To nie kraj, to ludzie - Joanna Racewicz - ebook + audiobook + książka

To nie kraj, to ludzie ebook i audiobook

Racewicz Joanna

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Początek marca. Pierwszy tydzień wojny. Zmierzch. Oglądam serwis za serwisem. Nie mogę się oderwać od informacji. Już nie ma łez. Mały chłopczyk nagrany w pociągu powtarza: „Mój tata to bohater, on teraz pomaga żołnierzom w Kijowie walczyć z naszymi wrogami. Ja z mamą wyjeżdżamy”. Serce pęka.

Dzwonek telefonu. Joasia Ziędalska-Komosińska, bliska mi bardzo, cudowna dziewczyna. „Joasiu, potrzebny ktoś, kto pojechałby na granicę. Znasz kogoś? Nie wiem – może dziennikarz, który zobaczy, co się tam dzieje i opisze. Powie o tym światu. Ilona błaga o pomoc. Mówi, że to armagedon”. Ilona Puszek – pedagożka z poradni w Hrubieszowie. Wolontariuszka, koordynatorka pomocy. Hrubieszów… Boże, moje strony. Rodzinny dom przy Zamojskiej.... Myśli pędzą z szybkością światła. Igor… praca… dom… pies… Asia coś jeszcze tłumaczy. Głos dobiega jak zza szyby. „Ja pojadę – słowa mówią się same – jestem stamtąd. Moje miejsce jest przy granicy”. Odkładam słuchawkę. Dzwonię do Ilony. Nie znamy się jeszcze, a gadamy jak koleżanki z liceum.

„Czego potrzeba?” „Wszystkiego. Przyjedź, zobaczysz. Tu jest tłum ludzi, małe dzieci. Malutkie. Trzeba pieluch, jedzenia, leków, środków czystości. I przywieź też jakiegoś psychologa. Nie radzimy sobie. Państwo? Jakie państwo? Tu nikogo nie ma. Tylko ludzie. Opadamy z sił, Joasiu. Nie pamiętam, kiedy spałam. Pomóż”.

Wiem, jacy to ludzie. Znam tych urodzonych przy granicy. Są jak armia pospolitego ruszenia. Jeśli trzeba – nie do zdarcia. Ale wojna – to nawet dla nich zbyt wiele. Ogłaszam zbiórkę na grupie „Kobiety mocy”, to samo na Instagramie, Facebooku, wśród znajomych. Przy recepcji bloku, w którym mieszkam, rośnie góra darów. Muszę mieć większy samochód. Nie zmieszczę wszystkiego. Znajomy podstawia mi dużego SUV-a. Jest pełen po dach. Zawieszenie trochę siada, ale to przecież misja. Damy radę! Jesteśmy stamtąd.

Joanna Racewicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 35 min

Lektor: Joanna Racewicz

Oceny
4,8 (38 ocen)
34
3
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przejmująca książka
10
pawelc003

Nie oderwiesz się od lektury

To bardzo trudny do przeżycia obraz wojny. Czytałam i płakałam. Ta książka kosztowała mnie bardzo dużo emocji. odchorowywalam ją kilka dni. Wojna to zawsze porażka, zawsze ból, rozpacz i tragedia. W tej książce to jest. Namacalne, przeszywające, bolesne. Ale w tym wszystkim co złe jest dobre polskie serce, ludzie, którzy nie odwrócili się od tragedii milionów uciekających przed wojną ludzi.
10
Mariusz_216

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna pozycja
00
claiire

Nie oderwiesz się od lektury

Najmocniejsza w ciągu ostatnich lat, jaka czytałam. Prawda jest okrutna.
00
paulinabo93

Nie oderwiesz się od lektury

Przerazajace bo takie prawdziwe.
00

Popularność




Wprowadzenie

Do 24 lutego 2022 roku my, Polacy, nie myśle­li­śmy o sobie zbyt dobrze. To nasza „naro­dowa” cecha. Nie umiemy doce­nić tego, co mamy, co zbu­do­wa­li­śmy, co osią­gnę­li­śmy, jak jeste­śmy silni, wytrwali, pra­co­wici i nie­złomni. Sygnał o tym, jacy jeste­śmy wspa­niali, musi przyjść z zewnątrz. Dopiero wtedy jeste­śmy w sta­nie, choć nie bez podejrz­li­wo­ści, w to uwie­rzyć. Nasza, pol­ska siła nie opiera się na kształ­to­wa­nej przez bała­mut­nych poli­ty­ków idei „wsta­wa­nia z kolan”, nie jest uro­je­niem zakom­plek­sio­nych osił­ków scho­wa­nych za bru­natną, neo­fa­szy­stow­ską fasadą, nie wyraża się przez pseu­do­ki­bi­cow­ską kse­no­fo­bię i zaścian­ko­wość. Nasza, pol­ska, spo­łeczna siła – co udo­wod­ni­li­śmy wio­sną 2022 roku – opiera się na wraż­li­wo­ści, na nie­zgo­dzie na nie­spra­wie­dli­wość oraz na nie­sie­niu pomocy tym, któ­rzy tego naj­bar­dziej potrze­bują.

Kilka tygo­dni po wybu­chu wojny w Ukra­inie, kiedy pomo­gli­śmy kilku milio­nom uchodź­ców – głów­nie kobie­tom i dzie­ciom – któ­rzy w amoku, stra­chu i nie­pew­no­ści pako­wali swoje życie w dwie walizki i ucie­kali na zachód, do Pol­ski, dotarło do nas, co mówi „świat”. A świat nas chwa­lił, zachwy­cał się nami. Zachodni, wygodny, syty, odgro­dzony men­tal­nie i fizycz­nie od ofiar wojny świat nie mógł się nadzi­wić, że przy­ję­li­śmy do sie­bie tyle ucie­ki­nie­rek i ucie­ki­nie­rów. Pytał, gdzie są nasze obozy dla uchodź­ców? Nie mógł wyjść z podziwu dla naszego ogól­no­na­ro­do­wego zaan­ga­żo­wa­nia i róż­no­rod­no­ści pomocy. I wtedy dotarło do nas – zmę­czo­nych, utru­dzo­nych poma­ga­niem, zalęk­nio­nych nie­pewną przy­szło­ścią, wydre­no­wa­nych z emo­cji i tęsk­nią­cych za snem i spo­ko­jem – milio­nów Polek i Pola­ków, że ktoś nas chwali, kom­ple­men­tuje za to, co wyda­wało nam się nor­malne, co było czy­stym odru­chem serca. Odru­chem, w któ­rym nie było czasu na myśle­nie o kon­se­kwen­cjach. Dzięki tym pocho­dzą­cym z zewnątrz pane­gi­ry­kom choć na chwilę uwie­rzy­li­śmy w to, że my, Polacy jeste­śmy nie­sa­mo­wici.

Na tę glo­ry­fi­ku­jącą nas falę od razu wsko­czyli popu­li­styczni poli­tycy, któ­rzy w sytu­acji naj­więk­szej potrzeby, kiedy każda para rąk była na wagę złota, nie wyściu­bili nosa ze swo­ich pała­ców i strze­żo­nych willi. Wyle­wali kro­ko­dyle łzy, foto­gra­fo­wali się z moż­nymi świata i mówili: „Pol­ska zdała egza­min. Pol­ska pomo­gła. Pol­ska ura­to­wała”. I mówiąc „Pol­ska”, mieli na myśli głów­nie sie­bie. Mówiąc „Pol­ska”, zapo­mi­nali o tym, że to nie rząd, nie cen­tralne insty­tu­cje, a Polki i Polacy – sami, skrzy­ku­jący się dzięki por­ta­lom spo­łecz­no­ścio­wym – uczy­nili to piękno. To nie rząd, a Polki i Polacy robili i roz­da­wali setki tysięcy kana­pek przy­jeż­dża­ją­cym do Pol­ski uchodź­com, przyj­mo­wali ich do wła­snych domów, szu­kali pracy, poma­gali w urzę­dach, znaj­do­wali lekar­stwa, opła­cali trans­port, orga­ni­zo­wali zbiórki pie­nię­dzy i darów. Zro­bi­li­śmy to nie dzięki rzą­dowi, ale w pierw­szych tygo­dniach nawet wbrew niemu.

Kiedy 24 lutego 2022 roku wystar­to­wa­li­śmy w tym mor­der­czym biegu, nie spo­dzie­wa­li­śmy się, że będzie to mara­ton, a nawet ultramara­ton. Więk­szość z nas była przy­go­to­wana tylko na sprint. Poma­ga­li­śmy, jak mogli­śmy, na tyle, na ile było nas stać.

Wła­snymi siłami zaże­gna­li­śmy jeden z naj­więk­szych kry­zy­sów migra­cyj­nych w naj­now­szych dzie­jach Europy. Poka­za­li­śmy, w jak wspa­niały spo­sób jeste­śmy w sta­nie zjed­no­czyć się w słusz­nej spra­wie. Jak mądrze potra­fimy poma­gać i zmie­niać świat.

Warto byłoby, żeby­śmy – w chwi­lach zwąt­pie­nia, poli­tycz­nej próby, pogłę­bia­ją­cych się podzia­łów ide­olo­gicz­nych – pamię­tali o tym, jak nie­sa­mo­wi­tym jeste­śmy spo­łe­czeń­stwem i że zjed­no­czeni możemy prze­no­sić góry.

Świat będzie o tym pamię­tał bar­dzo długo. Pamię­tajmy i my, bo „nasz naród jak lawa”.

Tomasz Sobie­raj­ski

Wstęp

WSTĘP

Gigan­tyczne, pospo­lite rusze­nie – tak wyglą­dało pol­skie poma­ga­nie w pierw­szych dniach wojny. Jego skala prze­ro­sła wszyst­kie wyobra­że­nia. Ruszy­li­śmy w stronę gra­nicy ze wszyst­kich stron kraju, bo wła­śnie tam trzeba było rzu­cić „wszyst­kie ręce na pokład”. Nie było żad­nego „kie­row­nic­twa”, nikt nikim nie mode­ro­wał, nie wyda­wał roz­ka­zów. Swoją moc poka­zały media spo­łecz­no­ściowe – to tam skrzy­ki­wali się wolon­ta­riu­sze, tam ogła­szali zbiórki albo apele: „Zbie­ram kon­wój w stronę Kijowa, mamy już cztery samo­chody, ktoś chce dołą­czyć?”

To był czas pora­ża­ją­cych kole­jek na przej­ściach gra­nicz­nych. Czas stra­chu, nie­pew­no­ści i tra­ge­dii. Ukra­ińcy nie musieli wołać o pomoc – pomoc przy­cho­dziła spon­ta­nicz­nie. Być może odży­wały spo­pie­lałe rodzinne wspo­mnie­nia, może górę brała zwy­kła ludzka empa­tia.

W Zosi­nie, Hre­ben­nym, Dołho­by­czo­wie, Kor­czo­wej, Kro­ścienku, Medyce i Doro­hu­sku – jeden po dru­gim – wyra­stały namioty, a w nich – stoły z kanap­kami, zupą, sto­sami pie­luch i środ­ków czy­sto­ści. Pierw­szy kon­takt z „nor­mal­no­ścią” dla spo­nie­wie­ra­nych i upo­ko­rzo­nych ucie­ki­nie­rów. Tro­ska w naj­czyst­szej postaci. Czu­łość na dru­giego czło­wieka – jakby wyjęta z noblow­skiej mowy Olgi Tokar­czuk. Słowo stało się cia­łem. Ludzie ruszyli ławą. Mocar­stwowa obse­sja jed­nego czło­wieka wyzwo­liła w set­kach tysięcy uśpioną potrzebę poma­ga­nia. Przy­schnięte zia­renko dobroci. Nie, nie chcę udo­wad­niać, że wojna ma sens. Nie ma.

Zabi­ja­nie nie­win­nych ludzi i ruj­no­wa­nie ich domów może wyzwa­lać w obser­wa­to­rach anioły, ale też bestie. Ide­ow­ców goto­wych oddać ostat­nią koszulę albo szmal­cow­ni­ków, któ­rzy nie zawa­hają się sprze­dać brata za garść monet. Życie.

Chcia­łam je poka­zać. Zare­je­stro­wać, opi­sać, zapa­mię­tać. Poje­cha­łam na wschód, bo taka była moja potrzeba. Bo jestem stam­tąd.

Joanna Race­wicz

Tysiąc do jednego

TYSIĄC DO JED­NEGO

Łóżko obok łóżka. Jak w woj­sku. Rzędy i sze­regi. Od okien do try­bun. Od jed­nej bramki do dru­giej. Hala Hru­bie­szow­skiego Ośrodka Sportu i Rekre­acji wypeł­niona po brzegi. Polówki stoją nawet na miej­scach dla kibi­ców. Tłok. Teraz na pewno jest tu wię­cej niż pół tysiąca ludzi. W miej­scu, które ni­gdy nie było prze­wi­dziane na gigan­tyczne przy­tu­li­sko dla wojen­nych ucie­ki­nie­rów.

Pod ścianą na polo­wym łóżku sie­dzi chło­piec. Ma jakieś jede­na­ście, może dwa­na­ście lat. Ciemne włosy, szara bluza z kap­tu­rem. Wygląda, jak zwy­kły nasto­la­tek. Jest sam. Rysuje. Prze­cho­dzę obok, spo­glą­dam mu przez ramię. Dom. Spa­dzi­sty dach, okna z firan­kami, na para­pe­tach chyba doniczki z kwia­tami. Drzwi, klamka. Dróżka, przy niej płot i kot na pło­cie. Dym z komina. Kilka moc­nych ruchów dło­nią, raz koło razu. Krzyż. Nary­so­wał krzyż tuż obok domu. Przy­sia­dam przy nim.

– Masz ochotę na coś do picia? – pytam.

Uśmie­cha się nie­śmiało. Upew­niam się, czy mnie rozu­mie. Kiwa głową. Dookoła nikogo doro­słego. Zasta­na­wiam się, gdzie jego mama? Nie pytam. Nie jestem pewna, czy chce roz­ma­wiać. Czy ktoś mu towa­rzy­szy? Tak, jest z bab­cią. Poszła spraw­dzić, jak mogą się dostać do Ber­lina. Tam mieszka jego cio­cia, sio­stra mamy. Przy sło­wie „mama” chłopcu szklą się oczy. Uważne, smutne, nad wiek doj­rzałe. Odwraca głowę, rękaw wędruje w oko­lice twa­rzy. Długa cisza. Cze­kam. Mogę mu teraz tylko towa­rzy­szyć.

Trza­skają drzwi. Chło­pak w sekundę zwija się w kłę­bek, kur­czowo łapie mnie za rękę. Kredki roz­sy­pują się po pod­ło­dze. Tur­lają we wszyst­kie strony.

– Spo­koj­nie. To drzwi, tylko drzwi. Ktoś zamknął je za mocno, to przez nie­uwagę i prze­ciąg. Już dobrze.

Co się mówi dziecku, które ucie­kło przed wojną i boi się każ­dego gwał­tow­nego odgłosu? Mija chwila, zanim uścisk osłab­nie. Chło­pak pro­stuje plecy, łapie oddech. Sta­ran­nie wygła­dza zmięty rysu­nek.

– Jestem Anton – mówi. – Anton z Żyto­mie­rza.

Wraca bab­cia. Drobna, szczu­pła, w żół­tym bez­rę­kaw­niku. Zmę­czona dłoń, szczu­płe, spra­co­wane dło­nie. Ciężko siada na łóżku obok.

– Polaki dla nas takie dobre. – Podaje mi przy­nie­sioną w papie­ro­wym kubku her­batę . Miłe. Prze­cież nie miała poję­cia, że przy posła­niu poza Anto­nem będzie ktoś jesz­cze.

– Już piłam, dzię­kuję. Może Anton ma ochotę?

„Żyto­mierz” – odtwa­rzam w myślach mapę i ostat­nie donie­sie­nia z wojny. Kilka dni temu, na początku marca, mia­sto było bom­bar­do­wane. Rakiety spa­dły na bazę lot­ni­czą, szpi­tal i kilka domów. Zgi­nęły cztery osoby, wśród ofiar było dziecko.

– Tata Antona poszedł do armii. Dostał powo­ła­nie na samym początku. Nawet gdyby nie dostał i tak by poszedł. – Cichy głos star­szej pani wyrywa mnie z odrę­twie­nia. – Bar­dzo pła­kał, gdy – to było jesz­cze w lutym – cho­wali synka Sier­hieja, kolegi z pracy. Rodzice nie powinni cho­wać dzieci. Dzieci, takie małe, nie powinny grze­bać rodzi­ców.

Słowa znów grzę­zną w gar­dle. To nie koniec tej histo­rii.

– Sie­dzie­li­śmy we troje z Leną w piw­nicy u sąsia­dów. Oni wyje­chali, oddali nam klu­cze. Każ­dego dnia dołą­czali kolejni ludzie. Była młoda dziew­czyna z malutką córeczką. Mała miała może kilka mie­sięcy. Taka była grzeczna, spo­kojna. Cały czas spała. Nawet alarm jej nie budził. Tylko ta jej mama cią­gle cho­wała się w kąt i pła­kała. Nic nie chciała mówić, tylko pła­kała. Lena chciała jej pomóc, poroz­ma­wiać. Nie chciała. Któ­re­goś dnia zapy­tała, czy ktoś ma jakieś jedze­nie dla nie­mow­ląt, bo jej się skoń­czyło. Skąd jedze­nie dla nie­mow­ląt w schro­nie? Lena powie­działa: „Ja pójdę, przy­niosę. Wiem, gdzie jest otwarty sklep”. Zabili ją. Ni­gdy się nie dowiemy jak. Mówią, że odła­mek rakiety. Nie wiem. Moja córeczka nie żyje.

Anton wtula się w bab­cine kolana. Mocno, aż bie­leją kostki na dłoni. Star­sza pani sie­dzi bez ruchu, jak kamienny posąg.

– Polaki dla nas takie dobre – powta­rza za bab­cią Anton. Dzie­cinny gło­sik, stłu­miony, jesz­cze przed muta­cją. Bar­dziej domy­ślam się wypo­wia­da­nych słów, niż je sły­szę.

Chwila, kiedy zatrzy­muje się czas. Żadne słowo nie prze­cho­dzi przez gar­dło. Sie­dzi przede mną matka, która stra­ciła córkę. Syn, któ­remu zabrano mamę. Dziecko ogra­bione z domu, rodziny, bez­pie­czeń­stwa, rado­ści. Z poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, mami­nych uści­sków i ojcow­skich poła­ja­nek. Zabrano mu dzie­ciń­stwo, szkolną ławkę, kole­gów, spo­tka­nia na podwórku. Sie­dzi przede mną dziecko, któ­remu zafun­do­wano kosz­mar. Ale nie wiem jesz­cze wszyst­kiego.

– Cho­wa­li­śmy Lenę na podwórku, w nocy, zaraz przed drogą. – Bab­cia Antona poka­zuje zdję­cie w tele­fo­nie. Led­wie widać zarys kamie­nicy, grupka ciem­nych postaci. Tylko krzyż odbija się wyraź­niej na tle jaśniej­szej ściany. Drew­niany, zbity z dwóch desek. Taki nary­so­wał Anton. Takie sta­wiano w War­sza­wie, kiedy trzeba było szybko grze­bać ofiary Powsta­nia. – Zie­mia była twarda jak skała. A ja kopa­łam grób dla mojej Leny.

Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć. Jakby to był zły film, kosz­mar i zaraz się zbu­dzimy. Anton poma­gał ubie­rać mamę. Sam chciał. Bar­dzo pro­sił. Mówił, że tak się chce z nią poże­gnać. Mie­li­śmy w schro­nie tylko parę jej rze­czy. Nie było w czym wybie­rać. Dali­śmy Leniu­szy zie­loną sukienkę w kwiaty. Lubiła ją. Była w niej na uro­dzi­nach Antonka. Tych ostat­nich, na któ­rych był tata i tort. Pamię­tasz?

Bab­cia mocno przy­tula wnuka. Drob­nymi ramion­kami wstrząsa szloch. Krótki oddech. Chło­piec z tru­dem łapie powie­trze. Tulę go mocno, nie­wiele młod­szego od mojego synka. Nie spo­sób zebrać myśli.

– Pomóc? – Mocny męski głos. – Mogę pomóc? – pyta jesz­cze raz.

Star­sza pani uśmie­cha się led­wie dostrze­gal­nie.

– Znam tego czło­wieka – mówi w moją stronę – Marek, to on nas tu przy­wiózł.

Wysoki, postawny młody czło­wiek w mun­du­rze stra­żaka z naszywką OSP Kowa­lewko. Pogodna twarz, jasne oczy, kil­ku­dniowy zarost. W gór­nej kie­szeni bluzy kilka liza­ków. Wyciąga dwa, daje Anto­nowi. Męskim gestem dotyka ramie­nia. Domy­ślam się, że te sło­dy­cze mają szcze­gólne zna­cze­nie.

– Marek. – Uścisk nie­mal miaż­dży mi rękę. Pro­szę o roz­mowę. Chyba jest zasko­czony.

– Ze mną? – pyta. – O czym?

– O podróży do Żyto­mie­rza. Na począ­tek.

To była wtedy linia frontu. Marek uśmie­cha się nie­pew­nie. Nie wygląda na wylew­nego. Sia­damy na try­bu­nach z wido­kiem na morze ludzi. Tłum wygnań­ców. Za oknem zapar­ko­wany stary auto­bus. Auto­san. Nie do zdar­cia. Pol­ska kon­struk­cja, dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nia. Stra­żacy z Kowa­lewka dostali go od kole­gów ze służby wię­zien­nej w Wej­he­ro­wie. Jeź­dził w szkole kade­tów na ćwi­cze­nia, teraz służy do rato­wa­nia życia. Nie, nie jest pan­cerny. Nie ma wzmoc­nio­nych szyb. Z przodu pęk­nię­cie. Spora rysa. Ślad po odłamku.

Z Żyto­mie­rza – poza Anto­nem i bab­cią i trzy­dzie­ścior­giem uchodź­ców – jechało jesz­cze dwóch ukra­iń­skich żoł­nie­rzy. Byli powo­łani w pierw­szych dniach wojny do obrony Kijowa. Obaj ciężko ranni. Tra­fili do szpi­tala, bez kon­taktu ze świa­tem, bez tele­fo­nów komór­ko­wych. Rodziny dawno temu dostały wia­do­mość, że pole­gli. I wła­śnie się zna­leźli. Mie­siąc póź­niej. Chcą wra­cać do domów, do Wło­dzi­mie­rza. Wsia­dają do pol­skiego auto­busu i opo­wia­dają histo­rię wartą filmu.

– Wiesz, czego mi szkoda? Że nie zoba­czę twa­rzy ich bli­skich, gdy staną w progu. Cud zmar­twych­wsta­nia.

Dla­czego jeź­dzi tam, gdzie świsz­czą poci­ski? W imię zasady: „Bogu na chwałę, ludziom na ratu­nek”. To słowa ze stra­żac­kiej przy­sięgi . Zło­żył ją pięć lat temu. Od pię­ciu jest jej wierny. Teraz też nie zasta­na­wia się – działa. Nie jeź­dzi sam, ma kole­gów z jed­nostki, choć przy­znaje, że dalej – do Irpie­nia, Buczy i Char­kowa, i Mariu­pola – wybiera się bez ich towa­rzy­stwa. To jego trasa. Trzeba było tylko szybko uak­tu­al­nić pasz­port. Długo nie był potrzebny. Urząd woje­wódzki w Byd­gosz­czy się posta­rał. Cztery dni wystar­czyły na for­mal­no­ści.

Marek Koń­czew­ski, stra­żak, ratow­nik medyczny:

– Nie wie­rzy­łem, że wojna wybuch­nie. Tak, sły­sza­łem o kon­cen­tra­cji wojsk rosyj­skich przy gra­nicy, o manew­rach i poli­go­nach, ale jak chyba więk­szość byłem prze­ko­nany, że to tylko próba sił, blef gościa, który chce zostać carem, ale ni­gdy się do tego nie posu­nie. Aż tu przy­cho­dzi dwu­dzie­sty czwarty lutego, czwar­tek. Szok. Pierw­sza myśl? Zawsze lubi­łem czy­tać o woj­nie. Wspo­mnie­nia boha­te­rów, opisy bitew i stra­te­gii. W histo­rycz­nych książ­kach. Ale nie na bie­żąco, w inter­ne­cie. Kom­pletny absurd. Nie mogłem się z tym zgo­dzić. Nie mie­ściło mi się w gło­wie. Byłem prze­ko­nany, że ruscy roz­jadą Ukra­inę w dwa, trzy dni, a tu nie­spo­dzianka. Za nami tydzień za tygo­dniem, a Ukra­ina wal­czy. Decy­zja o przy­jeź­dzie na gra­nicę zapa­dła bar­dzo szybko. Co mie­li­śmy do roboty w swoim powie­cie nakiel­skim? Sie­dzieć na tyłku i cze­kać na „alarm dla jed­nostki”? Można, ale nasz komen­dant, były żoł­nierz GROM-u, uznał, że tu jeste­śmy bar­dziej potrzebni. I miał rację. Naj­pierw przy­je­cha­łem sam jako ratow­nik. Dwu­dzie­stego siód­mego lutego byłem na gra­nicy. I to był kosz­mar. Nie dzia­łało nic poza ludz­kimi odru­chami. Ława ludzi po obu stro­nach szla­banu, kolejki po dzie­sięć kilo­me­trów. Nie­ludzki mróz. Szlag mnie tra­fiał. Cho­dzi­łem po gra­nicy, dwa­na­ście, osiem­na­ście godzin każ­dego dnia, z ple­cacz­kiem w moich fluo ciusz­kach, w czapce i ręka­wicz­kach od wolon­ta­riu­szy, bo wła­snych nie wzią­łem, i zasta­na­wia­łem się, gdzie, do cho­lery, jest pań­stwo? Gdzie kraj, ci faceci w roz­pię­tych koszu­lach, któ­rzy wystę­po­wali na okrą­gło w tele­wi­zji i mówili, że „rząd robi wszystko, żeby pomóc”. Komu, pytam? Byłem tam i żad­nej pomocy nie widzia­łem. Widzia­łem za to ludzi z odmro­żo­nymi sto­pami i rękami, któ­rym trzeba było udzie­lać pomocy pod gołym nie­bem. Dosłow­nie. Wtedy nie było namio­tów. Nie było nawet pro­wi­zo­rycz­nych wiat. Spró­buj oczy­ścić rany po odmro­że­niu, głę­bo­kie, pra­wie do kości i zało­żyć opa­tru­nek przy zaci­na­ją­cym śniegu, na wie­trze, pod kępą zaro­śli. Nie było innego schro­nie­nia. Hre­benne było w tam­tych dniach wiel­kim poli­go­nem prze­trwa­nia. Gdyby nie ludzie, byłaby tra­ge­dia. Musia­ła­byś mówić o ofia­rach kole­jek na pol­sko-ukra­iń­skich przej­ściach, a nie ofia­rach ostrza­łów i bom­bar­do­wań. Udało się na szczę­ście oczy­ścić stopy temu chło­pa­kowi, posma­ro­wać, czym trzeba, owi­nąć dokład­nie. Jego buty były całe mokre, zdarte, widać, że prze­szedł w nich kawał drogi. Któ­ryś z kole­gów z miej­sco­wej straży pobiegł do domu. Miał podobny roz­miar, przy­niósł wła­sne. Tak to dzia­łało. W życiu nie widzia­łem takiego czynu spo­łecz­nego. Nie było dyry­genta, sztabu, jakie­goś kie­row­nic­twa. Wystar­czyło powie­dzieć: „Idzie matka z nie­mow­lę­ciem”, a już ktoś leciał do domu i grzał kaszkę, żeby dać coś cie­płego. Ktoś biegł z okry­ciem, ktoś pytał, czy może pomóc ponieść malu­cha.

Spo­ty­ka­łem wolon­ta­riu­szy z każ­dego krańca Pol­ski, przy­jeż­dżali ze świata. Psia­krew, nawet mnie ści­snęło parę razy za gar­dło.

– Kiedy naj­moc­niej?

– Chyba wtedy, gdy star­sza pani z Char­kowa pode­szła do mnie i ze łzami w oczach powta­rzała: dia­kuju, dia­kuju, dia­kuju. Łamał się głos i jej, i mnie. Wtedy poczu­łem, że takie dia­kuju zna­czy dużo wię­cej. Podzię­ko­wa­nie od kogoś, komu naprawdę ratu­jesz życie, waży znacz­nie wię­cej niż takie, które sły­szysz, gdy komuś pomo­żesz zdjąć kota z dachu. Nie chcę try­wia­li­zo­wać. W sytu­acjach skraj­nych słowa zna­czą coś cał­kiem innego niż w codzien­nym życiu.

– Kiedy zaczą­łeś jeź­dzić w głąb Ukra­iny?

Gdy przy­je­cha­łem drugi raz, na początku marca. Z trzema kum­plami z jed­nostki. Spa­ko­wany w dwa ple­caki. W jed­nym sprzęt do ratow­nic­twa medycz­nego, w dru­gim moje rze­czy. Tak, zga­dłaś. Ten mniej­szy to moje oso­bi­ste graty. Ten więk­szy jest do pracy. Komen­dant dał nam auto­bus i kazał robić co trzeba.

Auto­bus w funk­cji domu na kół­kach. Na sie­dze­niach zaraz za kie­rowcą rze­czy­wi­ście leżą dwa ple­caki. W mniej­szym bluza, bie­li­zna, mała kosme­tyczka. Ma wystar­czyć na co naj­mniej dwa tygo­dnie. W więk­szym sterta ban­daży, pla­strów, wenflo­nów, leków. Bez­cenne na fron­cie. Jeste­śmy sami. Marek wciąż opo­wiada o kole­gach, ale w oko­licy nie widzę żad­nego.

– Wyje­chali kilka dni temu. Ja też cza­sem wra­cam do domu na kilka dni. Prze­pa­ko­wać się, prze­prać, zła­pać dystans. I wra­cam. Dla­czego sam? Nie wszy­scy decy­dują się zapusz­czać tam, gdzie strze­lają. Nie dziw się. Ktoś mnie już pytał, dla­czego ryzy­kuję. Mam pro­stą kal­ku­la­cję. Spójrz na mnie, nie mam rodziny, żony, dzieci. Nie­wiele ryzy­kuję. Za nikogo poza sobą nie odpo­wia­dam. Nikt za mną nie tęskni. W razie sku­chy nie skrzyw­dzę nikogo tak, jak­bym skrzyw­dził, będąc głową rodziny. Ja jeden i pięć­dzie­siąt miejsc w auto­bu­sie. Pięć­dzie­siąt ist­nień do oca­le­nia. Nie pro­wa­dzę jakiejś zaan­ga­żo­wa­nej buchal­te­rii, ale sza­cuję, że do tej pory mogłem przy­wieźć z Ukra­iny około tysiąca osób. To mój prze­licz­nik. Jeden do tysiąca. Tysiąc do jed­nego. Nie ma co sobie strzę­pić języka po próż­nicy. I żeby była jasność, to nie ma nic wspól­nego z potrzebą adre­na­liny w życiu. Ona wydziela się, jak by to powie­dzieć, przy oka­zji. Czy się boję? Pew­nie, że tak. Strach pomaga uni­kać głu­pich błę­dów. Gdyby coś się stało i tak było warto. Byle tylko salwę na koniec równo strze­lili.

Dystans i czarne poczu­cie humoru. Cały Marek.

– Pamię­tasz bom­bar­do­wa­nie bazy w Jawo­ro­wie?

Pora­nek, 13 marca. Rosyj­skie poci­ski spa­dają na poli­gon w Jawo­ro­wie i bazę woj­skową we wsi Sta­rzy­ska. W pro­stej linii nie­całe osiem­na­ście kilo­me­trów od gra­nicy w Medyce. Suk­ces Rosjan. Komu­ni­kat Kremla brzmiał: „W tych obiek­tach kijow­ski reżim roz­mie­ścił cen­trum szko­le­niowe i koor­dy­na­cyjne dla zagra­nicz­nych najem­ni­ków oraz maga­zyn broni i sprzętu woj­sko­wego pocho­dzą­cych z zagra­nicy. W wyniku ude­rze­nia uni­ce­stwiono do stu osiem­dzie­się­ciu zagra­nicz­nych najem­ni­ków oraz dużą par­tię zagra­nicz­nej broni”.

Kijów potwier­dził śmierć trzy­dzie­stu pię­ciu ludzi, wyłącz­nie ukra­iń­skich żoł­nie­rzy.

– Byli­śmy wtedy bar­dzo bli­sko. Dzień wcze­śniej przy­je­cha­łem do Lwowa po grupę ludzi do ewa­ku­acji. Było wcze­śnie rano. Wyje­cha­li­śmy o świ­cie wła­śnie po to, żeby unik­nąć ostrzału, który naj­czę­ściej zaczy­nał się wie­czo­rem albo około połu­dnia. Wtedy pierw­szy raz poczu­łem, jak to jest, kiedy „trzę­sie się zie­mia”. Musia­łem zatrzy­mać auto­bus, bo nie było wia­domo, z któ­rej strony lecą poci­ski i ile jesz­cze ich spad­nie. Ludzie krzy­czeli. Mia­łem auto­bus pełen ucie­ki­nie­rów, któ­rzy już nie chcieli sły­szeć wojny, a my byli­śmy bar­dzo bli­sko pie­kła. Może cztery kilo­me­try od tej bazy i poli­gonu. To nie był czas na dywa­ga­cje. Musia­łem jechać. Jedyna moja myśl wtedy brzmiała tak: „do rucho­mego celu jed­nak trud­niej się strzela”. To pru­łem do przodu, pró­bu­jąc tylko omi­jać dziury w dro­dze i leje po bom­bach.

Albo Czer­ni­hów. Kilka dni póź­niej. Kawa­łek za Kijo­wem. Niby „tylko” sześć­set kilo­me­trów od gra­nicy, ale trzeba było jechać w jedną stronę ponad sie­dem­na­ście godzin. Ruscy pro­wa­dzili atak na sto­licę, pró­bo­wali okrą­żać mia­sto także od pół­nocy. Drogi były w ruinie, wiele z nich zami­no­wa­nych, o poru­sza­niu się po nich zapo­mnij. Trzeba było tele­pać się bokiem i objaz­dami. W Ukra­inie poję­cie „droga” jest względne. Teraz zde­cy­do­wa­nie względne. Mało bra­ko­wało, a wyle­ciał­bym w powie­trze. Omi­ja­łem wła­śnie potężną dziurę w dro­dze, trzeba było tro­chę zje­chać na pobo­cze. A tu mina. Leżała ot tak na asfal­cie. Duży, „wąsaty” kawa­łek żela­stwa. Omi­ną­łem z hono­rami, poma­lutku. Powia­do­mi­łem kogo trzeba. To dla­tego jazda potrafi tyle trwać. Musie­li­śmy zostać na noc w mie­ście, w schro­nie. Piw­nica w jed­nym z domów, która pew­nie od dawna już rato­wała ludzi. Na ścia­nach rysunki, na pod­ło­dze mate­race, koce, śpi­wory. Na szaf­kach pod ścia­nami tro­chę kon­serw, pokro­jony w pajdy chleb. Pozory życia w nie­nor­mal­nych cza­sach. W nocy kolejny nalot. Niech nikt mi nie mówi, że cho­dziło o cele woj­skowe. Piw­nica, w któ­rej sie­dzie­li­śmy, była na osie­dlu dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Rakiety waliły zaraz obok. Modli­łem się, żeby auto­bus oca­lał, bo bez niego cała akcja nie mia­łaby sensu. Tynk sypał się na głowę. Może to i naiwne, ale do tej pory myśla­łem, że takie sceny to tylko w fil­mach o woj­nie. A tu wszystko dzieje się naprawdę. To ani film, ani ćwi­cze­nia. Mia­łem umó­wio­nych ludzi do zabra­nia na rano. Zadzia­łali wolon­ta­riu­sze i koor­dy­na­to­rzy z obu stron gra­nicy. Znowu ludzie. Sieć, która powstała, bo była taka potrzeba. Prze­ra­żo­nych miesz­kań­ców Żyto­mie­rza, Lwowa czy Czer­ni­howa nie ewa­ku­uje prze­cież „pań­stwo”, tylko czło­wiek. Ma twarz, imię i nazwi­sko. Jest jed­nym z wielu, któ­rym świat nie postawi pomnika.

Pięć­dzie­siąt osób, dokład­nie tyle mogę zmie­ścić w auto­bu­sie. To nawet tro­chę ponad normę. Jest ścisk. Przy­szło tro­chę wię­cej. Wiesz, jak to jest spoj­rzeć w twarz tym, któ­rzy już się nie zmie­ścili? Nie wiem, jak bym sobie z tym pora­dził, gdyby nie asy­sta żoł­nie­rzy ukra­iń­skich. Oni spraw­dzali listę tych, któ­rych mam zabrać. Byli umó­wieni. Dla kil­ku­na­stu osób zabra­kło miejsc. Mam ich twa­rze przed oczami. Cho­lera. Każde słowo jest bez sensu. Musie­li­śmy cze­kać na zgodę na wyjazd. Kole­dzy z woj­ska mówią: „Nie masz co ruszać, droga roz­wa­lona, trzeba przy­go­to­wać”. Cze­kamy. Kilka godzin po naszym wyjeź­dzie na Czer­ni­hów znów spa­dły bomby. Nie mogłem pozbyć się myśli – czy zgi­nął ktoś z ludzi, któ­rych zosta­wi­łem? W życiu nie sądzi­łem, że będę miał takie obse­sje. Pró­buję do tego nie wra­cać. Naj­chęt­niej zasło­nił­bym szyby, żeby ci, któ­rzy się zmie­ścili, nie musieli patrzeć na kra­jo­braz za oknem. Z daleka widzia­łem cywilne auto na pobo­czu. Jeśli kto­kol­wiek w nim był, nie miał szansy prze­żyć. Znam się na tym, nie­raz jeż­dżę do wypad­ków. To nie był wypa­dek. To total­nie irra­cjo­nalne. Wyobraź sobie – mijasz samo­chód porwany na strzępy. A kiedy koń­czy się dzień i się­gasz po inter­net, czy­tasz, że na dro­dze z Czer­ni­howa do Kijowa ruscy gra­nat­ni­kiem RPG roz­wa­lili oso­bówkę, którą ucie­kała rodzina z Soko­łówki. Matka i dwoje dzieci. Wszy­scy zgi­nęli. Nie byli dla nikogo groźni. Chcieli tylko prze­żyć ten zły sen.

Dzwoni tele­fon Marka. Igor, ofi­cer służby bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny. To on zawia­duje potrze­bami, wyjaz­dami, bez­pie­czeń­stwem. Jest łącz­ni­kiem mię­dzy potrze­bu­ją­cymi pomocy a tymi, któ­rzy mogą pomoc ofia­ro­wać. Ma kon­takty w całej Euro­pie. Jak to działa? Tak jak teraz. Igor mówi: „Potrzeba zabrać ze Lwowa parę osób. Możesz?”. Marek dzwoni do swo­jego komen­danta. Zgoda jest for­mal­no­ścią. Tan­kuje auto­bus, pakuje po dach pomoc huma­ni­tarną z zaple­cza HOSiR-u i jedzie. Kiedy potrzebny jest sprzęt woj­skowy – hełmy, kami­zelki, mun­dury – jedzie do Piotr­kowa Try­bu­nal­skiego. Nie, nie ma tam żad­nych pań­stwo­wych maga­zy­nów z mili­ta­riami. Jest czło­wiek, który opra­co­wał wzór mun­duru polo­wego, któ­rego nie chciała pol­ska armia, a który teraz może się przy­dać armii ukra­iń­skiej. Cza­sem przed i za auto­busem Marka jedzie uzbro­jona obstawa. Chłopcy z ukra­iń­skiego woj­ska, spe­cjalni wysłan­nicy od Igora. Jeśli to konieczne. Na miej­scu Marek wyła­do­wuje jedze­nie dla tych, któ­rzy zostają. I zabiera tych, któ­rzy chcą wyje­chać. Ot, cała filo­zo­fia. Puz­zle, które ide­al­nie do sie­bie pasują. Cza­sem któ­ryś wypa­dał. Tak było, kiedy Marek wra­cał z jed­nego z kur­sów z pomocą huma­ni­tarną. Auto­bus wyjeż­dżał z kraju zatan­ko­wany do pełna, z zapa­sem dwu­stu trzy­dzie­stu litrów paliwa w kani­strach. Na wypa­dek, gdyby w Ukra­inie nie było szans na nie­usz­ko­dzoną sta­cję ben­zy­nową.

Szczę­śli­wie zapas nie był potrzebny i kani­stry wró­ciły w bagaż­niku nie­tknięte. No i się zaczęło. Pol­ska służba celna na przej­ściu w Zosi­nie uznała, że to prze­myt. Nie pomo­gło poka­zy­wa­nie doku­men­tów i fak­tur potwier­dza­ją­cych zakup paliwa w Pol­sce.

– Sza­nowna pani, jestem stra­ża­kiem, jeż­dżę z pomocą huma­ni­tarną, zro­bi­łem tym auto­bu­sem ponad trzy­dzie­ści tysięcy kilo­me­trów po Ukra­inie, prze­myt mi nie w gło­wie. Jestem gotowy oddać baniaki do eks­per­tyz, żeby można było stwier­dzić, czy zawar­tość jest z pol­skich rafi­ne­rii, czy pocho­dzi z Ukra­iny.

– Bez dys­ku­sji. Pro­szę wje­chać na kanał, jest pan podej­rzany o nie­upraw­nione wwo­że­nie do kraju Wspól­noty nie­le­gal­nego paliwa. Musimy spraw­dzić, co jesz­cze jest w pana samo­cho­dzie.

Stra­szyli man­da­tem za dwa tysiące, skoń­czyło się na sied­miu­set zło­tych. Potem trzeba było raz jesz­cze prze­kro­czyć gra­nicę i zosta­wić dodat­kowe paliwo po ukra­iń­skiej stro­nie. W prze­ciw­nym razie trzeba by ure­gu­lo­wać rachu­nek za poda­tek i akcyzę, które już raz były opła­cone przy zaku­pie na sta­cji w Hru­bie­szo­wie.

– Wiele było we mnie żalu. Nie mogłem pogo­dzić się z oskar­że­niem o prze­myt w sytu­acji, gdy jecha­łem z pomocą, a nie wizją szyb­kiego zarobku.

Samo­chód tra­fił do bazy pojaz­dów uży­wa­nych do nie­le­gal­nego han­dlu. Trudno to wyma­zać. Trudno też wyma­zać z pamięci obrazy z Buczy wyzwo­lo­nej spod rosyj­skiej oku­pa­cji.

– Poje­cha­łem tam na początku kwiet­nia. Mia­łem na pokła­dzie kil­ka­set czar­nych wor­ków na ciała. Leżały na ulicy. Widok, któ­rego nie spo­sób zapo­mnieć. Moim zada­niem było dostar­czyć worki żoł­nie­rzom z miej­sco­wej jed­nostki. Tylko tyle. Ale nie dało się zamknąć oczu. Powiem wprost – trzeba było kilka razy zatrzy­mać auto­bus, wysiąść i prze­cią­gnąć mar­twego czło­wieka na pobo­cze. Każdy miał zwią­zane z tyłu ręce i nogi. To naprawdę wyglą­dało, jak gigan­tyczna egze­ku­cja, wście­kły, zwie­rzęcy akt zemsty. Co czuję? Mam powie­dzieć prawdę? To nie nadaje się do druku, uwierz mi.

Chcesz wie­dzieć, jakie to uczu­cie dowie­dzieć się o śmierci kum­pla? Opo­wiem ci. Wita­lij był tuż przed czter­dziestką. Wysoki, postawny facet. Jeź­dził ze mną w kon­wo­jach. Cza­sem był moim nawi­ga­to­rem. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się. Jak prze­ży­jesz z kimś ostrzał rakie­towy i nie­jedną noc w mokrej piw­nicy – wiesz o nim wszystko. Tym razem jecha­li­śmy na dwa samo­chody. Ja mia­łem mieć kurs do Izium, on – do Char­kowa. Tuż przed roz­wi­dle­niem dróg dostaję infor­ma­cję od naszego koor­dy­na­tora, Igora: „zmiana pla­nów – ty do Char­kowa, Wita­lij do Izium”. OK, roz­kaz to roz­kaz. Zawio­złem swój trans­port gdzie trzeba. I też było zamie­sza­nie, bo mia­łem doje­chać do cen­tral­nego maga­zynu, a skie­ro­wali mnie do mniej­szego, na przed­mie­ściach. OK, roz­kaz to roz­kaz, powtó­rzy­łem. Następ­nego dnia dowia­duję się, że ten duży skład, w któ­rym mia­łem być, został zbom­bar­do­wany. „Dziecko szczę­ścia” – myślę bez­czel­nie. I przy­cho­dzi druga infor­ma­cja – Wita­lij nie żyje. Dostał pod­czas bom­bar­do­wa­nia maga­zynu w Iziu­miu, do któ­rego ja mia­łem jechać. Jak to nazwać? Prze­cież to wygląda jak gotowy sce­na­riusz do filmu z cyklu „oszu­kać prze­zna­cze­nie”. Ktoś bar­dzo nie chce, żeby mi zagrali Aniel­ski orszak, co?

– Na to wygląda.

– Pod­czas tego kursu do Char­kowa towa­rzy­szył mi Wik­tor, wete­ran z Don­basu z dwa tysiące czter­na­stego roku. Miał co naj­mniej szcze­ść­dzie­siąt lat, ale bar­dzo chciał wal­czyć. Mówił, że się przyda, że jest sape­rem, a na wscho­dzie wszyst­kie drogi zawa­lone minami. Dosko­nale go rozu­miem. Nie dys­ku­tuję z potrzebą obrony ojczy­zny. Dojeż­dżamy do Char­kowa. „Zatrzy­maj się na chwilę” – prosi Wik­tor. Wypa­trzył wielki rów wyko­pany w ziemi. Zbio­rowy grób. Ukra­iń­scy żoł­nie­rze wrzu­cali do niego ciała pole­głych ruskich. Wiele z nich było już w sta­nie znacz­nego roz­kładu. Wiesz, co mnie powa­liło? Oni wszy­scy byli w sta­rych, meta­lo­wych heł­mach. Ktoś mi poka­zuje: „Patrz, w środku wybita data 1943”. Ich łby chro­niły hełmy z II wojny. Wyobra­żasz sobie? Może to i lepiej, łatwiej było ubić drani.

Wra­cam do roz­mowy z Mar­kiem kilka razy. Wciąż po nowe histo­rie. Jego życie od nie­mal pół roku to nie­ustanne wyjazdy, cią­głe nara­ża­nie się, balans na kra­wę­dzi. Teraz szy­kuje trans­port łóżek do szpi­tala psy­chia­trycz­nego w Łucku.

– Tra­fiają do niego żoł­nie­rze… żoł­nie­rze po kastra­cjach. Nowy sowiecki „sport” upra­wiany na jeń­cach. Obci­na­nie geni­ta­liów nożycz­kami albo noży­kiem do papieru. Chło­paki są po czymś takim wra­kami. O ile prze­żyją. Szlag… Od kiedy o tym usły­sza­łem, zawsze mam przy sobie gra­nat. I mam plan. Jakby mnie dopa­dli – wyj­muję zawleczkę. Klę­kam na ziemi, ręce w górę. Pozwa­lam im podejść na dwa metry i zabie­ram ze sobą. Taki mam plan.

Czy śnią mi się te obrazy? Na szczę­ście nie. Wra­cam zmę­czony, padam na twarz, nic się nie śni. To może płyt­kie, po pro­stu wyłą­czam się. Czas na prze­ży­wa­nie przyj­dzie. Ale jesz­cze nie teraz.

Bilet do bezpiecznego świata

BILET DO BEZ­PIECZ­NEGO ŚWIATA

To na pewno nie jest zwy­kły, pasa­żer­ski dwo­rzec. Raczej rampa prze­ła­dun­kowa na sta­cji towa­ro­wej. Nazy­wają to Linią Hut­ni­czo-Siar­kową. Pozo­sta­łość po daw­nej świet­no­ści. Sztan­da­rowe przed­się­wzię­cie PKP z lat sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku. Linia sze­ro­ko­to­rowa (prze­świt torów – 1500 mm, przy stan­dar­do­wych 1435 mm) miała słu­żyć do trans­portu rudy żelaza, siarki i węgla z ówcze­snego Związku Radziec­kiego bez prze­ła­dunku towa­rów na gra­nicy. Teraz linia sze­ro­ko­to­rowa jest jedyną, po któ­rej mogą jeź­dzić ukra­iń­skie pociągi, które nie­mal na pewno pamię­tają czasy Breż­niewa i czer­wo­nej gwiazdy na przo­dzie.

LHS nie­zmien­nie jest linią prze­my­słową. Przy­jeż­dżają tu węgiel, zboże, mate­riały budow­lane. Ale ni­gdy ludzie. Nie ma dwor­co­wych budyn­ków, pocze­kalni, pero­nów, toa­let. Pro­wi­zo­ryczny szla­ban odgra­dza rów­nie pro­wi­zo­ryczny par­king od torów. Począ­tek marca. Pie­kiel­nie zimno. Pociąg już stoi. Wysoki, stary, poma­lo­wany na nie­bie­sko, z żół­tymi trój­zę­bami wyry­so­wa­nymi na drzwiach. „Львів–Варшава”. Farba odpry­skuje gru­bymi pła­tami, okna zamknięte na głu­cho, podob­nie jak cięż­kie, żeliwne drzwi. W środku kłę­bią się ludzie. Tłum ludzi. Nikt nie może wyjść, zanim cel­nicy nie skoń­czą odprawy. Nie spo­sób prze­wi­dzieć, ile potrwa. Doku­menty, pasz­porty, pobieżna kon­trola bagażu. Raczej for­mal­ność. Nie­któ­rzy pasa­że­ro­wie pojadą dalej, w stronę Chełma i War­szawy. Inni wysiądą. Przed szla­ba­nem też nie ma gdzie wbić szpilki. Ktoś przy­je­chał po zna­jo­mych, ktoś ma umó­wiony trans­port. Jesz­cze tylko skok ze stopni. Prze­paść. Schody nie­ludzko wyso­kie, zie­mia – daleko. Nie ma pod­wyż­sze­nia jak na oso­bo­wych pero­nach. Zej­ście z dziec­kiem i walizką jest wyzwa­niem ponad siły zmę­czo­nych, udrę­czo­nych kobiet. Trzeba odwagi i uwagi. Nikt nie prze­wi­dział, że będą się tu zatrzy­my­wać składy pasa­żer­skie. Cel­nicy byli wdro­żeni w odpra­wia­niu towa­rów, nie ludzi. Nie nawy­kli do mie­rze­nia się z ludz­kim dra­ma­tem. Wcze­śniej nie zda­rzało się im pła­kać w pracy.

– Cho­czu wodu. – Led­wie sły­szę słowa zza szyby. Kobieta w nie­bie­skiej bluzce pró­buje raz jesz­cze otwo­rzyć okno.

– Kuszat’, wy imie­je­cie szto nie­bud’ kuszat’? – Bar­dziej domy­ślam się, niż sły­szę głos z dru­giego okna.

Jak spod ziemi wyra­stają ludzie. Ktoś bie­gnie od strony busa z napi­sem „Kra­ków”. Nie­sie kosz z kanap­kami. Są ter­mosy z her­batą i jed­no­ra­zowe kubki. Skrzyk­nęli się restau­ra­to­rzy, wysłali dele­ga­cję. Zmie­niają się co kilka dni, przy­wożą świeże jedze­nie. Mają kuch­nię polową. Gdy wie­dzą, że za chwilę wje­dzie pociąg, uru­cha­miają agre­gat, pod­łą­czają prąd. Na miej­scu gotują gro­chówkę i bigos. Podają cel­ni­kom pakunki. Ci wcho­dzą do pociągu, żeby spi­sać i odpra­wić, a do tego nakar­mić i napoić. Mniej­sza, czy pozwa­lają na to pro­ce­dury. Obok sto­iska z wodą, sokami. Jest wielki war­nik z gorącą her­batą i kawą. Sło­dy­cze dla dzieci. Kosz z plu­sza­kami. Ci, któ­rzy wysiądą za kil­ka­na­ście minut, nie będą mogli uwie­rzyć, że to wszystko do ich dys­po­zy­cji. Za darmo.

Karol, wła­ści­ciel restau­ra­cji w War­sza­wie:

– Mia­łem sie­dzieć w knaj­pie i oglą­dać newsy? Nie dałoby rady. Przy­je­cha­li­śmy z kum­plem tydzień temu, mamy pokój wyna­jęty u gospo­da­rzy nie­da­leko dworca i dzia­łamy. Rano zakupy według listy zro­bio­nej wcze­śniej, potem gotu­jemy. Pro­ste rze­czy. Zupa, jakieś dru­gie. Takie do zapa­ko­wa­nia, żeby było wygod­nie zjeść. Duszone mięso, fasolka po bre­toń­sku, jakieś leczo z kieł­basą. Mam córeczkę, sześć lat. Jak patrzę w oczy tych dzieci, co ucie­kły przed wojną, widzę moją Zosię. Ni­gdy, prze­nigdy nie chciał­bym dla niej takiej ponie­wierki. Powie­dzia­łem jej, że jadę nakar­mić inne dzieci, które długo jechały i są bar­dzo głodne. Że o nią zadba mama i wszystko będzie dobrze. I wła­śnie przy tym „wszystko będzie dobrze” cał­kiem się roz­pa­dłem. Cho­lera, stary koń, a beczę jak smar­kacz.

Pod­cho­dzę do kobiety w gru­bej pucho­wej kurtce i co naj­mniej dwóch war­stwach bez­rę­kaw­ni­ków. Roz­daje zada­nia, prosi, żeby szyb­ciej poda­wać ludziom w pociągu ter­mosy i jedze­nie. Na szyi kartka z napi­sem: „Wolon­ta­riusz. Pomoc. Pomoszcz”. Trudno ją poznać. Do godziny pięt­na­stej gar­ni­tur albo gar­sonka, ele­gancki gabi­net w sta­ro­stwie i spora odpo­wie­dzial­ność. Po pracy kilka warstw kur­tek, szal, czapka i zada­nie – poma­gać. I nie dać się emo­cjom. Ma zapad­nięte policzki i zie­mi­stą cerę. Zimno czy zmę­cze­nie?

Teresa Pere­chubko-Miro­sław, wolon­ta­riuszka, Sta­ro­stwo Powia­towe w Hru­bie­szo­wie:

– Teraz już jest lepiej. Rekord to dwie doby bez snu. Kiedy nic nie dzia­łało, jak powinno, bo sytu­acja była nad­zwy­czajna, trzeba było wypra­co­wać metodę. Uczy­li­śmy się jak na poli­go­nie. Ni­gdy nie zapo­mnę pociągu, który przy­je­chał z Kijowa, nie­cały tydzień po wybu­chu wojny. Był pełen dzieci, głod­nych dzieci. Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam dzieci pła­czą­cych z głodu. Nie jadły od pra­wie pię­ciu dni. Tylko jakieś resztki i okru­chy. Nie piły od dwóch. Kobiety, ich mamy, nie prze­wi­działy, że podróż zaj­mie aż tyle czasu. Jechali pod cią­głym ostrza­łem. Motor­ni­czy zatrzy­my­wał się tylko wtedy, gdy był alarm bom­bowy, wyły syreny albo odzy­wał się alarm w spe­cjal­nej apli­ka­cji, którą można było zain­sta­lo­wać w tele­fo­nie. Nie było wyj­ścia. Trzeba było gasić wszyst­kie świa­tła i zasty­gać w bez­ru­chu. Cze­kać. Któ­raś z kobiet mówiła, że kła­dli się wtedy na pod­ło­dze, nakry­wali głowy kurt­kami, tulili dzieci i modlili się w nadziei na oca­le­nie. Bóg wysłu­chał, ale manny z nieba nie było. Był głód. Praw­dziwy, realny. Taki, który odbiera siły i god­ność. Wiesz, jak wyglą­dają wygłod­niali ludzie wyry­wa­jący sobie kanapki? Straszny obraz. Upo­ko­rze­nie? To mało powie­dziane. Nie mia­łam poję­cia, jak się zacho­wać. Powta­rza­łam: „Zaraz donie­siemy wię­cej, spo­koj­nie, dla wszyst­kich wystar­czy”. I star­sza pani, która poca­ło­wała mnie w rękę, gdy pod­łam jej paczkę z jedze­niem. Nie mia­łam poję­cia, co powie­dzieć. Chciała podzię­ko­wać, a ja poczu­łam się okrop­nie. Moje uczu­cie nie ma zna­cze­nia. Łyka­łam łzy i zaci­ska­łam pię­ści. Nie ma kary dla tych, któ­rzy w XXI wieku ska­zali ludzi na taką ponie­wierkę.

Wcho­dzę do prze­działu z torbą kana­pek. Ude­rza fala cie­płego powie­trza. Meta­liczny, ciężki zapach dłu­giej podróży, stra­chu i zmę­cze­nia. Zaduch jest nie­wy­obra­żalny. Trudno zła­pać oddech. Nie­ła­two też utrzy­mać rów­no­wagę. Na kory­ta­rzu – czło­wiek obok czło­wieka. Sie­dzą na toboł­kach i waliz­kach, tło­czą się w przej­ściach. Zdą­żyli wsiąść, zdo­być bilet do lep­szego świata, ale bez miejsc sie­dzą­cych. Drzwi do toa­let są zamknięte. „Panie, tylko dwie łazienki są czynne, na końcu następ­nego wagonu!” – woła star­sza kobieta z psem na rękach, widząc, jak pogra­nicz­nik łapie za klamkę. Jestem bli­żej. Dokład­nie widzę, jak ugi­nają się pod nim nogi. Traci rów­no­wagę. „Już dobrze” – zapew­nia, gdy pró­buję podać mu rękę. „To tylko zawrót głowy, już w porządku”. Prze­działy pełne po brzegi. Wszę­dzie walizy, siatki, tobołki.

– Skąd jeste­ście? – pytam kobietę z psem na kola­nach.

– Sumy. Moja bra­towa z Ochtyrki. – Poka­zuje ręką na dziew­czynę w skó­rza­nej kurtce. – Miesz­kała na placu Zgody. Pła­cze po synu.

Nie jestem pewna, czy dobrze zro­zu­mia­łam. Nie mam odwagi dopy­tać. Nie muszę. Wycie matki roz­rywa serce.

– Po co jej przy­po­mnia­łaś? – napo­mina star­szy czło­wiek. Nie odrywa oczu od okna. Nie widzę jego twa­rzy.

Po co przy­po­mi­na­łaś? Każda chwila kroi duszę i serce. Każde słowo zatrzy­muje oddech. Każde zda­nie, które sły­szysz po stra­cie, jest kru­che, jak led­wie zamar­z­nięty lód. Wszystko przy­po­mina. Nawet jeśli nie powinno.

– Alek miał tylko trzy­na­ście lat. Zostaw ją. Wiem, że chcesz dobrze, chcesz pomóc. Ale zostaw ją.

Wycho­dzę. Naj­pierw podaję każ­demu jego por­cję i zamy­kam za sobą drzwi prze­działu. Nie mogę ina­czej. Chcę zapa­mię­tać twarz matki, która stra­ciła dziecko. Rok młod­sze od mojego syna.

Obok mama z małym chłop­cem w czer­wo­nej blu­zie wyciąga rękę po jedze­nie. Synek tuli małego, łacia­tego psa. Pytam, jak się wabi.

– Lusia – odpo­wiada. – Zabie­rzesz nas teraz do mojego taty?

Nie spo­dzie­wa­łam się takiego pyta­nia.

– Gdzie jest tata? – Schy­lam się, żeby spoj­rzeć chłopcu w oczy.

– Kolka – stro­fuje go mama – prze­stań już. Nie zacze­piaj pani.

– Tata musiał zostać, w Ode­ssie, nad morzem, on będzie teraz żoł­nie­rzem, będzie miał taki mun­dur, wiesz? Poka­zy­wał mi. I pisto­let. Będzie wal­czyć. Tłu­ma­czył mi wszystko w domu. Mówił, że musi zostać, żebym ja mógł wró­cić z mamą i bab­cią. Ja chcę wró­cić do domu. Tata obie­cał, że się jesz­cze zoba­czymy. My poje­dziemy do Ode­ssy? – Kola patrzy bła­gal­nym wzro­kiem na mamę. Pró­buje otrzeć łezki. Drży mu broda.

Ode­ssa. Morze Czarne. Fil­har­mo­nia, opera, Schody Potiom­ki­now­skie, Pałac Woron­cowa. Teraz pod rosyj­skimi bom­bami. Kilka dni temu zgi­nął chło­piec nie­wiele star­szy od Koli. Nikt nie wie, jak wiele dzieci stra­ciło życie. Sta­ty­styki ukra­iń­skiego rzecz­nika praw oby­wa­tel­skich mówią, że około ośmiu­set. To stan na koniec sierp­nia. Ponure liczby. Za każdą – czyjś ból, sko­wyt, czyjś koniec świata. W Ołek­san­driwce, wsi na połu­dniu kraju zmarł trzy­letni chło­piec zgwał­cony przez rosyj­skich żoł­nie­rzy. Trzy­mie­sięczna dziew­czynka była gwał­cona łyżeczką do her­baty. Wszyst­kie narządy zostały poroz­ry­wane. Leka­rze byli bez­silni. Kiedy w Davos, pod­czas Świa­to­wego Forum Eko­no­micz­nego, Lud­myła Deni­sowa, ówcze­sna ukra­iń­ska rzecz­niczka praw czło­wieka, mówiła o wojen­nych zbrod­niach – w sali pano­wała cisza. Wkrótce po tym Deni­sowa stra­ciła sta­no­wi­sko. Rada Naj­wyż­sza Ukra­iny uznała, że zbyt dra­stycz­nie opi­suje to, co robią Rosja­nie na oku­po­wa­nych tere­nach.

– Kie­dyś tak, kie­dyś wró­cimy do Ode­ssy, ale jesz­cze nie teraz, Kolka, nie teraz.

Gdyby można było zetrzeć strach z oczu tego dziecka. Zawo­łać jego tatę. Odbu­do­wać dom. Cof­nąć czas.

– Pani, jak popaść w Poznań? – pyta kobieta z końca wagonu.

Zagu­bie­nie. Strach. Nie­znane. Bez­pieczna, ale prze­cież cał­kiem obca zie­mia.

– Zobacz, mam tylko to. – Poka­zuje małą, płó­cienną torebkę. W środku ślubne zdję­cie w ramce, mały złoty świecz­nik i coś, co wygląda, jak chu­sta w kwiaty. Cały doby­tek.

– Jak były syreny, zdą­ży­łam wziąć tylko to. Kazali scho­wać się w schro­nie i nie pozwo­lili wejść na górę. Sie­dzie­li­śmy tak tydzień. Mieli my tylko dwie latarki i bate­rie szybko się skoń­czyły. Ciemno było i zimno. Sąsiadki wzięły tro­chę jedze­nia, ktoś miał sło­iki w piw­nicy i jakoś my prze­trwali. Tam, w Awdi­jiwce, wszystko zostało, pani… Wszystko. Życie całe. Mnie teraz sie­dem­dzie­siąt cztery lata. I mam życie na nowo zaczy­nać? Hospodi… Jak przy­je­chali po nas, ci z wolon­ta­riatu, żeby zabrać na dwo­rzec, też nie pozwo­lili nic spa­ko­wać. Wyszłam, jak sta­łam, tylko z tym worecz­kiem. Ot, na co przy­szło. Pła­ka­łam, żeby choć kilka rze­czy pozwo­lili zabrać. Nie i nie. Czasu nie stało.

Ude­rza spo­kój. Cisza. Wiem, że są głodni, nie­ludzko głodni. Spra­gnieni.

– Połóż tutaj. – Kobieta przy oknie poka­zuje ręką na walizkę, którą trzyma obok kolan.

Tak robię. Ostroż­nie kładę pudełko z jedze­niem tam, gdzie wska­zała.

– Nie gnie­waj się, nie chcę, żebyś do mnie pod­cho­dziła.

– Jest pani chora? – pytam. – Potrzeba leka­rza?

– Nie. Nie chcę tylko, żebyś poczuła. Pro­szę… Nie mogę znieść swo­jego zapa­chu. Czy to dwo­rzec? Czy jest tu łazienka? Myślisz, że za ile będzie można wyjść?

Podróż jak z kosz­mar­nego snu. Kto ma wyobra­że­nie, jak wyglą­dały wagony w latach 60., 70., będzie wie­dział. Rów­na­nie grozy.

Do cia­snoty, zmę­cze­nia i zapcha­nych toa­let dodaj jesz­cze strach i wojnę. Czy da się osza­co­wać poziom upo­ko­rze­nia? Wiem, że są chwile, gdy da się je kroić, jak nożem. Tak jak teraz. Nie mogę kła­mać. Udręka ma bar­dzo przy­kry, kwa­śny zapach.

– Dobrze, że doje­cha­li­śmy. Dobrze. – Ulga na twa­rzy kobiety z kra­cia­stą torbą. – Będzie można umyć ręce, pójść do toa­lety i nie stać w kolejce. Wiesz, przez trzy ostat­nie dni czynne były tylko dwie. Na cały pociąg. Matki zaka­zy­wały dzie­ciom dużo pić. Potem i picia bra­ko­wało.

Zaczy­nają wysia­dać. Ostroż­nie. Pierw­szy krok jest jak skok w prze­paść. Kobieta z trzy­let­nią dziew­czynką podaje wózek sto­ją­cemu na pero­nie poli­cjan­towi. Zło­żona spa­ce­rówka. Bra­kuje pre­cy­zji. Wózek pada na beton, szma­ciana lalka i butelka z mle­kiem zali­czają zde­rze­nie z twardą nawierzch­nią. Wystar­czy, żeby dziew­czynka zanio­sła się pła­czem. Trudno zro­zu­mieć słowa. Mama prze­pra­sza poli­cjanta. Pró­buje besz­tać małą.

– Ola, prze­stań, nic się nie stało. Dosta­niesz zaraz mleko. Tani nic nie jest. Zobacz.

Drugi poli­cjant pod­cho­dzi, pod­nosi lalkę.

– Twoja lalka nazywa się Tania? Zobacz, jest cała. Tylko się tro­chę prze­stra­szyła. Rozu­miesz mnie? Nawet się nie ubru­dziła. Jest cała i zdrowa. Nie płacz. Lubisz wafelki?

Mała nie do końca poj­muje. Dopiero widok lalki i cia­stek w wycią­gnię­tej ręce dużego faceta w mun­du­rze tro­chę łago­dzi sytu­ację. Płacz cich­nie. Ale do uśmie­chu daleko.

– Dasz mi rękę? Jak masz na imię?

Żad­nej reak­cji. Dziew­czynka patrzy na mamę, jakby pytała o zgodę. I – mimo ski­nie­nia głową – moc­niej łapie za kawa­łek spód­nicy. Wtula głowę w fałdy.

Co prze­żyło to dziecko? Co widziało? Co zapa­mięta? „Hitler stwo­rzył pie­kło w całej Pol­sce, ale jesz­cze więk­sze stwo­rzył Żydom. A najwięk­sze było to zgo­to­wane dzie­ciom, tym naj­bar­dziej bez­bron­nym isto­tom” – słowa Ireny Sen­dle­ro­wej z radio­wego wywiadu brzmią, jakby powie­dziane wczo­raj. Wystar­czy zmie­nić nazwi­sko oprawcy i naro­do­wość ofiar. Dzieci zawsze cier­pią naj­bar­dziej.

Obaj poli­cjanci skła­dają wózek. Ktoś podaje walizki z pociągu. Jedna duża, szma­ciana, widać, że led­wie dopięta, pęka w szwach. Druga mała, jak na pokład samo­lotu. Jesz­cze płó­cienna torba z pęk­nię­tym zam­kiem. Dopiero teraz widzę, że mała ma przy sobie ple­cak. Wkłada do niego lalkę, ostroż­nie, jakby bała się uszko­dzić. Wafelki oddaje mamie.

– Macie trans­port? – pyta ktoś z wolon­ta­riu­szy.

– Nie, ale my chcemy bli­sko, tylko do Hru­bie­szowa, do tego dużego punktu, tam po nas przy­je­dzie moja sio­stra. Ona mieszka w War­sza­wie.

– Zawiozę was – pro­po­nuję. Kobieta patrzy na mnie nie­pew­nie. Strach. Wiele opo­wie­ści o porwa­niach, nie­uczci­wych prze­woź­ni­kach, nacią­ga­czach. Poka­zuję jej pla­kietkę wolon­ta­riu­sza i dowód oso­bi­sty. Podaję poli­cjan­towi do spi­sa­nia. Czy to gwa­ran­cja spo­koju? Dla tej kobiety naj­wy­raź­niej tak. Ina. Ma na imię Ina.

Córeczka od razu zasy­pia w samo­cho­dzie na kola­nach mamy. Ina zaczyna mówić. Powoli, z roz­my­słem. O rodzi­cach, któ­rzy nie chcieli wyje­chać z Miko­ła­jewa. Nie ma z nimi kon­taktu, a tam Ruscy już na każ­dym kroku. Nie wie, co z nimi. Czy ich zoba­czy? Co z Iho­rem? Mąż dostał powo­ła­nie na początku marca.

– Chcia­łam podrzeć ten papier, wiesz? Roze­rwać na kawałki, jak ten drań roz­dziera na kawałki mój kraj. Ihor nie pozwo­lił. Pako­wał ple­cak i pła­kał. Pierw­szy raz widzia­łam, jego łzy. Potem jesz­cze, jak się żegnał z Tanią. Cały nasz ostatni wie­czór. A jak rano nasza córeczka poło­żyła mu rączki na ramio­nach i powie­działa: „Kocham cię, papa, wra­caj szybko” – roz­padł się.

Ina też się roz­pada. Płacz budzi Tanię. Ale mamy na szczę­ście potra­fią coś, czego nie umie nikt inny. Znają nie­zwy­kłą sztuczkę cho­wa­nia smutku i łyka­nia łez. Byle nie prze­ra­zić dzieci. Nie zbu­rzyć ich świata. Nie zruj­no­wać wiary, że mama jest jak skała i można się o nią oprzeć. W każ­dej sytu­acji. Tak, psy­cho­lo­go­wie mówią, żeby nie tłu­mić emo­cji. Że dzieci powinny widzieć i wie­dzieć, jak je oka­zy­wać. I że rodzice to bez­cenny przy­kład. Zgoda. Ale aku­rat te dzieci stra­chu, smutku i łez mają aż nadto.

Przy­jeż­dżamy na par­king przy HOSiR.

– To ona! – Inka łapie mnie za rękę. Nie kon­tro­luje uści­sku.

Dawno nie widzia­łam takiego powi­ta­nia. Sio­stry wpa­dają sobie w ramiona. Jedna pod­nosi drugą. Pła­czą i śmieją się na zmianę. Trwa to w nie­skoń­czo­ność. Tania dołą­cza do nich. Pod­no­szą dziew­czynkę wysoko jak piórko.

– Taniulka, jeste­ście. Inka moja kochana!

Ależ one są do sie­bie podobne. Gdy­bym nawet nie wie­działa, że wysoka kobieta z par­kingu jest sio­strą Inki – pozna­ła­bym ją po kasz­ta­no­wych wło­sach i dołeczku w lewym policzku. Wszyst­kie go mają. Mała też.

Zosta­wiam tę radość. To ich czas. Są szczę­śliwe i bez­pieczne. Przy­naj­mniej one. Prze­błysk słońca w bez­mia­rze krzywdy. Jesz­cze jedna lek­cja o waż­no­ści rze­czy i spraw. Wojna porząd­kuje i układa. Porząd­kuje prio­ry­tety. Pro­szę, nie wyry­waj­cie tego zda­nia z kon­tek­stu.

Wra­cam na dwo­rzec. Pociąg wciąż stoi. Kłę­biący się tłum przy wej­ściu do ostat­niego wagonu. Jak z wojen­nej kro­niki o uciecz­kach, prze­sie­dle­niach albo trans­por­tach. Oni jadą dalej, w stronę nie­miec­kiej gra­nicy. Przy torach, na waliz­kach sie­dzi kobieta. Obok niej – kil­ku­letni chło­piec. Pytam, jak mogę pomóc. Nie odzywa się. Jak zamro­żona. Pona­wiam pyta­nie. Sia­dam przy niej.

– Popatrz na mnie – pro­szę.

Zasła­nia twarz. Jedną ręką przy­gar­nia chłopca. Jeśli ktoś chciałby nama­lo­wać bez­sil­ność – obraz miałby rysy tej kobiety.

Łapię wzrok Teresy po dru­giej stro­nie szyby. To nie jest czas na roz­mowę. Ani z nią, ani ze star­szą panią z Awdi­jiwki. Uma­wiamy się w biu­rze Teresy. Sta­ro­stwo dzieli kilka kro­ków od cer­kwi i urzędu mia­sta. Urok małych ojczyzn, w któ­rych wszę­dzie jest bli­sko.

– Dwu­dzie­stego czwar­tego lutego obu­dził mnie mąż. Było wcze­śnie rano. On wstaje do pracy w miej­skiej służ­bie dro­go­wej o czwar­tej. Chyba jako jeden z pierw­szych wie­dział, że Putin napadł na Ukra­inę. Stru­chla­łam. Niby rozu­mia­łam, co do mnie mówi, rozu­mia­łam poje­dyn­cze słowa. Tylko żadne z nich nie skła­dało się w sen­sowną całość. Jak to wojna? Naj­pierw był strach. On para­li­żo­wał. A zaraz potem przy­szła myśl, co robić? Ona mobi­li­zo­wała. Wie­dzia­łam, że exo­dus jest tylko kwe­stią czasu, że ludzie ruszą w naszą stronę. Nie, to mnie nie prze­ra­żało. Znacz­nie bar­dziej przej­mo­wała obawa, co dalej. Czy wojna zatrzyma się na Bugu, czy ten krem­low­ski drań się­gnie po wię­cej, po nas? Galo­pada myśli. Moich troje dzieci, mąż, doby­tek, zwie­rzęta. Dwa duże psy, trzy koty. Dom, rodzina, bli­scy, przy­ja­ciele. Czy to moment, żeby myśleć o pako­wa­niu naj­po­trzeb­niej­szych rze­czy? Wiem, że jeste­śmy w NATO i Unii, mamy gwa­ran­cję, trak­taty. Ale prze­cież jesz­cze kilka godzin wcze­śniej wyda­wało się nie­moż­liwe, żeby jeden czło­wiek zmie­nił wszystko. W jed­nej chwili znik­nęły spo­kój i poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Wszystko, co zna­li­śmy, w czym żyli­śmy od lat, stra­ciło sens. Pierw­sze dni były straszne. Chaos, nie­pew­ność, milion lęków. Wojna. Tyle lat powta­rza­li­śmy „ni­gdy wię­cej!”, a tu, pro­szę, wyda­rzyła się. Na wycią­gnię­cie ręki. Jesz­cze jedno. Wołyń. Tak, prze­szło mi przez myśl: jak zacho­wają się ludzie. To bole­sny kawa­łek histo­rii i wiele rodzin tu, na pogra­ni­czu jest nią nazna­czo­nych. Mój ojciec uro­dził się na daw­nych kre­sach i w tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym czwar­tym roku musiał z rodziną ucie­kać z domu, bo sąsie­dzi, ci, któ­rych spo­ty­kał każ­dego dnia, zamie­nili się w śmier­tel­nych wro­gów. Z ich rąk zgi­nęli mój dzia­dek, ojciec taty, i trzech jego braci. Z rodziny oca­leli tylko tata, jego sio­stra i bab­cia. Im udało się uciec. Wiele jest tu takich opo­wie­ści. I ogrom­nie się cie­szę, że zostały tam, gdzie ich miej­sce. Przez cały ten czas nie usły­sza­łam słowa o rzezi i nacjo­na­li­stach. A wcale nie musiało tak być. Wojna wyzwala w ludziach pokłady dobra i drań­stwa. Dobro szczę­śli­wie zwy­cię­żało. Ale został strach, czy jeśli mój tata ucie­kał zza Buga, mnie nie przyj­dzie ucie­kać sprzed Buga… W kry­tycz­nych sytu­acjach są dwa roz­wią­za­nia, dwie drogi. Można stru­chleć ze stra­chu albo zacząć dzia­łać. Posta­no­wi­łam to dru­gie. Wkrę­ci­łam w to moje dziew­czyny z Koła Gospo­dyń Wiej­skich w Dzie­ka­no­wie. Zresztą gdyby nie ja, wkrę­ci­łyby się same. Mobi­li­za­cja ludzi na pogra­ni­czu od samego początku była nad­zwy­czajna. Nikt nie pytał, kto za co zapłaci, tylko że potrzeba i bez dys­ku­sji. Zaczęli zjeż­dżać z róż­nych stron. Moja bra­towa Basia, nauczy­cielka nie­miec­kiego w tech­ni­kum we Wro­cła­wiu, ze swoim uczniem, sie­dem­na­sto­let­nim Dimą. Dima jest Ukra­iń­cem od lat miesz­ka­ją­cym w Pol­sce, nad wiek doj­rza­łym. Pra­co­wali oboje w punk­cie recep­cyj­nym w szkole rol­ni­czej. Ucznio­wie poszli na zdalne naucza­nie, w salach lek­cyj­nych roz­sta­wi­li­śmy łóżka polowe. Szkolna kuch­nia zamie­niła się w kuch­nię dla ucie­ki­nie­rów wojen­nych. Pra­co­wała pełną parą. Dziew­czyny goto­wały cie­płe posiłki, robiły kanapki, żeby można było podać następ­nym, któ­rzy wysiądą na LHS-ie. Dima dziel­nie tłu­ma­czył. Był cztery dni, na tyle dostał zwol­nie­nie ze szkoły. Wyjeż­dżał speł­niony i w jakimś sen­sie szczę­śliwy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki