Tomasz Hajto. Ostatnie rozdanie. Autobiografia - Tomasz Hajto, Cezary Kowalski - ebook + audiobook

Tomasz Hajto. Ostatnie rozdanie. Autobiografia ebook i audiobook

Tomasz Hajto, Cezary Kowalski

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie sposób przejść obok niego obojętnie. Jedni go uwielbiają, inni wręcz przeciwnie. Kochany lub kompletnie nierozumiany, szanowany lub traktowany z przymrużeniem oka – powiedzieć, że wzbudza kontrowersje, to nic nie powiedzieć. Można się z nim zgadzać lub nie, ale jest absolutnie nie do podrobienia. Bo w świecie polskiej piłki nożnej rzadko zdarzają się równie wyraziste postacie. Przed Państwem Tomasz Hajto.
W tej książce kontrowersyjny piłkarz postanawia rozliczyć się ze swoją przeszłością. „Gianni” jak zwykle nie bierze jeńców, nie boi się poruszać najtrudniejszych tematów, jest do bólu szczery i bezpośredni. Opowiada o korupcji w polskiej piłce, aferze z papierosami, mówi o uzależnieniu od hazardu i o wypadku, który naznaczył całe jego życie. Dzięki tej lekturze odkryjecie na nowo nie tylko gwiazdę polskiej piłki i bezkompromisowego komentatora, ale też człowieka, jakiego nie znaliście: górala z krwi i kości, normalnego chłopka z sąsiedztwa, który kiedyś, jeszcze w Makowie Podhalańskim, wymarzył sobie, że zostanie piłkarzem.
Poznajcie opowieść, na którą czeka cała Polska. Jak wyglądały jego początki w Bundeslidze? Kogo przedrzeźniał w szatni Janusz Wójcik? Kto obrażał dziennikarzy podczas mundialu w Korei i Japonii? Co stało się z pieniędzmi za reklamy reprezentantów Polski i dlaczego kadra Engela z kretesem poległa na mistrzostwach świata?
To jego rozdanie. Przysiądziecie się do stolika?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 18 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
3,9 (164 oceny)
56
60
29
17
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alicjusz86

Dobrze spędzony czas

Nie jestem wielką fanką piłki nożnej , ale wiem co to jest spalony ;) Audiobook umilił mi ośmiogodzinną jazdę autem. Przytoczone historie były ciekawe , zabawne i wydawały się szczere , aczkolwiek tylko autor wie ile prawdy przemilczał.
00
AnaM77

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa.
00
Master1992

Nie oderwiesz się od lektury

Z początku byłam sceptycznie nastawiona, ponieważ obawiał się, że cała książka będzie kręciła się wokół piłki nożnej - co jest dość zrozumiałe. Jednak zostałam bardzo mile zaskoczona. nie ma koloryzowania, naciągania, wybielania. Otwarcie i szczerze można o sobie odpowiedzieć, o swoich przeżyciach i doświadczeniach. To jest coś, czego brakuje mi kiedy czytam amerykańskie autobiografie, biografie i wspomnienia. Tam wynosi się ludzi do miana półbogów, nieomylnych wzorców. W swojej książce pan Tomasz opowiedział o własnych doświadczeń nie pomijając często wstydliwych momentów. Złych decyzji. Przykrych incydentów. To nie tylko charakter, to również odwaga, mądrość i honor. Zdecydowane będące przeciwieństwem współczesnych gwiat polskiej piłki nożnej.
00
EDAEDAEDA

Dobrze spędzony czas

troche po lebkach szkoda, ze bez wielu nazwisk
00

Popularność




Tak to właśnie wygląda: siedzisz w zadymionym kasynie, popijasz, nawalisz się, rano trzeba to odespać, przetrzeźwieć, wyleczyć kaca. A potem wszystko zaczyna się od nowa. To nie tak, że możesz od tego uciec, wyłączyć się, wyjechać na wieś. Bo hazard to choroba. Ciężka choroba.

Chodząc do kasyna, poznajesz wielu ludzi: biznesmenów, sportowców, artystów. Wpadasz w to towarzystwo, a w pewnym momencie łapiesz się na tym, że hazard staje się twoim tematem numer jeden w rozmowach z nimi: kto był, gdzie był, jak grał, jaką miał taktykę. A kiedy już wciągniesz się w to grono i masz takie ciągoty, to trudno zmienić przyzwyczajenia. Dzwonicie do siebie. „Co robisz?” „A siedzę w domu, córa w szkole, żona coś tam załatwia”. „To dawaj, wsiadaj w auto, skoczymy na godzinę do kasyna”. Nigdy nie kończy się na godzinie. Przeciwnie – zaczyna się chlanie i zostawanie do rana. Następny dzień oczywiście zepsuty z powodu kaca, fizycznego i moralnego.

Ludzie, którzy grają, zachowują się dziwnie. Niejednokrotnie widziałem biznesmenów, do których dzwonił ktoś ważny – wybiegali wtedy sprintem z lokalu, żeby nikt nie usłyszał, że są w kasynie, i udawali, że są w pracy albo na ulicy i robią coś zupełnie innego. Huśtawka nastrojów i adrenalina podczas gry jest tak duża, że masz w nosie cały zewnętrzny świat. Stawiasz trzy tysiące i możesz je przegrać w sekundę. Jeden rzut, leci kulka i jeb… nie masz nic. To są emocje, wierzcie mi. Jak ci tak cztery razy nic nie wpadnie, to jesteś wkurwiony na maksa.

W tym całym kasynowym procederze chodzi rzecz jasna o podprogowy wpływ na klienta, ale ostatecznie wszystko zależy od tego, kto gra. Naprawdę niebezpiecznie zaczyna robić się wtedy, kiedy hazard zaczyna wpływać na twoją pracę i życie rodzinne. Przez długi czas potrafiłem oddzielić jedno od drugiego. Mało tego – po porażce w kasynie często miałem dodatkową motywację, aby wygrać na boisku. Ale potem przestałem nad tym panować – rozrywka zamieniła się w nałóg.

Problemy się nawarstwiają, gdy zaczynasz się zapożyczać. Temu musisz oddać, temu też, ten dzwoni, robi się kołomyja i ciężko z tego wyjść. Coś tam oczywiście cały czas planujesz: że tu zarobisz, tu wygrasz, od tego pożyczysz i jakoś to będzie. Ale wystarczy, że gdzieś się nie uda, i znów się zaczyna, wpadasz w błędne koło tego szaleństwa. A powód, żeby wyjść, zawsze się znajdzie. Zawsze. Ten ma imieniny, ten urodziny, ten miał miesiąc temu, ten ma za miesiąc.

Chciałbym o tym zapomnieć, wymazać ten okres z życiorysu. Nie miałem przez ten czas żadnej motywacji do życia. Dosłownie żadnej – czułem kompletną pustkę. Wydawało mi się, że wszystko, co robiłem, obracało się w zgliszcza. Ciągle zadawałem sobie pytanie: „Ja pierdolę, jak mam dać sobie z tym wszystkim radę?”.

TYTUŁEM WSTĘPU

Piłka nożna bywa najprzyjemniejszą rzeczą na świecie. Może dać ci tyle szczęścia, że nie jesteś w stanie tego unieść. Innym razem sprawia ból nie do wytrzymania, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Futbol daje, nagradza, ale też błyskawicznie odbiera, gnoi, sprawia, że czujesz się zerem. Poznałem go z każdej strony i nie mam zamiaru prawić banałów, że w najmniejszym stopniu nie zmieniłbym tego, co przeżyłem. Przeciwnie, gdybym mógł cofnąć czas, wiele spraw poprowadziłbym inaczej, podjąłbym inne decyzje, dokonał innych wyborów. Jedno jest pewne: tego, czego doświadczyłem jako zawodnik, nie da się kupić za żadne pieniądze.

W związku z tym, że grałem w piłkę na wysokim poziomie, jestem postacią publiczną, a że nigdy nie gryzłem się w język, więc musiałem się liczyć, że w moim środowisku nikt nie będzie przechodził obok mnie obojętnie. Nie ukrywajmy: wywołuję emocje, choć nie jest to moim celem. Tłumaczyłem swoim wspaniałym dzieciakom, Mateuszowi i Wiktorii, od najmłodszych lat, że jestem rozpoznawalny, więc siłą rzeczy mam wrogów i przyjaciół, bo tak działa ten świat i w sporcie to normalne. Powtarzałem im, że człowiekowi potrzebni są jedni i drudzy. Że oznacza to, że coś się w życiu osiągnęło. Można przecież przejechać supergigant, być 62. na 64 startujących i nie dotknąć żadnej tyczki. Ale czy o to chodzi w sporcie i życiu?

Używam narciarskiego porównania, bo obok piłki narty to moja ulubiona dyscyplina sportu. Jeśli nie dostałeś od Boga talentu, aby jeździć na poziomie Zur-briggena, Stenmarka czy Tomby, musisz o wszystko walczyć. Ja zaliczałem się właśnie do tej drugiej grupy: o wszystko biłem się gołymi pięściami, do tego drapałem pazurami i kopałem, także po kostkach. Zawsze nadrabiałem sercem, zaangażowaniem, charakterem. Po drodze musiałem kilku ludzi poprzepychać, uderzyć łokciem. To normalne, że nie wszyscy mnie kochają. Nie obrażam się z tego powodu. Warto zresztą umieć przyznać się do błędów, a przecież je popełniałem. Najważniejsze jednak to wyciągnąć z nich wnioski – i to staram się robić.

W tej książce zdarza mi się oceniać ludzi, niektórych surowo, ale nigdy przez pryzmat życia prywatnego, choć w wielu przypadkach wiem o nich naprawdę dużo. Chciałem pokazać, tak jak kiedyś Jurek Dudek, że dobra historia to nie musi być zbiór skandali. Ale nie uciekam tu od szczerości i prawdy o wielu istotnych tematach – mam nadzieję, że rzucę nowe światło na wiele spraw z przeszłości, jak choćby sposób dzielenia pieniędzy z reklam podczas mundialu w Korei i Japonii czy korupcję w polskiej piłce. Kwestie obyczajowe z premedytacją pomijam – jak to się mówi w górach: co wydarzyło się w bacówce, zostaje w bacówce.

Mam 48 lat i widzę dużo rzeczy znacznie wyraźniej niż kiedyś. Łatwo mi teraz powiedzieć, z kim nie trzeba się było zadawać, gdzie nie należało chodzić. Wiem, że mnóstwo spraw powinienem zrobić inaczej. Ta książka to opowieść o tym wszystkim, co mnie spotkało – o moich wzlotach i upadkach, o zwycięstwach i niepowodzeniach. Moje rozliczenie z przeszłością.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1POCZĄTEK

Pochodzę z Makowa Podhalańskiego. Mój tata pracował w Spółdzielni Rękodzieła Ludowego i Artystycznego Makowianka, kiedyś podwykonawcy słynnej Cepelii. Kierował produkcją ręcznie haftowanych obrusów i mebli. Później awansował, chyba nawet był wiceprezesem. Państwo finansowało wówczas wiele sportowych inicjatyw: zawodów, turniejów, meczów. Brat taty, wujek Staszek, kopał ze mną piłkę na podwórku. Jedną bramką były drzwi garażu, a drugą – wejście do piwnicy. Wujek się mną zajmował, bo mama, która jest nauczycielką muzyki, prowadziła ognisko muzyczne w podstawówce i uczyła gry na instrumentach, chodziła do pracy, podobnie jak tata. W wakacje jeździłem do babci do Suchej Beskidzkiej, siedem kilometrów od domu. Tam warunki były lepsze: duży ogród, sad z jabłoniami, gruszami, śliwkami. Poznałem chłopaków z sąsiedztwa, w większości w moim wieku. Pamiętam Maćka i Tomka Kuligów, przyjeżdżał tam też na wakacje chłopak ze Śląska. Tworzyliśmy ekipę, która grała od rana do wieczora. O dziewiątej szybkie śniadanie i o dziesiątej już na boisku. Postawiliśmy bramki z desek i było kapitalnie. Koszulki reprezentacji Polski robiliśmy, wypisując flamastrem numery na plecach. Wymyślaliśmy różne rzeczy: dwóch na dwóch, jeden na jednego; grało się w beki, w poprzeczki, w słupki, w golfa piłkarskiego. Boisko było nierówne i kamieniste, ale nikomu to nie przeszkadzało.

Smykałkę do sportu miałem od urodzenia. Mam takie zdjęcie, na którym w wieku pięciu lat zjeżdżam z Kasprowego na nartach. Z tatą. Normalnie związał nas sznurem, żebym mu gdzieś nie odjechał, gdy się wywrócę. Narty weszły mi w krew. Latem grałem więc w piłkę, zimą jeździłem na nartach – cały czas walka, rywalizacja.

Czasem rodzice pozwolili coś tam obejrzeć w telewizji. Mieliśmy odbiornik marki Elektron, z tak mocną lampą, że gdy się go w nocy zgasiło, to i tak świecił. Trzy przyciski, dwa kanały. Ale gdzieś tam od czasu do czasu mignęli Lato czy Boniek. Kiedyś, kiedy był jakiś mecz późno w nocy, mama nie pozwoliła mi obejrzeć drugiej połowy. Powiedziałem jej wtedy w złości: „Zobaczysz, jeszcze będę kapitanem reprezentacji Polski i sama mnie poprosisz, żebyś mogła mecz obejrzeć”. Po latach mi to przypomniała. Ale nawet gdy mnie odesłała już do łóżka, to co chwilę wstawałem na siku i przechodziłem przez pokój, gdzie był telewizor, żeby chociaż zerknąć. Dostałem w końcu pasem w dupę i poszedłem spać.

Wujek Staszek uczył WF-u w szkole średniej w Suchej Beskidzkiej. Siedział i żonglował, a ja, żonglując na stojąco, mogłem pododawać wyniki trzy razy. Ale i tak trudno mi było z nim wygrać.

Po obiedzie chodziliśmy nad rzekę, Skawę. Wujek nauczył mnie łowić ryby, babcia – pływać. To wszystko działo się naturalnie, nie było w tym jakiegoś planu czy wyjątkowego zawzięcia – po prostu jedno następowało po drugim, przychodziło do mnie.

Nie byliśmy jakoś szczególnie biedni, ale w domu się nie przelewało. Trzeba było kombinować, jak wtedy wszędzie. Czekolady na pewno nie było codziennie. Raz na miesiąc, co najwyżej, mama po znajomości potrafiła załatwić jakieś banany czy pomarańcze. Potrafiła też przynieść ze sklepu spod lady jakiś dobry kawałek mięsa albo kiełbasę. Uczyła muzyki w podstawówce i przygotowywała do egzaminów na fortepianie starsze dzieci, więc miała znajomości. W Makowie był Pewex. Gdy rodzice odłożyli kilka dolarów, to szli kupić kawę albo coś w tym stylu. Mnie od święta trafiały się jakieś autko Matchboxa na resorach i guma Donald. Kroiło się ją na cztery kawałki, dzięki temu wystarczała na dłużej. No i była do tego historyjka albo naklejka na rękę.

Nie grałem jeszcze w piłkę w klubie, gdy tata zabrał mnie na pierwszy mecz, Makowianka kontra Podhalanka. To była rywalizacja drużyn zakładów spółdzielczych, grały na stadionie Halniaka. Mecz zakończył się remisem i doszło do karnych. Tata mówi: „Tomek, chodź, strzel za mnie”. Podszedłem, strzeliłem w lewo, zmyliłem bramkarza, który rzucił się w prawo, ale piłka odbiła się od poprzeczki. Popłakałem się z nerwów. Nie mogłem przeżyć, że nie strzeliłem, bo strasznie mi na tym zależało. Tata opowiadał mi później, że wtedy po raz pierwszy dostrzegł u mnie prawdziwą żyłkę sportowca. Sam nie grał w piłkę na poważnie, a tylko dla zabawy. Każdy się wtedy ruszał. Zimą spółdzielcy robili zawody narciarskie. Takie fajne dodatki do życia za ciężką pracę w zakładach. Kiedyś pojechaliśmy na zawody narciarskie nyską, która była tak stara, że drzwi jej odpadały. Całą drogę je trzymaliśmy, zapakowani po dach nartami i innym sprzętem.

Ale potrzebę rywalizacji mieliśmy we krwi. Przecież nawet w łowieniu ryb się ścigaliśmy, a wieczorami graliśmy w tenisa stołowego. Cały dzień spędzało się na takich rzeczach. Nie zliczę, ile razy dostałem po tyłku, bo za długo byłem na boisku i nie odrobiłem lekcji.

Moja rodzina nie miała samochodu, więc pakowaliśmy się do autobusu i półtorej godziny tłukliśmy się po wiejskich drogach z nartami na stok. Z reguły stojąc, bo nie było wolnych miejsc. Po drodze wsiadali i wysiadali ludzie wybierający się do kościoła. Generalnie ścisk jak w konserwie. Gdy dojeżdżaliśmy na stok, to już czuliśmy się trochę zmęczeni. W Zawoi były wyciągi na Markowej i na Kolistym Groniu. Jeden był orczykowy, przyzwoity, drugi jednak nazywaliśmy wyrwirączką – normalna lina biegnąca po ziemi, dostawało się do tego hak, który trzymało się ręką, trzeba było mieć rękawiczki, więc brało się stare, bo się przy tym niszczyły. I tak 900 metrów – gdy już wyjechało się na górę, to ręce się trzęsły z wysiłku.

Przed zawodami samemu trzeba było sobie narty wysmarować. Żelazkiem w domu ściągało się wcześniej teflon, ostrzyło krawędzie. Zresztą narty to był mój skarb. Tata miał kuzynkę w Wiedniu. Zaraz po stanie wojennym wziął bezpłatny urlop, wyjechał tam na dwa miesiące i zasuwał fizycznie. A Austriacy co sezon bądź dwa pozbywali się nart i kupowali sobie nowe, te stare natomiast wystawiali przed dom, jak nieużywane pralki albo lodówki. No i tata przywiózł mi stamtąd elany, które ktoś tak wystawił. Dostałem je na święta pod choinkę – teflonowe, biało-niebieskie, z wielkim napisem na spodzie. Na takich nartach jeździł słynny Stenmark. To było dla mnie wielkie przeżycie. Tak, oczywiście, że z nimi spałem. Nie mogłem się doczekać, aby na nich pojeździć. Miałem wtedy chyba 13 lat.

Pierwszy raz wyjechałem z domu niewiele później. I to od razu do Chorwacji, na obóz harcerski. A że rodzice nie mieli pieniędzy, żeby dać mi na wydatki, trzeba było pokombinować. Na drogę mama dała mi cztery srebrne pierścionki i trzy karimaty do sprzedania, bo wiadomo było, że Chorwaci chętnie je kupowali. Towar szybko upłynniłem. Zresztą nie tylko ja. Wszystkie dzieciaki były tak zaopatrzone przez rodziców. Była to przygoda, bo jednak nie mieliśmy przez kilka tygodni żadnego kontaktu z domem. Rodzice znali tylko datę i miejsce powrotu. Nie wiem, czy dzisiaj ktoś w Polsce zdecydowałby się tak puścić swoje dzieciaki. Było fantastycznie, zwiedzaliśmy, mieliśmy przewodnika, który opowiadał nam o Ticie, śpiewaliśmy jakieś ideologiczne piosenki o wodzu Jugosławii, oglądaliśmy jego dawne kryjówki z czasów partyzanckich. Uwierzcie mi, taki wyjazd w tamtych czasach to dla takiego dzieciaka jak ja było coś, czym żyło się jeszcze przez lata.

Jasne, że nie byłem wcześniej harcerzem. To nie leżało w mojej naturze. A że tylko harcerze mogli się na ten wyjazd załapać, to mama zapisywała mnie do harcerstwa na dzień przed wyjazdem i o 22.00 wyrabiali mi jakąś legitymację. Dzięki temu nie musiała za nic płacić, bo miasto pokrywało koszty tej wyprawy. A potem jako harcerz startowałem w zawodach narciarskich, no i w Korbielowie zdobyłem w supergigancie wicemistrzostwo Polski harcerzy w kategorii do lat 15. Do dziś mam puchar i dyplom. W Szczyrku startowałem też w mistrzostwach Polski spółdzielców. Naprawdę dobrze wtedy jeździłem, więc tata wykombinował, że wygram te zawody i zgarniemy nagrodę. A były do wzięcia piękne rzeczy. Tata przeszedł się z dołu do góry, aby zapoznać się z trasą, i powiedział mi: „Uważaj, po starcie z wieżyczki masz od razu ostry skręt i zanim najedziesz na trzecią tyczkę, to na drugiej jest lód”. „Dobra, dobra, tata, dam radę” – rzuciłem na odczepnego. Ważniejsze było dla mnie pogadać z kumplami, powygłupiać się. Byłem jednym z trzech faworytów, ale dwóch pozostałych ewidentnie jeździło lepiej ode mnie. Ale wiecie, jak to jest w narciarstwie: ten lepszy popełni jeden mały błąd i od razu go wyprzedzasz. Kiedy startujesz, to idziesz z tak zwanej łyżwy, odpychasz się jak na łyżwach, aby nabrać prędkości. Odepchnąłem się, ile miałem pary w nogach, i zaraz na tej drugiej tyczce ujechała mi narta, najechałem centralnie na trzecią tyczkę, narta mi się wypięła i na brzuchu wylądowałem centralnie w rosnącym obok lesie. Ależ tata był na mnie zły! Zapakował mi klapsa w tyłek i zaczął się wydzierać: „Przecież ci mówiłem o tym lodzie! A takie były piękne narty do wygrania. I kask!”. Dzisiaj myślę, że bardziej niż o te nagrody chodziło mu o to, że go nie słuchałem.

Interesowałem się nartami tak samo jak piłką nożną. Piłkarze byli moimi idolami, ale narciarze też. Pamiętam nawet, jak siostry Tlałkówny startowały w zawodach Pucharu Świata w Zakopanem. Specjalnie pojechaliśmy je z tatą zobaczyć. Tak, narty zawsze były znaczącą częścią mojego życia.

Do rywalizacji zawsze szukałem starszych i lepszych. W pewnym momencie łatwiej mi było zyskać ich zainteresowanie, bo tata pojechał na jakąś cepeliadę do Gdańska i udało mu się kupić mi kapitalną piłkę. A na boisku asfaltowym przed szkołą piłki się strasznie niszczyły i z reguły były w okropnym stanie. A ponieważ wynosiłem tę znakomitość na podwórko – to był jupiter w biało-czarne łatki – więc starsi chętnie godzili się, żebym z nimi grał. Na początku z powodu tej piłki, ale później to już chyba ze względu na to, że byłem dobry. Obuwie do tego asfaltu to były tak zwane czeszki, korkotrampki – obcinało się w nich gumowe korki i można było śmigać. Po trzech miesiącach piłka mi jednak pękła – zorganizowaliśmy wtedy nowy balon z wentylem, rozpruliśmy łatkę i zaszyliśmy wszystko na nowo. Mieliśmy z tym trochę roboty, ale trzeba było dawać sobie radę.

Nie byłem żadnym liderem, ale też nie nazwałbym się outsiderem. Wszyscy uprawialiśmy różne sporty, paliliśmy się dosłownie do wszystkiego. Właściwie nie mieliśmy jednak żadnej alternatywy, więc sport to była dla chłopaków najlepsza zabawa. Nauczyciel WF-u to był facet w dresie, który wymagał i wszystko pokazywał, a nie siedział na telefonie, rzucał piłkę i mówił: „Róbta, co chceta”, jak bywa to dzisiaj. Każdy umiał grać w siatkówkę, każdy wiedział, co to jest dwutakt w koszykówce, były zawody lekkoatletyczne, biegi na 60 metrów, rzucaliśmy piłką palantową, skakaliśmy w dal i wzwyż. Żeby mieć piątkę, trzeba było wszystkie zawody pozaliczać i wyrobić odpowiednie normy.

Dobrze wspominam te czasy, bo nawet między dzieciakami nie było takiej zazdrości jak dzisiaj. Wszyscy byliśmy w miarę równi, zakumplowani, gdy szliśmy nad rzekę na wagary, na ryby czy na mecz – to wszyscy. Nie było telefonów, a nikt się nie spóźniał. A jak już się spóźniłeś, to leciałeś na stadion sprintem. Ja wyróżniałem się tym, że gdy przegrałem, po meczu potrafiłem płakać całą drogę do domu. Ale czy byłem w czymś lepszy? W narciarstwie na pewno w czołówce, w tenisie stołowym też, w piłce niezły, ale nie wśród najlepszych. Miałem na pewno mocne uderzenie. Ale rosłem bardzo powoli. Na początku ósmej klasy podstawówki byłem jednym z najmniejszych uczniów. Potem mnie mega wyciągnęło, za to straciłem całą dynamikę, którą miałem wcześniej – pojawiły się problemy z koordynacją, biegałem niezdarnie, długimi susami, nie dawałem sobie rady. Ale w końcu organizm przyzwyczaił się do tych moich nowych rozmiarów, złapałem masę i zaczęło mi iść coraz lepiej.

W Makowie najsłynniejszym piłkarzem był Ryszard Błachut, mój wujek. Grał w ROW Rybnik. To były czasy Edwarda Lorensa, a ROW występował w najwyższej klasie rozgrywkowej od 1970 do 1977 roku. Wujek bardzo dobrze grał głową, w pierwszej lidze strzelił 30 goli. W wieku 30 lat wyjechał grać do First Vienna FC. W tym najstarszym austriackim klubie grał w ataku razem ze słynnym Hansem Kranklem, który zresztą później przeszedł do Barcelony. Gdy przyjeżdżał do nas z Austrii, to było wielkie wydarzenie. To od niego dostałem pierwsze prawdziwe buty piłkarskie, world cupy Adidasa z metalowymi wkrętami, w których grał tam cały sezon. Nieważne, czy boisko było twarde, czy miękkie, grałem w nich zawsze. Zużyte były strasznie, ale bardzo o nie dbałem. Codziennie je pucowałem, a kiedy odpadały paski, to przyszywało się je na nowo.

Wujek Rysiek na koniec kariery wrócił do Polski i grał jeszcze przez sezon w występującym w okręgówce Halniaku Maków Podhalański. Wtedy na mecze przychodziło po tysiąc osób, aby go zobaczyć. Dało się zauważyć tę klasę, pomysł, poruszanie się po boisku. Zdobywał głową niesamowite bramki – nawet z 16 metrów potrafił uderzyć w ten sposób, że bramkarz był bez szans. Zresztą każdy, kogo pytałem, potwierdzał, że w swoich najlepszych latach wujek miał najlepszy strzał głową w lidze, a do tego znakomity timing.

Później, gdy w reprezentacji rozgrywałem mecz z Austrią, a trenerem Austriaków był Hans Krankl, wujek polecił mi, żebym go od niego pozdrowił. Byłem kapitanem kadry. Grałem już wtedy w Niemczech, znałem niemiecki, więc przed meczem na Praterze poszedłem do Krankla i powiedziałem: „Panie trenerze, ma pan pozdrowienia od Ryszarda Błachuta”. Ucieszył się bardzo i po chwili rzucił: „To był jeden z najlepszych piłkarzy, z jakimi grałem w Austrii. Pozdrów go”. Ależ to było miłe!

Tata pochodzi z Suchej Beskidzkiej, a mecze z Halniakiem to była niesamowita rywalizacja. Tylko o tym mówiło się w okolicy. W Suchej mieli taką przyśpiewkę: „Babia Góra górą jest”. Ja, oczywiście, chciałem grać w Halniaku. Trenerem był tam wtedy brat mojej mamy, który też jest po AWF i uczył mnie wychowania fizycznego w szkole. Został szkoleniowcem juniorów w Halniaku i powiedział, żebym przyszedł do niego grać. Poprosiłem tatę o zgodę, a że na początku jej nie dał, to uderzyłem do mamy i ona przesądziła sprawę – zostałem trampkarzem Halniaka. Niejednokrotnie w sobotę rozgrywało się mecz w juniorach młodszych, a w niedzielę przez pierwszy rok oglądało starszych chłopaków. Obok Ryśka Błachuta z Makowa pochodziło też kilku innych ligowców: Janusz Zajda grał w Jaworznie i kilku innych klubach drugoligowych, a Krzysiek Job bronił barw między innymi Górnika Zabrze i Odry Opole.

Krzysiek opowiadał, że kiedy był w tym Zabrzu, to kontuzji doznał boczny obrońca Marek Kostrzewa i on wskoczył za niego do składu. Nawet nieźle sobie poradził. Pewnego dnia wezwał go do gabinetu prezes Szlachta. I mówi: „Tu mosz taki talon i se kupisz malucha”. A Krzysiek mu na to: „Co mi z talonu, kiedy ja nie mam pieniędzy na malucha”: I usłyszał: „Idzies se z tym talonem do sklepu górniczego i se malucha odbierzesz”. No i Krzysiek za te kilka meczów dostał małego fiata. Trochę jak w Piłkarskim pokerze: „Kupicie se polonezy po dwa miliony, a na giełdzie chodzą po pinć”. Te sklepy górnicze to była wtedy bajka…

Gdy miałem niespełna 17 lat, zdarzyła się taka historia: przyjechał do nas Góral Żywiec, który był na pierwszym miejscu w tabeli i walczył o awans do ligi międzyokręgowej juniorów. Grałem wtedy w soboty i niedziele, a że to było nielegalne, to z Góralem wystąpiłem na lewą kartę, na nazwisko kolegi. No i jako Jończyk strzeliłem im trzy gole. Po meczu powiedzieli, że chcą kupić tego Jończyka, i to już. Ale Marek Zajda zdradził im, że to nie Jończyk strzelił im te gole, tylko Tomek Hajto, więc założyli nam sprawę w komisji dyscyplinarnej w Bielsku. Halniak się do wszystkiego przyznał, ukarali nas walkowerem, a tamci awansowali.

Potem zaprosili mnie na obóz z pierwszą drużyną Górala, gdzieś koło Zakopanego. W kadrze zespołów w trzeciej lidze musiał grać wtedy jeden młodzieżowiec do lat 18 i drugi do lat 21. Miałem dwóch konkurentów, ale szybko przekonałem do siebie drużynę, zwłaszcza że Marek mi pomagał. Ale w kółko słyszałem: „No to co, młody? Trzeba iść i przynieść piwo”, później wódkę, colę. Nosiło im się to do pokoi. Podpalałem im też papierosy. Patrzyłem, jak grają w karty. W pewnym momencie ktoś mi nawet zaproponował: „Tyle, młody, latałeś, wypij sobie jedno piwko”. Ale nie chciałem, w ogóle wtedy nie piłem alkoholu, bo bałem się, że mogę dostać od taty w trąbę. Nieraz w życiu dostałem od niego po dupie i zawsze wychodziło mi to na dobre. Miałem ogromny szacunek do rodziców. W końcu jednak sobie golnąłem i mocno zakręciło mi się w głowie. Zagrałem w kilku sparingach na prawej pomocy, strzeliłem z pięć goli i starzy mnie zaakceptowali. Przyjąłem się w zespole, zacząłem grać w pierwszym składzie.

Na ten mecz z Unią Krapkowice, w którym strzeliłem swojego pierwszego gola dla Górala, przyjechali do Żywca przedstawiciele Hutnika Kraków, żeby przyjrzeć się jednemu z naszych zawodników. Nazywał się chyba Górecki, był dwa lata starszy ode mnie, miał niezłą lewą nogę, dobrą technikę i uderzenie. Wyróżniał się, ale często również tracił piłkę. Ja raczej nie, świetnie mi w tym spotkaniu poszło, zdobyłem bardzo efektowną bramkę; ładnie sobie przygotowałem pozycję do strzału, robiąc zwód, a potem uderzyłem lewą nogą.

No i w ten sposób po zaledwie pół roku znalazłem się w Krakowie. Nagle zostałem piłkarzem Ekstraklasy. Wyobrażacie to sobie?! Debiut zaliczyłem w czwartym meczu rundy, w meczu z ŁKS, trener Łach wpuścił mnie przy naszym prowadzeniu 5:0 za Marka Koźmińskiego. Mecz graliśmy na Suchych Stawach, było z 10 tysięcy ludzi, a mój Maków ma osiem. To było wielkie przeżycie. Ale byłem strasznie wkurzony, bo miałem za małe spodenki. A że byłem wysoki, to w tych ciasnych gaciach wyglądałem komicznie.

Dostałem stypendium, milion sześćset tysięcy złotych w starych pieniądzach przed denominacją. To była najmniejsza możliwa wypłata, nie starczało mi nawet do dziesiątego na jedzenie. Co tydzień wsiadałem więc w autobus z Krakowa do Makowa, spałem u rodziców, brałem od mamy wałówę: kiszkę, kiełbasę, takie rzeczy. Dostałem mieszkanie z Huty Lenina na osiedlu Na Skarpie, gdzie zakwaterowana była większość piłkarzy. To było coś w rodzaju hotelu w bloku – miałem dwa pokoje, ale bez kuchni. Przyjechał tata i z jednego pokoju zrobiliśmy mi kuchnię. Wszystko zainstalował, podłączył gaz z butli.

Na Hutnika miałem dwa przystanki. Szedłem sobie spacerkiem, w sklepie Społem zawsze brałem bagietkę i jogurt, a potem na trening na 11.00. Po południu jedliśmy obiad na stołówce huty, razem ze wszystkimi pracownikami: mielony, zupa, ziemniaki. Potem do szkoły, technikum mechanicznego, do którego miałem z 15 przystanków tramwajem i jeszcze kawałek z buta. Zapisałem się do wieczorówki, do klasy o specjalizacji obróbka skrawaniem. Do klasy chodziłem z Mariuszem Myślewskim, który grywał już wtedy w pierwszym składzie Wisły Kraków. Kumplowałem się z nim, łączyła nas piłka. Dyrektor szkoły był wielkim kibicem, bardzo nam pomagał w lekcjach i przy egzaminach. Lekcje kończyłem o dwudziestej, wracałem, robiłem sobie jajecznicę na trzech parówkach i kładłem się spać. I tak dzień w dzień.

Pamiętam swój pierwszy mecz w pierwszym składzie. Musiałem na niego czekać praktycznie przez cały sezon. Swojego pierwszego gola strzeliłem dopiero w trzecim sezonie w Hutniku. Ale za to jaki to był mecz – derby z Wisłą Kraków na Reymonta! Za trenera Łacha przyszedł już wtedy trener Piotr Kocąb. W naszym składzie byli między innymi Węgrzyn, Koźmiński, Wesołowski, Sermak, Kowalik, Popczyński, Kasperczyk i Rozmuzga, a ja grałem na środku pomocy. W pewnym momencie Robert Kasperczyk podał mi piłkę, a że byłem obstawiony rywalami, pomyślałem, że zamiast kiwać, walnę na bramkę, to przynajmniej kontra nie pójdzie. Uderzyłem z daleka, no i weszło po samych widłach. Zrobiło się 1:0, ale ostatecznie był remis 1:1.

Romek Mączka miał sklep sportowy na Floriańskiej i powiedział przed meczem, że kto pierwszy strzeli Wiśle gola, dostanie buty Adidas Etrusco, taki model z usztywnianą podeszwą. I wiecie, o czym pomyślałem zaraz po tym golu? Właśnie o tych butach – do końca meczu miałem je przed oczami, bo nie było mnie na nie stać, a w klubie takich nie mieli. W dobre buty byli zaopatrzeni tylko zawodnicy, którzy jeździli na zgrupowania reprezentacji. Również wieczorem, zamiast przeanalizować mecz czy pomyśleć o regeneracji, zastanawiałem się, czy Romek dotrzyma słowa. Dotrzymał. Gdy dostałem te buty do rąk, to normalnie zwariowałem. Wlałem do nich wodę, założyłem je na nogi i w domu kilka godzin sobie żonglowałem, żeby rozbić korki na trening. W końcu przyszła sąsiadka, żona reprezentanta piłki ręcznej Polski Kośmidera, i mówi: „Tomek, dajże spokój, bo mi dziecko śpi”.

Hutnik miał wiele sekcji sportowych i wszyscy żyliśmy obok siebie w blokach. Przyjaźniliśmy się, nie zamykaliśmy w czterech ścianach, było trochę jak w rodzinie. Mnie wielokrotnie zapraszał na obiady Kazek Węgrzyn razem ze swoją obecną żoną Jolą. Gdy nie miałem co do garnka włożyć, to szedłem do nich. Nie wiem, czy dzisiaj któryś starszy pomógłby tak młodemu. To byli nieprawdopodobnie dobrzy ludzie. Mówili na mnie Karino albo Harnaś – że niby byłem drewniany czy mogłem drzewa wyrywać – ale wszystko z sympatią.

Ze starszych zawodników najbardziej trzymałem się właśnie z Kazkiem. Miał opla vectrę, którego ściągnął sobie z Niemiec. Zawsze mnie podwoził, zabierał na trening, czułem się wtedy jak w niebie. Kazek był kimś, ja – nikim. W późniejszych latach, gdy on grał w Austrii, a ja miałem mocną pozycję w Schalke, spotkaliśmy się podczas jakiegoś sparingu. I wtedy czułem już nad nim przewagę pod względem sportowym. Ale właśnie taki dziwny jest sport, tak to się wszystko toczy: trzeba mieć świadomość, że nic nie jest w nim dane na zawsze.

Kiedy wracałem do Makowa, opowiadałem chłopakom, jak się żyje w tym Krakowie. Nie wyczuwałem jednak z ich strony żadnej zawiści. Wręcz przeciwnie, każdy się cieszył, że komuś z Makowa się udało, że ktoś od nas wyjechał, zadebiutował w pierwszej lidze. Wszyscy przychodzili, pytali, jak to jest, kogo poznałem w szatni. Ależ to były piękne czasy! Przyjeżdżałem na przykład po sobotnim meczu w dresie Hutnika i jeszcze wieczorem graliśmy w hali w piłkę z kumplami. A w niedzielę w tym dresie cały dzień po mieście chodziłem. Byłem dumny, że reprezentuję barwy kluby, który jest w ekstraklasie.

„Dawaj, jedziemy do Krakowa do centrum” – rzucił kiedyś kolega. Naszym celem była dyskoteka studencka Pod Jaszczurami, która znajdowała się na samym rynku. Kieliszek wódki kosztował tam trzy złote. Na Maxima czy inne lepsze miejsca nie było nas jednak stać. Oczywiście jechało się tramwajem, a nie taksówką. Słynna zapaśniczka Beata Maksymow stała wtedy w tym lokalu na bramce. W środku często dochodziło do przepychanek czy nawet bójek. I podczas tego mojego pierwszego wyjścia od razu dostałem w ryj. Przypadkowo, bo ktoś pomylił mnie z jakimś innym wysokim gościem. Do dziś się z tego śmieję. Na koniec, gdzieś około pierwszej w nocy, obsługa puściła kawałek The Doors, This is the end, zapaliły się światła i trzeba było wychodzić. Napruci pobiegliśmy Floriańską, żeby zdążyć na ostatni tramwaj, bo później były ze cztery godziny przerwy w kursach. Ale choć zasuwaliśmy, to zobaczyliśmy tylko tył odjeżdżającego tramwaju. Żaden z nas nie miał w kieszeni ani grosza, tak że nie mieliśmy wyboru i ruszyliśmy do Nowej Huty z buta. Mieliśmy do przejścia ze 12 kilometrów, nogi trochę bolały, ale się szło. Na śniadanie jak zwykle jajecznica z pięciu jajek na parówkach. A potem na trening i do szkoły.

Nie wychodziłem tak jednak często, raz, może dwa razy na miesiąc. Przede wszystkim dlatego, że nie było mnie stać. Na kawę na rynku czy precla podczas spotkania z mamą i tatą mi wystarczało, ale na niewiele więcej. Cały czas dofinansowywali mnie rodzice, cały czas od nich brałem. Nie na żadne głupoty, tylko na wyżywienie. W centrum Krakowa w Cepelii pracował przyjaciel naszej rodziny i tata zawsze mi mówił, że gdyby coś się działo, gdyby brakowało mi na jedzenie czy coś, to mam nie jechać do Makowa, tylko zgłaszać się do niego. Nieraz korzystałem z tej pomocy.

Pochodziłem z małego miasteczka, ale zadebiutowałem w ekstraklasie, mimo że się ze mnie śmiali, że jestem drewniany, nie mam techniki i nigdy nie będę grał na wysokim poziomie. Życie odpłacało mi za ciężką pracę, bo naprawdę ciężko pracowałem. Andrzej Sermak, który był w tamtym czasie jedną z najlepszych dziesiątek w Polsce, zaczepił mnie kiedyś w szatni i mówi: „Ty to tak na mnie, Hajto, patrzysz, jakbyś chciał powiedzieć, że kiedyś przyjdę do ciebie po autograf”. A ja do niego: „I tak będzie!”. No i po latach, po meczu kadry z Rosją na Stadionie Śląskim, w którym strzeliłem dwa gole i jednego wypracowałem, patrzę, a Sermak stoi pod szatnią. „Tomek – mówi – podpisz mi się, dla syna”. Strasznie to było miłe. Uwierzcie mi: kiedy ktoś chce cię ośmieszyć w szatni, gdy jesteś młodym chłopakiem, to zapamiętujesz to na lata.

Hutnik to była dla mnie piękna historia. I ogromny przeskok. Musiałem jakoś wejść w środowisko zawodowych piłkarzy, przekonać ich do siebie, zakumplować się z krakusami, którzy nie są łatwymi ludźmi. Są specyficzni, zamknięci w sobie, niechętnie dopuszczają innych do siebie. Inny był Jurek Kowalik, inny Leszek Kraczkiewicz, Krzysiek Tyrpa, Krzysiek Popczyński czy Mirek Waligóra. Najbardziej byłem dumny z tego, że przecieram jakieś ścieżki, kompletnie nie mając znajomości. Nikt mi niczego nie załatwił, niczego nie dostałem dzięki protekcji albo dzięki temu, że musiało się tak stać, bo miałem nie wiadomo jaki talent. O wszystko musiałem walczyć. A to nie jest łatwe.

W Krakowie czułem się, oczywiście, lekko zagubiony, ale nie miałem żadnych kompleksów. Po prostu myślałem, że wszyscy są tacy jak w Makowie: uczciwi, normalni, pozytywni, przyjaźni i pomocni. I że każdemu można wszystko szczerze powiedzieć. Nigdy nie sądziłem, że ktoś może mnie zrobić w konia. Jechałem na takiej góralskiej werwie. W połowie te oczekiwania się zresztą sprawdziły, bo my, Hutnicy, byliśmy w dobrej komitywie.

Na początku miałem małe stypendium, po roku dostałem pełne, i to tylko dlatego, że działacze zrobili przesunięcia w budżecie i zabrali pieniądze lekkoatletom, między innymi Renacie Sosin, mistrzyni Polski na 400 metrów, która w jakimś wywiadzie dla gazety rozżalona pytała, jak to możliwe, że tak się stało. Złapałem wtedy kontuzję podczas meczu z Lechem Poznań (Marek Rzepka mnie kopnął) i spotkałem ją u masażysty, do którego chodziłem na rehabilitację. Zgadaliśmy się, powiedziałem jej, że to ja dostałem pieniądze z jej stypendium. Głupio mi się zrobiło, bo to ona była wówczas wybitnym sportowcem. Mówi: „To chodź, za te ostatnie moje pieniądze zaproszę cię na colę”. No i poszliśmy. Zaiskrzyło, zaczęliśmy się spotykać. I tak się spotykamy do dziś. Została moją żoną.

W pamięci mocno utkwił mi mecz z Motorem Lublin: prowadziliśmy do przerwy, a skończyło się na 2:2. Po spotkaniu ktoś w autokarze wstał i zaczął rozdawać pieniądze. Oczywiście nie wszystkim, tylko tym najstarszym. Pytam kumpla obok: „Co to jest? Ze stypendiami się spóźniają, a tu premia od razu w autokarze po meczu?”. A on mówi: „Cicho bądź, tamci punktów potrzebowali, dlatego skończyło się remisem”. Jako chłopak ze wsi zdębiałem. Starszyzna zdecydowała, że rezerwowi nic nie dostaną, bo i tak nie mają wpływu na zespół. To był żelazny skład – ktoś mógł wskoczyć do jedenastki tylko wtedy, gdy podstawowy zawodnik złapał kontuzję. Była jeszcze taka sytuacja, że pojechaliśmy do Lubina na spotkanie z Zagłębiem – gdybyśmy wygrali, mielibyśmy szansę nawet na europejskie puchary. Doszło wtedy w szatni do potężnej awantury między starymi, jeden drugiego posądzał o sprzedanie meczu. Kłócili się jednak chyba nie dlatego, że go sprzedali, ale dlatego, że się równo nie podzielili i nie wszyscy wzięli swoją działkę.

Pierwsze miesiące były trudne. Trenowałem z pierwszą drużyną, grałem jednak głównie w drugiej, starałem się, ale nie było łatwo. Dopiero później wszystko wystrzeliło jak z procy. Jako zawodnik Hutnika dostałem powołanie do prowadzonej przez Wiktora Stasiuka kadry młodzieżowej do lat 21 na wyjazdowy mecz z Holandią. Grałem na bocznej obronie. Na jednym skrzydle u nich Marc Overmars, na drugim Peter Hoekstra, już wtedy obaj uchodzili za wybitne talenty. Kilka razy ruszyłem jednak do przodu. W jednej sytuacji przyjąłem piłkę na udo, podbiłem i walnąłem z całej siły na bramkę. I wpadło. Wygraliśmy 3:0. A potem na wyjeździe z Anglią. Wyszliśmy z grupy i trafiliśmy na Portugalię. Tu bramka z Wisłą, tu hymn mi zagrali i dostałem koszulkę z orzełkiem, tu gol z Holandią. Troszkę zwariowałem. Zaczynałem czuć, że staję się prawdziwym piłkarzem…

Tomasz Hajto. Ostatnie rozdanie. Autobiografia

Copyright © by Tomasz Hajto 2020

Copyright © by Cezary Kowalski 2020

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Agnieszka Zygmunt, Maciej Cierniewski

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografie na okładce i na stronach rozdziałowych – Aleksander Ikaniewicz

Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2020

ISBN EPUB: 9788382100495ISBN MOBI: 9788382100488

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś

Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Tytułem wstępu
Część pierwsza
Rozdział 1. Początek
Rozdział 2. Górnik
Rozdział 3. Duisburg
Rozdział 4. Jest wiara, jest kara
Rozdział 5. Pierwszy sezon w Schalke
Rozdział 6. Schalke i inne przypadki
Wycinki z niemieckich gazet zbierane przez mojego tatę
Rozdział 7. Afera z fajkami
Rozdział 8. Hazard, czyli wygrać możesz, przegrać musisz
Część druga
Rozdział 9. Reprezentacyjne początki
Rozdział 10. Kadra Wójcika
Rozdział 11. Jerzy Engel. Mistrzostwa Świata w Korei i Japonii
Rozdział 12. Reprezentacja Janasa
Rozdział 13. Powrót do Polski
Rozdział 14. Wypadek
Rozdział 15. Polska piłka nożna
Koniec
Strona redakcyjna