stu, krót­ko przy­cię­te czar­ne wło­sy, re­gu­lar­ne rysy twa­rzy… i te oczy. Ta­kich oczu nie wi­dzia­łam u ni­ko­go. Pra­wie czar­ne, ogrom­ne, w opra­wie ciem­nych rzęs, osa­dzo­ne pod pięk­nie za­ry­so­wa­ny­mi brwia­mi. Był pięk­ny, ale ni­czym nie przy­po­mi­nał słod­kie­go che­ru­bin­ka, miał bar­dzo mę­ską uro­dę. Ubra­ny był w nie­bie­skie dżin­sy, gra­na­to­wy pod­ko­szu­lek i be­żo­wą sztruk­so­wą ma­ry­nar­kę. Zwró­cił uwa­gę wszyst­kich dziew­czyn na sali. Wi­dać było, że jest do tego przy­zwy­cza­jo­ny. W uśmie­chu po­ka­zał za­dba­ne, bia­łe jak śnieg, rów­ne zęby. Nie­je­den amant fil­mo­wy po­zaz­dro­ścił­by mu apa­ry­cji. Ob­ser­wo­wa­łam go cały czas. Chy­ba to za­uwa­żył, bo przez mo­ment spoj­rzał na mnie i uśmiech­nął się. Ten uśmiech! Praw­do­po­dob­nie tak uśmie­chał się Rhett Bu­tler z „Prze­mi­nę­ło z wia­trem”. Ten jego uśmie­szek miał mnie prze­śla­do­wać przez wie­le lat. W mo­ich snach uśmie­chał się do mnie w ten kpią­co iro­nicz­ny spo­sób, cha­rak­te­ry­stycz­nie mru­żąc przy tym oczy. Za­uwa­ży­łam, że in­a­czej uśmie­cha się do ład­nych dziew­czyn, a in­a­czej do brzyd­kich i do fa­ce­tów. Uśmiech Rhet­ta Bu­tle­ra prze­zna­czo­ny był dla tych ład­nych, mnie ob­da­rzał z re­gu­ły tym dru­gim. In­a­czej też roz­ma­wiał z męż­czy­zna­mi, in­a­czej z ład­ny­mi ko­bie­ta­mi. Urok Ro­ber­ta dzia­łał jed­nak na jed­nych i dru­gich. Za­wsze grał pierw­sze skrzyp­ce, za­wsze był wi­docz­ny. Trud­no było go nie za­uwa­żyć. Prze­ko­na­łam się o tym już przy pierw­szym spo­tka­niu. Przed jego przyj­ściem to Ju­rek ba­wił to­wa­rzy­stwo i jako go­spo­darz im­pre­zy był w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia. Do­pó­ki nie przy­szedł Ro­bert. Po­tem był tyl­ko Ro­bert! Nie spo­tka­łam do­tych­czas czło­wie­ka o tak sil­nej oso­bo­wo­ści. Męż­czyź­ni, mimo że mu za­zdro­ści­li i ra­czej za nim nie prze­pa­da­li, li­czy­li się z nim bar­dzo, o czym mia­łam się prze­ko­nać nie­jed­no­krot­nie. Przy bliż­szym po­zna­niu na­wet fa­ce­ci czu­li do nie­go sym­pa­tię. Wszyst­kie ko­bie­ty zaś: mło­de czy sta­re, ład­ne czy brzyd­kie, były nim ocza­ro­wa­ne, „le­ża­ły u jego stóp”. Po­tra­fił tak nimi ma­ni­pu­lo­wać, że za­wsze osią­gał to, co chciał. Lu­bił ko­bie­ty i one go lu­bi­ły. Nie­jed­ną skrzyw­dził, ale rzad­ko któ­ra źle o nim mó­wi­ła. Tego wszyst­kie­go do­wie­dzia­łam się póź­niej, gru­bo póź­niej. Te­raz wie­dzia­łam tyl­ko tyle, że jest nie­ziem­sko przy­stoj­ny.

Pa­trzy­łam, jak tań­czy z róż­ny­mi dziew­czy­na­mi, oczy­wi­ście z tymi atrak­cyj­ny­mi – nas, brzy­du­le, tyl­ko cza­sa­mi ob­da­rzał uśmie­chem. By­łam nim co­raz bar­dziej ocza­ro­wa­na. Kie­dy wy­szedł z klu­bu, obej­mu­jąc ja­kąś nową pięk­ność, po­czu­łam się tak, jak­by w po­god­ny sło­necz­ny dzień, na­gle ciem­na chmu­ra za­sło­ni­ła słoń­ce.

W po­nie­dzia­łek wzię­łam Jur­ka na spyt­ki. Do­wie­dzia­łam się, że Ro­bert ma dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i jest chi­rur­giem. Jego oj­ciec też jest le­ka­rzem, mat­ka nie pra­cu­je, ale za to ma inny atut – jest bar­dzo pięk­ną ko­bie­tą. Obo­je są od kil­ku lat w Sta­nach, oj­ciec za­ra­bia dużą kasę jako kar­dio­log. Ro­bert jest je­dy­na­kiem, miesz­ka sam w wil­li na Woli Ju­stow­skiej. Ma kupę for­sy, jeź­dzi pra­wie no­wym bmw. Dziew­czy­ny sza­le­ją za nim, a on zmie­nia je jak rę­ka­wicz­ki, albo ra­czej jak skar­pet­ki.

– Re­nat­ko, daj so­bie z nim spo­kój – po­wie­dział na ko­niec. – To nie ta liga. Może i le­piej dla cie­bie, że nie je­steś pięk­ną la­ską, prze­ży­jesz mniej roz­cza­ro­wań.

Ja i Ju­rek ra­zem pra­co­wa­li­śmy w urzę­dzie skar­bo­wym. Lu­bi­li­śmy się, trak­to­wał mnie jak kum­pla. Cza­sa­mi szli­śmy do kina albo wy­cią­gał mnie na dys­ko­te­kę. Od cza­su do cza­su wpa­dał do mnie do miesz­ka­nia z po­łów­ką czy­stej wy­bo­ro­wej i ga­da­li­śmy do póź­na w nocy. Raz na­wet chciał mnie po­ca­ło­wać, ale wy­bi­łam mu to z gło­wy – zo­sta­li­śmy do­bry­mi kum­pla­mi. Cza­sa­mi ro­bił mi drob­ne przy­słu­gi: po­wie­sił ob­ra­zek, przy­wiózł za­ku­py ze skle­pu. Ja mu za to da­wa­łam wol­ną cha­tę, kie­dy chciał prze­spać się z ja­kąś dziew­czy­ną. Moje miesz­ka­nie było obiek­tem jego za­zdro­ści.

– Jak ja bym chciał mieć taką gar­so­nie­rę! – miał zwy­czaj mó­wić. – Nie wy­cho­dził­bym nig­dzie z domu, naj­wy­żej do pra­cy.

– Trze­ba było jeź­dzić na tran­zyt – prze­waż­nie mu od­po­wia­da­łam. – To nie gar­so­nie­ra, tyl­ko po­kój z kuch­nią.

Te­raz gdy po­zna­łam Ro­ber­ta, Ju­rek stał się dla mnie bar­dzo cen­ną zna­jo­mo­ścią, przy jego po­mo­cy mo­głam bli­żej po­znać jego przy­stoj­ne­go ko­le­gę. Ju­rek oka­zał się do­brym kum­plem, po­świę­cał się dla mnie i cho­dził ze mną do Jasz­czu­rów, po­nie­waż li­czy­łam na to, że spo­tkam tam Ro­ber­ta. Nie ko­men­to­wał mo­je­go idio­tycz­ne­go za­cho­wa­nia, tyl­ko krę­cił gło­wą z dez­apro­ba­tą. Mimo że cho­dzi­li­śmy do Jasz­czu­rów dość re­gu­lar­nie, to nie dane mi było szyb­ko spo­tkać tam Ro­ber­ta.

W koń­cu do­cze­ka­łam się. Mój Pięk­ny przy­szedł – tym ra­zem sam – i usiadł przy na­szym sto­li­ku. Gdy po­de­szła kel­ner­ka, za­mó­wił wi­niak klu­bo­wy z pep­si. Nie po­da­wa­no wód­ki solo, tyl­ko w drin­kach.

– Drin­ki naj­le­piej za­ma­wiać bez­po­śred­nio u bar­man­ki. Wte­dy wiesz co, pi­jesz i ile masz al­ko­ho­lu. – W koń­cu ośmie­li­łam się ode­zwać.

Spoj­rzał na mnie, jak­by pierw­szy raz mnie wi­dział.

– Nie ro­zu­miem? – spy­tał zdzi­wio­ny.

– W drin­ku trud­no wy­czuć, jaki al­ko­hol wla­no do pep­si, naj­tań­szą czy­stą czy fak­tycz­nie wi­niak. Nie­ko­niecz­nie musi to też być set­ka wód­ki, może kel­ner­ka po­my­li­ła się i za­mó­wi­ła u bar­man­ki pięć­dzie­siąt­kę albo bar­man­ka nie­chcą­cy nie do­la­ła do kre­ski? Wi­dzia­łeś te kre­ski na miar­kach zro­bio­ne la­kie­rem do pa­znok­ci? Ja­kie są gru­be?

– Skąd to wszyst­ko wiesz? – spy­tał z roz­ba­wie­niem.

– Kie­dyś by­łam tu kel­ner­ką – od­po­wie­dzia­łam. – Na ra­zie je­steś jesz­cze trzeź­wy, więc nie gro­zi ci, że ura­czą cię pięć­dzie­siąt­ką za­miast set­ki. Oprócz tego da­jesz wy­so­kie na­piw­ki, jest więc szan­sa, że nie wle­ją ci zwy­kłej czy­stej tyl­ko fak­tycz­nie wi­niak klu­bo­wy – do­da­łam po chwi­li.

– Dzię­ku­ję za in­for­ma­cję, od dzi­siaj za­ma­wiam tyl­ko u bar­man­ki. – Uśmiech­nął się do mnie. Chy­ba do­pie­ro dziś za­uwa­żył, że nie je­stem po­wie­trzem.

– Li­czę na dys­kre­cję z two­jej stro­ny. Zlin­czo­wa­ły­by mnie za to, że zdra­dzam ta­jem­ni­ce za­wo­do­we.

– Przy­się­gam na wszyst­kie al­ko­ho­le świa­ta, że nie do­nio­sę na cie­bie do kel­ner­skiej ma­fii. Je­steś bez­piecz­na. – Mó­wiąc to, pod­niósł pra­wą rękę jak do przy­się­gi. – Czy Ju­rek to twój chło­pak? – za­py­tał znie­nac­ka.

– Ależ skąd, to mój ko­le­ga z pra­cy – szyb­ko od­po­wie­dzia­łam. – Ra­zem pra­cu­je­my w urzę­dzie skar­bo­wym.

– Jesz­cze je­den zdzier­ca po­dat­ko­wy. Do­brze, że na ra­zie nie mam z wami nic do czy­nie­nia.

– Na two­im miej­scu nie cie­szy­ła­bym się tak bar­dzo. Po­dob­no jeź­dzisz dro­gim sa­mo­cho­dem?

– Sa­mo­chód jest ojca. – Spoj­rzał na mnie dziw­nym wzro­kiem.

– Nie bój się, nie do­nio­sę. Gdy­byś w przy­szło­ści chciał coś dro­gie­go ku­pić, a nie miał na to pod­kład­ki, to naj­lep­sza jest umo­wa po­życz­ki, tyl­ko je­den pro­cent od sumy. Od da­ro­wi­zny jest wyż­szy pro­cent, a li­mit od po­dat­ku dla naj­bliż­szej ro­dzi­ny nie­wy­so­ki – po­in­for­mo­wa­łam go. – Z tym sa­mo­cho­dem tyl­ko żar­to­wa­łam. My­ślisz, że ja mam czy­ste su­mie­nie?

– Cóż ta­kie­go prze­skro­ba­łaś, że oba­wiasz się urzę­du skar­bo­we­go?

– Mu­szę wy­tłu­ma­czyć się, skąd mia­łam pie­nią­dze na za­kup miesz­ka­nia. Gdy­bym była ład­na, mo­gła­bym po­wie­dzieć, że z nie­rzą­du. Ład­na nie je­stem, więc mi nie uwie­rzą. Za­pa­mię­taj: pro­sty­tu­owa­nie się nie jest ka­ral­ne, tyl­ko strę­czy­ciel­stwo, su­te­ner­stwo i ku­pler­stwo. Ty je­steś przy­stoj­ny, mo­żesz więc w ten spo­sób tłu­ma­czyć się przed urzę­dem skar­bo­wym – z uśmie­chem cią­gnę­łam te­mat. – Po­wi­nie­neś od cza­su do cza­su po­ka­zać się w An­tycz­nej, tam jest dużo pań ko­rzy­sta­ją­cych z tego typu usług. Bę­dziesz miał ali­bi, za­pa­mię­ta­ją cię na pew­no i kel­ne­rzy, i klient­ki.

Śmia­li­śmy się obo­je, da­lej pro­wa­dząc roz­mo­wę w tym to­nie. Wi­dzia­łam, że do­brze bawi się w moim to­wa­rzy­stwie. Czu­łam się jak w siód­mym nie­bie. By­łam szczę­śli­wa! Do cza­su… W pew­nym mo­men­cie na par­kie­cie po­ja­wi­ła się pięk­na Ja­sno­wło­sa w spód­nicz­ce mini le­d­wo przy­sła­nia­ją­cej ty­łek. Mój pięk­ny ksią­żę wstał, za­tań­czył z nią trzy ka­wał­ki i wy­szli. Na od­chod­nym ob­da­rzył mnie cie­płym uśmie­chem i po­wie­dział: „Do zo­ba­cze­nia”. Mi­nę­ła dwu­na­sta – czar prysł, ksią­żę znik­nął.

Ty­dzień póź­niej zno­wu sie­dzia­łam w Jasz­czu­rach. W pią­tek go nie było. W so­bo­tę, cze­ka­jąc na nie­go, my­śla­łam, że też nie przyj­dzie, jed­nak się zja­wił. Było już do­brze po dzie­sią­tej. Od cza­su przyj­ścia zdą­ży­li­śmy wy­pić z Jur­kiem kil­ka drin­ków, by­łam więc nie­źle wsta­wio­na. Tań­czy­łam wła­śnie z ja­kimś rów­nie pi­ja­nym fa­ce­tem, kie­dy za­uwa­ży­łam Ro­ber­ta. Pa­trzył na mnie. Za­czę­łam plą­sać jesz­cze bar­dziej wy­zy­wa­ją­co. Moja nie­śmia­łość gdzieś znik­nę­ła. Wi­dzia­łam, że mnie ob­ser­wu­je. Pod­szedł do mnie pod­czas prze­rwy.

– Wi­taj, spe­cja­list­ko od prze­stępstw ga­stro­no­micz­no-po­dat­ko­wych.

– Wi­taj, ksią­żę przy­sad­ki mó­zgo­wej! Gdzie twój ha­rem?

– Za­mkną­łem dziś na trzy spu­sty, eu­nuch się nimi zaj­mu­je. Wi­dzę, że „Fi­koł­ki” za­czę­ły dzia­łać. Gdzie się po­dział Ju­rek?

– Po­szedł po po­sił­ki, ko­lej­ka do wo­do­po­ju do­syć duża. Po­de­rwał ja­kąś la­secz­kę. Za ty­dzień znów będę mu­sia­ła je­chać do ro­dzi­ców, żeby mu dać wol­ną cha­tę! Do­ra­biam so­bie, wy­naj­mu­jąc po­kój na go­dzi­ny.

Za­czę­li grać. Pod­szedł do mnie mój pod­pi­ty part­ner sprzed prze­rwy.

– Mogę pro­sić do tań­ca? – wy­mam­ro­tał.

– Nie mo­żesz – od­po­wie­dział za mnie Pięk­ny. – Ona tań­czy ze mną. Masz za to drin­ka – mó­wiąc to, wrę­czył mu swo­ją nie­do­pi­tą szklan­kę.

Moje ma­rze­nie speł­ni­ło się, za­czę­li­śmy tań­czyć. By­łam chy­ba naj­szczę­śliw­szą dziew­czy­ną na sali.

– Faj­nie się ru­szasz – usły­sza­łam. – W łóż­ku rów­nież?

Nic nie od­po­wie­dzia­łam, tyl­ko uśmiech­nę­łam się ta­jem­ni­czo. Da­lej tań­czy­li­śmy przy­tu­le­ni do sie­bie. Po chwi­li zdjął mi oku­la­ry.

– No, te­raz wy­glą­dasz dużo le­piej. Po­win­naś cho­dzić w so­czew­kach kon­tak­to­wych. Mo­gła­byś też tro­chę się wy­ma­lo­wać. Ko­bie­ta musi cza­sem po­pra­wić Pana Boga. Wca­le nie je­steś brzyd­ka, pie­nią­dze z nie­rzą­du mo­żesz po­sia­dać – za­śmiał się.

Tań­czy­li­śmy jesz­cze przez ja­kiś czas. Po­tem przy­szedł Ju­rek z drin­ka­mi. Moją szklan­kę od­stą­pi­łam Ro­ber­to­wi. Za­ofe­ro­wa­łam się wy­ko­rzy­stać swo­je zna­jo­mo­ści i bez ko­lej­ki ku­pić na­stęp­ne drin­ki.

– Zo­staw ją w spo­ko­ju, to faj­na dziew­czy­na. – Wra­ca­jąc, usły­sza­łam głos Jur­ka. – Szko­da jej dla two­ich ka­pry­sów. Ona nie jest taka jak tam­te.

– Pro­szę bar­dzo, naj­lep­szy sort. Wszę­dzie peł­na set­ka, na­wet pep­si się zna­la­zła, a nie to żół­te pa­skudz­two. Brac­two kel­ner­skie nie za­po­mi­na o swo­ich człon­kach. – Mó­wiąc to wrę­czy­łam im po szklan­ce.

Roz­po­czął się na­stęp­ny blok ta­necz­ny. Ro­bert znów mnie po­pro­sił. Tań­czy­li­śmy moc­no przy­tu­le­ni. Pach­niał dro­gą wodą to­a­le­to­wą – na pew­no nie była to Prze­my­sław­ka.

– Ja już wy­cho­dzę. Zo­sta­jesz czy też wy­cho­dzisz? – usły­sza­łam.

– Wy­cho­dzę – po­wie­dzia­łam bez za­sta­no­wie­nia.

Wy­szli­śmy, nie mó­wiąc na­wet cześć Jur­ko­wi. Po­szli­śmy po sa­mo­chód Ro­ber­ta. Par­ko­wał na Ma­łym Ryn­ku. Zdzi­wio­na za­uwa­ży­łam ja­kie­goś czło­wie­ka sie­dzą­ce­go w jego bmw.

– To pan Jó­zef, robi za kie­row­cę. Wiesz sama, jak jest trud­no o tak­sów­kę w so­bo­tę o tej po­rze. Gdzie je­dzie­my? Mam cię za­wieść do domu, czy do mnie?

– Do cie­bie – od­po­wie­dzia­łam bez chwi­li wa­ha­nia.

Je­cha­li­śmy, sie­dząc z tyłu, wtu­le­ni. Te­raz mnie spo­tkał za­szczyt być obej­mo­wa­ną przez Ro­ber­ta! Pan Jó­zef od cza­su do cza­su pa­trzył na nas przez lu­ster­ko. Mu­siał być zdzi­wio­ny, że nie ślicz­na blon­dyn­ka sie­dzi obok jego pra­co­daw­cy, tyl­ko ja. W koń­cu do­je­cha­li­śmy, sa­mo­chód za­trzy­mał się przed du­żym, pięk­nym do­mem.

Taki dom w tam­tych cza­sach na­le­żał do rzad­ko­ści. Ni­czym nie przy­po­mi­nał ty­po­wych pol­skich kloc­ków, ra­czej te z ame­ry­kań­skich fil­mów. We­szli­śmy do środ­ka. Wnę­trze jak z żur­na­la! Pięk­ne me­ble i dy­wa­ny na pew­no nie były ku­pio­ne w Pol­sce. Nie­daw­no sama prze­cho­dzi­łam kosz­mar urzą­dza­nia miesz­ka­nia, wie­dzia­łam więc, co do­stęp­ne jest na pol­skim ryn­ku. Mój brat, żeby ku­pić me­blo­ścian­kę o wdzięcz­nej na­zwie „Hej­nał” mu­siał przez rok stać w ko­lej­ce! Zresz­tą, nie tyl­ko on – cała ro­dzi­na była w to przed­się­wzię­cie za­an­ga­żo­wa­na. Ja rów­nież. Co ty­dzień mu­sie­li­śmy pod­pi­sy­wać li­stę ko­lej­ko­wą. Te­raz w domu Ro­ber­ta oglą­da­łam i do­ty­ka­łam me­bli, lamp, bi­be­lo­tów z za­chwy­tem w oczach. Ro­bert przy­glą­dał mi się z roz­ba­wie­niem.

– Nie masz po­ję­cia, co zna­czy urzą­dzać pol­skie miesz­ka­nie w dzi­siej­szych cza­sach, a więc nie śmiej się ze mnie – ob­ru­szy­łam się, wi­dząc jego minę. – Wiesz, że sama przy­ta­cha­łam do domu na ple­cach czter­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych wy­kła­dzi­ny, brzyd­kiej jak noc li­sto­pa­do­wa, bo tyl­ko taką moż­na było ku­pić w skle­pie?! Wio­złam ją w za­tło­czo­nym au­to­bu­sie, po­tem ka­wał dro­gi wlo­kłam z przy­stan­ku do domu przy akom­pa­nia­men­cie desz­czu ze śnie­giem! To był praw­dzi­wy hor­ror! Sama nie wiem, jak uda­ło mi się to zro­bić.

– Nie wzię­łaś tak­sów­ki ba­ga­żo­wej? – zdzi­wił się.

– Na po­stój było dwa razy da­lej niż na przy­sta­nek – wy­ja­śni­łam. – Au­to­mat ze­psu­ty, nie mo­głam za­dzwo­nić po po­moc. Ba­łam się od­da­lić od skle­pu z oba­wy, że mi ją wy­ku­pią. Te­raz prze­kli­nam tę wy­kła­dzi­nę, każ­dy py­łek na niej wi­dać.

– Mama za­mó­wi­ła me­ble u sto­la­rzy w Kal­wa­rii. Na pod­sta­wie zdjęć tłu­ma­czy­ła im, jak mają wy­glą­dać. Resz­tę spro­wa­dzi­ła z Ber­li­na Za­chod­nie­go. Jej brat tam miesz­ka – do­dał.

W cza­sie gdy ja po­dzi­wia­łam dom, Ro­bert wy­jął szam­pa­na i kie­lisz­ki.

– Na­szła mnie ocho­ta na bab­ci­ne pie­ro­gi. Zjesz ze mną? by­ło­by jej przy­kro, że ich nie ru­szy­łem.

– Zjem, daw­no nie ja­dłam pie­ro­gów – od­par­łam.

– Mu­szę jesz­cze wy­pu­ścić psa. Sa­man­ta! Do nogi!

– O! Jaki wspa­nia­ły pies! A ra­czej suka. Pięk­na. Nie szcze­ka na mnie, bo jak każ­da ko­bie­ta lubi kom­ple­men­ty. Mą­dra psi­na. Wiem, że masz ład­ny ogon, tyl­ko uwa­żaj na moje raj­sto­py.

Ro­bert wy­pu­ścił wil­czu­ra na dwór. Po ko­la­cji usie­dli­śmy na ka­na­pie z szam­pa­nem w dło­niach. Po chwi­li ob­jął mnie i za­czął ca­ło­wać. Naj­pierw de­li­kat­nie, póź­niej co­raz bar­dziej na­mięt­nie.

– Chcesz się od­świe­żyć? – ci­cho spy­tał.

– Chy­ba tak.

Za­pro­wa­dził mnie do prze­pięk­nej ła­zien­ki. Po­dał świe­ży ręcz­nik i nową szczo­tecz­kę do zę­bów.

– Mo­żesz wziąć prysz­nic lub sko­rzy­stać z bi­de­tu. Tyl­ko po­śpiesz się. Nie wy­gła­szaj pe­anów na cześć ła­zien­ki, bo… cze­kam na cie­bie.

Tak więc wy­glą­da noc­na wi­zy­ta w domu Ro­ber­ta! Cie­ka­wa je­stem, jaki ma za­pas szczo­te­czek do zę­bów?

Wy­szłam z ła­zien­ki, na dole go nie było. Po chwi­li mnie za­wo­łał. Zna­la­złam go w jed­nym z po­koi na pię­trze, z któ­re­go do­cho­dzi­ła na­stro­jo­wa mu­zy­ka. Le­żał w łóż­ku ro­ze­bra­ny, trzy­ma­jąc lamp­kę szam­pa­na.

– Chodź do mnie – za­mru­czał. – Po co znów wło­ży­łaś te ła­chy?

Po­wo­li za­czął mnie roz­bie­rać. Ca­łu­jąc, roz­pi­nał gu­zicz­ki bluz­ki, a gdy by­łam już naga, po­ło­żył mnie obok sie­bie. Co­raz na­mięt­niej ca­ło­wał moje cia­ło. Nie było miej­sca, któ­re­go nie do­tknął usta­mi. De­li­kat­nie roz­su­nął moje uda. Po­czu­łam jego dło­nie, po­tem usta. Pe­ne­tro­wa­ły, szu­ka­ły, od­kry­wa­ły. Z za­mknię­ty­mi ocza­mi pod­da­wa­łam się piesz­czo­tom. Le­ża­łam, nie­zdol­na wy­ko­nać żad­ne­go ru­chu. Po­wo­li za­le­wa­ła mnie fala go­rą­ca. Pod jego do­ty­kiem moje cia­ło się roz­ta­pia­ło. Naj­pierw wol­no, po­tem co­raz szyb­ciej za­czę­łam spa­dać w prze­paść. Po chwi­li tam, gdzie przed­tem były usta, po­czu­łam jego mę­skość. Czu­łam, jak wcho­dzi we mnie i po­ko­naw­szy ba­rie­rę, po­ru­sza się w moim wnę­trzu. Szyb­ko, co­raz szyb­ciej! Jego pul­su­ją­ce ru­chy na­bie­ra­ły co­raz więk­szej in­ten­syw­no­ści. Na­gle roz­la­ła się we mnie cie­pła lawa… Pół­przy­tom­na cze­ka­łam, żeby roz­sy­pa­ne na mi­lio­ny ka­wał­ków moje cia­ło zno­wu stwo­rzy­ło ca­łość. Ma­gia pry­sła. Błysk świa­tła spro­wa­dził mnie na zie­mię.

– Cho­le­ra ja­sna! Dla­cze­go nie po­wie­dzia­łaś, że to twój pierw­szy raz?! Gdy­bym wie­dział, nie tknął­bym cię! – Usły­sza­łam wście­kłość w gło­sie Ro­ber­ta, gdy pa­trzył na plam­kę krwi na po­ście­li.

– Prze­pra­szam, za­raz wy­pio­rę to prze­ście­ra­dło.

– Prze­stań pie­przyć o prze­ście­ra­dle! Czyś ty osza­la­ła?! Nie znasz fa­ce­ta i idziesz z nim do łóż­ka?!

– Zna­my się dwa ty­go­dnie. Ko­cham cię. Za­ko­cha­łam się w to­bie już pierw­sze­go dnia – wy­ja­śni­łam ci­chut­ko.

– Kur­wa! Nie pier­dol mi tu o mi­ło­ści! Za­bez­pie­czy­łaś się cho­ciaż? Oczy­wi­ście, że nie! My­śla­łem, że wiesz, co ro­bisz! Jesz­cze mi cią­ża po­trzeb­na! Nie myśl, że mnie zła­piesz na dziec­ko! Mowy nie ma! – wark­nął wście­kle. – Wy­jeż­dżam do Sta­nów i nie mam za­mia­ru wią­zać się tu­taj z ni­kim. Pa­mię­taj, to twój pro­blem, nie mój!

Prze­ra­żo­na jego wście­kło­ścią, za­czę­łam pła­kać.

– Nie rycz mi tu! Prze­stań – do­dał już de­li­kat­niej. – No, uspo­kój się. Prze­pra­szam, zde­ner­wo­wa­łem się. No, już do­brze.

Przy­gar­nął mnie do sie­bie i za­czął de­li­kat­nie gła­skać po wło­sach.

– No pro­szę, nie płacz. Daw­no nie mia­łem dzie­wi­cy, chy­ba w li­ceum. Stu­dent­ki, a tym bar­dziej ab­sol­went­ki daw­no już nimi nie są. Jak ty się ucho­wa­łaś?! Jak już za­czą­łem, to do­koń­czę, jak trze­ba. Na­uczę cię sek­su tak, żeby twój mąż był z cie­bie za­do­wo­lo­ny – po­wie­dział uśmie­cha­jąc się lek­ko. – Za kil­ka dni, jak wszyst­ko się za­goi, za­czy­na­my na­ukę.

– Na­praw­dę cię ko­cham – szep­nę­łam.

– Mó­wi­łem, że­byś nie ga­da­ła bzdur! – znów się znie­cier­pli­wił. – Nie chcę sły­szeć o mi­ło­ści. Od­ko­chaj się, i to szyb­ko! Jesz­cze jed­na wy­cho­wa­na na Mnisz­ków­nie! – jęk­nął.

– Na Da­niel­le Ste­el. To taka bab­ska po­wie­ścio­pi­sar­ka – do­da­łam, wi­dząc jego minę. – Mnisz­ków­ny nie lu­bię.

– Czy wy, dziew­czy­ny, wszyst­ko mu­si­cie okra­szać mi­ło­ścią? – Spoj­rzał na mnie z roz­ba­wie­niem. – Weź się le­piej za ja­kąś inną li­te­ra­tu­rę.

– „Sztu­kę ko­cha­nia” czy „Nie­do­le cno­ty” de Sade’a? To też czy­ta­łam – do­da­łam po chwi­li.

– A „Pa­mięt­ni­ki Fan­ny Hill”? Bar­dzo po­ucza­ją­ca lek­tu­ra.

– Czy­ta­łam.

– Taka grzecz­na pa­nien­ka i ta­kie świń­stwa czy­ta?!

W tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Ro­bert spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Czy wy­ście zwa­rio­wa­li? Wie­cie, któ­ra go­dzi­na i jaki dziś dzień? – po­wie­dział na po­wi­ta­nie. – Je­stem po dys­ko­te­ce… Cho­le­ra ja­sna. Do­brze, przy­ja­dę. – Po chwi­li odło­żył słu­chaw­kę.

– O siód­mej mu­szę być w szpi­ta­lu, nie­spo­dzie­wa­ny dy­żur – oznaj­mił. – Mu­si­my szyb­ko się wy­spać!

Nie mo­głam za­snąć. Dłu­go prze­wra­ca­łam się z boku na bok, pod­czas gdy Ro­bert spał w naj­lep­sze. Wsta­łam wcze­śnie rano i po­szłam do ła­zien­ki, a po­tem do kuch­ni. Tu­taj za­stał mnie Ro­bert.

– Co tu ro­bisz, dla­cze­go nie śpisz?

– Ro­bię ci śnia­da­nie, prze­cież mu­sisz coś zjeść. Zro­bi­łam ci też moc­ną kawę.

Po­pa­trzył na mnie ze zdzi­wie­niem. Wziął fi­li­żan­kę do ręki.

– Za­ska­ku­jesz mnie. Nig­dy żad­na dziew­czy­na nie zro­bi­ła mi, sama z sie­bie, śnia­da­nia. Za­zwy­czaj jem w szpi­ta­lu. No do­brze, zjem jed­ną ka­nap­kę – mruk­nął, wi­dząc moją minę.

Kil­ka­na­ście mi­nut póź­niej je­cha­li­śmy już sa­mo­cho­dem.

– Prze­pra­szam, że nie za­wio­zę cię do domu, ale się śpie­szę. Gdzie cię wy­rzu­cić? – za­py­tał.

– Z Ko­per­ni­ka przej­dę się pod Halę, tam mam tram­waj.

– Dam ci na tak­sów­kę.

– Szyb­ciej bę­dzie tram­wa­jem. Tak­sów­ka­mi jeż­dżę w osta­tecz­no­ści. Nie lu­bię tak­sów­ka­rzy, po kel­ne­rach to naj­więk­si zło­dzie­je – oświad­czy­łam. – Przez rok jeź­dzi­łam z pra­cy z Jasz­czu­rów w nocy, za­wsze tą samą tra­są, i za­wsze pła­ci­łam róż­ną cenę. Oprócz tego je­stem oszczęd­na – do­da­łam.

– Za­uwa­ży­łem – za­śmiał się. – Za­dzwoń do mnie w po­nie­dzia­łek przed sie­dem­na­stą, pój­dzie­my coś zjeść.

Za­trzy­mał sa­mo­chód i cmok­nął mnie w po­li­czek.

– Do po­nie­dział­ku, pa.

Do domu do­tar­łam przed ósmą. Pod drzwia­mi za­sta­łam śpią­ce­go w naj­lep­sze Jur­ka.

– Co ty tu ro­bisz?!

– Cze­kam na cie­bie. Wra­casz od nie­go?

Wpu­ści­łam go do miesz­ka­nia. Do­brze, że to dzie­sią­te pię­tro, nie­dzie­la, ósma rano, in­a­czej są­sie­dzi mie­li­by o czym roz­pra­wiać.

– Wiesz Re­na­ta, uwa­ża­łem cię za roz­sąd­ną dziew­czy­nę, dużo mą­drzej­szą od tych blond idio­tek. My­li­łem się. Je­steś tak samo głu­pia jak one. – Ju­rek z nie­sma­kiem spoj­rzał na mnie. – Cze­go się spo­dzie­wasz? Że się zmie­ni? Że się w to­bie za­ko­cha? – Za­śmiał się szy­der­czo. – Wiesz, kogo on ko­cha oprócz sie­bie? Swo­je­go psa, może ro­dzi­ców, może bab­cię, ale nig­dy nie za­ko­cha się w żad­nej dziew­czy­nie. One słu­żą mu tyl­ko do rżnię­cia! Wi­dzia­łaś je sama. Mu­szą mieć ład­ną bu­zię i mu­szą umieć sze­ro­ko roz­kła­dać nogi… oczy­wi­ście ład­ne nogi. Trak­tu­je was jak szma­ty, a wy po sto­pach go ca­łu­je­cie! – cią­gnął da­lej. – W li­ceum jed­na dziew­czy­na o mało co nie po­peł­ni­ła przez nie­go sa­mo­bój­stwa. Wiesz, jak on za­re­ago­wał? Wzru­szył ra­mio­na­mi i po­wie­dział, że nic jej nie obie­cy­wał! Daj so­bie z nim spo­kój, póki nie jest za póź­no.

– Już jest za póź­no – bąk­nę­łam. – Ko­cham go.

– Boże, je­steś głup­sza niż my­śla­łem! Wiesz, za­słu­gu­je­cie na to, żeby was tak trak­to­wał – wy­ce­dził. – Roz­cza­ro­wa­łem się tobą. Bar­dzo się roz­cza­ro­wa­łem. To, że mnie nie chcia­łaś, ro­zu­miem, wi­dać nie je­stem w two­im ty­pie. Ale on?! Wy­bra­łaś jego, bo jest przy­stoj­ny? Czy dla­te­go, że ma bo­ga­te­go ta­tu­sia? Za­wsze gar­dzi­łaś ta­ki­mi ty­pa­mi! To za­ro­zu­mia­ły su­kin­syn. Wszyst­ko, co ma, za­wdzię­cza ojcu. On się tobą znu­dzi szyb­ciej, niż my­ślisz.

– Ju­rek, oglą­da­łeś film „Błę­kit­ny Anioł”? To o mnie. Tyl­ko że ja je­stem tym bied­nym, sta­rym pro­fe­so­rem – wes­tchnę­łam.

W po­nie­dzia­łek o w pół do pią­tej za­dzwo­ni­łam do Ro­ber­ta. Jesz­cze spał.

– Słu­cham. Kto? Aha, Dzie­wi­ca z Urzę­du Skar­bo­we­go. O co cho­dzi?

– Mia­łam za­dzwo­nić przed sie­dem­na­stą.

– No tak, ko­la­cja. Spo­tkaj­my się na Ryn­ku przed „Ada­siem”, o siód­mej. Tyl­ko ubierz się ja­koś sen­sow­nie. Mu­szę dbać o swo­ją re­pu­ta­cję – oznaj­mił pół żar­tem pół se­rio.

Zja­wi­łam się punk­tu­al­nie pod po­mni­kiem na­sze­go wiesz­cza na­ro­do­we­go, ubra­na we wcze­śniej za­ku­pio­ne na Tan­de­cie su­per ciu­chy (w moim mnie­ma­niu). O dzi­wo, Ro­bert już był. Wy­glą­dał olśnie­wa­ją­co. Miał na so­bie be­żo­we dżin­sy i tro­chę ciem­niej­szy pod­ko­szu­lek. Spor­to­wa ma­ry­nar­ka w ko­lo­rze kha­ki była do­sko­na­le do­bra­na do resz­ty ubra­nia. Ileż on ma tych ma­ry­na­rek?! Cze­ka­jąc na mnie, czy­tał ga­ze­tę.

– Wi­tam księż­nicz­kę pol­skich opraw­ców po­dat­ko­wych. Gdzie idzie­my? Na co masz ocho­tę?

– Może do „Ku­rzej Stop­ki” na wą­trób­ki dro­bio­we? Co tak się krzy­wisz? Nie lu­bisz?

– Nie ja­dam po­dro­bów, ale mogę za­ry­zy­ko­wać. Może nie tra­fię na tok­sy­ko­lo­gię.

Usie­dli­śmy przy sto­li­ku i za­czę­li­śmy prze­glą­dać menu.

– Oprócz wą­tró­bek z fryt­ka­mi, ja­kie trun­ki za­ma­wia­my? – spy­tał.

– Dla mnie naj­tań­szą czy­stą, za­wsze taką za­ma­wiam. I tak do­sta­ła­bym naj­tań­szą, tyl­ko bym wię­cej za­pła­ci­ła. Ty za­mów dwa naj­droż­sze ko­nia­ki. Zro­bi­my eks­pe­ry­ment – za­rzą­dzi­łam.

– Jaki?

– Za­miast ko­nia­ku do­sta­niesz praw­do­po­dob­nie wi­niak klu­bo­wy. Dzi­siej­sza ko­la­cja upły­nie nam pod ha­słem wal­ki z prze­stęp­czo­ścią ga­stro­no­micz­ną. Tyl­ko wcze­śniej mu­si­my mieć wszyst­ko na sto­le, żeby kel­ner nie na­pluł nam do je­dze­nia.

– A co, ro­bią to?

– Z ze­msty mogą na­pluć, wsa­dzić pa­luch do zupy albo wsa­dzić coś in­ne­go, na­wet na­si­kać – wy­li­cza­łam.

– Co ta­kie­go?! Nie wie­rzę.

– Zna­jo­my kel­ner opo­wia­dał mi o ta­kich przy­pad­kach.

Kel­ner przy­niósł nam za­mó­wio­ne po­tra­wy. Ro­bert spró­bo­wał swój al­ko­hol.

– Fak­tycz­nie masz chy­ba ra­cję, to praw­do­po­dob­nie wi­niak.

Zje­dli­śmy. Za­wo­ła­li­śmy kel­ne­ra.

– Czy mogę roz­ma­wiać z kie­row­ni­kiem? – spy­ta­łam.

– Kie­row­ni­ka nie ma, o co cho­dzi? – za­nie­po­ko­ił się kel­ner.

– Pro­szę pana, pra­cu­ję w urzę­dzie skar­bo­wym, dziś je­stem tu pry­wat­nie. Mój zna­jo­my za­mó­wił dwa ko­nia­ki, a do­stał wi­niak klu­bo­wy. Kto roz­le­wa al­ko­hol, pan czy bar­man­ka? Oszu­ka­no nas, chcia­ła­bym to wy­ja­śnić.

Kel­ner ja­kiś czas mie­rzył mnie wzro­kiem. Pra­wie wi­dzia­łam jego sza­re ko­mór­ki, jak in­ten­syw­nie pra­cu­ją. Po chwi­li się ode­zwał:

– Ten pan za­mó­wił wi­niak, pro­szę pani. Je­śli jed­nak źle usły­sza­łem, to bar­dzo prze­pra­szam, za­raz wy­mie­nię.

Wziął oba kie­lisz­ki i od­szedł. Po chwi­li wró­cił z trze­ma kie­lisz­ka­mi.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam za po­mył­kę. W ra­mach prze­pro­sin wszyst­kie trun­ki fun­du­je fir­ma.

Ro­bert nie mógł wyjść z za­chwy­tu.

– Bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie to za­ła­twi­łaś, je­steś ge­nial­na. Od dziś pi­je­my za dar­mo, ro­bi­my in­spek­cję w co­raz to in­nych knaj­pach, jak w fil­mie „Gang­ste­rzy i Fi­lan­tro­pi”.

– Je­stem nie­śmia­ła z na­tu­ry. Zro­bi­łam to, żeby się po­pi­sać przed tobą.

– Za­wsze je­steś taka szcze­ra?

– Nie za­wsze, tyl­ko przy to­bie.

– Cza­sa­mi je­steś dziw­na. – Po­pa­trzył na mnie w za­my­śle­niu. – Jak tam Ju­rek?

– Za­sta­łam go wczo­raj pod swo­imi drzwia­mi. Uwa­ża mnie za idiot­kę.

– Bo się ze mną za­da­jesz? Fa­cet ma ra­cję. Wiesz, że on się w to­bie pod­ko­chu­je? – do­dał po chwi­li.

– To tyl­ko do­bry kum­pel. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Lubi mnie, nic wię­cej.

– Wiem swo­je. Do­my­ślam się, że nie­źle na mnie nada­wał. W li­ceum nie prze­pa­da­no za mną. Za­zdrosz­czo­no mi wszyst­kie­go: dziew­czyn, stop­ni, pie­nię­dzy. Wca­le im się nie dzi­wię. Rze­czy­wi­ście, ży­cie jest cza­sa­mi nie­spra­wie­dli­we. Jed­ni mają wszyst­ko, inni nie­wie­le. Do mnie For­tu­na się uśmie­cha. Na ra­zie – do­dał w za­my­śle­niu.

Po wyj­ściu z re­stau­ra­cji po­szli­śmy nad Wi­słę. Spa­ce­ro­wa­li­śmy bul­wa­ra­mi, trzy­ma­jąc się za ręce. Opo­wia­dał mi o swo­jej pra­cy w szpi­ta­lu, o złym za­opa­trze­niu, o trud­nym ży­ciu le­ka­rzy, gdy bra­ku­je na­wet środ­ków opa­trun­ko­wych, nie mó­wiąc już o le­kach i strzy­kaw­kach jed­no­ra­zo­wych. Na­rze­kał na prze­sta­rza­ły sprzęt me­dycz­ny.

Prze­waż­nie tyl­ko go słu­cha­łam, cza­sa­mi wtrą­ca­jąc ja­kieś py­ta­nie. Wy­star­czy­ła mi sama świa­do­mość, że jest przy mnie, że mogę wsłu­chi­wać się w brzmie­nie jego gło­su. Sie­dząc przy nim na ła­wecz­ce, za­pa­trzo­na w jego twarz, czę­sto się wy­łą­cza­łam. By­łam tak szczę­śli­wa, jak tyl­ko może być szczę­śli­wa po raz pierw­szy za­ko­cha­na po uszy dziew­czy­na.

– Ju­tro idzie­my ku­pić dla cie­bie ja­kieś nor­mal­ne oku­la­ry. Może na­wet uda się ku­pić so­czew­ki kon­tak­to­we.

– Mu­sisz dbać o swo­ją re­pu­ta­cję. Za­wsze mia­łeś ład­ne dziew­czy­ny, wiem – do­koń­czy­łam za nie­go.

– No wła­śnie – za­śmiał się.

Oka­za­ło się, że nie rzu­cił słów na wiatr i na­stęp­ne­go dnia rze­czy­wi­ście ku­pi­li­śmy dla mnie oku­la­ry.

Póź­niej po­je­cha­li­śmy do mnie. Miesz­ka­łam w No­wej Hu­cie, w naj­dłuż­szym blo­ku w Kra­ko­wie. Ten dzie­się­cio­pię­tro­wy mo­loch miał dwa­dzie­ścia kla­tek scho­do­wych. Moje miesz­ka­nie znaj­do­wa­ło się na ostat­nim pię­trze. Mia­ło trzy­dzie­ści dwa i sześć dzie­sią­tych me­tra kwa­dra­to­we­go ra­zem z log­gią. By­łam z nie­go bar­dziej dum­na niż paw ze swo­je­go ogo­na. Ku­po­wa­łam w Pe­wek­sie ta­pe­ty, sta­łam w ogrom­nych ko­lej­kach do skle­pów me­blo­wych, za­ła­twia­łam przez zna­jo­mych wszyst­ko, czym moż­na by­ło­by urzą­dzić moje miesz­ka­nie. Wpro­wa­dza­jąc mo­je­go Pięk­ne­go do swo­je­go apar­ta­men­tu, spo­dzie­wa­łam się z jego stro­ny aplau­zu. Tym­cza­sem uko­cha­ny usiadł w fo­te­lu i zdzi­wił się, że mam czar­no-bia­ły te­le­wi­zor.

– Czy wiesz, że mój brat za­ła­twił mi go na MM-kę! Wi­dzę, że nie wiesz, co to ta­kie­go. To kre­dyt dla mło­dych mał­żeństw. Je­stem zde­gu­sto­wa­na two­ją nie­zna­jo­mo­ścią pol­skich re­aliów. Za­cho­wu­jesz się jak ko­smi­ta z in­nej pla­ne­ty!

– Wiesz, cał­kiem tu przy­tul­nie – wi­dząc moją minę, po­wie­dział w koń­cu.

– Pew­nie, że przy­tul­nie! – da­lej na­bur­mu­szo­na, po­chwa­li­łam sie­bie samą.