Thorne Princess - L.J. Shen - ebook + audiobook

Thorne Princess ebook i audiobook

L.J. Shen

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Wciągająca powieść o hollywoodzkiej księżniczce, która chce zrujnować sobie życie… i mrukliwym ochroniarzu, który ją ratuje.

Wpakowałam się w kłopoty zbyt wiele razy i było o mnie głośno w tabloidach.
No i co z tego, że mój sutek się wyślizgnął i chciał się przywitać z paparazzi?
Jednak po tym wydarzeniu mój ojciec postawił przede mną ultimatum – albo odetnie mnie od pieniędzy i przestanie płacić za moje wygodne życie, albo zgodzę się na ochroniarza pod moim dachem.
A konkretniej – atrakcyjnego, groźnego, boskiego opiekuna, który przy okazji ma doświadczenie w stawianiu ludzi do pionu.
Panie i panowie, Ransom Lockwood.
A teraz zmusza mnie do robienia dziwnych rzeczy. Mam skończyć z imprezami, wygłupami, znaleźć sobie pracę…
Z jednej strony – niech spada. Dla mnie nie ma już ratunku. Z drugiej?
Z drugiej sama chcę go uratować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 9 min

Lektor: Katarzyna Domalewska

Oceny
4,3 (290 ocen)
161
81
29
13
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzudek87

Nie oderwiesz się od lektury

Książka warta uwagi, jest to moje pierwsze "spotkanie" z autorką, od pierwszej strony śmiałam się jak "wariat" 🤪 Fabuła bardzo przypadła mi do gustu, miło spędziłam z nią czas. Szkoda, że zakończenie tak szybko urwane 😓
30
klaudina7

Dobrze spędzony czas

Hmmm była dobra, lecz nie zachwyciła mnie jakoś bardzo
20
klaudiaciacho
(edytowany)

Całkiem niezła

Mam mieszane uczucia. Czytało mi się dobrze, jednak ta historia zawiera mnóstwo głupotek, niedociągnięć i momentami jest niesamowicie płytka. Początek mi się dłużył, a później akcja gnała w zawrotnym tempie, przez co ciężko było się zaangażować w istotne dla fabuły wątki. Na pewno nie będzie to moja ulubiona książka L. J. Shen, ale jest dobrą pozycją na zabicie czasu i rozluźnienie.
20
miedzy_akapitami

Dobrze spędzony czas

Thorne, pierwsza córka, nagminna bywalczyni tabloidów. Pewnego dnia ojciec stawia jej ultimatum. Albo dziewczyna się uspokoi albo zostanie pozbawiona wszystkich wygód. Aby ułatwić jej zmianę życia, rodzice zatrudniają ochroniarza. Ransom z dnia na dzień wprowadza nowe zasady, do których Thorne czy chce czy nie, ma się dostosować. Oczywiście to wszystko ja jej dobra, by pomóc zmienić złe nawyki. W ostatnim czasie czytałam kilka książek autorki i wydaje mi się, że lepiej poznałam jej pióro. Myślę, że miało to wpływ na obiór "Thorne Princess". Ta książka naprawdę mi się podobała. Oczywiście jest kilka rzeczy, do których mogłabym się przyczepić. Jednak wiem, że wynikają one stylu autorki i nie są jakimiś wielkimi minusami. Polubiłam bohaterów TP. Główna bohaterka początkowo mnie trochę irytowała, ale szybko zmieniłam zdanie na jej temat. Ransom również był fajnym bohaterem. Podobała mi się ta mała ilość humoru i sarkazmu w ich rozmowach. Trochę pomogła w budowaniu napięcia. Ich historie...
10
Ruddaa

Dobrze spędzony czas

jak na Shen to grzeczna ta książka ale ogólnie podobala mi się. Główna bochatreka chiwlami irytujaca jednak ostatecznie bylo mi jej szkoda bo mimo tylu ludzi w okół siebie byla zwyczajnie samotna.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Thorne Prin­cess
Co­py­ri­ght © 2023. THORNE PRIN­CESS by L.J. Shen Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Syl­wia Choj­nacka 2024
Wy­daw­czyni: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­torka pro­wa­dząca: MARTA JAM­RÓ­GIE­WICZ
Re­dak­cja: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Ko­rekta: KA­MILA RE­CŁAW, SARA SZULC/Za­cza­ruj słowa
Pro­jekt okładki: LE­TI­TIA HAS­SER
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cia na okładce: so­up_stu­dio/iStock, Ju­stin/Ado­be­Stock
Gra­fiki: Brow­nA­lex, lin­dwa, Sha­nina/iStock
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: PA­WEŁ KA­NIK
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-34-1
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pie­kło ze­słało nam naj­gor­szą cho­robę i my, lu­dzie, na­zy­wamy ją mi­ło­ścią.

– Conny Cer­nik

Pang, która pro­siła o tę książkę.

I wszyst­kim, któ­rzy nie pro­sili, ale po­trze­bo­wali.

.

Ostrze­że­nie:

Ta książka za­wiera sceny mo­le­sto­wa­nia sek­su­al­nego

i sceny seksu, na który nie wy­ra­żono wy­raź­nej zgody.

Pro­log

HAL­LION[1] THORNE ZNOWU PRZY­ŁA­PANA!

Au­torka: Anna Bro­oks,

re­dak­torka w „Yel­low Vault”

Od­kąd jej ostatni chło­pak, fut­bo­li­sta Kie­ran Edwards, wy­outo­wał się dwa mie­siące temu, Hal­lion nie prze­staje sza­leć! A te­raz pół­naga im­pre­zuje na mie­ście. Zga­dza się, moi dro­dzy czy­tel­nicy! Wzrok was nie myli. Hal­lie Thorne świe­ciła sut­kami. I to ucze­piona naj­więk­szego cia­cha te­le­wi­zji.

Co da­lej? Moim zda­niem – ośro­dek od­wy­kowy dla ce­le­bry­tów.

Może i ma bra­nie u hol­ly­wo­odz­kich przy­stoj­nia­ków, ale krążą plotki, że ta­tuś jej nie znosi.

Hal­lie

Okej. Chwi­leczkę. Wci­śnijmy pauzę. Po­wstrzy­maj­cie się od osą­dów.

Wiem, że źle to wy­gląda. Nie mó­wię tu­taj o tym nie­szczę­snym sutku – bo moje cycki są świetne, to chyba mój naj­więk­szy atut – ale przy­się­gam, że wszystko inne mogę wy­ja­śnić.

Oto hi­sto­ria mo­jego upadku.

Opo­wieść o tym, jak cała Ame­ryka zo­ba­czyła mój su­tek.

Cof­nijmy się w cza­sie o rok, do mo­mentu, gdy zdję­cie mo­jej piersi można było zna­leźć na każ­dej stro­nie in­ter­ne­to­wej, we wszyst­kich ma­ga­zy­nach, ta­blo­idach i na kon­tach w so­cial me­diach. W któ­rymś mo­men­cie było już tak źle, że za­sta­na­wia­łam się, czy nie za­ła­twić so­bie ochro­nia­rza i cho­dzić po mie­ście w wiel­kich oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Istna tra­ge­dia.

Nie że­bym miała się czego wsty­dzić. Me­dia okre­ślały moje ciało mia­nem „ape­tycz­nego” – mia­łam sze­ro­kie bio­dra, mi­seczki w roz­mia­rze D i taki ty­łek, że nie­jed­nego ra­pera za­in­spi­ro­wałby do na­pi­sa­nia ka­wałka.

Tylko że... sam su­tek nie był tu­taj pro­ble­mem.

Bo był to su­tek Pierw­szego Dziecka Bia­łego Domu.

Ame­ryka miała ob­se­sję na punk­cie faktu, że ja, Hal­lie Mar­ga­ret Thorne, by­łam dziec­kiem pre­zy­denta Thorne’a, a także cho­dzącą po­rażką ży­ciową.

Ta­tu­aże, włosy w wi­śnio­wym od­cie­niu, gruba kre­ska na po­wiece i mierna uczel­nia, którą rzu­ci­łam po jed­nym se­me­strze, po­nie­waż nie po­tra­fi­łam się do­pa­so­wać.

Wszy­scy my­śleli, że wiodę ży­cie usłane ró­żami, a moim je­dy­nym za­da­niem jest nie­schrza­nie­nie wszyst­kiego. Ale wła­śnie to nie­ustan­nie ro­bi­łam – nisz­czy­łam każdą rzecz, któ­rej do­tknę­łam.

Ostat­nio jed­nak po­su­nę­łam się za da­leko.

„Yel­low Vault” nie kła­mało. Moi ro­dzice rze­czy­wi­ście mieli mnie po dziurki w no­sie. Dla­tego uznali, że ich śliczne, nie­zrów­no­wa­żone dzie­cię po­trze­buje ochrony, po­rząd­nego po­trzą­śnię­cia i za­ra­zem ostrze­że­nia. Po­sta­no­wili się­gnąć po broń osta­teczną.

I tu­taj po­ja­wia się Ran­som Loc­kwood.

Groźny, po­sępny, prze­ra­ża­jący. Taki, że nic tylko go brać. Mój nowy ochro­niarz.

Par­don, funk­cjo­na­riusz ochrony oso­bi­stej.

Dia­beł, który znisz­czył mi ży­cie i po­zba­wił resz­tek po­czu­cia wła­snej war­to­ści.

Ten za­wzięty obrońca skradł mi serce, roz­wa­lił je na ka­wałki, a po­tem od­dał mi resztki z krzy­wym uśmie­chem na twa­rzy.

Na­zy­wają go Ro­bo­tem, ale we­dług mnie ta ksywka do niego nie pa­suje.

Wie­rzę, że wciąż ma serce. Jest do­brze ukryte, oto­czone gru­bym mu­rem, po­kryte bli­znami, ale wciąż bije.

Dla­tego też mu­si­cie wie­dzieć, że ten su­tek po­nie­kąd znisz­czył mi ży­cie. Ale rów­nież je ura­to­wał. A przy­naj­mniej ja­kąś część mnie.

Tę wartą ura­to­wa­nia.

Tę, która prze­trwała.

Upa­dek księż­niczki

Wło­że­nie ma­łej czar­nej było błę­dem.

Do­tarło to do mnie, gdy tylko za­ję­łam miej­sce na tyl­nym sie­dze­niu ca­dil­laca mo­jego kie­rowcy. Ukry­łam twarz pod czer­woną ma­ską z ce­ki­nami.

Jedno z sie­dzeń zaj­mo­wał już mój naj­lep­szy przy­ja­ciel Kel­ler. Prze­glą­da­jąc się w ka­merce te­le­fonu, po­pra­wiał luźny ko­smyk, który wy­mknął się spod ide­al­nie uło­żo­nej blond grzywy. Wło­żył piękną złotą ma­skę w rzym­skim stylu.

– Hej, Den! Do Cha­teau Mar­mont – po­le­ci­łam kie­rowcy, po­pra­wia­jąc gor­set su­kienki.

Kel­ler scho­wał te­le­fon do kie­szeni gar­ni­turu Prady i po­słał mi oce­nia­jące spoj­rze­nie.

– Skar­bie, ten gor­set wy­gląda, jakby za­raz miał wy­strze­lić w ko­smos. W ja­kim roz­mia­rze jest ta kiecka?

Usia­dłam pro­sto i po­sła­łam mu obu­rzone spoj­rze­nie, cho­ciaż miał ra­cję – ma­te­riał opi­nał mnie tak cia­sno, że będę mu­siała go roz­ciąć, żeby go ścią­gnąć.

– Ubra­nia Bal­ma­ina są mak­sy­mal­nie w roz­mia­rze M – wy­mam­ro­ta­łam na swoją obronę.

– Cóż, z tego, co wi­dzę, za­raz pęk­nie ci za­mek, więc su­ge­ruję, że­byś wró­ciła do domu i się prze­brała. – Kel­ler wy­gła­dził nie­wi­dzialną zmarszczkę na ma­te­ria­ło­wych spodniach.

Den­nis spoj­rzał na mnie we wstecz­nym lu­sterku, py­ta­jąc, czy ma za­wró­cić. Po­krę­ci­łam głową. Prze­cież ja za­wsze no­szę roz­miar M. A cza­sami na­wet S (ale na pewno nie w okre­sie mię­dzy Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia a Bo­żym Na­ro­dze­niem. Lub po Wiel­ka­nocy. Lub wtedy, gdy mam PMS).

Nie­stety ubra­nia od pro­jek­tan­tów są two­rzone z my­ślą wy­łącz­nie o wie­sza­kach. Ko­cham swoje ciało i każdą ciężko za­ro­bioną ko­mórkę cel­lu­litu. Zda­wa­łam so­bie sprawę, że pro­jek­tanci rzadko wy­pusz­czają ubra­nia w roz­mia­rach od­po­wia­da­ją­cych prze­cięt­nym syl­wet­kom. Ich M to w rze­czy­wi­sto­ści S, ich S to XS, a ich L... nie ist­nieje. Ni­gdy jed­nak nie ku­pi­łam ni­czego w skle­pie. W tro­sce o śro­do­wi­sko za­wsze szu­ka­łam kie­cek w se­cond-han­dach, co znacz­nie ogra­ni­czało mój wy­bór.

– Zo­staję w tej su­kience – oznaj­mi­łam.

– Nie na długo, je­śli twoje cycki mają coś do po­wie­dze­nia w tej kwe­stii – wy­mam­ro­tał Kel­ler.

– Zwy­czaj­nie zro­bi­łeś się zrzę­dliwy, bo masz worki pod oczami.

– Mam worki pod oczami?! – za­grzmiał Kel­ler.

Uśmiech­nę­łam się i wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Nie, ale te­raz już wiesz, jak to jest, kiedy naj­lep­sza przy­ja­ciółka kry­ty­kuje twój wy­gląd. Boli, prawda?

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej Den­nis za­trzy­mał się przed Cha­teau. Za­ci­snę­łam rękę na jego ra­mie­niu i przy­tu­li­łam się do niego.

– Dzięki, Den! Dzi­siaj masz już wolne. Wrócę do domu Ube­rem.

– Chyba jed­nak po­cze­kam – stwier­dził ostroż­nie sześć­dzie­się­cio­pię­cio­la­tek. – Twoi ro­dzice nie będą za­do­wo­leni, je­śli wró­cisz Ube­rem.

Wo­ził mnie nie­ustan­nie, od­kąd skoń­czy­łam osiem lat, i znał mo­ich ro­dzi­ców le­piej niż ja sama. Pan i pani Thorne wo­leli, bym nie opusz­czała domu – ale nie z tro­ski. Nie by­łam ide­alną córką. Już sam fakt mo­jego ist­nie­nia przy­spa­rzał im wstydu. Naj­mil­szą rze­czą, jaką matka po­wie­działa na mój te­mat w wy­wia­dzie, było to, że do­daję tej ro­dzi­nie cha­rak­teru. Jak­bym była ozdobną po­duszką. I dla­tego nie przej­mo­wa­łam się tym, co po­chwa­lają, a co nie.

– Kel­ler bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć – za­pew­ni­łam, żeby go uspo­koić. – Za­dba, bym nie wpa­ko­wała się w kło­poty. Prawda, Kel?

– O ile będę w sta­nie. – Kel­ler wy­szedł z ca­dil­laca, z eks­cy­ta­cją przy­glą­da­jąc się im­po­nu­ją­cej fa­sa­dzie bu­dynku. – W końcu na­past­nik może być uzbro­jony, a do­brze wiesz, że nie zno­szę wi­doku krwi. Albo je­śli po­de­rwie mnie ja­kiś przy­stoj­niak. W stylu Za­cka Efrona z filmu o Te­dzie Bun­dym. Je­śli to bę­dzie Zac Efron w wy­da­niu z High School Mu­si­cal, to masz moje pełne wspar­cie.

– Je­śli jed­nak znaj­dziesz ja­kie­goś Za­cka z High School Mu­si­cal, wiedz, że nie wy­cią­gnę cię z aresztu za do­bie­ra­nie się do nie­let­niego – wy­pa­li­łam.

Kel­ler uniósł kciuk.

– Je­stem pe­wien, że ta roz­mowa po­cie­szyła Den­nisa. Te­raz wie­rzy, że bę­dziesz trzy­mać się z dala od kło­po­tów.

Przy­su­nę­łam do ust mój mi­ni­smart­fon.

– Siri, przy­po­mnij mi, żeby zro­bić la­leczkę vo­odoo mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela, a rano uczy­nić z niej po­du­szeczkę na szpilki.

– Wy­da­rze­nie do­dane do ka­len­da­rza – oznaj­miła Siri me­cha­nicz­nym gło­sem.

Wy­sko­czy­łam z auta i po­sła­łam Den­ni­sowi aniel­ski, uspo­ka­ja­jący uśmiech i złą­czy­łam dło­nie jak do mo­dli­twy.

– Ale po­waż­nie, Den. Będę się za­cho­wy­wać. Wra­caj do domu. Je­stem pewna, że Ethel czeka na cie­bie ze swo­imi słyn­nymi pier­nicz­kami.

Po­gła­dził się po pod­bródku.

– Fak­tycz­nie wspo­mi­nała dzi­siaj rano, że za­mie­rza zro­bić nową por­cję...

Den­nis i Ethel pod wie­loma wzglę­dami byli dla mnie ro­dziną bar­dziej niż mama i tata. Spę­dza­łam z nimi święta, opie­ko­wali się mną, kiedy cho­ro­wa­łam, i po­ja­wiali się na wy­wia­dów­kach, gdy moi ro­dzice byli za­jęci kon­fe­ren­cjami do­ty­czą­cymi zmian kli­matu lub prze­py­ty­wa­niem ko­goś pod­czas kon­gresu.

Den­nis prze­niósł wzrok z mo­jego wy­mu­szo­nego uśmie­chu na otwartą bramę Cha­teau. Przy­wo­ził mnie tu­taj tak czę­sto, że wie­dział, jak to się skoń­czy – upiję się, wy­dam kupę kasy, a po­tem całą noc będę wy­mio­to­wać na ta­pi­cerkę ca­dil­laca szam­pa­nem, który kosz­to­wał wię­cej niż jego gar­ni­tur.

Nie chciał się póź­niej ze mną mę­czyć. I wcale mu się nie dzi­wi­łam. Sama le­d­wie sie­bie to­le­ro­wa­łam. I wła­śnie dla­tego po­sta­no­wi­łam dzi­siaj uto­pić smutki w trun­kach.

Wes­tchnął i roz­ma­so­wał skroń.

– Tylko bądź ostrożna, w po­rządku? I wróć do domu wcze­śniej.

– Po­sta­ram się, Den. Po­zdrów ode mnie Ethel!

Uchy­lił rąbka kasz­kietu.

– Może sama wkrótce zło­żysz jej wi­zytę?

Den­nis i Ethel miesz­kali w Los An­ge­les tylko ze względu na mnie, mimo że tę­sk­nili za Wschod­nim Wy­brze­żem, za swoją ro­dziną. Mia­łam z tego po­wodu wy­rzuty su­mie­nia, dla­tego wo­la­łam nie od­wie­dzać ich domu w En­cino, żeby pić słabą her­batę, oglą­dać po­wtórki te­le­tur­nie­jów i po­ka­zy­wane mi przez Ethel zdję­cia wnu­ków, z któ­rymi nie wi­dy­wali się z mo­jego po­wodu. Za bar­dzo mnie to bo­lało. Nie zna­la­złam na tyle moc­nego al­ko­holu, by wy­pa­lić to po­czu­cie winy. A przy­naj­mniej jesz­cze nie.

– Będę o tym pa­mię­tać, Den.

Od­je­chał, zo­sta­wia­jąc nas w opa­rach spa­lin. Uch. Mu­szę go na­mó­wić, by zmie­nił sa­mo­chód na te­slę.

Kel­ler zła­pał mnie pod ra­mię, zer­ka­jąc na słynny biały bu­dy­nek z bły­skiem w oku.

– W końcu zna­leź­li­śmy się w swoim na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku.

Bal ma­skowy zo­stał zor­ga­ni­zo­wany przez kli­nikę chi­rur­gii pla­stycz­nej, aby ze­brać pie­nią­dze dla we­te­ra­nów wo­jen­nych, któ­rzy od­nie­śli po­ważne po­pa­rze­nia skóry. Ra­zem z Kel­le­rem wło­ży­li­śmy do ko­perty po pięć ty­sięcy, ale żadne z nas nie po­ja­wiło się na uro­czy­stej ko­la­cji. Kel­ler nie lu­bił jeść w miej­scach pu­blicz­nych (nie ściem­niam), a ja nie chcia­łam być bom­bar­do­wana proś­bami i py­ta­niami o moją ro­dzinę.

– Wiesz... – Od­rzu­ci­łam na plecy bur­gun­dowe war­ko­cze, kiedy ru­szy­li­śmy w stronę baru, mi­ja­jąc po dro­dze pra­cow­ni­ków ho­telu, któ­rzy rów­nież mieli na twa­rzach ma­ski. – Cha­teau Mar­mont sły­nie z tego, że ścią­gają tu za­równo lu­dzie pnący się po dra­bi­nie to­wa­rzy­skiej, jak i ci bli­scy upadku. Jak my­ślisz, do któ­rej ka­te­go­rii się za­li­czamy?

– Żad­nej. – Kel­ler za­cią­gnął mnie do dę­bo­wego baru ho­te­lo­wego, oto­czo­nego zna­jo­mymi bor­do­wymi stoł­kami, nad któ­rymi wi­siały ży­ran­dole w pa­su­ją­cym do nich stylu. – Je­ste­śmy tylko pięk­nymi pie­kiel­nymi po­mio­tami. Uro­dzo­nymi w wyż­szych sfe­rach, ma­ją­cymi ni­skie ocze­ki­wa­nia. Ni­g­dzie nie pa­su­jemy.

Kel­ler był sy­nem Asa Nel­sona, front­mana She Wolf, naj­więk­szej ży­ją­cej le­gendy rock and rolla. Na­sze na­zwi­ska mo­gły nam otwo­rzyć wiele drzwi – które nie za­wsze pro­wa­dziły w do­bre miej­sca.

Za­sie­dli­śmy przy ba­rze. Bar­man Fre­de­rik bez słowa pod­su­nął mi kok­tajl mar­mont mule, a Kel­le­rowi zmie­szał jego ulu­biony blue ve­lvet. Fre­de­rik miał na twa­rzy białą kró­li­czą ma­skę, która pod­kre­ślała jego prze­szy­wa­jące nie­bie­skie oczy.

– Po­wi­nie­nem za­brać go do domu – wy­mam­ro­tał Kel­ler, sztur­cha­jąc mnie łok­ciem.

– Mam wra­że­nie, że to nie jest przy­zwo­ity fa­cet.

– To mój ulu­biony typ – stwier­dził mój przy­ja­ciel. – I twój zresztą też.

Zby­łam ten ko­men­tarz mil­cze­niem. Kel­ler my­ślał, że sy­piam z każ­dym na­po­tka­nym fa­ce­tem. I to nie jego wina – ta­kie spra­wia­łam wra­że­nie. Ale nie lu­bi­łam przy­po­mi­nać so­bie, że okła­my­wa­łam naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Na­wet nie zdą­ży­li­śmy spró­bo­wać drin­ków, bo zo­sta­li­śmy oto­czeni przez po­cząt­ku­jące ak­torki, gwiazdę pro­gramu te­le­wi­zyj­nego i tre­nerkę laj­fstaj­lową, która z pew­no­ścią pra­co­wała jako ho­stessa w zna­nej re­stau­ra­cji The Ivy. Wszy­scy ster­czeli obok nas i usi­ło­wali prze­ko­nać każ­dego, kto chciał ich słu­chać, że wła­śnie stoją u progu sławy. Tak spę­dza­li­śmy z Kel­le­rem wie­czory. Każdy, co do jed­nego. Na im­pre­zach, pi­ciu, po­zna­wa­niu lu­dzi, uda­wa­niu, że świat jest wielką pi­niatą, która za­raz wy­buch­nie i za­sy­pie wszyst­kich kon­trak­tami z branży mo­do­wej, okład­kami w „Vo­gue’u” i Osca­rami.

By­li­śmy elitą to­wa­rzy­ską. Mło­dymi, bo­ga­tymi, znu­dzo­nymi ludźmi.

De­cy­do­wa­li­śmy sami o so­bie i wszy­scy pra­gnęli kon­taktu z nami.

Teo­re­tycz­nie oboje mie­li­śmy pracę.

Dwu­dzie­sto­sied­mio­letni Kel­ler był wła­ści­cie­lem Main Squ­eeze, firmy ofe­ru­ją­cej luk­su­sowe soki de­tok­sowe, któ­rymi ży­wiły się mo­delki Vic­to­ria’s Se­cret i uczest­niczki pro­gramu Żony Be­verly Hills.

Na­to­miast ja by­łam in­flu­en­cerką, co ozna­czało, że pła­cono mi w kom­ple­men­tach i luk­su­so­wych to­wa­rach za po­le­ca­nie pro­duk­tów – od ubrań i to­re­bek aż po tam­pony – moim ob­ser­wu­ją­cym, któ­rych mia­łam osiem­set ty­sięcy. Ta tak zwana praca zaj­mo­wała mi dwie go­dziny w ty­go­dniu, ale bar­dzo ją so­bie ce­ni­łam. Może dla­tego, że była to je­dyna część mo­jego ży­cia, któ­rej nikt nie mógł na­ru­szyć ani jej zmie­nić. Na­le­żała tylko do mnie. Sama ją roz­wi­nę­łam, by­łam za nią od­po­wie­dzialna. Uwa­ża­łam, że w ten spo­sób od­nio­słam pe­wien suk­ces.

– Czyż to nie jest za­bawne? – ode­zwa­łam się, mie­sza­jąc wy­ka­łaczką w kie­liszku. – Uda­jemy ciężko pra­cu­ją­cych człon­ków spo­łe­czeń­stwa, a ta­blo­idy po pro­stu to ły­kają.

Dwie ak­torki, gwiazdka re­ality show i tre­nerka ewa­ku­owały się z baru, gdy tylko za­uwa­żyły, że do ho­telu wkro­czyła gwiazda net­fli­xo­wego se­rialu, ma­jąca na twa­rzy ma­skę śre­dnio­wiecz­nego le­ka­rza dżumy.

Wła­śnie tak to już było w Los An­ge­les. Można po­znać tu mnó­stwo lu­dzi, je­śli tylko nie szuka się praw­dzi­wej przy­jaźni.

Kel­ler spoj­rzał na mnie spod zmarsz­czo­nych brwi.

– Mów za sie­bie. Ja mam nor­malną pracę. Je­stem wła­ści­cie­lem firmy pro­du­ku­ją­cej soki. Sam te­stuję wszyst­kie re­cep­tury.

– Och, Kel­ler. – Po­kle­pa­łam go po dłoni spo­czy­wa­ją­cej na ba­rze i unio­słam drinka. – Ja w tym mo­men­cie rów­nież „te­stuję re­cep­turę”. Nie zro­zum mnie źle, to świetne hobby, ale cho­dzi mi o to, żadne z nas nie po­trze­buje pie­nię­dzy.

Ni­gdy o tym nie roz­ma­wia­li­śmy, ale za­wsze za­kła­da­łam, że Kel­ler rów­nież do­staje po­kaźną sumkę od swo­jego ojca.

– Nie, Hal, ty nic nie ro­zu­miesz. Mam praw­dziwą pracę. – Od­chy­lił się na stołku. – Płacę lu­dziom wy­na­gro­dze­nie, co kwar­tał cho­dzę na spo­tka­nia z księ­go­wo­ścią i mar­ke­tin­giem i tak da­lej. Je­śli ja się nie wy­wiążę, lu­dzie nie będą mo­gli zaj­mo­wać się swo­imi obo­wiąz­kami.

Wi­dać, że nie chciał się do tego przy­znać. Oboje li­czy­li­śmy na to, że ro­dzice opłacą nam czynsz, sa­mo­chody i wy­datki na ży­cie. Ja przy­naj­mniej mia­łam od­wagę mó­wić o tym wprost.

Wzię­łam łyk drinka i z tru­dem na­bra­łam po­wie­trza do płuc, bo cia­sna kiecka mi to unie­moż­li­wiała.

– Ja­sne, oczy­wi­ście. Cho­dziło mi o to, że mamy przy­jemną pracę, więc tak na­prawdę nie czu­jemy, że pra­cu­jemy.

Kel­ler prze­wró­cił oczami.

– Wcale nie o to ci cho­dziło.

Miał ra­cję. Ale po wi­zy­cie w sa­lo­nie ko­sme­tycz­nym, gdzie pod­da­łam się za­bie­gowi głę­bo­kiego oczysz­cza­nia twa­rzy, by­łam zbyt zmę­czona, by się te­raz spie­rać.

– Za­uwa­ży­łem, że zja­wiła się Perry Co­wen. – Kel­ler ski­nął głową za sie­bie. – Ma za­rą­bi­sty nowy ba­le­jaż.

Na­wet się nie od­wró­ci­łam.

– Nie je­stem pewna, czy nowy ko­lor wło­sów ura­tuje jej zgniłą du­szę.

– Ojej. Wi­dać, że w ko­lejce u Boga sta­łaś po urodę, bo na pewno nie po życz­li­wość. – Kel­ler ze­sko­czył ze stołka. – Pójdę się przy­wi­tać.

– Ale prze­cież ona jest taka denna, Kel. – Zmarsz­czy­łam nos.

– Za­cho­wuj się, gdy mnie nie bę­dzie. – Kel­ler obej­rzał się po­spiesz­nie w od­bi­ciu me­ta­lo­wego wia­derka na wino, a po­tem ru­szył w stronę swo­jego celu.

Perry Co­wen była wscho­dzącą pro­jek­tantką mody i ko­bietą, za którą nie prze­pa­da­łam. Głów­nie dla­tego, że za­pro­jek­to­wała suk­nię na ko­la­cję przed­ślubną mo­jej sio­stry Hery. A każda osoba, która ko­le­go­wała się z moją sio­strą, była dla mnie wro­giem.

Perry sprze­dała rów­nież hi­sto­rię na mój te­mat ga­ze­cie, tuż po nie­szczę­śli­wym wy­padku, w któ­rym poza mną główną rolę ode­grała suk­nia druhny i nie­spo­dzie­wa­nie ostry sos do pizzy. By­łam pewna, że to ona, po­nie­waż w tam­tym mo­men­cie w po­miesz­cze­niu nie znaj­do­wał się nikt, kto byłby skłonny wy­ja­wić te in­for­ma­cje. Moja mama była znie­sma­czona sa­mym fak­tem, że łą­czyły nas te same geny, tata nie był mściwy, a Hera... nie lu­biła, kiedy tra­fia­łam na okładki ga­zet z po­wodu ja­kichś skan­dali.

Unio­słam rękę i da­łam znać Fre­de­ri­kowi, by przy­go­to­wał mi dwa ko­lejne drinki i szota. Po­trze­bo­wa­łam od­wagi w pły­nie, żeby prze­trwać ten wie­czór. Czu­łam się okrop­nie sa­motna, mimo że znaj­do­wa­łam się w sali peł­nej lu­dzi.

Perry była bo­le­snym przy­po­mnie­niem, że ka­wał drogi stąd, w Dal­las, miesz­kała naj­ide­al­niej­sza Pierw­sza Córka, jaka kie­dy­kol­wiek stą­pała po tej ziemi.

Moja dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia sio­stra.

Była szczu­płą ko­bietą o nieco mę­skiej uro­dzie. Taką, jaką wi­duje się na okład­kach „Vo­gue’a”. Ogar­nięta, bły­sko­tliwa i do­brze wy­cho­wana.

Hera ukoń­czyła me­dy­cynę na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda wraz ze swoim na­rze­czo­nym, któ­rego po­znała już w li­ceum, i wła­śnie pla­no­wała we­sele, a jed­no­cze­śnie od­by­wała staż w Cen­trum Me­dycz­nym Uni­wer­sy­tetu Bay­lor.

Ca­łej jej ży­cie było skru­pu­lat­nie za­pla­no­wane.

A ja na­wet nie po­tra­fi­łam kon­tro­lo­wać swo­ich piersi (które wciąż na­pie­rały na szy­fo­nowy gor­set, pró­bu­jąc się uwol­nić).

Wla­łam w sie­bie dwa drinki i jed­nego szota, a po­tem za­ry­zy­ko­wa­łam spoj­rze­nie w stronę Kel­lera i Perry, któ­rzy ro­ze­śmiani stali w ką­cie po­koju. Perry klep­nęła go w pierś. Wo­kół mnie krę­cili się za­ma­sko­wani lu­dzie. Nie­któ­rzy tań­czyli, inni ca­ło­wali się w mrocz­nych za­kąt­kach sali. To było moje ży­cie. Szpilki i drinki w wy­gó­ro­wa­nych ce­nach. Pu­sty dom, pełne konto ban­kowe i brak part­nera. W mo­jej piersi po­ja­wiła się dziura, która za­czy­nała obej­mo­wać co­raz więk­szą prze­strzeń, aż za­częło mi się wy­da­wać, że wszy­scy ją wi­dzą.

Da­łam znać Fre­de­ri­kowi, by po­dał mi ko­lej­nego szota. Uwi­nął się w mgnie­niu oka. Nie­stety rów­nie szybko po­ja­wił się Wes Mor­gan, tre­ner ce­le­bry­tów.

Wes pro­wa­dził pro­gram Big Fat Lo­ser, któ­rego treść była rów­nie pa­skudna jak na­zwa. „Po­ma­gał” ce­le­bry­tom stra­cić na wa­dze, wrzesz­cząc na nich, kiedy ko­lana się pod nimi ugi­nały i wy­mio­to­wali ze zmę­cze­nia, a on w tym cza­sie pa­ra­do­wał bez ko­szulki. Pró­bo­wał wcią­gnąć mnie do trze­ciego se­zonu, obie­cu­jąc, że w dwa mie­siące schudnę do roz­miaru XS. Przez pierw­sze pięt­na­ście se­kund nie wie­dzia­łam, czy się ro­ze­śmiać, czy wpa­ko­wać so­bie do buzi chipsa i gło­śno go prze­żuć, ale osta­tecz­nie roz­łą­czy­łam się bez słowa.

Naj­wy­raź­niej po ostat­niej roz­mo­wie czuł nie­do­syt.

– Co tam, Hal­lion? – Oparł się łok­ciami o bar tuż obok mo­jego drinka i po­słał mi ośle­pia­jąco biały uśmiech. Hal­lion było ksywką nadaną mi przez ta­blo­idy za moje od­pały. – Czy kie­dyś wspo­mi­na­łem, że ja też po­cho­dzę z Tek­sasu?

Miał na wło­sach tyle wo­sku, że można by wy­rzeź­bić ko­lejny po­sąg do mu­zeum Ma­dame Tus­saud. I nie by­łaby to Da­kota Fan­ning. Ra­czej Dwayne John­son.

– Nie wło­ży­łeś ma­ski – stwier­dzi­łam bez­na­mięt­nym to­nem.

– Nie po­trze­buję jej. – Wzru­szył ra­mio­nami, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej. – Wła­śnie pa­trzysz na czło­wieka, który prze­ka­zał dzie­sięć pa­ty­ków na po­moc we­te­ra­nom.

Wbi­łam wzrok w su­fit, cze­ka­jąc, aż na­tręt so­bie pój­dzie.

– Sły­sza­łaś, co mó­wi­łem?

– Tak. – Wy­ję­łam wi­sienkę z pu­stego kie­liszka i wy­ssa­łam z niej cały al­ko­hol. – Wspo­mnia­łeś o tym do­słow­nie se­kundę temu.

– Cho­dziło mi o to, że oboje po­cho­dzimy z Tek­sasu.

– Ale ja wcale nie po­cho­dzę z Tek­sasu – od­par­łam znu­dzona. Za­wią­za­łam ję­zy­kiem pę­telkę na ogonku wi­sienki i wy­plu­łam go na rękę.

– Na­prawdę? – Na­chy­lił się tak bar­dzo, że nie­mal udu­si­łam się smro­dem jego wody ko­loń­skiej. Mu­siał się w niej wy­ką­pać. – Mógł­bym przy­siąc, że pre­zy­dent Thorne...

– Po­cho­dzi z Dal­las. Tak, tak. Ale ja uro­dzi­łam się w Wa­szyng­to­nie i tam spę­dzi­łam pierw­sze osiem lat mo­jego ży­cia. Po­tem ro­dzice wy­słali mnie do No­wego Jorku do szkoły z in­ter­na­tem, na szwaj­car­ski obóz letni, na bry­tyj­skie obozy zi­mowe, na fran­cu­skie so­irée. Dla­tego żadna ze mnie Tek­sanka. Bar­dziej ko­smo­po­litka, je­śli mam być szczera...

Po jego pu­stym spoj­rze­niu do­my­śli­łam się, że od­pły­nął po ko­smo­po­litce. Może na­wet przy sło­wie so­irée.

Co prawda spę­dzi­łam w Tek­sa­sie tro­chę czasu, ale ni­gdy z wła­snej woli. Ro­dzice za­wsze bła­gali mnie, tar­go­wali się ze mną i pró­bo­wali siłą za­cią­gnąć mnie do „domu”, za­chę­ca­jąc miej­sco­wymi szko­łami i bli­sko­ścią ro­dziny. Za­wsze ole­wa­łam ich sta­ra­nia. Tek­sas był zbyt upalny, zbyt spo­kojny. Je­śli mam być szczera, taka ze mnie Tek­sanka jak z za­kon­nicy dziwka. Poza tym wie­dzia­łam, dla­czego za­leży im na moim to­wa­rzy­stwie – po pro­stu zy­skałby na tym ich wi­ze­ru­nek. Po­ka­za­liby w ten spo­sób, że przy­naj­mniej sta­rają się za­pa­no­wać nad swoim nie­okieł­zna­nym dziec­kiem.

Wes cmok­nął ję­zy­kiem, nie prze­sta­jąc się szcze­rzyć jak głupi do sera. Te zęby nie mo­gły być praw­dziwe. Jego bi­cepsy rów­nież.

– Je­śli chcesz, z ra­do­ścią za­biorę cię na wy­cieczkę. Mimo że uro­dzi­łem się i wy­cho­wa­łem w Ho­uston, Dal­las znam jak wła­sną kie­szeń.

– Nie wy­bie­ram się tam. – Wbi­łam wzrok w dno pu­stego kie­liszka.

– W ta­kim ra­zie mo­żemy spo­tkać się tu­taj, w Los An­ge­les. – Do­tknął łok­ciem mo­jego przed­ra­mie­nia. Na­tych­miast od­sko­czy­łam.

– Je­stem za­jęta ob­że­ra­niem się ciast­kami.

– Nie bądź taka draż­liwa, Hal­lion. Cho­dziło o zwy­kłe in­te­resy, wiesz? – Prze­cze­sał ręką włosy, ale były sztyw­niej­sze niż be­ton. – Po pro­stu są­dzi­łem, że by­ła­byś do­brą kan­dy­datką.

– A ty nadał­byś się ide­al­nie do tak­sy­der­mii – wy­tknę­łam znu­żo­nym to­nem.

– Wiesz co? Do­pa­suję się do cie­bie, tylko po­daj mi datę. Na­prawdę uwa­żam, że oboje sko­rzy­sta­li­by­śmy na swoim to­wa­rzy­stwie.

Był na­stępną osobą, która wi­działa we mnie je­dy­nie prze­pustkę do sławy. To ko­lejny fa­cet, który by mnie wy­ko­rzy­stał, może na­wet prze­mo­co­wiec. Tacy lu­dzie jak Wes przy­po­mi­nali mi, dla­czego zre­zy­gno­wa­łam ze związ­ków z męż­czy­znami. Oni wszy­scy cze­goś ode mnie chcieli, ale na pewno nie part­ner­skiej re­la­cji. By­łam dla nich je­dy­nie dra­biną, która po­może im do­stać się na szczyt.

Mój żo­łą­dek skrę­cił się bo­le­śnie.

Chcia­łam wró­cić do domu.

Nie­stety nie mia­łam domu. Moja po­sia­dłość była tylko stertą ce­gieł bez du­szy.

– Po­pro­szę moją asy­stentkę, żeby skon­tak­to­wała się z twoją. – Ze­sko­czy­łam ze stołka.

– Ale ja nie mam asy­stentki – od­parł skon­fun­do­wany.

Ja też nie. A te­raz roz­gryź to, Ein­ste­inie.

Przy­wo­ła­łam Fre­de­rika, żeby po­pro­sić go o ra­chu­nek. Wa­lić Kel­lera. Mu­sia­łam się stąd wy­mik­so­wać. Niech on so­bie roz­ma­wia z Perry, któ­rej nowe pa­semka pod­kre­ślały ko­ści po­licz­kowe. Rzu­ci­łam im ostat­nie spoj­rze­nie. Zna­jomi Perry wy­py­ty­wali Kel­lera o jego wy­twór­nię so­ków. Pła­wił się w ich uwa­dze. Czy tylko ja nie na­bie­ra­łam się na jego po­zer­ską pracę?

Opła­ci­łam ra­chu­nek, da­łam Fre­de­ri­kowi czter­dzie­ści pro­cent na­piwku i wy­szłam na ze­wnątrz, omi­ja­jąc lu­dzi, któ­rzy pró­bo­wali za­trzy­mać mnie na po­ga­wędkę. Wes po­dą­żał za mną nie­znie­chę­cony. Już nie był zwy­kłym wrzo­dem na du­pie, tylko stal­ke­rem.

– Za­cze­kaj, do­kąd ty się wy­bie­rasz? – Pró­bo­wał po­ło­żyć mi rękę na ra­mie­niu. Syk­nę­łam, od­py­cha­jąc go nie­mal bru­tal­nie.

Nie do­ty­kaj mnie. Na­wet się nie waż. Ni­gdy i pod żad­nym po­zo­rem.

– Do domu. – Przy­spie­szy­łam. Moje szpilki stu­kały o ciemną pod­łogę.

By­łam na sie­bie wście­kła, bo nie wzię­łam kurtki. Te­raz przy­da­łoby mi się coś, żeby za­kryć cycki i po­wstrzy­mać je przed wy­pły­nię­ciem z gor­setu. Cho­ciaż, jak te­raz o tym my­śla­łam, wspo­mniane cycki nie wy­da­wały się ta­kie ści­śnięte. I było mi dziw­nie zimno. Spoj­rza­łam w dół i zro­zu­mia­łam dla­czego – moja prawa pierś przedarła się przez ma­te­riał. Do­słow­nie wi­siała luźno, po­wie­wała na wie­trze jak flaga na masz­cie, kiedy wy­pa­dłam z ho­telu, żeby we­zwać Ubera.

Krzyk­nę­łam i pró­bo­wa­łam upchnąć ją w su­kience.

– O kurde. – Wes za­chi­cho­tał, opie­ra­jąc się o po­bli­ską ścianę. – Wy­gląda na to, że pa­nienki po­sta­no­wiły się prze­wie­trzyć.

– Za­mknij się.

Rzu­ci­łam się w stronę ho­te­lo­wej re­cep­cji, żeby za­py­tać o moż­li­wość po­ży­cze­nia ja­kiejś kurtki. Ale wszę­dzie było tyle lu­dzi. W do­datku ma­ska przy­sła­niała mi wzrok. Ze­rwa­łam ją z twa­rzy i rzu­ci­łam na pod­łogę, roz­glą­da­jąc się go­rącz­kowo.

Kurtka. Po­trze­bo­wa­łam kurtki. Tylko że znaj­do­wa­łam się w Los An­ge­les, gdzie ni­komu nie jest po­trzebne do­dat­kowe okry­cie.

– Po co ta złość, Hal­lion. Po­zwól, że od­wiozę cię do domu.

– Nie, dzięki. – Za­kry­łam klatkę pier­siową ra­mio­nami i przy­spie­szy­łam. Już nie­mal do­tar­łam do re­cep­cji.

– Je­śli po­pro­sisz kon­sjerża o kurtkę, do­my­śli się, co się stało, i sprzeda hi­sto­ryjkę pra­sie.

Za­trzy­ma­łam się po­środku lobby. Wes wie­dział, jak przy­cią­gnąć moją uwagę.

– Na­prawdę chcesz znowu zo­stać upo­ko­rzona? Szcze­gól­nie po tej hi­sto­rii z pizzą, którą opu­bli­ko­wało na twój te­mat „Page Six”? – Jego głos za­to­pił się w mo­jej skó­rze jak ostre pa­zury.

Miał ra­cję. Gdy­bym przy­znała, że pę­kła mi su­kienka, hi­sto­ria mo­głaby tra­fić do ga­zet. Hera by się wście­kła, a moi ro­dzice... kto wie, co by zro­bili. Pew­nie od­cię­liby mnie od pie­nię­dzy i zmu­sili do prze­pro­wadzki do Tek­sasu.

Nie mia­łam żad­nych ży­cio­wych umie­jęt­no­ści. Poza obie­ra­niem man­da­ry­nek za jed­nym za­ma­chem. I choć sztuczka ro­biła wra­że­nie, nie nada­wała się do CV.

Ob­ró­ci­łam się na pię­cie, wciąż za­kry­wa­jąc tors rę­kami.

Groź­nie zmru­ży­łam oczy.

– Nie ufam ci.

Uniósł ręce w obron­nym ge­ście.

– A po­win­naś. Je­steś córką pre­zy­denta Thorne’a. Bo­ha­terką na­ro­dową. Ni­gdy bym cię nie skrzyw­dził. Czy na­prawdę uwa­żasz, że je­stem taki głupi?

Na jego nie­szczę­ście od­po­wiedź brzmiała „tak”. Ale skoro on w sie­bie wie­rzył, może ja też po­win­nam. Przy­naj­mniej dzi­siaj.

Każda ko­mórka w moim ciele mó­wiła, że to zły po­mysł, ale prze­cież nie mia­łam lep­szych opcji.

– Przy­rzek­nij, żad­nych sztu­czek.

– Obie­caj mi wspólne zdję­cie, a zgo­dzę się na wszystko. Przed roz­po­czę­ciem pią­tego se­zonu mu­szę się znowu zna­leźć na pierw­szych stro­nach ga­zet.

Za­mknę­łam oczy i wes­tchnę­łam ciężko.

By­łam wście­kła.

– A czy po­ka­za­nie się z krą­glej­szą dziew­czyną nie wpły­nie na cie­bie ne­ga­tyw­nie, skoro twoją pracą jest od­chu­dza­nie lu­dzi? – Otwo­rzy­łam oczy i uśmiech­nę­łam się nie­win­nie.

– No wła­śnie, w tej kwe­stii... – Wes wy­pu­ścił roz­draż­niony od­dech. – Po tym, jak je­den z mo­ich od­cin­ków stał się vi­ra­lem, do­sta­łem łatkę fat­foba. Dasz wiarę, że coś ta­kiego mnie po­grą­żyło?

Świet­nie. A więc mia­łam zo­stać jego ko­łem ra­tun­ko­wym, żeby mógł po­tem mó­wić: „Nie mam nic prze­ciwko gru­bym lu­dziom, przy­jaź­nię się z nimi”. Chciało mi się krzy­czeć.

– Jedna kawa w knaj­pie przy Ro­deo Drive. – Unio­słam pa­lec ostrze­gaw­czo. – Na wię­cej się nie na­pa­laj.

– Do­bra, ale nie mo­żesz wy­glą­dać, jak­byś się mną brzy­dziła – tar­go­wał się da­lej. – Lu­dzie mają my­śleć, że do­brze się ba­wisz w moim to­wa­rzy­stwie.

– Gdy­bym miała ta­kie umie­jęt­no­ści ak­tor­skie, te­raz od­bie­ra­ła­bym Oscara, a nie po­le­cała kremy na trą­dzik na In­sta­gra­mie. – Ro­ze­śmia­łam się z sar­ka­zmem.

– Daj spo­kój, Hal­lie.

Wes­tchnę­łam.

– Ale za­mie­rzam za­mó­wić ciastko.

– Po­wiem par­kin­go­wemu, żeby przy­pro­wa­dził moje auto. – Pu­ścił do mnie oko, a ja w za­mian po­ka­za­łam mu środ­kowy pa­lec.

Wes opu­ścił lobby za­ma­szy­stym kro­kiem, jakby był kró­lem tego miej­sca. Po kilku mi­nu­tach wró­cił i za­stał mnie ukrytą we wnęce, nie­da­leko wyj­ścia. By­łam tu pra­wie nie­wi­dzialna. Moje serce wa­liło dziko, jakby chciało prze­drzeć się przez skórę.

Nikt nie mógł się do­wie­dzieć, że pę­kła mi su­kienka.

– Cho­lera, długo jesz­cze? – Wes wy­cią­gnął szyję, żeby spraw­dzić, czy jego auto już pod­je­chało. – Umó­wi­łem się z la­ską z Tin­dera.

Te­le­fon, który trzy­ma­łam w ręce, za­czął wi­bro­wać. Bez wąt­pie­nia Kel­ler. Nie mo­głam ode­brać, bo za­kry­wa­łam piersi ra­mio­nami, a poza tym wciąż mia­łam do niego żal o to, że roz­ma­wiał z Perry Co­wen.

Na­dal cze­ka­li­śmy na sa­mo­chód Wesa – zaj­mo­wało to wię­cej czasu, niż po­winno. Za każ­dym ra­zem, gdy tre­ner pró­bo­wał za­cząć ze mną ja­kiś te­mat, zby­wa­łam go nie­uprzej­mym „da­ruj so­bie”.

W końcu Wes oznaj­mił, że jego auto już stoi pod ho­te­lem. Zła­pał mnie za ło­kieć, cią­gnąc w stronę wyj­ścia.

– Nie do­ty­kaj mnie! – jęk­nę­łam. By­łam zła na sie­bie, że mój głos wy­brzmiał tak słabo i pi­skli­wie.

Gdy tylko wy­szli­śmy na ze­wnątrz, wszystko wy­da­rzyło się w mgnie­niu oka. By­łam zmu­szona pu­ścić pierś, żeby ode­pchnąć jego rękę. W tym mo­men­cie roz­legł się błysk fle­szy. In­stynk­tow­nie unio­słam rękę, żeby osło­nić oczy. Mój prawy cy­cek uwol­nił się i przy­wi­tał z dzie­siątką pa­pa­raz­zich, któ­rych Wes ewi­dent­nie za­pro­sił, żeby ob­fo­to­gra­fo­wali na­sze wspólne wyj­ście.

Cho­lera.

Będę mieć z tego po­wodu prze­srane u czter­dzie­stego dzie­wią­tego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

An­thony’ego Johna Thorne’a. 

Czyli mo­jego ojca.

Roz­dział pierw­szy

Ran­som

Muszę cię o coś za­py­tać i nie mo­żesz od­mó­wić.

Tom wpadł do mo­jego ga­bi­netu i rzu­cił na biurko lśniący ma­ga­zyn, z ro­dzaju tych, które wi­duje się w po­cze­kalni u dro­giego den­ty­sty.

– Nie – od­par­łem bez­czel­nie, nie od­ry­wa­jąc wzroku od ekranu kom­pu­tera.

Mój part­ner biz­ne­sowy opadł ze śmie­chem na krze­sło na­prze­ciwko i po­lu­zo­wał koł­nie­rzyk ko­szuli.

– Po­zwo­li­łem ci usiąść? – za­py­ta­łem, stu­ka­jąc w kla­wia­turę.

– Ale to ważne – za­pew­nił ła­god­nie. On cały był ła­godny: z cha­rak­teru, z wy­glądu, na­wet w spo­so­bie mó­wie­nia. Jego prze­cięt­ność mnie draż­niła. Tro­chę mniej niż u in­nych lu­dzi, ale na tyle, że nie mia­łem ochoty na jego to­wa­rzy­stwo, chyba że sam go so­bie za­ży­czy­łem. Co pra­wie ni­gdy się nie zda­rzało.

Stąd też na­su­wało się py­ta­nie – co on tu­taj, u dia­bła, ro­bił?

– Wy­no­cha. – Za­ci­sną­łem zęby na koń­cówce dłu­go­pisu.

– Naj­pierw mu­simy po­roz­ma­wiać.

– Roz­mowy są prze­re­kla­mo­wane, mil­cze­nie jest zło­tem. – Wy­plu­łem na biurko dłu­go­pis, który prze­to­czył się po bla­cie i opadł na ko­lana Toma. Pew­nie chciał za­pro­sić mnie na ro­dzinny obiad albo co gor­sza: na golfa. Z ja­kichś nie­zro­zu­mia­łych po­wo­dów mój part­ner biz­ne­sowy nie ro­zu­miał, że nie mam ochoty na to­wa­rzy­stwo, a jesz­cze mniej in­te­re­suje mnie jego sport dla star­ców. Moje za­in­te­re­so­wa­nia ob­ra­cały się wo­kół cross­fitu, ci­pek i czer­wo­nego mięsa. A przede wszyst­kim – sa­mot­no­ści. Nie mia­łem ro­dziny i ani tro­chę mi to nie prze­szka­dzało. A tym, że pró­bo­wał wcią­gnąć mnie do swo­jej, wcale nie zy­ski­wał w mo­ich oczach.

Jego na­le­ga­nia, by spę­dzać ra­zem wię­cej czasu, po­skut­ko­wały tym, że mia­łem jesz­cze mniej­szą ochotę na wspólne ak­tyw­no­ści. Już wy­star­czy, że spę­dzi­li­śmy ra­zem czasy mło­do­ści. I ża­den z nas nie miał zwią­za­nych z tym do­brych wspo­mnień.

– Cho­dzi o pracę. – Chwy­cił pi­łeczkę an­ty­stre­sową, która le­żała na moim biurku, i za­ci­snął na niej palce.

Nie­chęt­nie ode­rwa­łem wzrok od ekranu, żeby zro­bić so­bie prze­rwę – wła­śnie pi­sa­łem mejla do klienta, by po­wia­do­mić go, że gdy tak się ob­nosi na In­sta­gra­mie ze swoją ko­lek­cją ro­le­xów, sam się prosi o ra­bu­nek.

By­łem współ­wła­ści­cie­lem Loc­kwood & Whit­field Pro­tec­tion Group. W związku z tym moja praca po­le­gała głów­nie na wy­ja­śnia­niu głu­pim i bo­ga­tym lu­dziom, dla­czego po­winni prze­stać ro­bić głu­pie rze­czy, przez które mogą wpa­ko­wać się w kło­poty. W tym przy­padku bo­gaty dzie­dzic nie sto­so­wał się do kon­traktu za­war­tego z moją firmą. Agent, któ­rego wy­zna­czy­łem do ochrony, prze­ka­zał mi, że je­den z na­szych klien­tów po­in­for­mo­wał dwa mi­liony trzy­sta ty­sięcy swo­ich fol­lo­wer­sów, w któ­rym ho­telu w No­wym Jorku się za­trzy­mał, a na­wet po­dał pię­tro.

Ten czło­wiek w ża­den spo­sób nie za­słu­żył na swoje bo­gac­two, nie wspo­mi­na­jąc już o po­wie­trzu, któ­rym od­dy­chał.

Niań­cze­nie bo­ga­czy nie było speł­nie­niem mo­ich ma­rzeń, ale do­brze pła­cili i była to od­po­wied­nia praca dla czło­wieka o mo­ich kwa­li­fi­ka­cjach. Al­ter­na­tywę sta­no­wiło za­ję­cie płat­nego za­bójcy, z tym że choć nie prze­pa­da­łem za ludźmi, nie chcia­łem wy­lą­do­wać przez nich w pace.

Tom pod­su­nął mi ma­ga­zyn.

– Na co mam zwró­cić uwagę? – Zła­pa­łem ga­zetę. Z okładki pa­trzyła na mnie młoda ko­bieta z wło­sami jak sy­renka z bajki Di­sneya. Z roz­dar­tej su­kienki wy­le­wał się cy­cek, a su­tek zo­stał za­sło­nięty małą żółtą gwiazdką. Na­głó­wek po­ni­żej gło­sił: „Hal­lion za­li­czyła wtopę! Słynna im­pre­zo­wiczka świeci cyc­kiem”. – Nie­ważne. – Rzu­ci­łem mu ga­zetę na ko­lana. – Mam już swoją od­po­wiedź. Pie­przona la­ta­wica.

– Ale go­rąca la­ta­wica – po­pra­wił Tom z bez­czel­nym uśmie­chem. – W środku znaj­dziesz zdję­cie bez cen­zury.

– Gdy­bym miał trzy­na­ście lat, pew­nie bym się ucie­szył, ale je­stem do­ro­sły i chcę wie­dzieć, co ona ma z nami wspól­nego.

– To Hal­lie Thorne. – Tom wci­snął mi ga­zetę do ręki. – Coś ci świta?

– A po­winno? – Od­chy­li­łem się na krze­śle, co­raz bar­dziej znu­dzony tą roz­mową. Nie oglą­da­łem te­le­wi­zji. Było tam za dużo lu­dzi, a jak już wcze­śniej usta­li­li­śmy, nie prze­pa­dam za nimi. Te­le­wi­zja rów­nież przy­po­mi­nała mi o rze­czach, które inni mieli, a ja nie – o przy­ja­cio­łach, ro­dzi­nie, cie­ka­wych za­in­te­re­so­wa­niach. A ta la­ska wy­glą­dała jak pre­zen­terka pro­gramu o me­ta­mor­fo­zach.

– To córka pre­zy­denta An­thony’ego Thorne’a. 

Zwró­ci­łem ko­lejne znie­sma­czone spoj­rze­nie w stronę okładki.

– Pew­nie wdała się w li­sto­no­sza.

W ogóle nie przy­po­mi­nała swo­jego ojca. Jej oj­ciec nie wy­gla­dał jed­nak jak pin-up girl.

– W każ­dym ra­zie – kon­ty­nu­ował Tom – wła­śnie dzwo­nił do mnie były szef ochrony Thorne’a, Ro­bert McA­fee. Kie­dyś się po­zna­li­śmy. Po tym in­cy­den­cie pre­zy­dent chce za­trud­nić dla niej ochro­nia­rza.

– Masz na my­śli: po pu­blicz­nym ob­na­ża­niu się?

– Jak zwał, tak zwał. – Ro­ze­śmiał się. – W każ­dym ra­zie McA­fee po­le­cił nas, bo mamy do­świad­cze­nie z oli­gar­chami, ak­to­rami i po­li­ty­kami. Thorne wy­daje się za­in­te­re­so­wany współ­pracą, je­śli pod­pi­szemy wszel­kie do­ku­menty gwa­ran­tu­jące im pełną ano­ni­mo­wość.

– A nie mógł po­cią­gnąć za kilka sznur­ków i za­ła­twić jej ko­goś z Wa­szyng­tonu? – za­py­ta­łem zdzi­wiony.

Teo­re­tycz­nie tylko byli pre­zy­denci i ich mał­żon­ko­wie mieli za­pew­nioną przez rząd do­ży­wot­nią ochronę. Ale ist­niały spo­soby, by to obejść, na przy­kład gdyby có­reczka miesz­kała w domu ro­dzi­ców, a za­pewne tak było, bo wy­glą­dała na sie­dem­na­ście lat, i wtedy mo­głaby „po­ży­czyć” ochro­nia­rzy ro­dzi­ców, je­śli oni znaj­do­wa­liby się na te­re­nie po­sia­dło­ści.

Poza tym po­ka­zy­wa­nie sut­ków pu­blicz­nie nie wiąże się z żad­nym ry­zy­kiem, co ozna­czało, że ta­tuś chciał za­ła­twić nia­nię do pil­no­wa­nia jego nie­po­kor­nej córki.

A mnie nie in­te­re­so­wało zmie­nia­nie ko­muś pie­luch.

– Uparł się, że musi to być ktoś z sek­tora pry­wat­nego. Za­leży mu na ab­so­lut­nej dys­kre­cji – wy­ja­śnił Tom.

– Ży­czę po­wo­dze­nia, bo ta ko­bieta chyba nic nie robi dys­kret­nie. – Prze­cze­sa­łem ręką włosy. Tro­chę je za­pu­ści­łem. Po­wi­nie­nem się ostrzyc.

– McA­fee wciąż jest sze­fem ochrony w Bia­łym Domu. – Tom po­gła­dził się po pod­bródku.

– Na­leży mu się za to me­dal. – Wrzu­ci­łem do ust dwie pa­stylki gumy do żu­cia.

– To po­ważna sprawa, Ran. Zle­ce­nie za­kłada roz­po­czę­cie pracy od za­raz. I płacą nie­złą sumkę, bo aż dwie­ście pięć­dzie­siąt ty­sięcy ka­wał­ków za mie­siąc.

– To ro­bota dla niańki – od­par­łem.

– No wła­śnie. Zero wy­siłku. Bę­dziesz tylko spi­jał śmie­tankę.

Nie ro­zu­mia­łem, dla­czego Tom tak się na­pa­lił na to zle­ce­nie. Je­śli spraw­dzimy się w pracy dla An­thony’ego Thorne’a i Ro­berta McA­fee’ego, bę­dziemy mieć szansę na klien­tów ze sto­licy, a to do­piero była in­te­re­su­jąca per­spek­tywa.

Tom i ja je­ste­śmy by­łymi ofi­ce­rami kontr­wy­wiadu, dla­tego rzą­dowe po­sady są poza na­szym za­się­giem. Wa­szyng­ton na ogół nie zle­cał ochrony jed­nost­kom ze­wnętrz­nym. Wo­leli szko­lić wła­snych lu­dzi i pła­cić im za pracę z rzą­do­wych pie­nię­dzy, pie­przone sknery. Ale je­śli ja­kimś cu­dem udało ci się na­wią­zać z nimi współ­pracę, można było li­czyć na wy­so­kie stawki, cią­głość zle­ceń i pre­stiż, a przy tym pro­wa­dzić wła­sną firmę.

Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że ra­zem z To­mem chcie­li­śmy otwo­rzyć w przy­szłym roku dział cy­ber­bez­pie­czeń­stwa. A rzą­dowe kon­takty z pew­no­ścią by­łyby nam na rękę.

– Ta la­ska mieszka w Tek­sa­sie? – Przy­po­mnia­łem so­bie ak­cent pre­zy­denta Thorne’a, dzięki któ­remu prze­ko­nał do sie­bie kury do­mowe z przed­mieść, co w trak­cie re­elek­cji za­pew­niło mu zwy­cię­stwo w kilku do­dat­ko­wych sta­nach.

Tom po­krę­cił głową.

– W Los An­ge­les.

Mia­sto, któ­rego nie zno­si­łem naj­bar­dziej.

– Do­bra. Zaj­mij się tym. – Wzru­szy­łem ra­mio­nami. – Przy­dziel tę sprawę Mak­sowi. Jego ro­dzina po­cho­dzi z Oce­an­side. Jest tak blady, że przy oka­zji tro­chę się opali.

Max wy­glą­dał jak ty­powy emo na­sto­la­tek z fil­mów. By­łem rów­nież pe­wien, że taki gość jak on nie tknie ki­jem tej bo­ga­tej dziuni. Bę­dzie miał na nią do­bry wpływ.

Tom po­dra­pał się po karku, wier­cąc się na krze­śle.

– Max jest do­bry, ale to żół­to­dziób. Mógłby stać na cza­tach. To osoba, którą można spa­ro­wać z kimś bar­dziej do­świad­czo­nym w te­re­nie. Dla nas to prze­ło­mowe zle­ce­nie. Mu­simy za­dbać o tę dziew­czynę, żeby po­tem zdo­być nowe kon­takty. To tylko pół roku.

– Niech Jose obej­mie dzienną zmianę.

– Jose jest w Szko­cji, pa­mię­tasz?

Oczy­wi­ście, że nie pa­mię­ta­łem. Co ja, jego matka?

– A co z Ken­tem? – wark­ną­łem.

Tom po­krę­cił głową.

– Jest na urlo­pie wy­cho­waw­czym.

– Ktoś po­zwala mu coś wy­cho­wy­wać? – Skrzy­wi­łem się. Kent spra­wiał wra­że­nie sa­dy­sty. Kie­dyś ude­rzył ja­kie­goś pa­pa­razzi za to, że ten za­py­tał go o go­dzinę.

– Nie coś, a ko­goś. Prze­cież ra­zem po­szli­śmy na brit milę[2] jego syna.

Wie­dzia­łem, do czego zmie­rzał, i w ogóle mi się to nie po­do­bało. Trzy ty­go­dnie temu skoń­czy­łem swoją ostat­nią ro­botę w te­re­nie – cho­dziło o bez­pie­czeń­stwo członka bry­tyj­skiej ro­dziny kró­lew­skiej – i oznaj­mi­łem To­mowi, że już wię­cej nie będę pil­no­wać żad­nych sław­nych lu­dzi.

Na pewno za­tę­sk­nię za ko­bie­tami z in­nego kraju, a w szcze­gól­no­ści za pry­wat­nymi od­rzu­tow­cami, ale nic nie było warte uże­ra­nia się z kimś dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Tym bar­dziej je­śli zle­ce­nie do­ty­czyło mło­dych ko­biet.

Ta­kie były naj­gor­sze.

Co wię­cej, to ja by­łem od­po­wie­dzialny za prze­świe­tle­nie i za­trud­nie­nie no­wych pra­cow­ni­ków działu cy­ber­bez­pie­czeń­stwa, a to pra­wie jak dwa i pół etatu.

Poza tym, co on so­bie my­ślał? Chciał wy­słać mnie do Los An­ge­les? Kiedy by­łem tam ostat­nio, za­działy się ta­kie rze­czy, że do tej pory tego nie prze­tra­wi­łem.

Sam mu­sisz przy­znać, że ni­gdy nie wy­zna­łeś To­mowi ca­łej prawdy. Skąd niby miał wie­dzieć, dla­czego zre­zy­gno­wa­łeś i wy­bra­łeś sa­mot­ność?

Są­dząc po oczach Toma, które wy­glą­dały jak oczy kota ze Shreka, za­le­żało mu na tym, że­bym to ja za­dbał, aby mała bez­wstyd­nica nie po­ka­zała wię­cej światu swo­ich stref in­tym­nych.

– Chyba cię po­gięło – rzu­ci­łem.

– Chcia­łeś po­wie­dzieć, że je­stem prak­tyczny. – Tom pod­niósł się, szy­ku­jąc do sprzeczki.

Za­cią­gną­łem się po­wie­trzem.

– Czu­jesz to?

– Ale co?

– Smród two­jej ściemy.

Ro­ze­śmiał się.

– Po­słu­chaj, wiem, że wcze­śniej o tym nie roz­ma­wia­li­śmy...

– A co z dzia­łem cy­ber­bez­pie­czeń­stwa? – Ze­rwa­łem się na równe nogi, go­towy ukrę­cić mu kark. – Kto zaj­mie się otwar­ciem? Już zo­bo­wią­za­li­śmy się przed klien­tami. A ty na­wet nie je­steś w sta­nie zro­bić pre­zen­ta­cji w Po­wer­Po­in­cie.

Kie­dyś wi­dzia­łem, jak usi­łuje zna­leźć w te­le­fo­nie emotkę gówna.

– Prze­cież to może po­cze­kać, aż skoń­czymy tę ro­botę. Kiedy otwo­rzymy dział, będą nam po­trzebni klienci z gór­nej półki – opo­no­wał Tom.

– Czyli za­bie­ramy się do pracy od dupy strony? – Od­pią­łem man­kiety ko­szuli i pod­cią­gną­łem rę­kawy aż do łokci. – Jesz­cze nie do­sta­li­śmy żad­nego zle­ce­nia, nie wspo­mi­na­jąc o tym, że nie mamy kon­tak­tów.

– Thorne chce nas za­trud­nić. A kon­kret­nie cie­bie. Ran­soma Loc­kwo­oda. Ro­bota. Czło­wieka bez serca, bez współ­czu­cia, który do ni­kogo się nie przy­wią­zuje. Jest świa­domy tego, że mia­łeś do czy­nie­nia ze ści­śle taj­nymi spra­wami. Wie, że kil­ku­krot­nie ura­to­wa­łeś księ­cia Pierre’a od śmierci. Wy­ko­nu­jesz swoją pracę bez­błęd­nie i nie bę­dzie cię ku­sić, żeby prze­le­cieć jego córkę.

– Le­piej bym tego nie ujął.

Prze­ciętny seks mnie nu­dził i fru­stro­wał, a więk­szość ko­biet była... cóż, wła­śnie prze­ciętna. Wo­la­łem pie­przyć się na ostro, w spo­sób nie­kon­wen­cjo­nalny i z part­ner­kami, które były skłonne pod­pi­sać długą li­stę rze­czy do­zwo­lo­nych i za­ka­za­nych. Można po­wie­dzieć, że mój gust był do­syć mroczny. Szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o fan­ta­zje z kon­tro­lo­wa­nym od­gry­wa­niem scen gwałtu.

Moje łóż­kowe part­nerki lu­biły być brane siłą, a ja lu­bi­łem je zmu­szać. W tego typu pier­wot­nej za­ba­wie cho­dziło o po­ka­za­nie wła­dzy. Dla ja­sno­ści, ni­gdy nie chcia­łem ni­kogo zgwał­cić. Jed­nak lu­bi­łem go­ni­twę, po­prze­dza­jącą ją eks­cy­ta­cję wy­ni­ka­jącą z prze­su­wa­nia na­szych gra­nic. Wszyst­kie moje part­nerki – bę­dące in­te­li­gent­nymi ko­bie­tami na wy­so­kich sta­no­wi­skach po­dzie­la­ją­cymi moje per­wer­sje – wy­ra­żały na to pełną zgodę.

Po­do­bały mi się ele­ganc­kie, wład­cze ko­biety, które – po­dob­nie jak ja – lu­biły po­gry­wać ze swo­imi de­mo­nami.

Nie mia­łem ochoty na grzeczną, szu­ka­jącą aten­cji na­sto­latkę.

Tom za­ci­snął usta w cienką kre­skę.

– Thorne otwo­rzy przed nami nie­jedne drzwi.

– Nie – rzu­ci­łem gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

– Nie masz wy­boru! – Tom wal­nął otwartą pię­ścią w blat.

– A to cie­kawe. – Unio­słem brew. – Tylko patrz, jak koń­czę tę roz­mowę.

Wzią­łem swój te­le­fon i ru­szy­łem w stronę wyj­ścia. Wspól­nik zła­pał mnie za rę­kaw.

– Ran, pro­szę cię.

Od­wró­ci­łem się w jego stronę i wy­ce­dzi­łem:

– Już mó­wi­łem, żad­nych na­sto­la­tek. Ostat­nia pró­bo­wała w środku nocy przy­wią­zać mnie do łóżka i zgwał­cić.

Mu­sia­łem po­ła­mać drew­niane wez­gło­wie, żeby po­lu­zo­wać skó­rzane pa­ski, któ­rymi mnie unie­ru­cho­miła. Nie wnio­słem oskar­że­nia tylko dla­tego, że jej oj­ciec jest trze­cim naj­bo­gat­szym czło­wie­kiem na ziemi i so­wi­cie opła­cono moje mil­cze­nie.

Tom ro­ze­śmiał się ner­wowo.

– Cóż, by­cie przy­stoj­nym po­ciąga za sobą ry­zyko. Na twoim miej­scu nie miał­bym nic prze­ciwko.

– Za­po­mnia­łeś już, co wy­da­rzyło się pod­czas mo­jego ostat­niego po­bytu w Los An­ge­les? – Za­zgrzy­ta­łem zę­bami. Nie znał ca­łej hi­sto­rii, ale wie­dział wy­star­cza­jąco dużo, by zda­wać so­bie sprawę, że nie za­mie­rza­łem tam wra­cać.

– Wy­da­rzyło się mnó­stwo złych rze­czy. – Tom od­chrząk­nął. – Ale mi­nęło już wiele lat. Nie mo­żesz uni­kać tego mia­sta w nie­skoń­czo­ność.

Oczy­wi­ście, że mo­głem. Los An­ge­les nie miało mi nic do za­ofe­ro­wa­nia poza za­nie­czysz­czo­nym po­wie­trzem, kiep­skimi hol­ly­wo­odz­kimi fil­mami i żar­ciem w ko­smicz­nych ce­nach.

– Sam to zrób. – Wbi­łem pa­lec w jego klatkę pier­siową.

– Zro­bił­bym to w mgnie­niu oka, ale w na­stęp­nym ty­go­dniu za­czy­nam zle­ce­nie dla Fernsa. – Do­stał fu­chę na miej­scu u bur­mi­strza Chi­cago. – Chyba że chcesz się za­mie­nić. Ja po­jadę do Los An­ge­les. Za­pa­kuję Lisę i dzie­ciaki i za­miesz­kamy w wiel­kiej po­sia­dło­ści.

Za­sta­no­wi­łem się nad tym. Bur­mistrz Ferns miał tyle wro­gów, że z tru­dem po­mie­ści­liby się na bo­isku fut­bo­lo­wym, ale nie to mar­twiło mnie naj­bar­dziej.

Cho­dziło ra­czej o fakt, że nie­całe dwa mie­siące temu pie­przy­łem się z obiema jego cór­kami – i to jed­no­cze­śnie. Na swoją obronę mu­szę po­wie­dzieć, że nie by­łem świa­domy ich po­kre­wień­stwa, kiedy jedna z nich ssała mi jaja, a druga po­zwa­lała ro­bić so­bie pal­cówkę.

Ro­ze­szli­śmy się w mi­łej at­mos­fe­rze, ale nie chcia­łem ku­sić losu. Świa­dome wpa­ko­wa­nie się w taką sy­tu­ację by­łoby pro­sze­niem się o kło­poty.

W przy­padku córki Thorne’a tak bym nie ry­zy­ko­wał.

Nie pie­przę się z oso­bami, które mam chro­nić. To była moja na­czelna za­sada.

Poza tym ona nie była w moim ty­pie.

Prze­cież miała ja­kieś... Ile? Sie­dem­na­ście lat?

I Tom miał ra­cję. Po­zwa­la­łem, by Los An­ge­les prze­jęło nade mną wła­dzę, na którą nie za­słu­gi­wało. To tylko mia­sto. Brzyd­kie, brudne, dro­gie, ale tylko mia­sto.

Nie chcia­łem pra­co­wać dla głu­piej dziuni, nie chcia­łem prze­no­sić się do Los An­ge­les i nie chcia­łem roz­ma­wiać z ludźmi, chyba że było to ab­so­lut­nie ko­nieczne.

Ale do tej pory ni­gdy nie ucie­ka­łem przed wy­zwa­niem i ta la­ska tego nie zmieni.

Tom za­mru­gał wy­cze­ku­jąco.

– Z czym wiąże się to zle­ce­nie? – Opar­łem się ra­mie­niem o ścianę.

Wes­tchnął z ulgą i pu­ścił mój rę­kaw.

– To ro­bota ni­skiego ry­zyka. Dziew­czyna jest bar­dzo ak­tywna w so­cial me­diach. Cią­gle in­for­muje lu­dzi o swoim po­ło­że­niu. Ale ko­niec koń­ców to tylko czy­jaś córka, wiesz? Ry­zyko jest zni­kome, bo nie spę­dza z oj­cem wiele czasu. Thorne naj­bar­dziej mar­twi się tym, że grożą jej na­paść i ra­bu­nek. Stała się ła­twym ce­lem, szcze­gól­nie po ostat­nim in­cy­den­cie, gdy była pi­jana i ob­ma­cał ją ten kre­tyn z te­le­wi­zji.

Wes­tchną­łem ciężko, przy­ci­ska­jąc palce do za­mknię­tych po­wiek. Oby to dziecko nie przy­wią­zało mnie do łóżka skó­rza­nymi pa­sami.

– Je­śli mam się na to zgo­dzić, chcę do­stać pry­watny nu­mer Thorne’a. 

– Już wy­ra­ził zgodę – oznaj­mił nie­spo­dzie­wa­nie Tom.

Cho­lera.

Wi­dać, że An­thony Thorne nie był za­chwy­cony swoją małą szaj­bu­ską.

– Oraz spo­tka­nie w spra­wie otwar­cia na­szego działu cy­ber­bez­pie­czeń­stwa z tym McA­feem, gdy zle­ce­nie do­bie­gnie końca. Bę­dzie mu­siał za­ła­twić dla mnie parę rze­czy.

– Już się tym za­ją­łem, Ran. Jest tego świa­domy. – Tom en­tu­zja­stycz­nie po­ki­wał głową.

– To moja ostat­nia fu­cha w te­re­nie – syk­ną­łem ostrze­gaw­czo.

– Przy­się­gam na mały pa­lec. – Tom wy­cią­gnął do mnie rękę, a ja wy­gią­łem mu pa­lec bo­le­śnie, przy­cią­ga­jąc go do sie­bie.

– Ostatni, kurwa, raz. – Mocno wy­krę­ci­łem mu rękę.

– Aua!

Pu­ści­łem go i wy­sze­dłem z ga­bi­netu, po­trą­ca­jąc go ra­mie­niem.

– A ty do­kąd?! – wrza­snął za mną.

– Dźgnąć się w gar­dło.

Roz­dział drugi

Ran­som

Wcale się nie dźgną­łem.

I po­ża­ło­wa­łem tego, gdy dwa­dzie­ścia cztery go­dziny po mo­jej roz­mo­wie z To­mem prze­mie­rza­łem za­tło­czone, brudne lot­ni­sko w Los An­ge­les.

Kiedy by­łem tu ostat­nio, ja­kieś kilka lat temu, jako agent kontr­wy­wiadu, po­lało się mnó­stwo krwi. Rzeź ro­dem ze Squid Game. Był to je­den z po­wo­dów mo­jego wy­jazdu. Ba­łem się, że je­śli tego nie zro­bię, stracę resztki czło­wie­czeń­stwa.

Tak na­prawdę nie za­le­żało mi na by­ciu przy­zwo­itym fa­ce­tem. Cho­dziło tylko o to, by nie zmie­nić się w mor­dercę wy­ma­chu­ją­cego ma­czetą, który straci nad sobą pa­no­wa­nie.

Od­siadka w wię­zie­niu wcale mnie nie po­cią­gała. Sły­sza­łem, że tam­tej­sze żar­cie po­zo­sta­wia wiele do ży­cze­nia.

De­cy­zję o odej­ściu pod­ją­łem rów­nież ze wzglę­dów czy­sto fi­nan­so­wych, po­nie­waż jako agent kontr­wy­wiadu nie za­ra­bia­łem na­wet po­łowy tego, co we wła­snej fir­mie. Lo­giczne, prawda?

A skoro mowa o lo­gicz­nych dzia­ła­niach, trzeba było się do­stać do domu tej Hal­lie, za­nim po­sta­nowi udo­ku­men­to­wać na Tik­Toku swoją wi­zytę u gi­ne­ko­loga. Mu­sia­łem wziąć tak­sówkę, żeby do­trzeć tam jak naj­szyb­ciej, bo McA­fee po­in­for­mo­wał mnie, że smar­kula ma cztery auta – stały na jej sze­ścio­ga­ra­żo­wym par­kingu pod wielką po­sia­dło­ścią w Hol­ly­wood – a do tego pry­wat­nego kie­rowcę.

Nie­chęt­nie wyj­rza­łem przez okno, ści­ska­jąc na ko­la­nach torbę spor­tową, i po raz ko­lejny po­my­śla­łem o tym, ja­kie Los An­ge­les jest nie­wia­ry­god­nie szpetne. Znisz­czone bu­dynki, ob­le­śne knajpy, za­śmie­cone ulice, mo­sty wy­ma­lo­wane graf­fiti i ulice ob­sta­wione sto­iskami han­dlo­wymi, któ­rych było wię­cej niż w mar­ke­cie.

Na do­miar złego po­wie­trze osią­gnęło taki sto­pień za­nie­czysz­cze­nia, że ży­cie w tej dziu­rze było rów­nie szko­dliwe dla zdro­wia co pa­le­nie dwóch pa­czek pa­pie­ro­sów dzien­nie. Trzeba na­prawdę mieć nie po ko­lei w gło­wie, żeby prze­pro­wa­dzić się tu do­bro­wol­nie.

Nie ocze­ki­wa­łem wiele od tego mia­sta, od Hal­lie Thorne rów­nież.

Mimo że ni­gdy nie mia­łem praw­dzi­wego domu, Chi­cago uwa­ża­łem po­nie­kąd za swoją bazę. To tam pra­co­wa­łem, od­po­czy­wa­łem, pie­przy­łem się z ko­bie­tami i miesz­ka­łem w bu­dynku za­pew­nia­ją­cym mak­sy­malną ochronę, w pen­tho­usie war­tym trzy mi­liony do­la­rów.

Ja, chło­pak, który kie­dyś mu­siał jeść resztki zna­le­zione w śmiet­niku za skle­pem spo­żyw­czym.

– To tu­taj. – Kie­rowca zga­sił sil­nik przed po­sia­dło­ścią, która wy­glą­dała jak fi­gurka ori­gami zło­żona przez dziecko ma­jące dzie­sięć kciu­ków. Na wi­dok cze­goś ta­kiego nie­je­den ar­chi­tekt zszedłby na za­wał. Dwa sze­ściany, czarny wznie­siony na bia­łym, sta­no­wiące dwie kon­dy­gna­cje, prze­szklone z każ­dej strony, dzięki czemu wi­dać było „obie­cu­jące” wnę­trze – ta­peta w stylu vin­tage, tan­detne ob­razy i wielki, ki­czo­waty ży­ran­dol.

Da­łem kie­rowcy na­pi­wek i za­trza­sną­łem za sobą drzwi sa­mo­chodu.

McA­fee ostrze­gał mnie, że córka Thorne’a jest uparta i nie­po­korna, więc za­miast ster­czeć pod drzwiami i do­bi­jać się do środka, wy­cią­gną­łem dru­cik, po­gme­ra­łem w dziurce od klu­cza i wsze­dłem do środka.

Bu­dy­nek zo­stał wy­po­sa­żony w naj­lep­szy sys­tem alar­mowy, ale – tak jak po­dej­rze­wa­łem – nie chciało jej się z niego ko­rzy­stać.

Dom, po­dob­nie jak za­miesz­ku­jąca go osoba, był nie­ogar­nięty. Po sa­lo­nie wa­lały się ma­ski i su­kienki, wszę­dzie le­żały nie­otwarte paczki i torby z po­da­run­kami od dro­gich ma­rek. Te­le­wi­zor grał na full. Wła­śnie le­ciał ja­kiś ko­re­ań­ski se­rial o mło­dych, na­bz­dy­czo­nych na­sto­lat­kach ubra­nych w szkolne mun­durki. Całą ścianę zaj­mo­wało wiel­kie czarno-białe zdję­cie. Przed­sta­wiało zbun­to­waną księż­niczkę – sie­działa na pa­ra­pe­cie i spo­glą­dała na roz­cią­ga­jący się za oknem Man­hat­tan, ma­jąc na so­bie tylko czarne poń­czo­chy do ko­lan i sia­tecz­kową wo­alkę przy­sła­nia­jącą jej oczy.

Od­wró­ci­łem głowę i za­wie­si­łem wzrok na re­ga­łach cią­gną­cych się przez cały sa­lon. Nie spie­szyło mi się z po­zna­niem mo­jej no­wej klientki. Można się o czło­wieku wiele do­wie­dzieć, pa­trząc na książki, które czyta.

Półki ugi­nały się od naj­now­szych be­st­sel­le­rów po­le­ca­nych przez kluby czy­tel­ni­cze Oprah Win­frey i Re­ese Wi­ther­spoon. Wzią­łem jedną książkę i ją prze­kart­ko­wa­łem. Strony wciąż pach­niały tu­szem i drew­nianą nutą cha­rak­te­ry­styczną dla księ­garni. Kartki były po­skle­jane, a sztywne grzbiety zdra­dzały wię­cej niż ty­tuły: to były tylko re­kwi­zyty. Księż­niczka naj­pew­niej nie prze­czy­tała żad­nej z tych ksią­żek.

Po szyb­kiej in­spek­cji par­teru le­ni­wym kro­kiem wspią­łem się na górę. Tam rów­nież nie za­sta­łem córki Thorne’a. Je­dy­nym, co świad­czyło o jej obec­no­ści, był ciąg ubrań pro­wa­dzą­cych od ko­ry­ta­rza do głów­nej sy­pialni.

Ostat­nia rzecz – ró­żowy, ko­ron­kowy sta­nik – zo­stał rzu­cony przy dwu­skrzy­dło­wych drzwiach wy­cho­dzą­cych na bal­kon. A tam, wy­cią­gnięta na le­żaku, naga jak w dniu na­ro­dzin i z ręcz­ni­kiem za­kry­wa­ją­cym twarz, spo­czy­wała dziew­czyna, którą wcze­śniej wi­dzia­łem na okładce ma­ga­zynu.

Czy ona ma aler­gię na ubra­nia?

Pod­sze­dłem do niej, nie za­trzy­mu­jąc się, żeby rzu­cić okiem na jej atuty. Miała dwa­dzie­ścia je­den lat, jak prze­czy­ta­łem w trak­cie lotu. Tak jak po­dej­rze­wa­łem – dziecko, szcze­gól­nie w ze­sta­wie­niu ze mną, dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nim fa­ce­tem. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że osten­ta­cyjne ga­pie­nie się jest w złym gu­ście. By­łem prze­cież pro­fe­sjo­na­li­stą i wcale nie mu­sia­łem pod­glą­dać na­gich ko­biet. Jedna per­wer­sja mi wy­star­czy.

Sta­ną­łem bez­po­śred­nio nad nią, za­sła­nia­jąc jej słońce. Za­drżała, kiedy mój cień nie­spo­dzie­wa­nie ją ochło­dził. Sta­łem nie­ru­chomo i cze­ka­łem, aż za­uważy moją obec­ność. Nie za­mie­rza­łem jej do­ty­kać. Na ogół nie zbli­ża­łem się do swo­ich klien­tów.

Wła­ści­wie, je­śli tylko mia­łem wy­bór, wo­la­łem ni­kogo nie do­ty­kać.

Chyba że oczy­wi­ście było to czę­ścią od­gry­wa­nej fan­ta­zji, w któ­rej mia­łem nad wszyst­kim pełną kon­trolę.

Dziew­czyna ze­rwała ręcz­nik z twa­rzy i się prze­cią­gnęła.

– Kel­ler? Przy­nio­słeś mi kom­bu­chę? Czuję, że się od­wod­ni­łam. Ale dla ja­sno­ści, wciąż je­stem na cie­bie zła za...

Urwała i zro­biła wiel­kie oczy, bo w końcu mnie za­uwa­żyła.

– Cześć, Hal­lie. – Uśmiech­ną­łem się chłodno.

W od­po­wie­dzi ta mała smar­kula chwy­ciła pierw­szą lep­szą rzecz z pod­łogi – bu­telkę wody San Pel­le­grino – roz­biła ją o opar­cie i za­mach­nęła się, ce­lu­jąc w moje udo. Nie­mal dra­snęła mnie w ko­lano, ale zdą­ży­łem zła­pać ją za nad­gar­stek i go wy­krę­cić – nie na tyle, by go zła­mać, ale żeby ostrzec ją, że ma się za­cho­wy­wać, bo po­ża­łuje.

– Nie przy­sze­dłem tu, żeby zro­bić ci krzywdę, ale tak się sta­nie, je­śli się nie uspo­ko­isz.

Pęk­nięta bu­telka opa­dła na pod­łogę. Kop­ną­łem ją na drugi ko­niec bal­konu. Dziew­czyna krzyk­nęła, pa­trząc na mnie nie­win­nymi nie­bie­skimi oczami, wiel­kimi jak u je­lonka, który po raz pierw­szy wi­dzi swoją matkę.

– P-pro­szę... – wy­ją­kała. – D-dam ci wszystko. Bi­żu­te­rię, co tylko chcesz.

Wszystko, byle tylko nie mu­siała przed ni­kim od­po­wia­dać. Ty­powy ba­chor. Ro­dzice mu­sieli ją ostrzec, że nie dam się na­brać na jej za­grywki.

– Nie in­te­re­suje mnie nic, co masz – rzu­ci­łem ci­cho. Ła­god­nie mó­wiąc.

– Będę wal­czyć. – Pró­bo­wała wy­rwać nad­gar­stek, wier­cąc się na le­żaku. – Będę krzy­czeć i cię po­gryzę.

Uwa­żaj, bo mi się spodoba, po­my­śla­łem.

Po­luź­ni­łem uścisk na jej nad­garstku.

– Zwol­nijmy na chwilę. Czy...

Hal­lie za­częła krzy­czeć. Były to ogłu­sza­jące wo­ła­nia o po­moc. Mu­sia­łem ją uci­szyć, więc przy­ci­sną­łem dłoń do jej ust. Pró­bo­wała mnie ugryźć, ko­piąc no­gami na prawo i lewo, żeby się uwol­nić. Jezu, je­śli tak za­re­ago­wała na spo­tka­nie ze mną, to jak mu­siała się za­cho­wać, kiedy jej oj­ciec oznaj­mił, że do­sta­nie no­wego ochro­nia­rza?

Wbiła pa­znok­cie w moją skórę aż do krwi, a kilka kro­pli spły­nęło po jej pod­bródku. Mu­sia­łem od­wró­cić wzrok. Za bar­dzo ko­ja­rzyło mi się to z mo­imi noc­nymi za­ba­wami.

– Mo­żesz wal­czyć, ile wle­zie. Ale to ty pierw­sza się zmę­czysz – wy­ja­śni­łem nie­wzru­szony. Przy­ci­sną­łem ją do le­żaka. Na­wet nie mu­sia­łem uży­wać siły. – Po­gódź się z tym, panno Thorne.

A po­tem za­częła pła­kać.

Bez wąt­pie­nia była to jedna z wielu hi­ste­rii, które cze­kają mnie z tą la­ską. Czy ona na­prawdę chciała, żeby ktoś ją ob­ra­bo­wał i za­bił? Nie każdy z mo­ich klien­tów ży­czył so­bie ochro­nia­rza, który nie od­stę­po­wałby go na krok, ale ża­den do tej pory nie pró­bo­wał mnie tak za­żar­cie ata­ko­wać.

Dziew­czyna miała szczę­ście, że za­le­żało mi na kon­tak­tach An­thony’ego Thorne’a, bo w prze­ciw­nym ra­zie już dawno opu­ścił­bym ten dom.

Jej łzy spły­nęły po wierz­chu mo­jej dłoni i znik­nęły za man­kie­tem ma­ry­narki.

– Prze­stań. – Nie do­ty­ka­łem ni­czego poza jej twa­rzą i ra­mio­nami. I nie za­pusz­cza­łem się wzro­kiem ni­żej niż do szyi. – To dla two­jego do­bra.

Wy­rwał jej się zdu­szony szloch.

– Pro­szę cię, nie gwałć mnie.

Ścięło mi krew w ży­łach, a żółć po­de­szła do gar­dła.

My­ślała, że chcę ją zgwał­cić?

Kiedy od­kle­iłem rękę od jej twa­rzy i zro­bi­łem krok w tył, wy­ko­rzy­stała sy­tu­ację i rzu­ciła się w stronę drzwi sy­pialni.

Nie tknął­bym jej trzy­me­tro­wym ki­jem, na­wet gdyby za­le­żała od tego przy­szłość pla­nety. Wa­lić mi­sie po­larne i lasy desz­czowe.

– Czy ty wła­śnie po­wie­dzia­łaś „zgwał­cić”?

Przez przy­pa­dek zer­k­ną­łem na jej ty­łek, kiedy su­nęła po pod­ło­dze jak kiep­ska ak­torka w ta­nim hor­ro­rze. Już zro­zu­mia­łem, dla­czego pre­zy­dent Thorne chciał za­dbać o jej bez­pie­czeń­stwo. Dziew­czyna aż pro­siła się o kło­poty. Miała okrą­gły i jędrny ty­łek. Wy­ta­tu­owany bluszcz wił się wo­kół jej nogi i zni­kał po we­wnętrz­nej stro­nie uda. Ty­powy fa­cet pew­nie za­sta­na­wiałby się, jak to by było – zła­pać za jej po­śladki, oprzeć ją o je­den z tych wy­rą­ba­nych kre­den­sów i wejść w nią bez­li­to­śnie, gdy ona bła­ga­łaby, żeby prze­stał.

Ale nie ja.

Le­ni­wym kro­kiem ru­szy­łem za nią. Dziew­czyna wpa­dła na szafkę nocną i za­częła roz­pacz­li­wie ma­cać po­wierzch­nię me­bla i łóżka. Szlo­chała tak bar­dzo, że nie była w sta­nie się ode­zwać.

– Tego szu­kasz? – Unio­słem jej te­le­fon. Wszel­kie ko­lory od­pły­nęły z jej twa­rzy. Wy­da­wała się tak szcze­rze prze­ra­żona, że za­czy­nało być mi głu­pio.

– Na­stęp­nym ra­zem nie zo­sta­wiaj otwar­tych drzwi. Skoro mam już twoją nie­po­dzielną uwagę, wy­ja­śnijmy so­bie coś: nie przy­sze­dłem tu, żeby cię skrzyw­dzić, okraść, a już na pewno nie za­mie­rzam cię gwał­cić. Włóż coś na sie­bie i spo­tkajmy się na dole, panno Thorne. Mu­simy po­roz­ma­wiać.

Opu­ści­łem sy­pial­nię i zsze­dłem na dół do kuchni, żeby przy­pu­ścić atak na jej lo­dówkę. Nie ja­dłem nic od śnia­da­nia. Nie­stety, nie by­łem aż tak głodny, żeby się­gnąć po co­kol­wiek, co tam zna­la­złem – same świeżo wy­ci­skane soki, go­towe sa­łatki i zdrowe ba­to­niki zbo­żowe, które wy­glą­dały jak pa­sza dla ko­nia.

Hal­lie do­łą­czyła do mnie dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej. Miała na so­bie su­kienkę, która wy­glą­dała, jakby zro­biono ją na szy­dełku. Cała się trzę­sła i pa­trzyła na mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Jej twarz po­czer­wie­niała i na­pu­chła, więc do­my­śli­łem się, że przed wej­ściem tu­taj mu­siała jesz­cze pła­kać.

Co ona chciała osią­gnąć tą hi­ste­rią? Czy wcze­śniej udało jej się po­zbyć w ten spo­sób mniej zde­ter­mi­no­wa­nego ochro­nia­rza?

Upi­łem łyk przy­go­to­wa­nej wcze­śniej kawy. Była to je­dyna do­bra rzecz w tej kuchni.

– Sia­daj – roz­ka­za­łem, opie­ra­jąc się o gra­ni­towy, ciem­no­zie­lony blat wy­spy ku­chen­nej.

Wy­ko­nała po­le­ce­nie, pa­trząc na mnie od­waż­nie, jakby spo­glą­dała w oczy Śmierci, a nie czło­wie­kowi, który usi­łuje z nią po­roz­ma­wiać.

– Chcę ci tylko dać znać, że... – Wy­pu­ściła drżący od­dech.

Unio­słem brew.

– Ra­czysz za­spo­koić moją cie­ka­wość i do­koń­czysz zda­nie, panno Thorne? – po­na­gli­łem ją, kiedy długo się nie od­zy­wała.

Mu­sia­łem za­dbać o to, by była świa­doma, kto rzą­dzi w tej re­la­cji, mimo że moje me­tody można uznać za kon­tro­wer­syjne.

Za­mie­rzała utrud­niać mi pracę, jak tylko się da, żeby spraw­dzić, ile wy­trzy­mam. Nie pierw­szy raz mia­łem do czy­nie­nia z ta­kim sce­na­riu­szem. Le­piej od razu dać jej do zro­zu­mie­nia, że moja cier­pli­wość ma swoje gra­nice.

Kiedy roz­ma­wia­łem przez te­le­fon z An­tho­nym Thorne’em, dał mi zie­lone świa­tło na ko­rzy­sta­nie z bru­tal­niej­szych me­tod i sta­now­cze wy­zna­cza­nie gra­nic, abym po­sta­wił jego córkę do pionu. Nie mia­łem nic prze­ciwko. Nie lu­bi­łem się cac­kać z ludźmi.

„Po­słu­chaj, Loc­kwood. Wiem, dla­czego na­zy­wają cię ro­bo­tem. Lu­dzie twier­dzą, że je­steś prag­ma­tyczny. Wy­ko­nu­jesz za­da­nie moż­li­wie bez­błęd­nie, nie po­zwa­lasz, by emo­cje tobą rzą­dziły. Pra­gnę, że­byś na­uczył ją tego sa­mego. Moja córka to do­bre dziecko, ale lek­ko­myślne i nie chcę, żeby jej na­stępny błąd kosz­to­wał ją coś wię­cej niż po­czu­cie wła­snej god­no­ści”.

Lek­ko­myślna księż­niczka wbi­jała we mnie roz­wście­czony wzrok, w któ­rym nie wi­dzia­łem żad­nej ak­cep­ta­cji.

– Dla ja­sno­ści, przed zej­ściem tu­taj sko­rzy­sta­łam z lap­topa. – Jej głos drżał. – Wy­sła­łam wia­do­mość po­li­cji. Już są w dro­dze. Po­wia­do­mi­łam rów­nież ochronę mo­jego ojca. Nie wiem, jak się tu­taj do­sta­łeś, ale to twoja ostat­nia szansa, by uciec i ni­gdy nie wra­cać.

Mój te­le­fon roz­dzwo­nił się w kie­szeni, po­twier­dza­jąc, że we­zwała po­moc. A kiedy scho­dziła po scho­dach, za­uwa­ży­łem scy­zo­ryk szwaj­car­ski, który we­tknęła za pa­sek su­kienki.

Wtedy coś do mnie do­tarło.

Myśl, któ­rej po­cząt­kowo nie bra­łem pod uwagę.

Że ona o ni­czym nie wie.

Nie ma po­ję­cia, że je­stem jej no­wym obrońcą.

Na­prawdę my­ślała, że wła­ma­łem się do jej domu.

Thorne, ty pie­przony...

– Wszy­scy zo­stali po­wia­do­mieni. Ze­gar tyka. Po pro­stu ucie­kaj. – Jej głos prze­bił się przez moje my­śli.

Na­wet jej o tym nie po­wie­dział. Pew­nie dla­tego, że się bał. Ro­dzi­ciel­stwo jest trudne. Ten czło­wiek prze­wo­dził wol­nemu kra­jowi przez osiem lat, a nie po­tra­fił za­pa­no­wać nad córką.

Uśmiech­ną­łem się uprzej­mie i od­par­łem:

– Cie­szę się, że po­stą­pi­łaś roz­sąd­nie.

– Że co pro­szę? – Prze­krzy­wiła głowę.

– Cie­szę się, że po­in­for­mo­wa­łaś ochronę swo­jego ojca o moim przy­by­ciu, bo i tak mia­łem do nich za­dzwo­nić w na­stęp­nej ko­lej­no­ści. To on mnie za­trud­nił.

Opa­dła jej szczęka. Nie mo­gła wy­do­być z sie­bie głosu.

Po­tem w końcu się otrzą­snęła i wy­du­kała:

– Ale... ale... prze­cież ja nie po­trze­buję ochro­nia­rza.

– Nie je­stem ochro­nia­rzem. – Wrzu­ci­łem ku­bek po ka­wie do zlewu i po­now­nie otwo­rzy­łem lo­dówkę. – Wy­ko­nuję obo­wiązki funk­cjo­na­riu­sza ochrony bez­po­śred­niej. Ochro­nia­rze to tylko bez­mó­zgie osiłki, które trzy­mają dziew­czy­nom to­rebki, gdy te cy­kają so­bie fotki.

Prawdę po­wie­dziaw­szy, w du­pie mia­łem swój ty­tuł. Chcia­łem tylko za­zna­czyć, że nie je­stem żad­nym kar­kiem do no­sze­nia chi­hu­ahuy, bo pew­nie z ta­kimi ty­pami miała wcze­śniej do czy­nie­nia. Tyle że ja nie dam się tak trak­to­wać. Trzeba jed­nak przy­znać, że ona rów­nież nie miała do­świad­cze­nia w tego typu roz­mo­wach.

– Masz tu ja­kieś praw­dziwe je­dze­nie? – za­py­ta­łem.

– Co zna­czy praw­dziwe? – Roz­ma­so­wała skro­nie, wciąż pró­bu­jąc prze­tra­wić in­for­ma­cje.

– Coś, co było kie­dyś żywe. I coś bez zbęd­nych wę­glo­wo­da­nów.

– Je­stem we­ge­ta­rianką – oznaj­miła.

No ja­sne.

– A jak­żeby ina­czej.

– Je­dze­nie mięsa to zbrod­nia – od­parła z ca­łym prze­ko­na­niem. Wciąż wy­glą­dała, jakby chciała mnie za­bić, ale nie była już taka spięta. Chyba za­czy­nało do niej do­cie­rać, że nie za­mie­rza­łem jej skrzyw­dzić.

– We­dług mnie mięso jest pyszne. Ju­tro za­opa­trzę lo­dówkę.

Wy­ją­łem mi­skę zdro­wej papki, która wy­glą­dała jak karma dla pa­pugi.

Dziew­czyna skrzy­żo­wała ręce na klatce pier­sio­wej i but­nie za­darła pod­bró­dek.

– Ni­czego nie bę­dziesz za­opa­try­wać, po­nie­waż nie po­trze­buję żad­nego ochro... funk­cjo­na­riu­sza ochrony ja­kiejś­tam. Wy­noś się stąd.

– Przy­kro mi, ale twój ta­tuś ma inne zda­nie, a w do­datku płaci za to wszystko. – Za­mkną­łem lo­dówkę kop­nię­ciem i za­to­czy­łem ręką krąg.

– Nie masz prawa tego ro­bić. – Ob­na­żyła zęby, go­towa do dal­szej walki. Spo­dzie­wa­łem się tego.

– Mam i za­mie­rzam – od­par­łem, pa­ku­jąc do ust po­kaźną por­cję sa­łatki z ko­mosy ry­żo­wej i cie­cie­rzycy.

– To na­ru­sze­nie mo­jej pry­wat­no­ści! – Trza­snęła dłońmi w dzie­lący nas blat wy­spy ku­chen­nej.

Wzią­łem ko­lejny wi­de­lec sa­łatki.

– Bez urazy, młoda, ale nie roz­po­zna­ła­byś pry­wat­no­ści, na­wet gdyby ku­rier Ama­zona do­star­czył ci ją oso­bi­ście do ręki. I dla ja­sno­ści – urwa­łem, żeby prze­żuć – ja rów­nież nie mam ochoty tu prze­by­wać. Ale twój oj­ciec za­trud­nił mnie na pół roku i nie za­mie­rzam go roz­cza­ro­wać.

– Co za idio­tyzm. – Mach­nęła rę­kami w po­wie­trzu.

– Tak to już jest, gdy po­ka­zu­jesz światu cycki – wy­pa­li­łem.

– Tylko jed­nego – po­pra­wiła.

– Ustalmy, że przez na­stępne pół roku nie bę­dziesz po­ka­zy­wać żad­nego. A te­raz weź na klatę kon­se­kwen­cje swo­ich czy­nów i ogar­nij się, bo w prze­ciw­nym ra­zie twój oj­ciec prze­dłuży mój kon­trakt, a ja na­ślę na cie­bie mo­jego ko­legę Kenta. Tylko ostrze­gam: to nie jest mi­sia­czek, tylko niedź­wiedź griz­zly.

– To ty je­steś naj­gor­szą osobą, jaką w ży­ciu spo­tka­łam. – Ze­rwała się ze stołka. – Masz wy­nieść się z mo­jego domu.

– Nie pra­cuję dla cie­bie, tylko dla two­jego ojca.

– To tak nie działa. Mamy dwu­dzie­sty pierw­szy wiek! – Za­trzy­mała się przede mną tak bli­sko, że wy­czu­łem za­pach jej od­de­chu (brzo­skwi­nie) i za­uwa­ży­łem, że jej nie­bie­skie oczy miały te­raz in­te­re­su­jący tur­ku­sowy od­cień z drob­nymi srebr­nymi plam­kami. Wy­da­wała się taka nie­winna. Spra­wiała wra­że­nie osoby, która jesz­cze nie zo­stała cał­ko­wi­cie znisz­czona przez świat.

– Mamy dwu­dzie­sty pierw­szy wiek, a lu­dzie wciąż są na wskroś źli i chcą cię zra­nić albo wy­ko­rzy­stać, by skrzyw­dzić two­ich bli­skich. I wła­śnie temu mam za­ra­dzić – przy­po­mnia­łem jej spo­koj­nie, po­chła­nia­jąc pta­sie je­dze­nie. Wrzu­ci­łem po­jem­nik do jed­nego z aż pię­ciu ko­szy. Wi­dać, że po­waż­nie pod­cho­dziła do se­gre­ga­cji śmieci.

– Nie ten ku­beł! – Rzu­ciła się na mnie i ode­pchnęła z bru­tal­no­ścią za­wod­nika fut­bolu, żeby wy­cią­gnąć po­jem­nik z czar­nego ko­sza i wrzu­cić go do zie­lo­nego. – Na­stęp­nym ra­zem masz go opłu­kać i wy­su­szyć, a do­piero po­tem wrzu­cić do zie­lo­nego ko­sza.

– Co to ma...

Gdy już ura­to­wała świat przed moją po­myłką, wró­ciła do stołka przy wy­spie.

– My­śla­łam, że za­mie­rzasz mnie zgwał­cić.

Wciąż trzy­mała za pa­skiem scy­zo­ryk. Mu­sia­łem po­chwa­lić jej po­my­sło­wość.

– Spo­koj­nie, nie mam za­miaru cię do­ty­kać.

Ru­szy­łem w stronę mo­jej torby le­żą­cej przy wej­ściu. Od tego zle­ce­nia wiele za­leży. Dzięki niemu za­ła­twi­łem so­bie roz­mowę z sa­mym An­tho­nym Thorne’em. Po­wie­dział, że spo­tka się ze mną i To­mem, żeby omó­wić dal­sze losy na­szej firmy, je­śli bę­dzie za­do­wo­lony ze współ­pracy.

Tom się nie my­lił. Mimo że nie mia­łem cie­płych wspo­mnień z mo­jego ostat­niego po­bytu w Los An­ge­les, od tam­tych wy­da­rzeń mi­nęło już wiele lat i po­wi­nie­nem o wszyst­kim za­po­mnieć, na­wet je­śli nocne kosz­mary wciąż mi na to nie po­zwa­lały.

Wzią­łem swoją torbę i ru­szy­łem na górę, żeby się roz­pa­ko­wać. Za­trzy­mało mnie pu­ka­nie. Hal­lie rzu­ciła się do wyj­ścia i otwo­rzyła drzwi, za któ­rymi stała dwójka funk­cjo­na­riu­szy po­li­cji.

Nie­mal wcią­gnęła ich do środka.

– To ten fa­cet! – Wska­zała na mnie drżą­cym pal­cem. – Wła­mał się do mo­jego domu. Nie chcia­łam go tu­taj. Wi­dział mnie nago!

– A kto cię nie wi­dział? – Zer­k­ną­łem na ze­ga­rek.

Po­li­cjanci za­chi­cho­tali. Hal­lie zrze­dła mina, kiedy je­den z nich zmru­żył oczy i mi się przyj­rzał.

– Loc­kwood, to ty?

Nie ko­ja­rzy­łem go.

– Mike. – Wska­zał na sie­bie kciu­kiem i ro­ze­śmiał się. – Mike Slay­ton. By­li­śmy ra­zem na obo­zie tre­nin­go­wym w Hunt­sville, pa­mię­tasz?

– Mike – od­par­łem, si­ląc się na sztuczny uśmiech. Zu­peł­nie go nie ko­ja­rzy­łem. – Kopę lat.

Nie mia­łem bla­dego po­ję­cia, kim jest ten czło­wiek.

Mike wy­mi­nął Hal­lie, żeby uści­snąć mi rękę. Jego kum­pel zro­bił to samo. Hal­lie przy­glą­dała nam się za­sko­czona.

– Co ty tu­taj ro­bisz? Wciąż pra­cu­jesz dla...? – Mike za­wie­sił głos.

Po­krę­ci­łem głową.

– Te­raz dzia­łam w sek­to­rze pry­wat­nym. Tom Whit­field i ja otwo­rzy­li­śmy ra­zem firmę.

– Whit­field! – Mike pstryk­nął pal­cami. – Pa­mię­tam tego skur­czy­byka. Za­wsze był uta­len­to­wany. A po­wiedz mi, oże­nił się w końcu z tą la­ską? Jak jej było? La­ney? Lila?

– Lisa. Mają dwóch sy­nów. Bliź­niaki. – Tylko za cho­lerę nie mo­głem przy­po­mnieć so­bie te­raz ich imion. Coś na S, by­łem pe­wien. Na czter­dzie­ści pro­cent.

– A niech mnie. – Po­pra­wił pas na sze­ro­kiej ta­lii. – Co cię spro­wa­dza w na­sze strony?

– Chciał mnie zgwał­cić! – wrza­snęła smar­kula, wpy­cha­jąc się mię­dzy niego a mnie. Za­częła znowu wy­ma­chi­wać ra­mio­nami i prze­ska­ki­wać z nogi na nogę. Trzeba przy­znać, była uparta. Mia­łem już do czy­nie­nia z bo­ga­tymi dzie­dzicz­kami, ale na ogół były bar­dziej ule­głe.

– Pro­szę pa­mię­tać, że... – Męż­czy­zna za­wie­sił wzrok na jej klatce pier­sio­wej i ob­li­zał usta. – Oskar­że­nie o gwałt to bar­dzo po­ważny za­rzut.

– Le­piej po­wiedz mi to pro­sto w oczy, bo te cycki nie znają an­giel­skiego. – Za­ci­snęła dło­nie w pię­ści. Mia­łem wra­że­nie, że moim pierw­szym za­da­niem bę­dzie po­wstrzy­ma­nie jej przed za­dźga­niem tego typa.

– Jaka szkoda. – Ziew­ną­łem i wró­ci­łem do kuchni po jabłko le­żące w mi­sce na owoce. – Może je­den z nich mógłby po­wie­dzieć temu dru­giemu, żeby się nie ob­na­żał. To za­osz­czę­dzi nam wszyst­kim pro­blemu.

Okrę­ciła się na pię­cie i zmro­ziła mnie wzro­kiem.

– Znam cię do­słow­nie od dzie­się­ciu mi­nut, a już zdą­ży­łeś na­paść na mnie w moim wła­snym domu i ob­ra­zić tak jak mój oj­ciec.

Wgry­złem się w so­czy­sty owoc.

– Jej oj­ciec, były pre­zy­dent Thorne i obecny spon­sor tej po­sia­dło­ści, za­trud­nił mnie na sta­no­wi­sku funk­cjo­na­riu­sza ochrony oso­bi­stej. Mo­że­cie do niego za­dzwo­nić, żeby to po­twier­dzić.

Te­raz mia­łem jego nu­mer na szyb­kim wy­bie­ra­niu. Nie za­mie­rza­łem stąd zni­kać, nie­za­leż­nie od ży­cze­nia księż­niczki.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby. – Mike za­ha­czył kciu­kami o pas. – Wy­gląda mi to na zwy­kłe nie­po­ro­zu­mie­nie, które już zo­stało roz­wią­zane. Prawda, młoda damo?

– To są chyba ja­kieś jaja! – krzyk­nęła. – Do­brze wiem, co się stało. Ktoś wpa­ro­wał mi na chatę, a wy wie­rzy­cie mu na słowo, że ma prawo tu­taj być! Dla­czego tego nie spraw­dzi­cie? Nie je­stem dziec­kiem, które wy­krę­ciło ja­kiś nu­mer. Mam dwa­dzie­ścia je­den lat!

– I ży­jesz na gar­nuszku ro­dzi­ców. – Do­koń­czy­łem jabłko. – Co pro­wa­dzi nas do głów­nego pro­blemu: albo mi się pod­po­rząd­ku­jesz, albo stra­cisz wszel­kie przy­wi­leje.

– Czy to już wszystko? – za­py­tał Mike. Sto­jący obok niego ko­lega ga­pił się na ar­ty­styczne zdję­cie przed­sta­wia­jące roz­ne­gli­żo­waną Hal­lie. Na­gle do­pa­dła mnie po­trzeba, by mu przy­ło­żyć. Nie po­pie­ra­łem przed­mio­to­wego trak­to­wa­nia ko­biet.

– Wie­cie co? Sama się z tym upo­ram. Dzięki za nic. – Ru­szyła bie­giem na górę.

– Nie ma za co, skar­bie. – Wi­dać, że Mike nie wy­ła­pał sar­ka­zmu. Od­wró­cił się w moją stronę. – To co? Może umó­wimy się na drinki dzi­siaj po po­łu­dniu? Koń­czę zmianę o pięt­na­stej.

Otwo­rzy­łem usta, by oznaj­mić, że za nic na świe­cie nie spę­dzę z nim czasu, ale wła­śnie do­stał po­wia­do­mie­nie. Ode­brał, wes­tchnął i się skrzy­wił.

– Wy­gląda na to, że dwie ulice da­lej do­szło do wła­ma­nia. To jak z tymi drin­kami?

– In­nym ra­zem – od­par­łem z ozię­błym uśmie­chem.

Za­mkną­łem za nimi drzwi i po­zwo­li­łem mło­dej bo­czyć się przez ja­kiś czas w jej po­koju. Je­śli tak ma wy­glą­dać ro­dzi­ciel­stwo – cie­szy­łem się, że nie zde­cy­do­wa­łem się na dzieci.

Po­sze­dłem na górę, żeby roz­pa­ko­wać swoje rze­czy w dzi­wacz­nym po­koju dla go­ści – miał bur­gun­dowe ściany i ró­żowe neo­nowe lampki. Jak w bur­delu. Cie­kawe, czy An­thony Thorne kie­dy­kol­wiek po­sta­wił nogę w tym pa­łacu. In­tu­icja pod­po­wia­dała mi, że nie.

A moja in­tu­icja ni­gdy się nie my­liła.

Py­ta­nie tylko, czy uni­kał tego miej­sca ce­lowo. A może młoda go tu nie chciała?