Towarzystwo Jane Austen - Natalie Jenner - ebook + audiobook + książka

Towarzystwo Jane Austen ebook i audiobook

Jenner Natalie

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czarująca powieść, która zdobyła tytuł książki roku platformy Amazon, Indigo oraz CBC i wspięła się na pierwsze miejsca list bestsellerów USA Today, LA Times, Globe oraz Mail. Wydawniczy fenomen, przetłumaczony na dwadzieścia języków, nominowany do nagrody GoodReads Choice Award w kategoriach powieść historyczna roku oraz debiut roku, ekranizowany przez Amaze Film + TV.

Anglia, lata 40. ubiegłego wieku.

W małej wiosce,

wciąż podnoszącej się z wojennych traum,

osiem skrajnie różnych osób

połączyła miłość do

JANE AUSTEN.

Ostatnie dziesięć lat życia pisarka spędziła w niewielkiej wiosce Chawton, w domu zarządcy posiadłości jej brata, Edwarda Knighta.

Po drugiej wojnie światowej w podupadającym majątku mieszka dwoje dalekich krewnych sławnej pisarki, a sama wioska cieszy się coraz większym zainteresowaniem wielbicieli twórczości Austen.

Część mieszkańców podchodzi do ich wizyt z rezerwą, lecz niewielka grupa postanawia zadbać o dziedzictwo pisarki. Choć bardzo się różnią i każde z nich przeżyło osobistą tragedię, która pozostawiła trwały ślad, łączy ich uwielbienie twórczości Jane Austen. Rolnik, młoda wdowa, miejscowy lekarz i służąca zakładają towarzystwo, które stawia sobie za cel stworzenie muzeum. Niebawem dołączają do nich amerykańska gwiazda filmowa i specjalista z domu aukcyjnego Sotheby’s. Wspierani przez córkę właściciela majątku i znakomitego prawnika, zrobią wszystko, by zachować pamięć o swojej ukochanej autorce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 29 min

Oceny
3,8 (39 ocen)
8
21
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amelka84

Nie polecam

Brakuje ducha Jane Austen. Fatalna lektorka - tak nieciekawa intonacja, sposób czytania, że przerzuciłam się na książkę, która też ledwo dokończyłam a miejscami przekartkowalam
00
rafinat

Dobrze spędzony czas

Niespieszna, klimatyczna obyczajówka dla fanów Jane.
00
Ainai1

Z braku laku…

Jestem miłośniczką twórczości Jane Austen. podobały mi się dialogi postaci z cytatami z prozy oraz to jak jej książki połączyły ze sobą takie różne osoby. Jednak te przeskoki czasowe męczyły szczególnie w audiobooku. Akcja snuje się wolno jest zbyt rozwleczona trochę mnie zmęczyła lektura a słuchałam w audiobooku.
00
Majra_91

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka w bardzo dobry sposób, naturalny przepełniona jest Jane Austen. Dokładnie tego oczekiwałam. Bardzo przyjemna powieść.
00
MaBy123

Dobrze spędzony czas

Dla miłośników Jane Austen jak znalazł. Bohaterowie dużo rozmawiają o życiu i twórczości Austen. Akcja może nie jest porywająca, ale ja akurat lubię klimat małych angielskich wiosek, gdzie życie toczy się spokojnie, zgodnie z rytmem wyznaczanym porami roku.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Chaw­ton, Hamp­shire

Czer­wiec 1932

Poło­żył się na niskim murku, ugiął kolana i mocno przy­ci­snął krę­go­słup do kamieni. Prze­ni­kliwy świer­got pta­ków prze­szy­wał poranne powie­trze i odbi­jał się echem aż w jego czaszce. Leżąc nie­ru­chomo na nie­wiel­kim przy­ko­ściel­nym cmen­ta­rzu z twa­rzą zwró­coną w niebo, czuł ota­cza­jącą go śmierć. Sam wyglą­dał zapewne jak nagrobna rzeźba, gdy spo­czy­wał na murku, jakby zamknięty w mil­czą­cym kamie­niu. Ni­gdy nie opu­ścił rodzin­nej wio­ski, by zwie­dzić wiel­kie kate­dry w kraju, ale widział w książ­kach ilu­stra­cje przed­sta­wia­jące daw­nych wład­ców uwiecz­nio­nych w ten spo­sób na wyszu­ka­nych nagrob­kach, by pro­stacz­ko­wie tacy jak on mogli oglą­dać ich z podzi­wem kilka stu­leci póź­niej.

Trwały sia­no­kosy i zosta­wił swój wóz w alejce, w miej­scu gdzie sty­kała się z obro­tową bramką i polami na końcu sta­rej Gosport Road. Wiel­kie bele siana pię­trzyły się już na wozie w ocze­ki­wa­niu na trans­port do hodu­ją­cych konie i krowy gospo­darstw, które leżały na obrze­żach wio­ski i cią­gnęły się od Alton do East Tisted. Czuł, że tył jego koszuli jest wil­gotny od potu, choć słońce było jesz­cze blade i ledwo grzało; o dzie­wią­tej rano miał już za sobą kilka godzin cięż­kiej pracy w polu.

Zastępy zięb, rudzi­ków i siko­rek uci­chły jak na komendę i zamknął oczy. Jego pies czu­wał aż do tej chwili, spo­glą­da­jąc nad omsza­łym kamien­nym mur­kiem na owce pasące się na leżą­cych niżej polach, tuż za ukry­tym rowem wyzna­cza­ją­cym gra­nicę majątku. Gdy far­mer zasnął, a jego ciężki oddech stał się głę­boki i ryt­miczny, pies poło­żył się na chłod­nej ziemi cmen­ta­rza.

– Prze­pra­szam.

Obu­dził go głos, który roz­legł się nad nim. Kobieta. Ame­ry­kanka.

Usiadł, spu­ścił nogi z murku i sta­nął przed nią. Obrzu­cił szyb­kim spoj­rze­niem jej twarz i całą resztę i rów­nie szybko odwró­cił wzrok.

Wyglą­dała na cał­kiem młodą, tuż po dwu­dzie­stce. Na gło­wie miała słom­kowy kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem z wstążką w kolo­rze indygo, która paso­wała do głę­bo­kiego gra­natu dopa­so­wa­nej sukni. Począt­kowo wyda­wało mu się, że nie­mal dorów­nuje mu wzro­stem, ale zauwa­żył, że ma na nogach naj­wyż­sze szpilki, jakie widział w życiu. W jed­nej ręce trzy­mała nie­wielką bro­szurkę, w dru­giej czarną koper­tówkę. Na jej szyi dostrzegł malutki krzy­żyk na krót­kim srebr­nym łań­cuszku.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale jest pan pierw­szą osobą, jaką spo­tka­łam od rana. A zupeł­nie się zgu­bi­łam.

Miesz­ka­jąc przez całe życie w liczą­cym trzy­sta trzy­dzie­ści sie­dem dusz Chaw­ton, męż­czy­zna się nie zdzi­wił. Zawsze wsta­wał jako jeden z pierw­szych, tuż po mle­cza­rzu, dok­to­rze Grayu, który wyru­szał na naj­bar­dziej pilne wizyty, i listo­no­szu, który odbie­rał prze­syłki z poczty.

– Widzi pan – cią­gnęła, pró­bu­jąc prze­ła­mać jego wro­dzoną rezerwę – wybra­łam się na cało­dzienną wycieczkę z Lon­dynu. Przy­je­cha­łam tu pocią­giem z Win­che­steru, by zoba­czyć dom pisarki Jane Austen. Ale nie mogę go zna­leźć, z drogi zauwa­ży­łam ten kośció­łek i posta­no­wi­łam się rozej­rzeć. Żeby odna­leźć jakiś jej ślad.

Męż­czy­zna obej­rzał się przez prawe ramię na kościół, ten sam, do któ­rego uczęsz­czał przez całe życie, zbu­do­wany z lokal­nego krze­mie­nia i czer­wo­nego pia­skowca, ocie­niony przez buki i wiązy. Kilka poko­leń temu prze­szedł remont i w środku nie zostało nic szcze­gól­nego, co wią­za­łoby się z Jane Austen lub jej naj­bliż­szą rodziną.

Odwró­cił się i spoj­rzał teraz przez lewe ramię na nie­wielki prze­łaz na tyłach cmen­ta­rza, przez który można było dostrzec wyso­kie żywo­płoty z cisów przy­cię­tych na kształt stoż­ków. Gdy był chłop­cem, wyobra­żał sobie, że to ogromne sol­niczki i pie­prz­niczki. Żywo­płoty bie­gły wzdłuż połu­dnio­wego tara­so­wego ogrodu przy­le­ga­ją­cego do impo­nu­ją­cego elż­bie­tań­skiego budynku z czer­wo­nej cegły z dwu­spa­do­wym dachem i trzy­kon­dy­gna­cyj­nym gan­kiem w stylu Tudo­rów.

– Duży dom jest tam – rzu­cił krótko. – Za kościo­łem. Nazy­wamy go Dwo­rem. Tam mieszka rodzina Kni­gh­tów. Groby matki i sio­stry Jane Austen są tutaj. Widzi je pani? Przy murze kościoła.

Jej twarz roz­ja­śniła wdzięcz­ność, zarówno za infor­ma­cję, jak i za pod­trzy­ma­nie roz­mowy.

– Wiel­kie nieba, nie mia­łam poję­cia…

Oczy zaszły jej łzami. Była naj­bar­dziej olśnie­wa­jącą osobą, jaką spo­tkał w życiu, jak modelka w rekla­mie szam­ponu albo mydła w gaze­cie. Wil­gotne oczy nabrały kry­sta­licz­nej barwy, jakiej jesz­cze nie widział, odcie­nia nie­bie­skiego wpa­da­ją­cego nie­mal w fio­let, a łzy zatrzy­my­wały się na czar­nych jak atra­ment rzę­sach, czar­niej­szych jesz­cze niż jej włosy.

Odwra­ca­jąc wzrok, spró­bo­wał obejść ją ostroż­nie, a pies Rider chwy­tał zębami jego zabło­cone buty. Męż­czy­zna zatrzy­mał się przy dwóch dużych kamien­nych pły­tach usta­wio­nych pio­nowo. Szła za nim, obcasy czar­nych szpi­lek wbi­jały się w zie­mię cmen­ta­rza, potem patrzył, jak bez­gło­śnie odczy­ty­wała napisy wyryte na bliź­nia­czych nagrob­kach.

Cof­nął się i poszu­kał w kie­szeni czapki. Odgar­nął pasmo jasno­blond wło­sów, które pod­czas pracy opa­dało mu na czoło, wsu­nął je pod brzeg czapki i nasu­nął ją nisko na czoło. Chciał się zna­leźć daleko od przy­by­łej, od dziw­nych emo­cji, jakie poru­szyły w niej surowe groby pro­stych kobiet, które nie żyły od stu lat.

Odszedł, by pocze­kać z Ride­rem przy głów­nej bra­mie cmen­ta­rza. Po kil­ku­na­stu minu­tach wyszła wresz­cie zza rogu kościoła, tym razem zatrzy­mu­jąc się, by prze­czy­tać napis na każ­dym mija­nym nagrobku, jakby liczyła, że odkryje jesz­cze wię­cej spo­czy­wa­ją­cych tu zna­nych osób. Od czasu do czasu chwiała się, gdy obcas buta ześli­zgi­wał się z kra­wę­dzi kamie­nia, i krzy­wiła się lekko poiry­to­wana wła­sną nie­zgrab­no­ścią. Jed­nak ani na chwilę nie spusz­czała wzroku z gro­bów.

Zatrzy­mała się przy bra­mie obok niego i obej­rzała, wzdy­cha­jąc z zado­wo­le­niem. Teraz się uśmie­chała i była bar­dziej opa­no­wana – tak opa­no­wana, że w końcu wyczuł woń pie­nię­dzy zarówno w jej obej­ściu, jak i manie­rach.

– Bar­dzo prze­pra­szam, nie byłam na to przy­go­to­wana. Widzi pan, przy­je­cha­łam z daleka, by odna­leźć dom, w któ­rym napi­sała książki, mały sto­lik, skrzy­piące drzwi – dodała, nie wywo­łu­jąc jed­nak żad­nej reak­cji. – Nie mogłam się zbyt wiele dowie­dzieć pod­czas pobytu w Lon­dy­nie, bar­dzo dzię­kuję, że mi pan powie­dział.

Przy­trzy­mał dla niej skrzy­dło bramy i ruszyli razem w stronę głów­nej drogi.

– Mogę panią zapro­wa­dzić do jej domu, jeśli pani chce. To mniej wię­cej kilo­metr alejką. Rano, zanim zro­biło się gorąco, sko­si­łem już siano dla farmy, więc mam tro­chę wol­nego czasu.

Rzu­ciła mu sze­roki, biały, zwy­cię­ski uśmiech, jaki tylko w wyobraźni mógł łączyć z Ame­ry­ka­nami.

– To sza­le­nie uprzejme z pana strony, dzię­kuję. Wie pan, zakła­da­łam, że ludzie stale tu przy­jeż­dżają, tak jak ja. Nie myli­łam się?

Wzru­szył ramio­nami, dosto­so­wu­jąc do niej tempo spa­ceru wysy­paną żwi­rem ścieżką pro­wa­dzącą od głów­nej drogi do dworu.

– Chyba czę­sto. Ale tu nie ma wiele do oglą­da­nia. Teraz dom prze­ro­bili na miesz­ka­nia dla robot­ni­ków, zaj­mują wszyst­kie pokoje.

Odwró­cił się i zoba­czył, jak jej twarz tężeje z roz­cza­ro­wa­nia. Pra­gnął ją roz­we­se­lić i zanim w ogóle się zorien­to­wał, co go naszło, zapy­tał ją o książki.

– Nie jestem pewna, czy potra­fię odpo­wie­dzieć na to pyta­nie – odparła, gdy wska­zał wiej­ską alejkę, na któ­rej dru­gim końcu stał jego wóz z chwi­lowo zapo­mnia­nym ładun­kiem. – Kiedy ją czy­tam, kiedy czy­tam ją ponow­nie, a robię to czę­ściej niż w przy­padku innych auto­rów, po pro­stu czuję, jakby sie­działa w mojej gło­wie. To jak muzyka. Kiedy mia­łam dwa­na­ście lat, ojciec czy­tał mi jej książki i gdy do nich wra­cam, sły­szę też jego głos. Nic go tak nie bawiło, jak te powie­ści. Tak gło­śno się śmiał.

Słu­chał jej wywodu, a potem pokrę­cił głową, jakby szcze­rze w to wąt­pił.

– Nie czy­tał pan jej ksią­żek? – zapy­tała, a gdy wymie­nili spoj­rze­nia, w jej oczach malo­wało się nie­do­wie­rza­nie.

– Nie mogę powie­dzieć, żeby mnie zbyt­nio inte­re­so­wały. Wolę się trzy­mać Hag­garda i podob­nych powie­ści. Przy­go­do­wych. Podej­rze­wam, że może mnie pani za to kry­ty­ko­wać.

– Ni­gdy nie kry­ty­kuję nikogo z powodu tego, co czyta. – Doj­rzała iro­nię wypi­saną na jego twa­rzy i dodała z kolej­nym sze­ro­kim uśmie­chem: – Choć chyba wła­śnie to zro­bi­łam.

– Nie­ważne. Ale ni­gdy nie potra­fi­łem pojąć, jak książki o dziew­czę­tach szu­ka­ją­cych męża mogą się rów­nać z wiel­kimi pisa­rzami. Z Toł­sto­jem i jemu podob­nymi.

Spoj­rzała na niego zain­try­go­wana na nowo.

– Czy­tał pan Toł­stoja?

– Kie­dyś tak. Po wybu­chu wojny mia­łem pójść na stu­dia, ale obu moich braci powo­łano do woj­ska. Zosta­łem więc, żeby poma­gać.

– Teraz wszy­scy pra­cu­je­cie w gospo­dar­stwie?

Odwró­cił wzrok.

– Nie, panienko. Obaj nie żyją. Wojna.

Chciał wypo­wie­dzieć wła­śnie takie słowa, wyra­zi­ste, ostre, głę­bo­kie i nie­odwo­łalne. Jakby pró­bo­wał wyklu­czyć moż­li­wość dal­szej roz­mowy. Ale czuł, że w jej przy­padku takie podej­ście spro­wo­kuje jedy­nie dal­sze pyta­nia, więc szybko mówił dalej.

– Pro­szę spoj­rzeć na te dwie drogi, tam gdzie się prze­ci­nają. Pani przy­je­chała z Win­che­steru, z lewej, prawda? Pro­szę skie­ro­wać się na prawo, to teraz główna droga do Lon­dynu, doj­dzie pani do samego Chaw­ton. Tam, na wprost, stoi ten dom.

– To naprawdę nie­zwy­kle uprzejme z pana strony. Dzię­kuję. Ale musi pan prze­czy­tać te książki. Po pro­stu musi. Prze­cież pan tu mieszka. Jak może ich pan nie znać?

Nie przy­wykł do tego rodzaju emo­cjo­nal­nej per­swa­zji, chciał tylko wró­cić do swo­jego wozu z sia­nem i odje­chać.

– Pro­szę mi obie­cać, panie…?

– Ada­mie. Mam na imię Adam.

– Mary Anne – odparła, wycią­ga­jąc rękę na poże­gna­nie. – Pro­szę zacząć od Dumy i uprze­dze­nia, oczy­wi­ście. A potem Emma, to moja ulu­biona. Taka nie­zno­śna, a jed­nak tak cudow­nie nie­świa­doma. Prze­czyta pan?

Znów wzru­szył ramio­nami, uchy­lił czapki i ruszył alejką. Odwa­żył się odwró­cić tylko raz, gdy minął staw przy skrzy­żo­wa­niu dróg. Zoba­czył, że ona na­dal tam stoi, wysoka i szczu­pła w ciem­nym gra­na­cie, wpa­trzona w dom z czer­wo­nej cegły, na zamu­ro­wane okno i białe drzwi wycho­dzące pro­sto na alejkę.

Kiedy Adam Ber­wick skoń­czył tego dnia pracę, zosta­wił pusty już wóz przy bra­mie na polu i główną drogą dotarł do malut­kiego sze­re­go­wego domu, w któ­rym miesz­kał przez ostat­nie kilka lat.

Nie­gdyś rodzina była dużo więk­sza: rodzice i trzech synów, z któ­rych on był naj­młod­szy. Mieli nie­wiel­kie gospo­dar­stwo, z dumą prze­ka­zy­wane przez cztery poko­le­nia rodziny ojca. To dzie­dzic­two wyma­gało, by wszy­scy męż­czyźni z rodu Ber­wic­ków od naj­młod­szych lat ciężko pra­co­wali fizycz­nie. A on to uwiel­biał: powta­rzal­ność, nie­za­kłó­cony cykl pór roku, szyb­kie uda­wa­nie się na spo­czy­nek bez czasu na roz­mowy.

Jed­nak Adam był też uważ­nym i pil­nym uczniem, w wieku zale­d­wie pię­ciu lat sam nauczył się czy­tać z ksią­żek, które ojciec zosta­wiał poroz­kła­dane w domu, a potem pochła­niał wszystko, co wpa­dło mu w ręce. Przy każ­dej oka­zji odwie­dzał z matką więk­sze mia­steczko Alton. Jesz­cze bar­dziej od skle­pów ze sło­dy­czami i jedną wielką cią­gutką, którą matka cza­sem mu kupo­wała, lubił prze­glą­dać w biblio­tece książki dla dzieci i wybie­rać nową do poży­cze­nia. Wciąż nie poj­mo­wał, jak ludzie tacy jak jego bra­cia nie potra­fią zro­zu­mieć, że na kart­kach każ­dej książki jest zamknięty inny świat.

Potra­fił zni­kać w tym świe­cie, kiedy tylko tego potrze­bo­wał, czuł, że świat zewnętrzny i inni ludzie wywie­rają na niego pre­sję. A napię­cie wyni­ka­jące z kon­tak­tów towa­rzy­skich i ocze­ki­wań, które dla wszyst­kich innych było z pew­no­ścią rutyną, miało na niego znacz­nie więk­szy, trudny do wytłu­ma­cze­nia wpływ. Jed­nak potra­fił też prze­ży­wać wszystko z per­spek­tywy innych i razem z nimi pobie­rać nauki i – co naj­waż­niej­sze – odkry­wać klucz do szczę­śli­wego życia. Czuł, że gdzieś poza jego surową rol­ni­czą rodziną ludzie egzy­stują na zupeł­nie innym pozio­mie, a ich emo­cje i pra­gnie­nia niczym tele­gramy prze­bie­gają wzdłuż nie­koń­czą­cych się linii i wibru­jąc w nie­zna­nych jesz­cze uszach, wywo­łują drobne tar­cia i iskry.

Zdo­by­cie sty­pen­dium do col­lege’u było jedy­nym eks­cy­tu­ją­cym momen­tem w jego wcze­snym życiu, szybko musiał jed­nak z niego zre­zy­gno­wać, gdy bra­cia poszli na wojnę. Był jed­no­cze­śnie zbyt młody, by wal­czyć i – zda­niem matki – zbyt teraz doro­sły, by odda­wać się bez­ce­lo­wym stu­diom, jak je nazy­wała. Wojna zmie­niła wszystko i to nie tylko dla jego rodziny, choć każdy w wio­sce przy­zna­wał, że Ber­wic­ko­wie ucier­pieli bar­dziej niż inni. Obaj starsi chłopcy zgi­nęli w bitwie na Morzu Egej­skim w 1918 roku, a nie­cały rok póź­niej ojciec zmarł na hisz­pankę. Teraz wszy­scy oka­zy­wali im tro­skę, matka i syn mogli liczyć na opiekę całej spo­łecz­no­ści i cza­sami tylko to rato­wało ich przed popad­nię­ciem w naj­czar­niej­szą roz­pacz.

Choć powstrzy­my­wano ich przed osu­nię­ciem się w otchłań, nie­ustan­nie chwiali się jed­nak na jej kra­wę­dzi. Pomimo róż­nicy tem­pe­ra­men­tów ani Adam, ani jego matka nie mieli dość ener­gii, by prze­ciw­sta­wić się życiu; myśl, że mogliby wal­czyć o poprawę swo­jego losu, nawet nie przy­cho­dziła im do głowy. I tak kilka lat po woj­nie pomię­dzy dłu­gami, żałobą i nie­ustan­nym narze­ka­niem matki, ze sporą stratą odsprze­dali gospo­dar­stwo rodzi­nie Kni­gh­tów. Przez kilka poko­leń różni człon­ko­wie rodziny Ber­wic­ków pra­co­wali w majątku Kni­gh­tów jako per­so­nel domowy lub słu­żący, wśród nich matka i babka Adama, a teraz także on dołą­czył do tego grona, zbie­ra­jąc siano każ­dego lata, pra­cu­jąc w polu i sie­jąc na zmianę psze­nicę, chmiel i jęcz­mień.

Na koniec rów­nież rodzina Kni­gh­tów, jak wiele innych w wio­sce, popa­dła w finan­sowe tara­paty. Adam czuł, że wszy­scy są ze sobą zwią­zani, zależni od sie­bie i że sprze­daż gospo­dar­stwa Kni­gh­tom oraz jego zatrud­nie­nie w majątku sta­no­wią część więk­szego spo­łecz­nego wysiłku, żeby utrzy­mać się na powierzchni i prze­trwać.

On stał na kra­wę­dzi, a przy­naj­mniej zacho­wy­wał się, jakby tak było. Ale gdzieś głę­boko, w miej­scu, do któ­rego się­gały jedy­nie książki, kryły się głę­boka nie­wie­dza i palący, prze­ni­kliwy ból. Adam zda­wał sobie sprawę, że część jego mózgu zamknęła się przed bólem w oso­bli­wym wysiłku, by się chro­nić, a jego matka postę­po­wała jesz­cze gorzej, bo wyglą­dało na to, że czeka jedy­nie na śmierć, prze­strze­ga­jąc go bez­u­stan­nie, jak źle mu będzie bez niej. W mię­dzy­cza­sie zacho­wy­wała pozory, że się nim opie­kuje: ran­kiem przy­go­to­wy­wała mu grzankę i her­batę, a pod koniec dnia trzy­mała dla niego cie­płą kola­cję.

Sia­dy­wali razem przy kuchen­nym stole, tak jak teraz, a on opo­wia­dał jej o swo­jej pracy, ona o tym, kogo spo­tkała w wio­sce lub w Alton, jeśli aku­rat był śro­dek tygo­dnia i robiła tam zakupy. Roz­ma­wiali o wszyst­kim z wyjąt­kiem prze­szło­ści.

Dziś jed­nak nie opo­wie­dział jej o mło­dej Ame­ry­kance. Nie był pewien, co chce wyja­wić. Z jed­nej strony matka zawsze naci­skała, żeby zna­lazł sobie żonę, a nie­zna­joma ze swoją urodą tak bar­dzo wykra­czała poza jego sferę, że wyda­wała się istotą z innego świata. Matka nale­żała też do tych miesz­kań­ców Chaw­ton, dla któ­rych związki z Jane Austen były powo­dem bar­dziej do iry­ta­cji niż dumy. Swoje najbar­dziej gorz­kie skargi zacho­wy­wała dla tury­stów i gapiów, któ­rzy dość czę­sto zjeż­dżali do nie­wiel­kiej wio­ski i żądali infor­ma­cji, pra­gnęli coś zoba­czyć, życzyli sobie, by życie tutaj przy­po­mi­nało to ze stron powie­ści. Jakby zwy­czajne życie miesz­kań­ców było nie­re­alne, a to praw­dziwe, jedyne, które się liczyło i kie­dy­kol­wiek będzie się liczyć, toczyło się przed ponad stu laty.

Zaczy­nał się mar­twić o pana Darcy’ego.

Adam odno­sił wra­że­nie, że kiedy męż­czy­zna dostrzega, że kobieta ma ładne oczy, pró­buje pod­słu­chi­wać jej roz­mowy i odkrywa, że jej zła opi­nia na jego temat zbyt mocno go dotyka, to wstę­puje na ścieżkę wio­dącą na nie­zba­dane obszary, nie­ważne, czy się do tego przy­znaje, czy nie. Adam nie wie­dział zbyt wiele o kobie­tach (choć matka powta­rzała mu, że nie wymaga to wiel­kiego zachodu), lecz zasta­na­wiał się, czy kie­dy­kol­wiek w histo­rii ludz­ko­ści i w lite­ra­tu­rze męż­czy­zna poczuł tak oczy­wi­ste pożą­da­nie tak szybko jak pan Darcy i nic z tym nie zro­bił poza tym, że bar­dzo sku­tecz­nie je ode­pchnął.

Teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek doce­niał fakt, że ich malutki dom z dwoma pomiesz­cze­niami na dole i dwoma na górze, usa­do­wiony przy alejce odcho­dzą­cej od głów­nej drogi do Win­che­steru, zapew­niał mu wła­sną sypial­nię i prze­strzeń do czy­ta­nia. W nie­wiel­kim pokoju ze sko­śnym sufi­tem znaj­do­wało się pro­ste poje­dyn­cze łóżko, w któ­rym spał od dzie­ciń­stwa. W prze­ciw­le­głych kątach stała wąska dębowa szafa i antyczna komoda. Miał też półkę z książ­kami, które kie­dyś nale­żały do ojca: powie­ści przy­go­dowe, skarb każ­dego chłopca, oraz kla­syczne dzieła Conan Doyle’a, Alek­san­dra Dumasa i H.G. Wel­lsa. Jed­nak teraz przy łóżku leżała dość gruba wypo­ży­czona z biblio­teki książka w twar­dych okład­kach z lami­no­waną obwo­lutą uka­zu­jącą dwie kobiety w kape­lu­szach bud­kach, szep­czące sobie do ucha, a w tle wład­czego męż­czy­znę sto­ją­cego przy ogro­do­wej urnie.

Zale­d­wie dwa dni wcze­śniej nie­śmiało poło­żył ją na ladzie w wypo­ży­czalni.

Czy­ta­nie szło mu szybko.

Książka bawiła go, lecz jed­no­cze­śnie wpra­wiała w zakło­po­ta­nie. Z jed­nej strony zdu­mie­wała go postać ojca. Jego zda­niem nie świad­czyło to zbyt dobrze o panu Ben­net­cie, który cały wolny czas spę­dzał zamknięty w swoim gabi­ne­cie lub żar­tu­jąc, bawił się kosz­tem wszyst­kich dookoła. O wiele łatwiej było zro­zu­mieć panią Ben­net, lecz coś w ich domo­stwie na­dal mu nie paso­wało w spo­sób, któ­rego wcze­śniej w lite­ra­tu­rze nie napo­tkał. A przy­naj­mniej nie w dużej rodzi­nie. Czy­tał powie­ści o sie­ro­tach, zdra­dzie pośród przy­ja­ciół, ojcach posy­ła­nych do wię­zie­nia za długi, lecz naj­więk­szy zwrot akcji zawsze wią­zał się z aktem zemsty, chci­wo­ścią lub zagi­nio­nym testa­men­tem.

Ben­ne­to­wie na dobrą sprawę po pro­stu się nie lubili. Nie spo­dzie­wał się tego po autorce prze­ja­wia­ją­cej zami­ło­wa­nie do szczę­śli­wych zakoń­czeń. A jed­nak wydało mu się to nie­stety bar­dziej realne niż cokol­wiek, co do tej pory czy­tał.

Koń­cząc roz­dział, gdzie Darcy opro­wa­dza po swo­jej posia­dło­ści damę, która tak zde­cy­do­wa­nie odrzu­ciła jego oświad­czyny, Adam w końcu zaczął zapa­dać w sen. Wspo­mniał Ame­ry­kankę, która nie­dawno odwie­dziła jego wio­skę, malutki krzy­żyk na łań­cuszku, biały ujmu­jący uśmiech: oznaki wiary i nadziei, któ­rych tak bar­dzo bra­ko­wało w jego życiu. Nie poj­mo­wał, jak można chcieć podró­żo­wać tak daleko dla cze­goś tak ulot­nego, a jed­nak kobieta ema­no­wała nie­ogra­ni­czo­nym, praw­dzi­wym szczę­ściem, jakiego zawsze szu­kał w książ­kach.

Czy­ta­jąc Jane Austen, iden­ty­fi­ko­wał się z Dar­cym i fizycz­nym przy­cią­ga­niem, które jak grom z jasnego nieba spada na kogoś, kto zwy­kle myślał ina­czej. Poma­gało mu to zro­zu­mieć, jak nawet ktoś bez wiel­kiego majątku czy konek­sji może doma­gać się dobrego trak­to­wa­nia. Że możemy się zacho­wy­wać jak głupcy i nikt z naszego oto­cze­nia nie­ko­nieczne nam o tym powie.

Z pew­no­ścią już ni­gdy nie zoba­czy tej Ame­ry­kanki. Ale może, czy­ta­jąc Jane Austen, choć w małej czę­ści poczuje się tak zado­wo­lony jak ona.

Może dzięki Jane Austen znaj­dzie klucz.

Rozdział drugi

Chaw­ton, Hamp­shire

Paź­dzier­nik 1943

Doktor Gray sie­dział przy biurku w swoim nie­wiel­kim gabi­ne­cie przy­le­ga­ją­cym do więk­szego salo­niku od frontu słu­żą­cego jako pokój przy­jęć. Wpa­try­wał się smut­nym wzro­kiem w leżące przed nim zdję­cie rent­ge­now­skie. Obie nogi Char­lesa Stone’a były tak poważ­nie zła­mane, że dok­tor nie potra­fił sobie wyobra­zić, by chory nawet z cza­sem mógł odzy­skać jaki­kol­wiek sto­pień spraw­no­ści.

Pod­niósł zdję­cie pod złote paź­dzier­ni­kowe świa­tło wpa­da­jące przez boczne okno i mru­żąc oczy, spoj­rzał na nie ostatni raz, choć wie­dział, że nie doj­rzy tam już niczego, co by choć tro­chę uła­twiło mu prze­ka­za­nie dia­gnozy.

Dok­tor Gray dora­stał w Chaw­ton, a pod­czas Wiel­kiej Wojny prze­niósł się do Lon­dynu na stu­dia i staż, by w 1930 roku powró­cić do wio­ski i prze­jąć prak­tykę sta­rego dok­tora Simp­sona. Przez ostat­nie trzy­na­ście lat przy­wi­tał na tym świe­cie tyle samo pacjen­tów, co poże­gnał. Znał histo­rię każ­dej rodziny i cze­ka­jący ją los, tam gdzie sza­leń­stwo prze­sko­czyło jedno poko­le­nie, a astma nie. Wie­dział, któ­rym pacjen­tom może zdra­dzić bole­sną prawdę, a któ­rzy powinni trwać w nie­wie­dzy. Przy­naj­mniej na razie Char­lie Stone nie może poznać prawdy. Dzięki temu nie wpad­nie w roz­pacz, dopóki upływ czasu i rosnące ubó­stwo nie poko­nają jego dumy.

Dok­tor Gray przy­ło­żył palce do skroni i mocno je przy­ci­snął. Przed nim na bibu­la­rzu stały bute­leczki z lekami. Wpa­try­wał się z roz­tar­gnie­niem w jedną z nich, a potem zde­cy­do­wa­nie wstał, opie­ra­jąc się na pod­ło­kiet­ni­kach drew­nia­nego obro­to­wego fotela. Było późne popo­łu­dnie, czyli pora, w któ­rej jego pie­lę­gniarka i gospo­dyni przy­no­siła mu her­batę. Ale potrze­bo­wał się prze­wie­trzyć, musiał oczy­ścić umysł i zna­leźć wytchnie­nie od wszyst­kich trosk, które pię­trzyły się przed nim co dnia. W Chaw­ton był nie tylko leka­rzem rodzin­nym, ale też powier­ni­kiem, auto­ry­te­tem i miej­sco­wym duchem; kimś, kto wie­dział o przy­szło­ści i prze­szło­ści wię­cej od innych.

Wyszedł z obro­śnię­tego różami, kry­tego strze­chą domu przez zie­lone drzwi, które zawsze stały otwo­rem dla pacjen­tów. Jak wszyst­kie pozo­stałe domy prze­zna­czone dla robot­ni­ków także ten wzno­sił się tak bli­sko głów­nej drogi, że prak­tycz­nie o nią zaha­czał. Har­riet Peckham, pie­lę­gniarka, pod­czas wizyt pacjen­tów zawsze sta­rała się zacią­gać koron­kowe firanki we fron­to­wym oknie wyku­szo­wym, ale pta­sie oczka wio­ski mru­żyły się dodat­kowo, by spoj­rzeć przez ażu­rowy wzór i wąską szcze­linę mię­dzy firan­kami.

Dok­tor ruszył alejką i zauwa­żył, jak tak­sówka z Alton zatrzy­muje się w miej­scu, gdzie Win­che­ster Road roz­cho­dzi się w dwie strony i gdzie nie­dawno osu­szono stary staw. Od czasu do czasu można było zauwa­żyć trzy kaczki wędru­jące uli­cami w poszu­ki­wa­niu utra­co­nego raju. Teraz jed­nak dok­tor Gray obser­wo­wał trzy kobiety w śred­nim wieku, które wysia­dły z tak­sówki w powo­dzi kape­lu­szy i tore­bek tuż przed sta­rym domem Jane Austen.

Choć wojna prze­kro­czyła już Atlan­tyk, kobiety w pew­nym wieku wciąż przy­by­wały do Chaw­ton, by zoba­czyć, gdzie miesz­kała Austen. Dok­tora Graya zawsze zachwy­cał ich kobiecy duch, który spro­wa­dzał je tu, by mogły zło­żyć hołd wiel­kiej pisarce. Wojna coś w nich uwol­niła; pier­wotny lęk, jaki świat pró­bo­wał im zaszcze­pić, roz­padł się w obli­czu jesz­cze więk­szego wroga. Dok­tor zasta­na­wiał się, czy jak prze­wi­dy­wano w fil­mach, przy­szłość należy do tych kobiet. Roz­ga­da­nych, podró­żu­ją­cych, peł­nych wigoru i poczu­cia misji, się­ga­ją­cych po rze­czy, któ­rych pra­gnęły, nie­ważne czy wiel­kich, czy małych. Zupeł­nie jak Bette Davis w fil­mie Jeze­bel – dzieje grzesz­nicy czy Greer Gar­son w jego ulu­bio­nym obra­zie Zagu­bione dni.

Raz w tygo­dniu dok­tor Gray pozwa­lał sobie oddać się pasji, którą podzie­lał ze swoją zmarłą żoną: jeź­dził auto­bu­sem do sąsied­niego Alton, by obej­rzeć naj­now­szą pre­mierę fil­mową. Resztę wol­nego czasu spę­dzał, pró­bu­jąc ode­rwać myśli od Jen­nie. Lecz kiedy gasły świa­tła na sali kino­wej, a pary przy­tu­lały się do sie­bie jesz­cze bar­dziej, wyobra­żał sobie uko­chaną żonę i ich wspólne wie­czorne wypady. Ona zawsze chciała oglą­dać wyci­ska­cze łez, opo­wia­da­jące histo­rię kobiet filmy, w któ­rych główne role grały takie aktorki jak Kathe­rine Hep­burn i Bar­bara Stan­wyck, on cza­sami tro­chę maru­dził, pró­bo­wał prze­for­so­wać western albo film gang­ster­ski, ale zawsze koń­czyło się na tym, że był zachwy­cony jej wybo­rem. Cza­sami po sean­sie rezy­gno­wali nawet z auto­busu na rzecz pół­go­dzin­nego spa­ceru w świe­tle księ­życa i oma­wiali obej­rzany wła­śnie film. Nie mógł się docze­kać, by usły­szeć, co ona ma do powie­dze­nia.

Zawsze kochał ją naj­bar­dziej za jej umysł i był na tyle mądry, by zda­wać sobie sprawę, że była o wiele mądrzej­sza od niego. Jako jedna z nie­wielu kobiet w jego col­lege’u spę­dzała tyle samo czasu w biblio­tece i labo­ra­to­rium. Jej bystry mate­ma­tyczny umysł mógł się stać praw­dzi­wym atu­tem w wysiłku wojen­nym, ale była to jedna z wielu rze­czy, któ­rych ni­gdy się o niej nie dowie. Zmarła przed czte­rema laty po zwy­kłym upadku ze scho­dów pro­wa­dzą­cych do ich sypialni. W naj­gor­szy z moż­li­wych spo­so­bów ude­rzyła się w głowę o wysta­jącą część naj­niż­szego stop­nia, którą od zawsze zamie­rzał napra­wić. Szybko doszło do poważ­nego krwo­toku wewnętrz­nego, a on nie mógł zro­bić nic, by ją ura­to­wać.

Lekarz, który nie potrafi ura­to­wać wła­snej żony, okrywa się nie­stety złą sławą, która towa­rzy­szy żało­bie i samo­oskar­że­niu. Nikt ni­gdy nie potrak­tuje go bar­dziej surowo niż on sam, ale jego zawo­dowa duma czę­sto zmu­szała go do zasta­no­wie­nia się, czy inni miesz­kańcy wio­ski też go nie obwi­niają.

Kiedy mijał trzy kobiety gawę­dzące z oży­wie­niem przy bia­łej furtce pro­wa­dzą­cej do domu Austen, uchy­lił kape­lu­sza. Nie nale­żał do miesz­kań­ców dopa­tru­ją­cych się w nich utra­pie­nia, któ­rego należy się pozbyć. Każda osoba obie­ra­jąca ich wio­skę ze cel piel­grzymki utrzy­my­wała przy życiu dzie­dzic­two i aurę Austen, a on, jako dłu­go­letni jej wiel­bi­ciel, doce­niał, że miesz­kańcy wio­ski bez­wied­nie stali się opie­ku­nami cze­goś o wiele więk­szego, niż mogli się domy­ślać.

Skrę­cał w starą Gosport Road, która pro­wa­dziła do Dworu i majątku Kni­gh­tów, kiedy dostrzegł zmie­rza­ją­cego w jego stronę kolegę z rady szkoły.

Uchy­lili kape­lu­szy, po czym męż­czy­zna szybko prze­szedł do sedna.

– Cie­szę się, że cię spo­tka­łem, Ben­ja­mi­nie. Znów mamy pro­blem w szkole.

Dok­tor Gray wes­tchnął.

– Nowa nauczy­cielka?

Drugi męż­czy­zna ski­nął głową.

– Tak, młoda panna Lewis. Zaapli­ko­wała chłop­com solidną dawkę auto­rek się­ga­ją­cych aż osiem­na­stego wieku. Nie mam poję­cia, co nią kie­ruje. – Zawie­sił głos. – Pomy­śla­łem, że cie­bie posłu­cha.

– A cze­muż to?

– Po pierw­sze, jesteś jej naj­bliż­szy wie­kiem.

– Nie­zbyt.

– Poza tym zda­jesz się nie­źle poj­mo­wać jej… hmm… metody naucza­nia.

Dok­tor Gray nie­znacz­nie zmru­żył oczy.

– Jestem tu leka­rzem od wielu lat i chciał­bym móc myśleć, że dobrze rozu­miem wszyst­kich miesz­kań­ców. Ale to nie ozna­cza, że mam na nich jakiś szcze­gólny wpływ.

– Posta­raj się z łaski swo­jej, dobrze?

Dok­tor Gray nie sądził, że uda mu się prze­ko­nać Ade­line Lewis do cze­go­kol­wiek. Wie­dział, że jego kole­dzy z rady szkoły – wszy­scy dobrze po pięć­dzie­siątce i starsi – tro­chę bali się mło­dej kobiety, która miała za sobą pierw­szy semestr pracy jako nauczy­cielka. Ade­line była bar­dzo prze­ko­nana do swo­jego pro­gramu naucza­nia i opie­rała się wszel­kim pró­bom wywie­ra­nia na nią wpływu. Dorów­ny­wała też więk­szo­ści wzro­stem, co nie było takie trudne, gdyż jedy­nie dok­tor Gray mie­rzył bli­sko metr osiem­dzie­siąt. Jed­nak chyba naj­bar­dziej dzia­łał im na nerwy fakt, że Ade­line Lewis była ładna w spo­sób, który do nich wszyst­kich prze­ma­wiał, i w końcu zapo­mi­nali, co chcieli powie­dzieć. Patrzyła pro­sto w oczy każ­demu człon­kowi rady, zawsze gotowa mówić to, co myśli, zawsze gotowa do walki, i w końcu w spo­sób nie­unik­niony ustę­po­wali. Dok­tor Gray krę­cił głową w pro­te­ście, kiedy tylko jeden z nich otwie­rał comie­sięczne posie­dze­nie rady kolejną opo­wie­ścią o kapi­tu­la­cji.

– No cóż – odparł z waha­niem, roz­glą­da­jąc się, jakby liczył, że ujrzy leżą­cego na ulicy ran­nego, który będzie wyma­gał jego pomocy. – Chyba mogę tam teraz zaj­rzeć.

– To rozu­miem. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się. – Na pewno od niczego cię nie odry­wamy?

Dok­tor Gray pokrę­cił głową.

– Nie. Wysze­dłem na spa­cer, żeby prze­wie­trzyć głowę.

Drugi męż­czy­zna ponow­nie uchy­lił kape­lu­sza i ruszył dalej, woła­jąc rado­śnie przez ramię:

– Wąt­pię, by można do tego zali­czyć próbę okieł­zna­nia panny Lewis…

Dok­tor zawa­hał się, obej­rzał na kolegę, po czym szedł dalej do sta­rego wik­to­riań­skiego budynku szkoły oddzie­lo­nego drogą od boiska do kry­kieta. Podej­rze­wał, że teraz, około pięt­na­stej trzy­dzie­ści, lek­cje będą się koń­czyć. Fak­tycz­nie, kiedy wszedł do opu­sto­sza­łej klasy dla star­szych uczniów, ujrzał przy tablicy Ade­line Lewis, która z kredą w dłoni na wpół pisała, na wpół machała do mło­dej dziew­czyny sie­dzą­cej przy biurku nauczy­ciela, jakby to wła­śnie było jej miej­sce. Dok­tor zauwa­żył w jej dło­niach egzem­plarz powie­ści Vir­gi­nii Woolf.

Duży biały napis na tablicy gło­sił: „Mał­żeń­stwo jako umowa spo­łeczna zawie­rana, by unik­nąć biedy”.

Dok­tor znów wes­tchnął i Ade­line musiała go usły­szeć, bo obró­ciła się na pię­cie.

– Przy­słano pana, by mnie zbesz­tał – stwier­dziła z uśmie­chem, ale był to uśmiech zna­czący, nie­po­ko­nany i dok­tor poczuł, że auto­ma­tycz­nie zaci­ska szczęki.

– Nie zbesz­tał, ale zro­zu­miał. Solidna dawka auto­rek, naprawdę? Dla klasy peł­nej dora­sta­ją­cych chłop­ców?

Ade­line spoj­rzała na dziew­czynę sie­dzącą przy biurku, która zamknęła powieść Vir­gi­nii Woolf i z nie­skry­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem patrzyła teraz na dwoje doro­słych.

– Nie tylko chłop­ców. Dok­to­rze, zna pan pannę Stone.

Ski­nął głową.

– Jak się mie­wasz, Evie? A twój ojciec?

Zdję­cie rent­ge­now­skie, które go tak zmar­twiło, nale­żało do ojca Evie. Char­lie Stone został poważ­nie ranny w wypadku trak­tora przed kil­koma mie­sią­cami i dok­tor wie­dział, że dla rodziny jest to praw­dziwa kata­strofa, zarówno finan­sowa, jak i emo­cjo­nalna. Wie­dział też, że ojciec już ni­gdy nie wróci do pracy fizycz­nej, choć nie miał serca, by jasno i wyraź­nie zako­mu­ni­ko­wać to pacjen­towi. Naj­bar­dziej nie­po­koił go fakt, jak duża rodzina z pię­cior­giem dzieci pora­dzi sobie bez dochodu zapew­nia­nego przez jedy­nego żywi­ciela. Sły­szał, jak doro­śli w gospo­dar­stwie napo­my­kali, że Evie będzie musiała rzu­cić szkołę i pójść na służbę, i sta­no­wiło to jedną z wielu tajem­nic, któ­rych musiał docho­wy­wać.

– Bar­dzo dużo czyta – ode­zwała się Evie. – Panna Lewis dała mu listę ksią­żek, które popra­wią mu nastrój, i wypo­ży­cza z biblio­teki jedną po dru­giej.

Dok­tor spoj­rzał na pannę Lewis, uno­sząc brew, jakby wła­śnie natknął się na dowód popie­ra­jący jego sprawę.

– Sam chciał­bym kie­dyś zoba­czyć taką listę.

– Raczej nie – odparła Ade­line z lek­kim chło­dem w gło­sie. – Już i tak dość się mnie tu kry­ty­kuje za moje wybory.

Evie wciąż przy­glą­dała się dwojgu doro­słym, wyczuła bowiem mię­dzy nimi dziwną zmianę nastroju, jakby zapo­mnieli, że ona tutaj sie­dzi. Dok­tor Gray był zwy­kle bar­dzo szar­mancki w sto­sunku do kobiet; szpa­ko­wate włosy, prze­ni­kliwe brą­zowe oczy i sze­ro­kie ramiona w połą­cze­niu z miłym uspo­so­bie­niem i powo­ła­niem spra­wiały, że sta­no­wił obiekt zain­te­re­so­wa­nia, a Evie podej­rze­wała, że rów­nież pożą­da­nia kobiet z wio­ski. Jed­nak w towa­rzy­stwie Ade­line wyda­wał się zawsze, tak jak teraz, jed­no­cze­śnie wytrą­cony z rów­no­wagi i przyj­mu­jący postawę obronną. Ade­line zaś nie oka­zy­wała mu ani krzty typo­wego dla pań sza­cunku, co zda­niem Evie jesz­cze bar­dziej iry­to­wało dok­tora.

– Zapy­tajmy Evie, dobrze? – zapro­po­no­wała Ade­line, a dziew­czyna wyrwana z zamy­śle­nia dostrze­gła, że oboje odwra­cają się w jej stronę.

Nie była jed­nak zain­te­re­so­wana, by zna­leźć się w środku kon­fliktu, tym bar­dziej że całym ser­cem popie­rała metody naucza­nia panny Lewis. Chwy­ciła więc torbę na książki z pobli­skiego sto­lika i z szyb­kim ski­nie­niem głowy i sło­wami poże­gna­nia prze­bie­gła przez starą dębową pod­łogę.

– Ach, znów mieć czter­na­ście lat i zero opa­no­wa­nia – zauwa­żył ze śmie­chem dok­tor Gray, gdy Evie znik­nęła im z oczu.

– Evie Stone jest wystar­cza­jąco opa­no­wana. Nie ma tylko ochoty wikłać się z kon­flikty z takimi oso­bami jak pan.

Ade­line oparła się o przód biurka z rękami sple­cio­nymi na piersi; w pal­cach wciąż trzy­mała kredę. Miała na sobie pro­stą się­ga­jąca kolan brą­zową spód­nicę, kre­mową bluzkę z kil­koma roz­pię­tymi guzi­kami pod szyją, która pod­kre­ślała jej zło­ci­stą kar­na­cję, i brą­zowe sznu­ro­wane pół­buty na niskim obca­sie, takie same, jakie ostat­nio zauwa­żał u wszyst­kich mło­dych pra­cu­ją­cych kobiet.

– Prze­pro­wa­dzamy kry­tyczną i tema­tyczną ana­lizę tek­stu, dok­to­rze. Jeśli boha­te­ro­wie wyru­szają na poszu­ki­wa­nie skar­bów albo wal­czą z pira­tami, to jest bar­dziej istotne? Zro­zu­mie­nie oby­cza­jów spo­łecz­nych przez pry­zmat lite­ra­tury jest rów­nie ważne dla mło­dych chłop­ców, jak panien. A może w ogóle uważa pan to za mało ważne?

Dok­tor Gray zdjął kape­lusz. Ade­line, prze­krzy­wiw­szy głowę, patrzyła w mil­cze­niu, jak mierzwi włosy, a potem siada w malut­kiej ławce przed nią.

– Co takiego? – spy­tał, gdy dostrzegł jej wzrok.

– Sie­dząc tutaj, wygląda pan na niskiego. A zawsze wydaje się taki wysoki.

– Chyba nie jestem dużo wyż­szy od pani.

– Nie… Ale odnosi się wra­że­nie, że pan jest.

– Nie może pani przy­naj­mniej dorzu­cić tro­chę Trol­lope’a, może Dok­tora Thorne’a lub coś w tym stylu?

– Pan i ten pań­ski Trol­lope. – Cały czas przy­glą­da­jąc mu się z zacie­ka­wie­niem, skrzy­żo­wała nogi w kost­kach, jakby miała nie­skoń­czoną ilość czasu, by z nim się spie­rać. – Wiemy, że kocha pan Austen tak mocno jak ja. Opo­wia­dam im o woj­nach napo­le­oń­skich, abo­li­cjo­ni­zmie i tak dalej.

– Z pew­no­ścią. – Uśmiech­nął się. – Na pewno ma to pani wszystko w pro­gra­mie. Nie­zwy­kle skru­pu­lat­nie pla­nuje pani lek­cje. Ale pozo­stali człon­ko­wie rady…

– A pan…

– Nie, zga­dzam się tylko do pew­nego stop­nia, ale głów­nie dla­tego, że nie chcę, by stra­ciła pani pracę. Kiedy zatrud­ni­li­śmy panią na to sta­no­wi­sko, byłem zado­wo­lony, że może pani pozo­stać w wio­sce i poma­gać matce. Cie­szy­łem się, że ktoś z nas, jeśli mogę tak to ująć, ode­gra rolę w kształ­to­wa­niu naszych naj­młod­szych umy­słów.

– Dok­to­rze, czemu tak ofi­cjal­nie? Pro­szę mi po pro­stu powie­dzieć, co mam zro­bić. Wie pan, że zawsze to zro­bię. W końcu – dodała z figlar­nym uśmie­chem.

Przy­glą­dał się jej, gdy to mówiła, pró­bu­jąc zro­bić coś ze spły­wa­jącą na niego świa­do­mo­ścią, że w pew­nym sen­sie stroi sobie z niego żarty. Albo przy­naj­mniej rzuca mu wyzwa­nie. Iry­to­wało go, że czę­sto się tak czuł w jej obec­no­ści.

– Hej, Addy! – zawo­łał młody męski głos z kory­ta­rza.

Dok­tor Gray odwró­cił się i ujrzał Samu­ela Gro­vera, kolej­nego mło­dego miesz­kańca wio­ski, który z uśmie­chem szedł w ich stronę w peł­nym umun­du­ro­wa­niu.

– Dzień dobry, dok­to­rze, jak się pan miewa? – Młody czło­wiek sta­nął przy Ade­line, objął ją w talii i mocno poca­ło­wał w poli­czek.

Jako miej­scowy lekarz dok­tor Ben­ja­min Gray leczył ich oboje od lat, obser­wo­wał, jak dora­stają, oboje z brą­zo­wymi wło­sami i oczami, sko­rzy do śmie­chu, bar­dzo do sie­bie podobni. Rodzice mogli być z nich dumni: Samuel poszedł w ślady ojca i miał zostać praw­ni­kiem, Ade­line zro­biła dyplom nauczy­cielki. Ale dok­tor nie miał poję­cia, że ofi­cjal­nie są parą.

Wstał dość gwał­tow­nie i chwy­cił kape­lusz.

– Powi­nie­nem się zbie­rać. Panno Lewis, Samu­elu… to zna­czy panie ofi­ce­rze Gro­ver.

Skie­ro­wał się w stronę głów­nych drzwi szkoły i Ade­line pobie­gła za nim.

– Prze­pra­szam, pro­szę zacze­kać, jesz­cze nie skoń­czy­li­śmy – zawo­łała, chwy­ta­jąc go za rękaw, by go zatrzy­mać.

Spoj­rzał na jej dłoń zaci­śniętą na płasz­czu i pierw­szy raz zauwa­żył pier­ścio­nek zarę­czy­nowy z małym gra­na­tem.

– Nie wie­dzia­łem – powie­dział szybko. – Powi­nie­nem był wam pogra­tu­lo­wać. Pro­szę prze­ka­zać Samu­elowi naj­lep­sze życze­nia.

– Dok­to­rze, wszystko w porządku? Prze­my­ślę to, co pan powie­dział. Chyba ostat­nio tro­chę prze­sa­dzi­łam. Jak mawiają, wła­dza ude­rzyła mi do głowy. – Rzu­ciła mu sze­roki uśmiech i rów­nież pierw­szy raz zauwa­żył, jak bar­dzo jest szczę­śliwa.

– Usta­li­li­ście datę? – Wciąż trzy­mał kape­lusz w dło­niach.

– Nie spie­szy nam się.

– Oboje jeste­ście bar­dzo mło­dzi.

– Nie tak bar­dzo. Prze­cież Samu­ela wysłano, żeby wal­czył za króla i ojczy­znę. Ale rze­czy­wi­ście dość mło­dzi, o czym stale mi pan przy­po­mina. Nic się jed­nak nie dzieje, będziemy mieli na co cze­kać – dodała z uśmie­chem.

– Cie­szę się za was oboje. No, lepiej już pójdę. – Wło­żył kape­lusz i ruszył drogą pro­wa­dzącą do wio­ski.

Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami roz­mowa z Ade­line Lewis nie pomo­gła mu prze­wie­trzyć głowy.

Rozdział trzeci

Lon­dyn, Anglia

Wrze­sień 1945

Główna sala na par­te­rze domu aukcyj­nego Sotheby’s była wypeł­niona po brzegi; na tę oka­zję obok krze­seł z opar­ciami z bam­busa usta­wiono dodat­kowe przy­nie­sione z sąsied­nich pomiesz­czeń. Mimo to wiele osób musiało stać, opie­ra­jąc się o wyło­żone lustrami ściany, wie­lo­krot­nie odbi­ja­jące wszyst­kich zebra­nych. To tylko spo­tę­go­wało nastrój pod­nie­ce­nia buzu­jący w sali, gdy na podium wszedł dyrek­tor.

– Ofe­ru­jemy dziś przed­mioty zgro­ma­dzone w God­mer­sham Park, rodzin­nym majątku Kni­gh­tów, poło­żo­nym w sercu hrab­stwa Kent. Przez lata w gro­nie słyn­nej rodziny i gości zna­la­zło się kilka poko­leń dyna­stii Saxe-Coburg, jak rów­nież sławna pisarka Jane Austen, któ­rej star­szy brat odzie­dzi­czył mają­tek w tysiąc sie­dem­set dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym roku.

Przez tłu­mek cisnący się przy wej­ściu prze­biegł cichy szmer, gdy przez lustrzane drzwi prze­szła trzy­dzie­sto­pa­ro­let­nia kobieta o olśnie­wa­ją­cej uro­dzie i dys­kret­nie rozej­rzała się dookoła. Usia­dła z przodu sali, gdy kilku dżen­tel­me­nów, roz­po­znaw­szy ją, zerwało się z krze­seł.

Yar­dley Sinc­lair, zastępca dyrek­tora do spraw sprze­daży nie­ru­cho­mo­ści, obser­wo­wał wszystko z miej­sca z boku podium. W duchu gra­tu­lo­wał sobie, że zaaran­żo­wał póź­niej­sze przy­by­cie kobiety, by dostrze­gła ją cała sala i pod­nie­ce­nie jesz­cze wzro­sło. Przez ostat­nie parę lat kobieta kil­ka­krot­nie odwie­dzała dom aukcyjny, by oglą­dać pamiątki po Jane Austen, a nie­dawno nabyła za rekor­dową sumę rzad­kie pierw­sze wyda­nie Emmy. Yar­dley zadbał o to, by jako jedna z pierw­szych dowie­działa się o sprze­daży majątku God­mer­sham. Wie­dział, że wytwór­nie w Hol­ly­wood dbają o to, by jej ter­mi­narz był zapeł­niony na kilka mie­sięcy naprzód, i chciał, żeby zdą­żyła na czas.

Patrzył, jak się nachy­liła i pod­chwy­ciła spoj­rze­nie męż­czy­zny sie­dzą­cego po dru­giej stro­nie przej­ścia. Prze­słali sobie jakiś niemy sygnał i serce zaczęło Yar­dley­owi bić szyb­ciej, gdy dostrzegł powagę malu­jącą się na ich twa­rzach. Zwłasz­cza męż­czy­zna wyglą­dał na zde­ter­mi­no­wa­nego, by coś dziś zdo­być.

Sam Yar­dley miał mie­szane uczu­cia co do tej licy­ta­cji. God­mer­sham był jed­nym z tych histo­rycz­nych mająt­ków, które prze­trwały pierw­szą wojnę świa­tową, by pod­upaść po tru­dach dru­giej. Dom aukcyjny Sotheby’s od kilku dekad miał oko na zwią­zane z Jane Austen przed­mioty, tym bar­dziej że sława autorki rosła z roku na rok, szcze­gól­nie za gra­nicą. Bogaci Ame­ry­ka­nie agre­syw­nie pod­bi­jali ceny róż­nych wydań i listów, a Yar­dley prze­wi­dy­wał, że nie­ba­wem sze­re­gowy kolek­cjo­ner nie będzie sobie mógł pozwo­lić na pewne rze­czy. Cały jego zespół miał nadzieję, że dzi­siej­szy dzień sta­nie się począt­kiem tej nowej ery. Na razie próbki odręcz­nego pisma Jane Austen sprze­da­wano jesz­cze za roz­sądną cenę, a Yar­dley szcze­gól­nie cenił sobie wła­sne pierw­sze wyda­nie dzieł zebra­nych z 1833 roku, które kupił w anty­kwa­ria­cie w Cha­ring Cross, kiedy był jesz­cze w col­lege’u.

– Pozy­cja numer dzie­sięć – zaczął dyrek­tor Sotheby’s. – Prze­piękna zawieszka w kształ­cie krzyża. Topaz. Nabyta przez Char­lesa Austena, brata Jane Austen, za nagrodę otrzy­maną za zdo­by­cie wro­giego okrętu, gdy był jesz­cze człon­kiem Kró­lew­skiej Mary­narki. I drugi, podobny, lecz nie iden­tyczny krzy­żyk, rów­nież z topazu. Oba na moc­nych zło­tych łań­cusz­kach, opi­sy­wane w kilku listach rodziny Kni­gh­tów i Auste­nów jako nale­żące do Jane i jej sio­stry Cas­san­dry. Uwie­rzy­tel­nione kopie tych listów zamiesz­czono w kata­logu.

Yar­dley wie­dział, że sie­dząca teraz w trze­cim rzę­dzie gwiazda fil­mowa była przede wszyst­kim zain­te­re­so­wana trzema pozy­cjami z kata­logu: pro­stym pier­ścion­kiem z tur­ku­sem, który nale­żał do Austen, dwoma krzy­ży­kami z topazu i małym biu­recz­kiem z maho­niu prze­ka­zy­wa­nym w rodzi­nie Auste­nów z poko­le­nia na poko­le­nie. Choć dom Sotheby’s nie był w sta­nie potwier­dzić, czy Jane Austen pisy­wała przy tym biu­reczku w domu bądź w podróży, był to jeden z dwóch takich mebel­ków nale­żą­cych do jej naj­bliż­szej rodziny. Drugi znaj­do­wał się w pry­wat­nych rękach.

– Pozy­cja numer dzie­sięć – powtó­rzył dyrek­tor. – Cena wywo­ław­cza sto fun­tów, sza­co­wana war­tość tysiąc fun­tów. Sto fun­tów, czy mamy sto fun­tów?

Aktorka lekko ski­nęła głową.

– Mamy sto fun­tów. Czy mamy sto pięć­dzie­siąt? Sto pięć­dzie­siąt fun­tów?

Kolejne ski­nie­nie, tym razem kilka rzę­dów dalej. Aktorka obej­rzała się przez lewe ramię, potem spoj­rzała szybko na męż­czy­znę po dru­giej stro­nie przej­ścia.

Licy­ta­cja cią­gnęła się tak przez kilka minut. Kiedy stawka prze­sko­czyła z tysiąca fun­tów na tysiąc pięć­set, dyrek­tor domu aukcyj­nego spoj­rzał na jed­nego z kole­gów sto­ją­cych przy lustrza­nej ścia­nie po pra­wej stro­nie podium. Kiw­nęli gło­wami.

– Dwa tysiące fun­tów – rzu­cił ostro dyrek­tor. – Czy mam dwa tysiące?

Yar­dley zaczął obser­wo­wać niemą roz­mowę dżen­tel­mena z aktorką. Męż­czy­zna był przy­stojny jak gwiaz­dor fil­mowy, mie­rzył dobrze ponad metr osiem­dzie­siąt, jego głowa bez kape­lu­sza wzno­siła się ponad głowy ludzi sie­dzą­cych wokół niego. Miał na sobie ciem­no­szary dopa­so­wany gar­ni­tur i pół­buty w kolo­rze ciem­nej cze­ko­lady. Nie rzu­cał okiem na nic – ani na swój zega­rek Car­tiera, ani na kata­log, ani na twa­rze pozo­sta­łych uczest­ni­ków licy­ta­cji, z wyjąt­kiem kobiety. Nie oka­zy­wał ani grama obawy bądź nie­po­koju. Gdy stawki rosły, a cena znacz­nie prze­kra­czała sza­cun­kową war­tość, więk­szość zebra­nych nachy­liła się, szep­cząc z pod­nie­ce­niem do sąsia­dów. Męż­czy­zna zacho­wy­wał spo­kój i tylko nie­dbale raz po raz pod­no­sił palec, jakby ta pro­ce­dura ogrom­nie go nudziła.

– Pięć tysięcy fun­tów! – wykrzyk­nął dyrek­tor, a zebrani skwi­to­wali jego słowa jesz­cze gło­śniej­szym pomru­kiem apro­baty. Wszyst­kie twa­rze zwró­ciły się w stronę słyn­nej hol­ly­wo­odz­kiej aktorki i męż­czy­zny sie­dzą­cego po dru­giej stro­nie przej­ścia.

– Pięć tysięcy fun­tów po raz pierw­szy… Pięć tysięcy fun­tów po raz drugi… Sprze­dane! Dwa krzy­żyki z topazu nale­żące do Jane Austen i jej sio­stry sprze­dane za pięć tysięcy fun­tów dżen­tel­me­nowi w trze­cim rzę­dzie.

Aktorka zerwała się z krze­sła i pode­szła do męż­czy­zny, który uśmiech­nął się, gdy go obej­mo­wała. Pod­niósł wzrok na tę nie­zwy­kłą twarz i Yar­dley zro­zu­miał, że wszystko, co ten męż­czy­zna robił, wszystko, na co dziś posta­wił, słu­żyło tej twa­rzy. Wszy­scy inni oglą­dali ją ogromną na ekra­nie, lecz teraz nale­żała do niego, podob­nie jak dwa krzy­żyki z topazu.

Pier­ścio­nek sprze­dano jako pozy­cję numer czter­na­ście, tym razem za rekor­dową sumę sied­miu tysięcy fun­tów, ponow­nie aktorce i jej part­ne­rowi. Biu­reczko wyli­cy­to­wano za nie­mal dwu­krot­ność tej sumy, a osta­teczną jej wyso­kość tylko lekko obni­żył brak ofi­cjal­nego potwier­dze­nia, że nale­żało do rodziny. Ame­ry­kań­ski kolek­cjo­ner nie­zna­nego pocho­dze­nia prze­li­cy­to­wał Bri­tish Museum. Yar­dley skrzy­wił się; jego zda­niem wszyst­kie przed­mioty powinny pozo­stać w Anglii lub przy­naj­mniej powinno się doło­żyć sta­rań, by zna­la­zły się w jed­nym miej­scu.

Pod koniec aukcji, która przy­nio­sła rekor­dowe sumy, Yar­dley i dyrek­tor Sotheby’s zapro­sili aktorkę i jej towa­rzy­sza, by przy szam­pa­nie świę­to­wać zakup razem z zespo­łem. Kiedy uno­sili krysz­ta­łowe kie­liszki za suk­ces dnia, Yar­dley zapy­tał aktorkę o jej plany doty­czące biżu­te­rii.

– Plany? – powtó­rzyła. – No, nie wiem… Chyba będę ją nosić.

Myśl, że coś tak cen­nego i o tak wiel­kiej war­to­ści kul­tu­ro­wej może zostać rzu­cone na toa­letkę lub – co gor­sza – zgu­bione na tyl­nym sie­dze­niu tak­sówki, spra­wiła, że Yar­dley poczuł nad­cią­ga­jącą migrenę.

– Ale jej war­tość… – zaczął.

– O jej war­to­ści zade­cy­duje panna Har­ri­son – prze­rwał mu dżen­tel­men. – Dla­tego ją dla niej kupi­łem.

Gdy męż­czy­zna wypo­wia­dał te słowa, Yar­dley po raz pierw­szy dostrzegł na twa­rzy aktorki coś wię­cej niż tylko czy­stą radość. Zasta­na­wiał się, co ich łączy; był cie­kaw, czy kupno biżu­te­rii sta­no­wiło część jakiejś więk­szej trans­ak­cji. Dobie­gały go zwy­cza­jowe plotki o aktor­kach sceny bądź ekranu, jed­nak mimo wąt­pli­wo­ści aku­rat tej bar­dzo chciałby uwie­rzyć.

– Tak naprawdę tro­chę pospie­szy­łam się z odpo­wie­dzią – powie­działa prze­pra­sza­ją­cym tonem. – Ostat­nio coraz czę­ściej mi się to zda­rza. Chyba górę wzięło dziś pod­nie­ce­nie zwią­zane z aukcją. Oczy­wi­ście zadbam o to, by te bez­cenne przed­mioty oto­czono tro­ską, na jaką zasłu­gują.

Spoj­rzała na Yar­dleya, jakby chciała go uła­go­dzić, a on kolejny raz miał oka­zję podzi­wiać jej cudowną zdol­ność do przy­sto­so­wa­nia się. Podej­rze­wał, że to bar­dzo ame­ry­kań­ska cecha: popeł­nia jakąś gafę, a potem rów­nie szybko i nie­zwy­kle uro­czo napra­wia wszystko, jakby nic jej to nie kosz­to­wało.

– Był pan zado­wo­lony z aukcji? – zapy­tała go teraz.

Yar­dley w zamy­śle­niu wypił łyk szam­pana i odsta­wił kie­li­szek.

– Tak, byłem zado­wo­lony z suk­cesu. Od lat pró­bo­wa­łem zdo­być zawar­tość God­mer­sham. Wie pani, jak nie­zwy­kle trudno jest zna­leźć więk­szą kolek­cję przed­mio­tów zwią­za­nych z Jane Austen. Teraz został już tylko mają­tek Kni­gh­tów w Hamp­shire, ale z obec­nym wła­ści­cie­lem nie da się pro­wa­dzić inte­re­sów, a jedyna dzie­dziczka, panna Fran­ces Kni­ght, to cier­piąca na ago­ra­fo­bię stara panna.

– Ago­ra­fo­bię? – zapy­tał towa­rzysz aktorki, wresz­cie pod­no­sząc wzrok znad leżą­cych przed nim papie­rów.

Yar­dley zauwa­żył, że kobieta rzu­ciła męż­czyź­nie dziwne spoj­rze­nie i mówił dalej.

– Tak, to lęk przed wycho­dze­niem na zewnątrz. Nie opusz­cza domu.

– Wielka szkoda – odparła kobieta. – Ale to bar­dzo gotyc­kie.

Yar­dley uśmiech­nął się. Widział, że ona, podob­nie jak on, żyje jedną nogą w prze­szło­ści.

– Mam nadzieję, że Austen jest jej bli­ska – dodał. – Oboje wiemy, jak bar­dzo leży mi na sercu, by jak naj­wię­cej pamią­tek po niej pozo­stało w Anglii.

Rzu­ciła mu żywio­łowy uśmiech i obej­rzała się na swo­jego towa­rzy­sza, zanim zaczęła mówić dalej.

– To mam dla pana wspa­niałe wia­do­mo­ści. Zostaną. Przy­naj­mniej moje. Prze­pro­wa­dzam się do Anglii.

– To rze­czy­wi­ście wspa­niała wia­do­mość – wykrzyk­nął Yar­dley. – Nie mia­łem poję­cia. Teraz to wszystko zaczyna nabie­rać sensu. Gdzie pani zamieszka?

– Zamiesz­kamy. – Znów obej­rzała się na dżen­tel­mena. – W Hamp­shire. Aku­rat tam! Co pan o tym sądzi?

– Moim zda­niem w zaist­nia­łych oko­licz­no­ściach to ide­alne roz­wią­za­nie. – Yar­dley spu­ścił wzrok na pusty ser­deczny palec jej lewej ręki. – A więc pier­ścio­nek? – zapy­tał z uśmie­chem.

– Tak, pier­ścio­nek. – Odpo­wie­działa mu uśmie­chem. Kryło się w nim bła­ga­nie, któ­remu nie potra­fił się oprzeć.

Skom­ple­to­wano już doku­menty doty­czące trans­ak­cji, lecz prze­kaz na prze­la­nie ame­ry­kań­skich środ­ków na­dal cze­kał w nowo­jor­skim banku. Yar­dley spoj­rzał na dyrek­tora Sotheby’s i po kilku dys­kret­nych ski­nie­niach głowy zgo­dzili się przy­nieść zawar­tość pudełka numer czter­na­ście. Kiedy dyrek­tor wyszedł z pokoju, Yar­dley nie mógł się nadzi­wić, jak duża część jego pracy, w zasa­dzie naj­waż­niej­sza, obywa się bez uży­cia jakich­kol­wiek słów. Niczym aktor był stale wyczu­lony na potrzeby i wyma­ga­nia innych, przy­sto­so­wu­jąc się do nich naj­le­piej jak mógł i na ile było to potrzebne, by zdo­być bądź utrzy­mać część nie­zbęd­nej wła­dzy dla sie­bie.

Dyrek­tor wró­cił do pokoju kilka minut póź­niej i szep­nął Yar­dley­owi, że po kilku zapy­ta­niach z banku na Man­hat­ta­nie, praw­nicy nabywcy auto­ry­zo­wali pod­ję­cie w jego imie­niu środ­ków z euro­pej­skiego konta. To znacz­nie przy­spie­szyło sprawy i otrzy­mali już tele­gra­ficzne potwier­dze­nie prze­lewu z konta w Zury­chu. Yar­dley ski­nął głową na znak apro­baty, po czym pod­szedł z małym nume­ro­wa­nym pude­łecz­kiem do dżen­tel­mena.

– To należy do pana. – Podał pude­łeczko męż­czyź­nie. Wie­dzieli już, że nazywa się Jack Leonard i jest odno­szą­cym suk­cesy biz­nes­me­nem i począt­ku­ją­cym hol­ly­wo­odz­kim pro­du­cen­tem.

Kobieta zerwała się z miej­sca i wysoki obcas jej buta – naj­wyż­szy, jaki Yar­dley widział w życiu – zaha­czył lekko o brzeg sta­rego indyj­skiego dywanu zdo­bią­cego pod­łogę.

– Wiel­kie nieba – wykrzyk­nęła, wycią­ga­jąc palce w stronę pude­łeczka, gdy odzy­skała rów­no­wagę. Jej dłoń wyraź­nie drżała.

Jack wstał i wziął pude­łeczko od Yar­dleya, potem żar­to­bli­wym gestem uniósł je wysoko poza zasięg pal­ców swo­jej towa­rzyszki. Yar­dley wie­dział, że kobieta rów­nie mocno jak on wielbi Jane Austen, dla­tego też dostrzegł w geście męż­czy­zny coś wię­cej niż tylko żart. Coś pomię­dzy dro­cze­niem się a odro­biną okru­cień­stwa.

– Nagrody tra­fiają do cier­pli­wych – powie­dział Jack do kobiety, która w końcu pod­dała się i opu­ściła ręce w geście uda­nej klę­ski.

Yar­dley nie był jed­nak pewien, czy do końca ufa hol­ly­wo­odz­kiemu poten­ta­towi o wyglą­dzie idola popo­łu­dnió­wek. A gdy Ame­ry­ka­nie poże­gnali się i ochrona wypro­wa­dziła ich w obję­cia wcze­snego wrze­śnio­wego zmierz­chu, wciąż się zasta­na­wiał, które nich było praw­dzi­wym akto­rem.

Mimi Har­ri­son poznała Jacka Leonarda sześć mie­sięcy wcze­śniej nad base­nem nale­żą­cym do pro­du­centa jej ostat­niego filmu. Dom i chwała opo­wia­dał histo­rię wdowy, któ­rej dwóch synów wal­czyło w róż­nych bitwach dru­giej wojny świa­to­wej. Dowódz­two bry­tyj­skiej mary­narki posta­no­wiło ich roz­dzie­lić, by w ten spo­sób zmniej­szyć poten­cjalne bole­sne straty dla rodziny. Jed­nak chłopcy roz­pacz­li­wie pra­gnęli wal­czyć razem, co dopro­wa­dziło do nie­unik­nio­nych tra­gicz­nych kon­se­kwen­cji. Przed laty pod­czas podróży do Anglii Mimi sły­szała podobną praw­dziwą histo­rię i przy­jęła rolę, nawet nie prze­czy­taw­szy sce­na­riu­sza.

Film był typo­wym wyci­ska­czem łez, krę­co­nym z myślą o paniach, który uczy­nił z Mimi Har­ri­son gwiazdę Hol­ly­wood. Zamie­rzała zostać wielką aktorką teatralną i po uzy­ska­niu dyplomu z histo­rii i dra­matu w Smith Col­lege w poło­wie lat trzy­dzie­stych roz­po­częła karierę na Broad­wayu serią kilku wyra­zi­stych ról dru­go­pla­no­wych, nie­chęt­nie porzu­ciw­szy przy tym nieco ponure imiona Mary Ann. Jed­nak pew­nego wie­czoru jej ciemna, egzo­tyczna uroda wpa­dła w oko sie­dzą­cemu w pierw­szym rzę­dzie reży­se­rowi obsady. Nakrę­ciła w Nowym Jorku szyb­kie zdję­cia próbne, bez maki­jażu, po czym wysłano ją pocią­giem na zachód do Los Ange­les. Tam zali­czyła kolejne zdję­cia próbne, już w peł­nej cha­rak­te­ry­za­cji, po czym prze­szła wybie­la­nie twa­rzy, by zneu­tra­li­zo­wać piegi, i drobny zabieg chi­rur­giczny, który zawsty­dziłby jej matkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki