Beautiful Graves - L. J. Shen - ebook + audiobook + książka

Beautiful Graves ebook i audiobook

L.J. Shen

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Podobno wraz z pierwszą miłością kończy się okres niewinności.

Pod tymi słowami mogłaby się podpisać Everlynne Lawson, której pierwszy romans zakończył się złamanym sercem i stratą bliskiej osoby, a śmierć zdaje się nie odstępować jej na krok.

Po wielkiej tragedii Everlynne traci zainteresowanie wszystkim – marzeniami, rodziną i Joem, jej bratnią duszą.

Kierowana poczuciem winy, postanawia zaszyć się w Salem, w stanie Massachusetts. Buduje wokół siebie mur i żyje z dnia na dzień, unikając radości, której ważni dla niej ludzie zostali przez nią pozbawieni. Kiedy jednak poznaje tajemniczego, przystojnego Dominica, życie w osamotnieniu staje się znacznie trudniejsze. Dominic stanowi przeciwieństwo Everlynne, jest spontaniczny, optymistyczny, celebruje życie. I zależy mu na niej.

Everlynne właśnie zaczyna odmieniać swój los, gdy nagle otwierają się stare rany, boleśniejsze niż kiedykolwiek.
Nie ma nic gorszego niż miłość do dwóch mężczyzn.
Szczególnie jeśli jeden z nich cię nienawidzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 6 min

Lektor: Pola Błasik

Oceny
4,2 (490 ocen)
248
141
74
21
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
groszkize

Dobrze spędzony czas

książka ogolnie jest bardzo przyjemna, jednak główna bohaterka jest tak wkurwiająca jak nikt inny. Pzybijam sobie mentalną piąteczkę za to że jednak doczytałam do końca, bo przez zachowanie i rozważania Ever mogło się to nie powieść.
wissienka

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna i niezwykle emocjonalna
30
darab

Nie oderwiesz się od lektury

Nie jestem pewna czy jeszcze kiedykolwiek sięgnę po tę książkę, ale napewno wywarła na mnie spore wrażenie. Była magiczna. Wzruszająca, doszczętnie wyniszczająca i pomimo sporej dawki bólu i cierpienia ta historia niosła tez nadzieję i poruszała ważne tematy. Mimo mrocznego charakteru powieści nie zabrakło również miłości „aż po grób”. Wszystkie książki L.J. Shen czytałam z wielką przyjemnością i tę również polecam.
30
gonia2222

Dobrze spędzony czas

Fajne,ale znam fajniejsze tej autorki.
30
MarzannaNowacka

Nie oderwiesz się od lektury

Wow!totalny rollercoaster!🙆 Polecam
20

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Be­au­ti­ful Gra­ves
Co­py­ri­ght © 2022 by L.J. Shen All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Syl­wia Choj­nacka 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Ko­rekta: DO­MI­NIKA ŁA­DYCKA, IRENA PIE­CHA / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki: CA­RO­LINE TE­AGLE JOHN­SON
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-15-8
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

To, co ko­chamy, świad­czy o tym, jacy je­ste­śmy.

Święty To­masz z Akwinu

Ma­rze­nia senne na ja­wie – to na­dzieja.

Ary­sto­te­les

PLAY­LI­STA

• Du­ran Du­ran – Save a Prayer

• Oasis – Don’t Look Back in An­ger

• An­nie Len­nox – No More “I Love You’s”

• Dub­star – Stars

• The Hol­lies – The Air That I Bre­athe

• Gold­fin­ger – Put the Knife Away

PRO­LOG

Nie tak wy­obra­ża­łam so­bie wi­zytę w tym ko­ściele.

Nie w czar­nym stroju, z opuch­nię­tymi oczami i po­gry­zio­nymi war­gami.

W żo­łądku bu­rzy mi się let­nia kawa, którą po­pi­łam va­lium.

Są tu­taj wszy­scy moi bli­scy, któ­rzy mnie wspie­rają, ale to bez zna­cze­nia. W ob­li­czu wiel­kiej tra­ge­dii sa­mot­ność jest nie­unik­niona. Za­wsze cię do­pad­nie. W środku nocy. Kiedy po­spiesz­nie bie­rzesz prysz­nic. Kiedy prze­wra­casz się w łóżku z boku na bok, a po­ściel po dru­giej stro­nie łóżka, gdzie po­winna być osoba, którą po­ko­cha­łeś, zo­staje gładka, nie­po­mięta.

Czło­wiek jest ska­zany na prze­ży­wa­nie naj­waż­niej­szych mo­men­tów ży­cia w sa­mot­no­ści.

Jed­nak jesz­cze nie je­stem go­towa się po­że­gnać.

– Nie mu­sisz iść na cmen­tarz – oznaj­mia jak za­wsze prak­tyczny i bez­po­średni tata. Mi­jają nas inni ża­łob­nicy, ale ja usil­nie wbi­jam wzrok w drzwi ko­ścioła, nie chcę na­wią­zać kon­taktu wzro­ko­wego. – Na pewno zro­zu­mieją. Wszy­scy wie­dzą, jak bar­dzo te­raz cier­pisz.

Być może lek­ce­wa­że­nie in­nych jest złe, ale nic na to nie po­ra­dzę. Mam gdzieś, co o mnie my­ślą. Nie będę ster­czeć i pa­trzeć na trumnę zni­ka­jącą w ziemi. Zmyję się stąd, za­nim wszy­scy się roz­kleją. Za­nim rze­czy­wi­stość w nich ude­rzy. Może świad­czy to o moim tchó­rzo­stwie, ale nie je­stem w sta­nie znieść ko­lej­nego przed­wcze­snego po­że­gna­nia.

– Mogę się za­ło­żyć, że bę­dzie miał piękny grób. – Mój głos wy­daje się głu­chy, jakby po­cho­dził z głębi ciała. – On cały jest piękny.

– Był – po­pra­wia mnie czyjś głos.

Na­wet nie mu­szę się od­wra­cać, bo do­brze wiem, do kogo na­leży.

Do męż­czy­zny, który za­wład­nął drugą po­łową mo­jego serca.

Dość tego – wię­cej już nie zniosę. Ucie­kam. Od drzwi ko­ścioła dzieli mnie nie­cały metr, kiedy pa­dam na ko­lana, opusz­czam głowę i za­czy­nam za­no­sić się pła­czem. Ża­łob­nicy wo­kół mam­ro­czą coś ści­szo­nymi gło­sami. Biedne dziecko. To nie jest jej pierw­sza tra­ge­dia. Co ona te­raz po­cznie?

Mają ra­cję. Nie mam po­ję­cia, co te­raz zro­bię. Bo na­wet w naj­lep­szym okre­sie swo­jego ży­cia za­wsze czu­łam się roz­darta.

Po­mię­dzy męż­czy­zną, któ­rego mam po­cho­wać, a tym sto­ją­cym za mną.

CZĘŚĆ 1

JE­DEN

W wieku osiem­na­stu lat

Za­czyna się od in­cy­dentu na ulicy La Ram­bla, kiedy to moja przy­ja­ciółka osten­ta­cyj­nie pró­buje zwró­cić na sie­bie uwagę ja­kie­goś fa­ceta.

– To cię za­bije, go­ściu.

Pippa wy­rywa pa­pie­rosa spo­mię­dzy warg nie­zna­jo­mego i prze­ła­muje na pół.

To na­sza pierw­sza go­dzina w Bar­ce­lo­nie, a ona już wy­naj­duje naj­bar­dziej kre­atywne spo­soby, by do­pro­wa­dzić do na­szej śmierci.

– Pro­szę bar­dzo. Nie ma za co. Wła­śnie ura­to­wa­łam cię przed ra­kiem. – Od­rzuca na plecy włosy, ja­śniej­sze na dole, ciem­niej­sze u góry, i po­ko­nuje roz­su­wane drzwi ap­teki, zo­sta­wia­jąc w tyle onie­mia­łego męż­czy­znę.

Wy­cią­gam słu­chawki z uszu.

– Prze­pra­szam. Przy­ja­ciółka nie spa­ko­wała do­brych ma­nier – uspra­wie­dli­wiam ją przed pa­la­czem sto­ją­cym na chod­niku.

Tak jest za­wsze: Pippa wznieca po­żary, a ja je ga­szę. Ona jest ener­giczna i eks­pre­syjna, a ja po­zba­wiona emo­cji jak lo­dowy po­sąg na kró­lew­skim we­selu. Ona mo­głaby sku­sić na­wet lampę uliczną, a ja... cóż, po­dej­rze­wam, że mogę być asek­su­alna, mimo że (a może wła­śnie dla­tego że?) dwa mie­siące temu stra­ci­łam dzie­wic­two.

Znamy się z Pippą od wie­ków. Po­zna­ły­śmy się pierw­szego dnia przed­szkola, kiedy po­kłó­ci­ły­śmy się o drew­nianą kostkę edu­ka­cyjną (po­dobno ude­rzyła mnie nią w głowę). Od tego czasu po­zo­sta­jemy nie­roz­łączne.

Ja je­stem go­tycką ma­ka­brą w woj­sko­wych bu­tach, a ona tę­czową Arianą Grande.

Cho­dzi­ły­śmy do tej sa­mej pod­sta­wówki, li­ceum i na­wet jeź­dzi­ły­śmy na te same obozy let­nie.

A te­raz wła­śnie do­sta­ły­śmy się na Uni­wer­sy­tet Ka­li­for­nij­ski w Ber­ke­ley.

To był jej po­mysł, by wy­brać się do Hisz­pa­nii na dwa ty­go­dnie. Ostatni wy­skok przed roz­po­czę­ciem za­jęć. Matka Pippy jest Hisz­panką, a jej cio­cia Alma mieszka w Bar­ce­lo­nie, co ozna­cza dar­mowy noc­leg.

– Ustalmy nową za­sadę. – Po­pra­wiam ple­cak na ra­mie­niu i prze­cho­dzę pod ja­rzą­cym się zna­kiem z na­pi­sem „Far­ma­cia: 24 Ho­ras”. – Prze­stań na­ga­by­wać miej­sco­wych. Je­śli wdasz się w ja­kąś bójkę uliczną, będę uda­wać, że cię nie znam, i po pro­stu so­bie pójdę.

Co za ściema. Przy­ję­ła­bym za nią kulkę. Cho­ciaż wo­la­ła­bym tego nie ro­bić, je­śli mam ja­kiś wy­bór.

– Nie rób dramy. – Pippa pry­cha, bie­rze zie­lony ko­szyk i zmie­rza w stronę działu z przy­bo­rami to­a­le­to­wymi. – Mamy dwa ty­go­dnie, żeby się wy­sza­leć, bo po­tem trzeba bę­dzie wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Stu­dia to nie żarty, Law­son. Wła­śnie te­raz jest od­po­wiedni mo­ment na uliczne py­skówki. Szcze­gól­nie z ta­kim przy­stoj­nia­kiem jak tam­ten ko­leś.

Wrzuca do ko­szyka szam­pon, od­żywkę, pa­stę do zę­bów i dwie szczo­teczki. Ja do­daję ta­bletki prze­ciw­bó­lowe, krem z fil­trem i bal­sam do ciała. Żadna z nas nie chciała spa­ko­wać do wa­lizki ko­sme­ty­ków, które mo­głyby roz­lać się w trak­cie po­dróży.

Pippa za­trzy­muje się po­środku re­gału z ko­sme­ty­kami do go­le­nia.

– My­ślisz, że sprze­dają tu „ta­bletkę po”?

– A co? Za­mie­rzasz upra­wiać seks bez za­bez­pie­cze­nia z ja­kimś ran­do­mo­wym ty­pem? – py­tam.

– Je­stem zwy­czaj­nie cie­kawa, do­bra? Nikt nie mó­wił ni­czego o bra­niu jej. – Wzru­sza ra­mio­nami, a po­tem ła­pie mnie za rękę i cią­gnie do ko­lej­nej półki.

Za­uwa­żam, że mó­wimy o ja­kieś pięć de­cy­beli gło­śniej niż po­zo­stali klienci. A tro­chę ich tu jest. Ja­kaś star­sza para roz­ma­wia z far­ma­ceutą, ko­bieta w ciąży ogląda środki prze­czysz­cza­jące, a grupka chło­pa­ków w stro­jach do piłki noż­nej ob­czaja kremy na świąd mę­skiej strefy in­tym­nej.

Pippa za­trzy­muje się przy re­gale, który mia­no­wa­ły­śmy „dzia­łem łóż­ko­wym”. Prze­suwa po pro­duk­tach szpo­nem z wy­ma­lo­wa­nym na płytce pło­mie­niem.

– Tylko nie za­po­mnij ku­pić gu­mek. – Gryzę czarny pa­zno­kieć. Chcę się stąd wy­do­stać tak szybko, jak to moż­liwe. Ko­niecz­nie mu­szę wziąć prysz­nic w domu jej ciotki i zmyć z sie­bie ostat­nie dwa­na­ście go­dzin lotu, a po­tem od­po­cząć. – Wiesz, w ra­zie gdy­byś zmie­niła zda­nie w spra­wie przy­wie­zie­nia chla­my­dii jako pa­miątki z po­dróży.

– Chla­my­dia to słaba pa­miątka. – Pippa rzuca mi prze­bie­głe spoj­rze­nie i szcze­rzy zęby. – Le­piej za­dbajmy o ja­kąś praw­dziwą. Mu­simy zro­bić so­bie ta­tuaż.

– Sama so­bie zrób – bur­czę. – Ja nie za­mie­rzam.

– Dla­czego? Prze­cież nie bo­isz się igieł. – Wy­mow­nie unosi brew, pa­trząc na moje kółko w prze­gro­dzie no­so­wej.

Wci­skam je głę­biej.

– Z pier­cin­giem nie mam pro­blemu. Ale ta­tu­aże są per­ma­nentne i to nie w moim stylu. Chyba nie mu­szę ci przy­po­mi­nać, że ja nie przy­wią­zuję się na­wet do płat­ków śnia­da­nio­wych?

– Co ty chrza­nisz? – pry­cha. – Prze­cież uwiel­biasz Rees’s Puf­fsy.

– To prawda, z ra­do­ścią wsunę mi­skę Fro­sted Fla­ke­sów czy Ap­ple Jack­sów.

– Ap­ple Jacks. – Wzdryga się. – Cza­sami od­no­szę wra­że­nie, że je­steś bez­na­dziej­nym przy­pad­kiem. W każ­dym ra­zie mu­sisz się wy­dzia­rać. Twoja mama bę­dzie me­ga­dumna, je­śli się od­wa­żysz.

– Ja­koś prze­żyję fakt, że ją roz­cza­ruję.

Pippa się nie my­liła; Bar­bara „Bar­bie” Law­son by­łaby ab­so­lut­nie za­chwy­cona, gdy­bym oznaj­miła, że za­mie­rzam wy­ta­tu­ować rę­kaw. Sama ma ta­tu­aże na więk­szej czę­ści ple­ców, łyd­kach i nad­garst­kach. Są to cy­taty, które szcze­gól­nie do niej prze­ma­wiały. „Ta­tu­aże zdo­bią ciało jak ta­peta ni­jaką ścianę”, po­wta­rza.

Moja mama uro­dziła się w Li­ver­po­olu w An­glii, a w wieku szes­na­stu lat ucie­kła do San Fran­ci­sco. Nie jest ty­pową matką i dla­tego ko­cham ją nie tylko jako ro­dzica, ale rów­nież jako czło­wieka.

– Ever. – Pippa tu­pie nogą. Mam na imię Ever­lynne, ale bądźmy szcze­rzy: ży­cie jest zbyt krót­kie na tak dłu­gie imię. – No da­lej...

Dwoma pal­cami wy­ko­nuję znak krzyża, jak­bym chciała od­pę­dzić wam­pira.

– Uch, do­bra! – Pippa wy­ma­chuje rę­kami i sięga po paczkę kon­do­mów. – Żad­nych ta­tu­aży, ale na pewno spro­wa­dzę cię na złą drogę. Ogła­szam in­ter­wen­cję. Ever­lynne Bel­la­trix Law­son, je­steś bar­dzo złą dziew­czynką. A po­przez złą mam na my­śli do­brą. Su­per­do­brą. Wręcz do prze­sady. Je­ste­śmy prze­cież po­ko­le­niem Z! Przy­pały mamy w DNA, wiesz? Do­ra­sta­ły­śmy w so­cial me­diach i wy­cho­wa­ły­śmy się na pro­gra­mie o Kar­da­shian­kach.

– Moje ży­cie jest jed­nym wiel­kim przy­pa­łem, i to bez fa­ce­tów – oznaj­miam, cho­ciaż obie wiemy, że to nie jest prawda. Więk­sza ze mnie nu­dziara niż bun­tow­niczka.

– Od­pusz­czę ci ten ta­tuaż, je­śli obie­casz, że wy­ko­rzy­stasz cho­ciaż jedną w trak­cie na­szej dwu­ty­go­dnio­wej po­dróży. – Ma­cha pu­deł­kiem pre­zer­wa­tyw. Za­raz spalę się ze wstydu i eks­plo­duję. Po­wstrzy­muje mnie tylko fakt, że nie chcę ścią­gać na sie­bie uwagi.

Nie­da­leko roz­le­gają się chi­choty. A więc mamy wi­dow­nię. Bo­sko.

– Nie je­stem dzie­wicą. – Wy­ry­wam jej opa­ko­wa­nie i wpy­cham do ko­szyka pod pu­dełko tam­po­nów i pa­stę do zę­bów.

– Cóż, zro­bi­łaś to z Se­anem Dun­ha­mem, więc czy to w ogóle się li­czy? – drwi Pippa.

Mo­ich uszu do­biega gło­śne prych­nię­cie, ale nie wi­dzę źró­dła dźwięku, bo wi­dok blo­kuje mi ściana kon­do­mów. Roz­ma­wia­nie po an­giel­sku jest do kitu. Wszy­scy za­wsze cię ro­zu­mieją, nie­za­leż­nie od tego, w któ­rym miej­scu na świe­cie wy­lą­du­jesz.

– Ej, prze­cież po­szli­śmy na ca­łość!

– Ra­czej się tam do­czoł­ga­li­ście. To było ta­kie roz­cza­ro­wu­jące. A za­raz po­tem ze­rwa­li­ście.

Trafna uwaga. Nie­po­ko­jąco trafna. Nie je­stem w sta­nie z tym dys­ku­to­wać.

– Co je­śli nie po­doba mi się byle kto? – Krzy­żuję ra­miona na klatce pier­sio­wej.

– To­bie nikt się nie po­doba. – Pippa wzdy­cha. – Nie cho­dzi mi o to, że masz się tu za­ko­chać. Po pro­stu zrób to dla przy­jem­no­ści.

Osoba sto­jąca po dru­giej stro­nie re­gału wy­bu­cha śmie­chem. Ten głos zde­cy­do­wa­nie na­leży do męż­czy­zny. Jest ni­ski i chra­pliwy.

Może po­dać ci po­pcorn, ko­leś?

– Mu­sisz na­uczyć się grać ze­spo­łowo, Ever. To twoje za­da­nie na na­szą wy­cieczkę. Od­najdź przy­jem­ność z zu­peł­nie obcą osobą. Żad­nych związ­ków i kon­se­kwen­cji. Zwy­kły seks bez zo­bo­wią­zań w ob­cym kraju.

Prze­ko­nana o tym, że osoba za re­ga­łem sły­szała już wszystko na te­mat mo­jej łóż­ko­wej ak­tyw­no­ści (a ra­czej jej braku), ob­rzu­cam przy­ja­ciółkę mor­der­czym spoj­rze­niem.

– Nie za­mie­rzam upra­wiać seksu z obcą osobą.

– Wła­śnie, że to zro­bisz.

– Wcale nie.

– W ta­kim ra­zie nie prze­stanę truć dupy o ta­tuaż.

Ję­czę gło­śno, zmę­czona jej wy­ma­ga­niami.

– Do­bra, zu­żyję jedną. Idź zna­leźć ja­kieś prze­ką­ski. Mu­szę za­dzwo­nić.

– Je­śli za­mie­rzasz za­dzwo­nić do Bar­bie po emo­cjo­nalne wspar­cie, da­ruj so­bie. Do­brze wiesz, że sta­nie po mo­jej stro­nie. – Pippa od­dala się skocz­nym kro­kiem jak roz­chi­cho­tana wróżka zo­sta­wia­jąca za sobą smugę gwiezd­nego pyłu.

Wy­cią­gam te­le­fon z ple­caka i cze­kam, aż zła­pie za­sięg.

Dzwo­nię do mamy. Od­biera po pierw­szym sy­gnale, mimo że w Ka­li­for­nii musi być śro­dek nocy.

– Ever! – wita się we­soło. – Jak Bar­ce­lona?

– Je­stem tu nie­całą go­dzinę, a Pippa nie­mal wdała się w kłót­nię z lo­kal­sem, ku­piła gumki i pró­bo­wała na­mó­wić mnie na ta­tuaż.

– Do­my­ślam się, że je­steś tym wszyst­kim obu­rzona? – W gło­sie mamy wy­czu­wam uśmiech.

– Rany, mamo, chyba czy­tasz mi w my­ślach.

– No cóż... W świe­cie Pip­per to wszystko jest nor­malne. – Pippa i Ever. Po­doba mi się to, że mama nadała nam ksywki. Bar­bie to nie­sa­mo­wi­cie równa mama.

– Już za tobą tę­sk­nię. – Przy­gry­zam dolną wargę.

– Wła­ści­wie... – za­czyna z chi­cho­tem. – Nie śpię dla­tego, że wła­śnie prze­glą­dam twoje stare zdję­cia. Nie mogę uwie­rzyć, że moja mała dziew­czynka znaj­duje się po dru­giej stro­nie oce­anu, w Eu­ro­pie, na bab­skim wy­jeź­dzie.

Uch. Nie za­mie­rzam pła­kać przy re­gale z gum­kami.

– Tak, ja też nie. Mu­szę le­cieć, mamo. Ko­cham cię.

– Ja cie­bie też.

Koń­czę po­łą­cze­nie i już mam scho­wać te­le­fon do kie­szeni, ale na­gle pada na mnie ja­kiś cień. Ktoś blo­kuje mi przej­ście. Za­dzie­ram głowę. To Pa­lacz z ulicy. Pippa miała ra­cję. Rze­czy­wi­ście jest przy­stojny, cho­ciaż w dość nie­oczy­wi­sty spo­sób. Wy­daje się to­tal­nie w moim gu­ście. Jest jak na­szki­co­wany ka­wał­kiem wę­gla, sta­now­czymi po­cią­gnię­ciami. Jak po­stać z mangi. Wy­soki, nie­ty­powo atrak­cyjny, szczu­pły. Jego po­stawa ko­ja­rzy mi się ze zwię­dłym kwia­tem. Lekko po­chyla głowę, jakby się sta­rał usły­szeć lu­dzi o nor­mal­nym wzro­ście. Ma ciem­no­nie­bie­skie oczy, kwa­dra­tową szczękę i nieco przy­długi nos o lekko szpi­cza­stym czubku. Prze­cięt­ność tego nosa pod­kre­śla do­sko­na­łość po­zo­sta­łych cech. Jakby na­tura w ostat­niej chwili do­znała prze­bły­sku ge­niu­szu i spra­wiła, że fa­cet jest do schru­pa­nia, ale jed­no­cze­śnie wy­gląda re­ali­stycz­nie.

– Ba­lony z wodą – oznaj­mia gło­sem po­zba­wio­nym emo­cji. Ma ame­ry­kań­ski ak­cent.

– Eee... że co?

Wska­zuje na półkę z gum­kami. No tak. Nie­do­rzeczne żą­da­nie Pippy, bym zu­żyła cho­ciaż jedną.

– Na­peł­nij ją wodą i roz­trza­skaj o jej głowę.

– To podłe.

– Podłe? Nie. Spra­wie­dliwe.

– Nie mogę na­peł­nić pre­zer­wa­tywy wodą. – Po­cią­gam za kółko w prze­gro­dzie no­so­wej. – To oszu­stwo.

Chcę, żeby zo­ba­czył mój pier­cing, choć nie mam po­ję­cia dla­czego. Może ze względu na to, że on ma na so­bie wy­bla­kłe le­visy pod­wi­nięte przy kost­kach i zno­szone chucksy. A może dla­tego, że te ciemne zmierz­wione włosy i ko­szulka z na­pi­sem „Klub an­ty­spo­łeczny: Kan­dy­daci nie­mile wi­dziani” przy­cią­gają mnie, tak jak nie­zna­jomy sie­dzący w po­ciągu i czy­ta­jący twoją ulu­bioną książkę.

– I po co ten mo­ra­li­za­tor­ski ton? – Na jego twa­rzy po­ja­wia się krzywy uśmiech. Mam wra­że­nie, że coś we mnie top­nieje, jakby moje wnę­trze zmie­niło się w papkę. Jezu. Nic dziw­nego, że Pippa ma ob­se­sję na punk­cie fa­ce­tów. Czuję się tak, jak­bym wcią­gnęła wiel­kie bu­ritto i wy­brała się na ko­lejkę gór­ską.

Na­gle za­czy­nam się wsty­dzić wła­snych ra­mion. Czy za­wsze były ta­kie dłu­gie? Ta­kie cięż­kie? Ta­kie nie­po­radne?

– Pod­słu­chi­wa­łeś? – py­tam, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się spoj­rzeć na sie­bie jego oczami. Mam na so­bie spód­niczkę w kratkę, a moje włosy walą po oczach po­ma­rań­czem. Ko­lo­rem przy­po­mi­nają je­sienny liść. Jako że ru­dzi sta­no­wią nie­całe dwa pro­cent po­pu­la­cji na świe­cie, nie mam od­wagi ich za­far­bo­wać.

Chło­pak wska­zuje dło­nią na nie­wiel­kie opa­ko­wa­nie.

– Przy­sze­dłem po to.

– Kon­tu­rówka? – Uno­szę brew. – Żeby pa­so­wała do sztucz­nych rzęs?

W jego uśmie­chu czai się ja­kaś za­dzior­ność, która mnie przy­zywa, nęci.

– Do­bra. – Wzru­sza ra­mio­nami. – Przy­sze­dłem tu­taj, żeby wy­gar­nąć two­jej przy­ja­ciółce, ale zo­sta­łem, bo spodo­bało mi się przed­sta­wie­nie. No i co z tego?

– Prze­pra­szam za tamto. – Chi­cho­czę. – Wiesz, Pippa jest cał­kiem spoko. Cho­ciaż cza­sami mam ochotę za­kleić jej usta ta­śmą.

– Skoro tak twier­dzisz.

– Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. To moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka.

Gdzieś z tyłu głowy ko­ła­cze mi się myśl, że moje za­cho­wa­nie jest nad wy­raz dziwne, ale nie chcę prze­ry­wać tej roz­mowy.

– Ale je­ste­ście ta­kie różne.

– Dla­czego? Bo ona jest ty­pową po­pu­larną la­ską, a ja gotką?

– Tak – od­po­wiada rze­czowo.

Ten fa­cet to praw­dziwy bun­tow­nik. Ema­nuje nie­bez­pie­czeń­stwem. Nie to co ja i mój es­te­tyczny, uro­czy kol­czyk w no­sie.

– Lu­dzie ma­in­stre­amu są nudni. Nie można się po nich spo­dzie­wać ni­czego do­brego. Prze­cięt­ność równa się wy­go­dzie.

Mrużę oczy.

– Czy w tym stwier­dze­niu jest gdzieś ukryty kom­ple­ment?

Jego usta lekko drżą, jakby chciał się uśmiech­nąć. Na­gle robi mi się słabo; je­śli da­lej bę­dzie mnie czę­sto­wać swoim ude­rza­ją­cym do głowy za­in­te­re­so­wa­niem, po­lecę w po­wie­trze jak ba­lon.

– A chcesz, żeby tak było?

Wy­daje mi się, że po­mimo jego bez­na­mięt­nego tonu nie jest tak non­sza­lancki, jak chciałby wie­rzyć. Moje serce wali o że­bra. Jako że na­dzieja to pro­sty prze­pis na cier­pie­nie, sta­ram się przyj­rzeć jej ze wszyst­kich stron. Może przy­szedł tu ze względu na moją za­chwy­ca­jącą, eks­cen­tryczną przy­ja­ciółkę, którą bę­dzie chciał po­de­rwać, a mnie zo­sta­nie tylko rola jej skrzy­dło­wej. Nie­jed­no­krot­nie pro­wa­dzi­łam nie­zręczne roz­mowy z przy­pad­ko­wymi ty­pami, gdy Pippa flir­to­wała, jakby ju­tra miało nie być. Nor­mal­nie mnie to nie ru­sza, ale wiem, że je­śli temu fa­ce­towi spodo­bała się ona, tym ra­zem mnie to za­boli.

– Czego słu­chasz? – zmie­nia te­mat, wska­zu­jąc na słu­chawki prze­wie­szone przez moje ra­mię. W tym sa­mym mo­men­cie otwie­ram usta i py­tam:

– Przy­je­cha­łeś tu na wa­ka­cje czy...?

Wy­bu­chamy śmie­chem. Od­po­wia­dam pierw­sza.

– Naj­lep­szej pio­senki, jaką kie­dy­kol­wiek na­grano.

Ko­micz­nie wy­trzesz­cza oczy.

– Ne­ver Gonna Give You Up Ricka Astleya?

Wię­cej śmie­chu.

– Nie, ale de­kada się zga­dza.

– Przyj­muję wy­zwa­nie. – Za­ciera ręce. Wi­dzę, że jego za­in­te­re­so­wa­nie wzro­sło. – Za­sta­nówmy się. – Lu­struje mnie po­wol­nym spoj­rze­niem, jakby spo­dzie­wał się do­strzec na mnie wy­pi­saną od­po­wiedź. – Strze­lam, że Where Is My Mind Pi­xies.

– Pu­dło, ko­lego. – Od­wra­cam te­le­fon, żeby po­ka­zać le­cącą pio­senkę. – Save a Prayer Du­ran Du­ran.

– Kurde. To rze­czy­wi­ście nie­zły ka­wa­łek.

– Ulu­biona pio­senka mo­jej mamy. – Uśmie­cham się od ucha do ucha.

– Te­raz twoja ko­lej. – Unosi te­le­fon, scrol­luje i coś wy­biera. – Co pu­ści­łem?

– Cho­ciaż pod­po­wiedz de­kadę.

– Lata dzie­więć­dzie­siąte.

– To wcale nie za­węża kręgu po­szu­ki­wań. – Opie­ram się o półkę z lu­bry­kan­tami. – To ra­czej nie jest nic tak okle­pa­nego jak Smells Like Teen Spi­rit.

– Dzięki za wiarę we mnie. Pod­po­wiem, że to coś bry­tyj­skiego.

Ścią­gam brwi w za­my­śle­niu.

– Don’t Look Back in An­ger Oasis.

– Czy to twoja osta­teczna od­po­wiedź?

Ki­wam głową z wa­ha­niem.

– Tak.

Od­wraca te­le­fon ekra­nem do mnie. Oka­zuje się, że mia­łam ra­cję. Wow. Kurde, czy wła­śnie po­zna­łam mę­ską wer­sję sie­bie?

– Jak to zro­bi­łaś? – pyta. Te­raz pa­trzy na mnie ina­czej. Jak­bym zdała ja­kiś test.

– Siłą de­duk­cji. Wa­ha­łam się mię­dzy Blur a Oasis, ale ty mi wy­glą­dasz bar­dziej na typa słu­cha­ją­cego ze­społu, któ­rego człon­ko­wie po­cho­dzą z klasy pra­cu­ją­cej. A poza tym ta so­lówka na gi­ta­rze...

– To nie­sa­mo­wite, że tra­fi­łem na po­dobną do mnie Ame­ry­kankę zna­jącą się na mu­zyce bry­tyj­skiej w... Hisz­pa­nii.

– Moja mama jest An­gielką. A ty jaką masz wy­mówkę?

– Nie mam żad­nej. – Wzru­sza ra­mio­nami. – Cza­sami czło­wiek ro­dzi się w złym miej­scu. I w złej de­ka­dzie. I w złej erze.

– Święta prawda – zga­dzam się. – Te­raz ty od­po­wiedz na moje py­ta­nie.

Jego twarz mnie fa­scy­nuje. Jak­bym ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa czło­wieka. To do mnie nie­po­dobne. Za­zwy­czaj po spo­tka­niu no­wej osoby od­li­czam mi­nuty do po­że­gna­nia. Nie cho­dzi o to, że nie­na­wi­dzę lu­dzi. Nie­któ­rych na­wet lu­bię, ale wolę spę­dzać czas z mo­imi książ­kami, mu­zyką i zwie­rza­kami. Te trzy rze­czy rzadko mnie za­wo­dzą.

– Ja... – za­czyna Pa­lacz, ale w tym mo­men­cie prze­rywa nam Pippa, która pod­cho­dzi do mnie, wy­ma­chu­jąc dwiema pla­sti­ko­wymi to­reb­kami.

– Patrz. Ku­pi­łam tonę cze­ko­la­do­wych pysz­no­ści. Mam PMS. A ty? Od­kąd na­sze cy­kle się zsyn­chro­ni­zo­wały, mam wra­że­nie, że... – Urywa, gdy za­uważa Pa­la­cza (jak on w ogóle ma na imię?). Czuję się jesz­cze bar­dziej upo­ko­rzona, bo nie dość, że nie­zna­jomy wie wszystko o moim ży­ciu ero­tycz­nym, to jesz­cze o cy­klu men­stru­acyj­nym. – Cześć? – Zdez­o­rien­to­wana prze­krzy­wia głowę.

Chło­pak za­nu­rza rękę w jej re­kla­mówce, wy­ciąga cze­ko­la­do­wego li­zaka, roz­rywa opa­ko­wa­nie i wkłada go so­bie do ust.

– Wi­taj, zło­dziejko fa­jek – oznaj­mia, zli­zu­jąc cze­ko­la­dową war­stwę.

Pippa roz­dzia­wia usta.

– Czy coś jesz­cze po­tra­fisz tak li­zać?

– Chcia­ła­byś wie­dzieć, co?

– A chcia­ła­bym. – Po­syła mu lu­bieżny uśmiech.

On od­po­wiada jej znu­dzo­nym spoj­rze­niem bad boya, na które lecą wszyst­kie na­sto­latki i chęt­nie ku­pują pla­katy z ido­lami ma­ją­cymi taką minę.

Prze­ska­kuję wzro­kiem mię­dzy nimi, mar­twiąc się, że wła­śnie je­stem świad­kiem wiel­kiego mi­ło­snego iskrze­nia.

Na­gle do­ciera do mnie, że na­prawdę nie chcia­ła­bym słu­chać, jak przy­ja­ciółka za­chwyca się jego po­ca­łun­kami, rzu­cać tych wszyst­kich „ooo” i „jak ro­man­tycz­nie” i uda­wać, że cie­szę się jej szczę­ściem, gdy nie­uchron­nie się ze sobą prze­śpią. Im dłu­żej na sie­bie pa­trzą, tym bar­dziej ob­le­wam się zim­nym po­tem. Ci­sza staje się nie do znie­sie­nia. Oczami wy­obraźni już wi­dzę, jak Pippa i Pa­lacz wpy­chają so­bie ję­zyki do gar­deł w ką­cie bar­ce­loń­skiego klubu noc­nego, przy akom­pa­nia­men­cie po­wol­nej pio­senki Arc­tic Mon­keys, a ja w tym cza­sie pro­wa­dzę nudną roz­mowę z ja­kimś jego kum­plem.

A co się stało z teo­rią, że ma­in­stre­amowi lu­dzie są nudni?

Pippa już otwiera usta, bez wąt­pie­nia przy­mie­rza­jąc się do flirtu. Czuję w sercu ja­kiś bo­le­sny skurcz. Ła­pię ją za nad­gar­stek i cią­gnę w stronę wyj­ścia z dro­ge­rii. Po­tyka się za mną, pró­bu­jąc się wy­rwać. Mnie jed­nak na­pę­dza strach.

– Co ty wy­pra­wiasz?! – woła. – Uch, wra­cajmy. Od­nio­słam wra­że­nie, że ma du­żego!

– Nie. – Wy­cho­dzimy z kli­ma­ty­zo­wa­nej ap­teki na sze­roki chod­nik. – Nie po­zwolę, byś dała się po­nieść po­żą­da­niu, za­częła knuć, jak uwieść tego go­ścia, i w re­zul­ta­cie po­psuła nam bab­ską wy­cieczkę.

To ar­gu­ment wzięty z dupy, ale skoro już go wy­po­wie­dzia­łam, za­mie­rzam bro­nić go rę­kami i no­gami.

– Boże, ty młotku. Wła­śnie dla­tego stam­tąd ucie­kłaś? – Za­trzy­muje się, kiedy do­cie­ramy na ko­niec ulicy, i daje mi po ła­pach. – My­śla­łaś, że za­mie­rzam go wy­rwać?

Roz­glą­dam się. Zdą­ży­ły­śmy od­da­lić się od ap­teki na ja­kiś ki­lo­metr.

– Albo on za­mie­rza ude­rzać do cie­bie. Na jedno wy­cho­dzi.

– Chyba cię po­gięło, Law­son. Kiedy po­wie­dzia­łam, że jest nie­zły, cho­dziło mi o to, że pa­suje do cie­bie. Wy­gląda jak od­bi­cie two­jej du­szy. Jesz­cze ni­gdy cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam. Gdy ze sobą roz­ma­wia­li­ście, szcze­rzy­li­ście się jak głupi do sera. Chcia­łam do­pil­no­wać, że­by­ście wy­mie­nili się nu­me­rami. Rzadko się zda­rza, że moja przy­ja­ciółka wy­ka­zuje ja­kie­kol­wiek oznaki nor­mal­no­ści.

Te­raz to mnie odej­muje mowę.

– I dla­tego tak się za­cho­wa­łaś?

Ude­rza mnie re­kla­mówką w bok.

– Tak, ty ciołku.

– Ale pa­trzy­li­ście na sie­bie.

– Jego spoj­rze­nie mó­wiło: spa­daj stąd. – Wy­bu­cha śmie­chem. – I bra­ko­wało mu sub­tel­no­ści.

Chce mi się rzy­gać. Wła­ści­wie już czuję pod­cho­dzące do gar­dła mdło­ści.

– To dla­czego tego nie zro­bi­łaś?

– Chcia­łam się upew­nić, że on tego nie za­wali.

– Och, Pippa.

– Da­ruj so­bie ten ton. Wra­caj tam w tej chwili i daj mu swój nu­mer!

– Tak po pro­stu? – Mru­gam, wciąż sto­jąc jak wro­śnięta w zie­mię.

Wzru­sza ra­mie­niem.

– W ra­zie gdyby miał wąt­pli­wo­ści co do two­ich za­mia­rów, mo­żesz po­ka­zać mu cycki.

Rzu­cam się w stronę ap­teki jak ja­strząb ata­ku­jący ofiarę. Wpa­dam do środka i za­czy­nam się roz­glą­dać. Je­śli Pa­lacz za­pyta, co tu­taj ro­bię, wy­kręcę się zgu­bio­nym port­fe­lem. Spraw­dzam wszyst­kie re­gały, ła­zienki, na­wet budkę fo­to­gra­ficzną. Ni­g­dzie go nie ma.

Ogar­nia mnie pa­nika. A co, je­śli wy­szedł? Prze­cież nie przy­szedł tu­taj po kon­tu­rówkę. Co je­śli się mi­nę­li­śmy? Co je­śli to już ko­niec? Ni­gdy nie do­wiem się, jak ma na imię, gdzie mieszka, czy woli Guns N’ Ro­ses, czy Ni­rvanę (oby Guns N’ Ro­ses, bo bę­dzie mu­siał gę­sto się tłu­ma­czyć).

– On biegł za tobą – od­zywa się far­ma­ceuta z cięż­kim hisz­pań­skim ak­cen­tem.

Od­wra­cam się w stronę kon­tu­aru.

– Na­prawdę?

– Tak, był szybki. – Uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco. – Ale ty bar­dziej szybka.

DWA

Przez na­stępne pół­tora ty­go­dnia za­ja­damy się hisz­pań­skimi przy­sma­kami, pi­jemy wino, od­wie­dzamy ka­te­dry, sta­dion Camp Nou i sklepy. Pippa sy­pia z fa­ce­tami po­zna­nymi w klu­bach, ja sku­piam się na za­ku­pach, a Pa­lacz po­woli staje się od­le­głym wspo­mnie­niem. Za­czy­nam my­śleć, że tylko go so­bie wy­obra­zi­łam.

Cztery dni przed pla­no­wa­nym po­wro­tem do Sta­nów znaj­du­jemy bi­lety na lot na Gran Ca­na­rię w ko­rzyst­nej ce­nie, więc bez wa­ha­nia wska­ku­jemy na po­kład. Pippa od razu za­przy­jaź­nia się z grupą Ame­ry­ka­nek i dzięki temu dzień przed wy­lo­tem tra­fiamy na im­prezę na plaży.

Księ­życ jest wielki i biały, wisi na nie­bie jak ba­lon. Pia­sek, ciemny i chłodny mię­dzy mo­imi pal­cami, różni się od bla­dych, syp­kich zia­re­nek w San Fran­ci­sco.

Sie­dzę przy ogni­sku, z gło­śni­ków pły­nie smętna po­powa nuta. Jest tu chyba ze sto osób w róż­nym stop­niu roz­ne­gli­żo­wa­nia. Wszy­scy piją i tań­czą.

Pippa kręci się gdzieś mię­dzy nimi. Znik­nęła dwa­dzie­ścia mi­nut temu z trzema dziew­czy­nami z Tal­la­has­see. Miały grać w ja­kąś al­ko­ho­lową gierkę.

Są­czę piwo z bu­telki i my­ślę o Pa­la­czu. A ra­czej o tym, że wszystko w ży­ciu to je­den wielki przy­pa­dek. Obec­nie dzieli nas to, że nie znam jego na­zwi­ska. Chcę być jak Gwy­neth Pal­trow w Przy­pad­ko­wej dziew­czy­nie. Chcę zdą­żyć na po­ciąg. Chcę szansy na po­wtórkę. Chcę tym ra­zem po­stą­pić wła­ści­wie.

Obok mnie leży czarny ple­cak, z któ­rego wy­śli­zgnął się no­tes. Wy­daje się po­rzu­cony w po­śpie­chu, jakby szu­kał no­wego wła­ści­ciela. Palce mnie świerz­bią. „Ta dziew­czyna czyta wszystko”, czę­sto chwali mnie przy in­nych mama. I to prawda.

Je­stem świa­doma tego, że za­glą­da­nie do cu­dzych no­te­sów bez po­zwo­le­nia jest złe. Mimo to po­kusa owija się wo­kół mnie ni­czym bluszcz.

W końcu ple­cak leży otwarty na plaży peł­nej lu­dzi. Gdyby za­war­tość była cenna, wła­ści­ciel wziąłby go ze sobą.

Po­sta­na­wiam od­cze­kać dzie­sięć mi­nut. Może wła­ści­ciel po­szedł do ła­zienki i za­raz wróci. Je­śli udał się gdzieś da­lej, to ozna­cza, że nie przej­mie się, je­śli ktoś zaj­rzy do jego no­tesu.

Mija dzie­sięć mi­nut, po­tem pięt­na­ście. Pod­no­szę ze­szyt, otwie­ram na przy­pad­ko­wej stro­nie. Moje serce przy­spie­sza. Czuję się jak zło­dziejka. Wy­gląda mi to na ja­kiś dzien­nik... treść ko­ja­rzy się z ese­jem. Słowa zle­wają się ze sobą, jakby zo­stały spi­sane po­spiesz­nie.

Jest druga w nocy, a on my­śli o tym, czy sko­czyć. Może tylko to mu po­zo­stało. Czyż to nie ża­ło­sne, że ja­kaś jego część nie chce zro­bić tego kroku, bo boi się, co po­wie jego szef, je­śli ju­tro nie zjawi się w pracy?

Ale wła­śnie w tym tkwi pro­blem. To wła­śnie dla­tego jest tu­taj, na tym da­chu. Ostat­nio ha­ro­wał jak dziki wół i za­po­mniał, że w ży­ciu cho­dzi o... ży­cie. Spro­wa­dził go tu tekst z kubka za do­lara. Co za ba­nał.

Miał swoją szansę i ją za­prze­pa­ścił.

Po­wi­nien był biec za nią szyb­ciej.

A kiedy nie­mal ją do­go­nił, po­wi­nien był zła­pać ją za ko­szulkę, nie przej­mu­jąc się tym, jak to bę­dzie wy­glą­dać.

Po­wi­nien był po­wie­dzieć jej, że jest do­sko­nała.

Nie zro­bił tego jed­nak, więc te­raz musi sko­czyć.

Sko­czyć... albo zro­bić coś in­nego. Coś bar­dziej am­bit­nego. Spa­ko­wać się i wró­cić do No­wego Or­le­anu. Od­na­leźć ją.

Czuję pie­cze­nie pod po­wie­kami. Wy­gląda mi to na ja­kieś opo­wia­da­nie. Albo na po­czą­tek po­wie­ści. Prze­wra­cam strony, pra­gnąc zna­leźć coś wię­cej, ale wi­dzę tylko pu­ste kartki.

Na­gle ktoś ła­pie mnie za ra­mię. Uno­szę głowę.

– Nie ma czy­ta­nia, la­ska!

Pippa jest wsta­wiona, nie może ustać pro­sto. Wzdy­cham z ulgą, bo ba­łam się, że to wła­ści­ciel no­tesu. Po­nie­kąd je­stem też roz­cza­ro­wana. Z tego sa­mego po­wodu.

– Chodź. Po­win­naś się na­rą­bać. Ro­ze­rwiesz się tro­chę. – Pippa rzuca ze­szyt na pia­sek, ła­pie mnie za rękę i cią­gnie w stronę grupy lu­dzi. Krąg po­dry­gu­ją­cych opa­lo­nych ciał za­myka mnie jak w pu­łapce. Nie­po­rad­nie prze­stę­puję z nogi na nogę. Czuję się tak, jakby wła­śnie do­szyto mi nowe nogi, a ja jesz­cze nie umiem nad nimi za­pa­no­wać. Za­sta­na­wiam się, do kogo może na­le­żeć no­tes. Do tej dziew­czyny z buj­nymi lo­kami? Do fa­ceta z wy­ta­tu­owaną klatą?

Od­da­lam się od przy­ja­ciółki, która tań­czy z no­wymi ko­le­żan­kami wy­krzy­ku­ją­cymi do sie­bie słowa pio­senki.

Kie­ruję się w stronę oce­anu. Plaża tuż przy li­nii wody to je­dyne nie­za­tło­czone miej­sce. Za­trzy­muję się i przy­glą­dam uważ­nie po­są­gowi Nep­tuna. Wy­so­kie na cztery me­try bó­stwo wznosi się nad wodą nie­da­leko plaży. Ocean ma ko­lor me­ta­licz­nego gra­natu, który błysz­czy w świe­tle gwiazd. Za­nu­rzam w nim palce. Nie jest zimny, więc mo­gła­bym tam pod­pły­nąć. Pły­wa­nie to moja mocna strona. W dzie­ciń­stwie cią­gle cho­dzi­łam z bra­tem na plażę, żeby po­sur­fo­wać. Renn (jego imię ozna­cza „od­ro­dze­nie” albo „czło­wieka ob­rot­nego”) jest te­raz in­struk­to­rem.

Ja­kiś ci­chy gło­sik pod­po­wiada mi, że za­cho­wuję się jak kre­tynka. Że wcho­dze­nie do nie­zba­da­nej toni w środku nocy jest błę­dem. Ale po­sąg znaj­duje się nie­całe trzy­dzie­ści me­trów da­lej, a za mną trwa im­preza. Trudno bę­dzie stra­cić ją z oczu.

Ścią­gam ob­ci­słą su­kienkę, za­nu­rzam się w wo­dzie i płynę w stronę Nep­tuna, ener­gicz­nie wy­ma­chu­jąc ra­mio­nami. Woda jest wzbu­rzona i znacz­nie chłod­niej­sza, niż mi się wy­da­wało. Szar­pie mną mor­ski nurt. Nie spo­dzie­wa­łam się go tu­taj. Z plaży woda wy­da­wała się spo­kojna. Te­raz jed­nak nie­sie mnie za sobą, mimo że z ca­łych sił sta­ram się pły­nąć pro­sto. Uno­szę głowę i lo­ka­li­zuję po­sąg. Oka­zuje się, że znio­sło mnie ja­kieś kilka me­trów w bok.

Mam kło­poty.

Ob­ra­cam się i pró­buję za­wró­cić. I wła­śnie w tym mo­men­cie wzbiera wielka fala, zno­sząc mnie w stronę głazu. Od­py­cham się od niego sto­pami, ale po chwili znowu na niego tra­fiam. Słona woda wy­peł­nia mi usta. Za­chły­stuję się nią. Strach zmie­nia się w pa­nikę.

Nie rzu­caj się. Niech prąd cię po­nie­sie, a po­tem bę­dziesz my­śleć o po­wro­cie.

Wie­dzia­łam, że to prawda – na­uczy­łam się tego na let­nich obo­zach. Te­raz jed­nak nie je­stem w sta­nie za­pa­no­wać nad lę­kiem. Za­czy­nam wo­łać o po­moc.

A co, je­śli utonę? Albo umrę? I nikt ni­gdy nie znaj­dzie mo­jego ciała? Czy Pippa po­my­śli, że to jej wina? Czy znisz­czę jej tym ży­cie? Czy w ogóle mnie to ob­cho­dzi? Prze­cież to ona upie­rała się, by mnie tu dzi­siaj za­cią­gnąć.

Mama. Mama. Mama.

Tata i Renn będą zdru­zgo­tani, ale mama tego nie prze­żyje.

Nie mogę umrzeć. Wraz z tą my­ślą za­czy­nam wal­czyć, cho­ciaż wiem, że mam marne szanse.

Prąd jest silny. Mimo to wy­chy­lam się na po­wierzch­nię i sta­ram się do­strzec wy­brzeże. Ko­lejna fala szar­pie moim cia­łem i znosi mnie parę me­trów da­lej. Po­zwa­lam jej się po­nieść, wy­cią­gam szyję. Mru­gam, pró­bu­jąc prze­świe­tlić ota­cza­jący mnie mrok. Do­piero po chwili za­uwa­żam, że fala po­pchnęła mnie bli­żej plaży. Wi­dzę złoty łań­cu­szek świa­teł mru­ga­ją­cych w moją stronę. Za­lewa mnie ulga. Za­czy­nam pły­nąć. Mię­śnie mnie palą, cała drżę, ale ad­re­na­lina tłumi ból. Je­stem sy­reną ucie­ka­jącą przed pi­ra­tami, któ­rzy chcą mnie wy­be­be­szyć.

Im bli­żej brzegu je­stem, tym więk­szą mam na­dzieję. Na­gle z góry ła­pią mnie czy­jeś ręce i pod­cią­gają, trzy­ma­jąc pod pa­chami. Wiot­czeję, kiedy nie­zna­jomy nie­sie mnie w ra­mio­nach jak pan młody swoją wy­brankę. Pod pal­cami wy­czu­wam cie­płą, su­chą skórę.

– Masz ją? – Roz­lega się za­chryp­nięty głos z hisz­pań­skim ak­cen­tem.

– Tak.

– Czy ona...?

– Nie wiem. – Drugi głos na­leży do Ame­ry­ka­nina. – Po­móż mi za­nieść ją pod tamto drzewo. Wtedy spraw­dzimy.

Chwilę póź­niej ktoś przy­krywa mnie cie­płym ko­cem. Je­stem zbyt zmę­czona, by otwo­rzyć oczy. Mimo to do­strze­gam ostre świa­tło skie­ro­wane pro­sto w moją twarz.

Krzy­wię się.

– Nie. Prze­stań.

– Długo by­łaś w wo­dzie? – pyta Hisz­pan.

– Ja­kieś sie­dem lub osiem mi­nut – wy­krztu­szam. Po­wieki wciąż mam za­ci­śnięte. Wo­kół sie­bie czuję mocne ra­miona. Nor­mal­nie by­ła­bym obu­rzona bli­sko­ścią ob­cego, ale w tych ob­ję­ciach jest mi do­brze. Jak­bym zna­la­zła się w miej­scu, w któ­rym po­win­nam być.

– Po­łknę­łaś dużo wody? – pyta Hisz­pan, któ­rego twarz musi znaj­do­wać się bli­sko mnie, bo jego cie­pły od­dech pach­nie ta­baką i pi­wem.

– Nie­dużo. – Od­kasz­luję.

– Je­steś ranna?

– Nie, nic mi nie jest. Tylko... się zmę­czy­łam.

– Otwórz oczy, cha­vala.

Wy­ko­nuję po­le­ce­nie. Przede mną stoi opa­lony męż­czy­zna z białą brodą i z la­tarką w ręce.

– Nic mi nie jest. Dzię­kuję – od­po­wia­dam. Po­ru­szam dłońmi, no­gami, kręcę głową na boki. Nie mogę zła­pać tchu, wciąż je­stem w szoku, ale wszystko wy­daje się na miej­scu. Po pro­stu się prze­ra­zi­łam.

– Aaa, nie. Ja cię nie ura­to­wa­łem. – Kręci głową. – To on. – Wska­zuje ubło­co­nym pal­cem na wła­ści­ciela ra­mion, które mnie ota­czają. Wy­cią­gam szyję, ale wi­ruje mi w gło­wie.

Mimo to za­uwa­żam naj­waż­niej­sze.

Naj­lep­szy punkt mo­jej wy­cieczki.

Leżę w ob­ję­ciach Pa­la­cza.

I chyba nie za­mie­rza mnie pu­ścić.

◆◆◆

Ura­to­wał mnie Pa­lacz.

Jest tu­taj, na Gran Ca­na­rii. Na tej sa­mej im­pre­zie co ja. Jak to w ogóle moż­liwe?

Szczy­pię się w ra­mię, w ra­zie gdy­bym miała ha­lu­cy­na­cje. On jed­nak wciąż tu jest, a ja zo­staję z si­nia­kiem. Chło­pak za­uważa to i po­wstrzy­muje uśmiech. Kręcę głową. Może na­bi­łam so­bie guza. Ale on wy­gląda tak re­ali­stycz­nie, jest taki żywy, cie­pły, do­tyka mnie.

Przez chwilę pa­trzymy so­bie w oczy. Żadne słowa nie zdo­łają opi­sać tego, co się dzieje. Szanse na ta­kie spo­tka­nie były marne, a jed­nak wy­gra­li­śmy ze sta­ty­styką. Ta­kie rze­czy dzieją się tylko w fil­mach.

Kie­ro­wana in­stynk­tem przy­kła­dam dłoń do jego po­liczka. W ra­mach ostat­niego te­stu, by upew­nić się, że nie jest ilu­zją. Jego skóra jest szorstka i go­rąca. Aż dziwne, że nie staję w pło­mie­niach. Nie mam po­ję­cia, o co cho­dzi, ale w tym mo­men­cie czuję się sto razy żyw­sza niż jesz­cze mi­nutę temu.

– To ty. – Pa­lacz ła­pie mnie za rękę. Ma za­chryp­nięty, ni­ski głos. Chyba mnie wcze­śniej nie roz­po­znał.

– I ty – od­po­wia­dam. – Jak masz na imię?

Nie­wie­dza mnie do­bija. Roz­my­śla­łam nad jego imie­niem, od­kąd się po­zna­li­śmy.

– Joe.

– Joe – po­wta­rzam. Stary do­bry Joe. To ta­kie zwy­czajne, nie­po­zorne imię. Je­stem nieco za­wie­dziona wy­bo­rem jego ro­dzi­ców. Na nic lep­szego nie było ich stać? Nie mają po­ję­cia, jaki wy­jąt­kowy jest ich syn?

– Dzię­kuję za ra­tu­nek, Joe.

Hisz­pan, o któ­rym zu­peł­nie za­po­mnia­łam, sa­lu­tuje mu, a na­stęp­nie wstaje i kie­ruje się w stronę pro­me­nady, gdzie znika w gąsz­czu lu­dzi. Roz­glą­dam się i w końcu do­ciera do mnie, że je­ste­śmy czę­ścią wszech­świata. Le­żymy pod drze­wem w od­osob­nio­nym miej­scu. Im­preza da­lej się kręci. Te­raz lu­dzie urzą­dzili so­bie kon­kurs z prze­cho­dze­niem pod po­przeczką.

– A ty jak masz na imię? – pyta.

– Ever. – Opusz­czam rękę, bo wła­śnie do­tarło do mnie, że ma­ca­nie nie­zna­jo­mych jest nie­sto­sowne. – Ever­lynne.

– W ta­kim ra­zie dzię­kuję za ra­tu­nek, Ever­lynne.

– Ale prze­cież ja cię nie ura­to­wa­łam... – wy­ty­kam zdez­o­rien­to­wana.

– Jesz­cze nie. – Jego uśmiech, po­wolny i ku­si­ciel­ski, zwia­stuje kło­poty. – Ale te­raz bę­dziesz mieć u mnie dług. A ja za­wsze upo­mi­nam się o swoje.

– Cie­szę się, że się spo­tka­li­śmy – oznaj­miam. I za­nim znowu za­po­mnę... – Mam do cie­bie ważne py­ta­nie, które drę­czy mnie od na­szej ostat­niej roz­mowy.

Mruga, cze­ka­jąc na ciąg dal­szy. Biorę głę­boki wdech.

– Guns N’ Ro­ses czy Ni­rvana?

Od­rzuca głowę w tył i za­nosi się śmie­chem.

– Co to w ogóle za py­ta­nie?

– Wcale nie jest pod­chwy­tliwe, je­śli masz do­bry gust – wy­ja­śniam prze­kor­nie.

– Je­dyne do­bre ka­wałki Ni­rvany to Li­thium i Smells Like Teen Spi­rit i w su­mie nic wię­cej. A Guns N’ Ro­ses to żywa le­genda.

Pa­trzę na niego onie­miała. Mam taką samą opi­nię. Jak to moż­liwe, że na­sze my­śli są tak zgodne?

– I jak mi po­szło? – Joe su­ge­styw­nie po­ru­sza brwiami.

– Nie­po­ko­jąco do­brze – przy­znaję. – Je­stem pewna, że nasz gust mu­zyczny nie po­krywa się w stu pro­cen­tach, ale jak na ra­zie na­da­jemy na tej sa­mej fali.

Mię­dzy nami za­lega ci­sza. Roz­ko­szu­jemy się przy­jem­no­ścią, jaką jest pa­trze­nie na sie­bie. Na­sze od­de­chy się syn­chro­ni­zują, a my wtu­lamy się w sie­bie jesz­cze bar­dziej.

– Co tam ro­bi­łaś, Ever­lynne? Poza tym, co oczy­wi­ste: chcia­łaś przy­pra­wić mnie o za­wał serca w wieku dzie­więt­na­stu lat. – Joe de­li­kat­nie od­gar­nia mi z twa­rzy mo­kre włosy.

Jest rok star­szy ode mnie. Moje serce wi­ruje jak ba­let­nica na wy­stę­pie. To, że za­li­czam wła­śnie zjazd po wy­strzale ad­re­na­liny, nie ma żad­nego zna­cze­nia. Czuję się szczę­śliwa, pełna na­dziei i głu­pia.

– Chcia­łam przyj­rzeć się po­są­gowi z bli­ska. – Po­tem za­uwa­żam, że cze­goś mi bra­kuje, i do­daję: – Mam na so­bie tylko majtki i sta­nik, prawda?

– Prze­świ­tu­jące majtki – po­twier­dza, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc uśmiech.

Za­my­kam oczy i od­po­wia­dam szep­tem:

– Kiedy wy­obra­ża­łam so­bie, że leżę naga w two­ich ra­mio­nach, wy­glą­dało to tro­chę ina­czej.

Moje uszy płoną. Nie mam po­ję­cia, dla­czego ze­brało mi się na szcze­rość. Prze­cież ni­gdy nie mó­wię tego, co my­ślę. Szcze­gól­nie przy ob­cych. A już na pewno nie przy ob­cych chło­pa­kach. Mimo to mam wra­że­nie, jak­bym znała go od dawna.

– Wy­obra­ża­łaś so­bie, że le­żysz naga w mo­ich ra­mio­nach? – Unosi brwi ze zdzi­wie­nia.

– Hm... może raz lub dwa.

– I uzna­łaś, że naj­lep­szym spo­so­bem na prze­ka­za­nie mi tego jest da­nie dzidy w stronę wyj­ścia pod­czas pierw­szego spo­tka­nia?

W jego gło­sie wy­czu­wam nie­skry­waną iry­ta­cję. To pew­nie po­zo­sta­ło­ści po wcze­śniej­szym gnie­wie.

– Wy­da­wało mi się, że ty i Pippa przy­pa­dli­ście so­bie do gu­stu. I nie mo­głam znieść my­śli, że... nie wiem, flir­to­wa­li­ście. Bo mi się spodo­ba­łeś. A mnie się nikt ni­gdy nie po­doba. Kilka mi­nut póź­niej wró­ci­łam, żeby cię od­na­leźć.

Wciąż leżę w jego ra­mio­nach, owi­nięta ko­cem w po­ma­rań­czowo-fio­le­tową kratę.

– My­śla­łaś, że lecę na ma­in­stre­amową pannę? – Wy­daje się za­sko­czony... a także po czę­ści za­do­wo­lony.

– Cóż, tak.

– Chcesz po­wie­dzieć, że by­łaś za­zdro­sna?

– Po­wo­łuję się na piątą po­prawkę i od­ma­wiam od­po­wie­dzi.

– Nie je­ste­śmy te­raz w Ame­ryce – za­uważa.

Wzru­szam ra­mio­nami.

Chcia­ła­bym usły­szeć, że to ja mu się po­do­bam, a nie Pippa. Za­miast tego mówi:

– Ja też za tobą po­sze­dłem.

Ki­wam głową.

– Far­ma­ceuta mi po­wie­dział.

– A te­raz tu je­steś.

Sia­dam pro­sto i od­wra­cam się w jego stronę, żeby mu się przyj­rzeć. Coś uwiera mnie w ty­łek, więc wy­cią­gam przed­miot spod po­śladka. Oka­zuje się, że to czarny ple­cak, który wcze­śniej le­żał przy ogni­sku. Uno­szę go. Moje palce drżą, a od­dech grzęź­nie mi w gar­dle.

– Oczy­wi­ście.

– Dziwna re­ak­cja na ple­cak. – Ściąga brwi. – Chyba mu­sisz mi to wy­ja­śnić.

– Prze­czy­ta­łam twoje opo­wia­da­nie. – Od­daję mu ple­cak, czuję na po­licz­kach go­rący ru­mie­niec. – Prze­pra­szam, nie mo­głam się po­wstrzy­mać. Było...

– Okropne?

– Emo­cjo­nu­jące – do­kań­czam.

Przy­gląda mi się ostroż­nie, stu­ka­jąc pal­cami o ko­lano.

– Mu­szę jesz­cze nad nim po­pra­co­wać, ale mam już za­rys fa­buły. Tak mi się wy­daje. Wła­ści­wie dla­tego tu­taj je­stem. W Eu­ro­pie. Żeby na­pi­sać po­wieść.

– A nie mo­żesz pi­sać w Ame­ryce? – Moje py­ta­nie brzmi jak za­rzut. Po­wie­dział to tak, jakby za­mie­rzał zo­stać tu jesz­cze przez ja­kiś czas, a ja mu­szę wra­cać za nie­całe dwa­dzie­ścia cztery go­dziny. Do­bra ro­bota, lo­sie.

– Teo­re­tycz­nie mógł­bym. – Rzuca ple­cak na pia­sek obok. – Ale mu­sia­łem się stam­tąd wy­rwać. Przez ostat­nie dwie de­kady w domu było ciężko.

– Prze­cież masz tylko dzie­więt­na­ście lat – za­uwa­żam.

– Brawo za czuj­ność. – Pusz­cza do mnie oko. – Mia­łem trudny po­czą­tek.

A więc ma jedną z „tych” ro­dzin – bez uro­czych świą­tecz­nych tra­dy­cji, bez wspól­nych wy­pa­dów na sur­fing. Bez mamy i taty, któ­rzy tań­czą ra­zem w kuchni. Zu­peł­nie różną od mo­jej.

Po­cie­ram kciu­kiem pod­bró­dek.

– Spre­cy­zuj „trudny po­czą­tek”.

– Zro­bię to, ale kiedy bę­dziemy mieć wię­cej czasu i skoń­czą nam się cie­kawe te­maty do roz­mowy. Na ra­zie zo­stawmy pro­blemy w spo­koju.

Po raz ko­lejny od­gar­nia mi z czoła ko­smyk mo­krych wło­sów. To naj­bar­dziej ro­man­tyczna i za­ra­zem do­bi­ja­jąca rzecz, jaka kie­dy­kol­wiek przy­da­rzyła mi się z chło­pa­kiem. Na­wet bar­dziej niż to, gdy Sean za­brał mnie na bal, a po­tem do luk­su­so­wego ho­telu. Tam­tej nocy stra­ci­łam dzie­wic­two oraz za­in­te­re­so­wa­nie płcią prze­ciwną.

– Pa­suje ci to? – pyta.

– Tak.

– Ni­g­dzie nie od­chodź – prosi Joe. – Pójdę po twoją su­kienkę. Be­żowa, prawda?

Wstaje i strze­puje pia­sek ze spodni. Kilka zia­re­nek wpada mi do oka, ale je­stem zbyt oszo­ło­miona, by zwró­cić na to uwagę.

– Za­uwa­ży­łeś mnie? Wcze­śniej?

Mierzwi so­bie włosy i bły­ska osza­ła­mia­ją­cym uśmie­chem.

– Mia­łem po­dejść do cie­bie, kiedy sta­łaś przy ogni­sku. Ale zna­jomi po­wie­dzieli, że­bym nie za­wra­cał so­bie tym głowy. Wma­wiali mi, że tylko so­bie cie­bie wy­obra­zi­łem. Bar­dzo moż­liwe, że przez ostat­nie dwa ty­go­dnie wszę­dzie cię wi­dzia­łem. Mam bujną wy­obraź­nię. – Puka pal­cem w skroń.

Ogar­nia mnie dzika sa­tys­fak­cja. Ja mia­łam tak samo. Cią­gle mi się wy­da­wało, że wi­dzę go gdzieś w tłu­mie.

– A po­tem usły­sza­łem twoje wo­ła­nie o po­moc. Wszel­kie wąt­pli­wo­ści znik­nęły. Masz sek­sowny głos. Po­win­naś zo­stać lek­torką i czy­tać książki albo coś. Nie ru­szaj się – po­wta­rza znowu, a po­tem od­cho­dzi, żeby zna­leźć moją su­kienkę. Zo­sta­wia mnie z tą in­for­ma­cją i ser­cem w gar­dle.

Wciąż pła­wiąc się w kom­ple­men­cie, wy­ko­rzy­stuję chwilę sa­mot­no­ści, żeby po­pra­wić splą­tane włosy i wy­trzeć roz­ma­zany tusz. Trudno bę­dzie go uwieść, gdy wy­glą­dam jak zmo­kła kura. Po chwili Joe wraca z moją su­kienką i to­rebką, w któ­rej trzy­mam pie­nią­dze i te­le­fon. Rzuca je obok swo­jego ple­caka.

– Dzięki – od­po­wia­dam.

– Już ci le­piej? – Siada obok mnie.

– Znacz­nie le­piej. – Szybko wcią­gam na sie­bie su­kienkę. Moje ciało jest szczu­płe, blade i usiane pie­gami od nad­miaru słońca.

– To do­brze. Spo­tka­łem Ma­in­stream przy ogni­sku i po­wie­dzia­łem, że je­steś ze mną i wszystko git.

– I co ona na to?

– Że ja też je­stem git – rzuca z ka­mienną miną.

Par­skam śmie­chem.

Nad­ra­biamy ostat­nie dwa ty­go­dnie. Opo­wia­dam mu o Bar­ce­lo­nie, a on mnie o Se­willi i Ma­dry­cie. Przy­le­ciał tu­taj z trzema kum­plami. Wszy­scy po­cho­dzą z Bo­stonu, on rów­nież. Pod ko­niec ty­go­dnia ko­le­dzy wra­cają na swoje wy­rą­bane uni­werki, a Joe zo­staje w Hisz­pa­nii nieco dłu­żej. Po­tem ma za­miar po­dró­żo­wać po Eu­ro­pie z ple­ca­kiem, żeby do­koń­czyć książkę.

– Wy­bie­ram się do Ru­mu­nii, Pol­ski, Wę­gier, Włoch i Fran­cji. – Wy­li­cza kraje na pal­cach. – Mam już wszystko roz­pla­no­wane, włącz­nie z re­zer­wa­cją w pen­sjo­na­tach, w któ­rych się za­trzy­mam. Na­pi­sa­nie po­wie­ści nie po­winno za­jąć mi wię­cej niż cztery mie­siące.

Cztery mie­siące? Nie może przez cztery mie­siące prze­by­wać na in­nym kon­ty­nen­cie. Nie może przez cztery mie­siące być atrak­cyj­nym sin­glem. Nie może tak po pro­stu żyć, jakby mię­dzy nami ni­gdy nic się nie wy­da­rzyło.

Tyle że... wła­śnie może i nic na to nie po­ra­dzę.

Sta­ram się za­pa­no­wać nad swoją we­wnętrzną świ­ru­ską i nie drążę te­matu na­szej re­la­cji. Roz­mowa to­czy się da­lej po­mimo mo­jego doj­mu­ją­cego roz­cza­ro­wa­nia. Opo­wia­dam mu o dzie­ciń­stwie w San Fran­ci­sco. O Ren­nie, jego szkole sur­fin­go­wej, o ga­le­rii mamy w Ca­stro. On opo­wiada mi o swo­jej ro­dzi­nie – ro­dzi­cach ka­to­li­kach i bra­cie – i oce­anie nie­roz­wią­za­nych pro­ble­mów.

Ja opo­wia­dam mu o swo­jej sztuce.

Na tym eta­pie spo­dzie­wam się, że wzbu­dzę w nim nie­smak. W końcu osiem­na­sto­latka pro­jek­tu­jąca na­grobki w ra­mach hobby to rzad­kość.

– To wcale nie jest tak ma­ka­bryczne, jak się wy­daje – mó­wię na swoją obronę i ob­li­zuję wargi ze stresu.

– Pro­jek­tu­jesz na­grobki, a nie za­bi­jasz dzieci. – W jego oczach do­strze­gam błysk roz­ba­wie­nia. – Je­stem pewny, że kryje się za tym ja­kaś hi­sto­ria.

– Mia­łam ja­kieś osiem lat, kiedy moja ku­zynka Shauna zgi­nęła w wy­padku ło­dzi mo­to­ro­wej. Miała tylko pięt­na­ście lat. Moja mama chciała, że­bym wzięła udział w po­grze­bie, ale tata był prze­ciwny. Twier­dził, że je­stem za mała. Po­kłó­cili się o to. Osta­tecz­nie po­sta­no­wili zo­sta­wić de­cy­zję mnie. Chcia­łam pójść. Shauna była mi bar­dzo bli­ska. Wtedy po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam cmen­tarz. Pa­mię­tam, że roz­glą­da­łam się i my­śla­łam coś w stylu: „Te wszyst­kie na­grobki wy­glą­dają tak samo. Jak to moż­liwe? Prze­cież za ży­cia lu­dzie się od sie­bie róż­nią. Dla­czego po śmierci na­sza oso­bo­wość zo­staje spro­wa­dzona do ni­ja­kiego ka­mie­nia?”. Kilka mie­sięcy póź­niej po­szły­śmy z mamą na cmen­tarz, żeby wy­mie­nić kwiaty na gro­bie ku­zynki. Shauna miała piękny na­gro­bek. Pa­so­wał do niej tak ide­al­nie, że nie mo­głam wyjść z po­dziwu. Jej mama nie ża­ło­wała pie­nię­dzy na praw­dziwe dzieło sztuki. Był to gra­ni­towy anioł obej­mu­jący serce. To dało mi do my­śle­nia. Per­so­na­li­zo­wane na­grobki to piękny gest, ma­jący na celu od­da­nie hołdu zmar­łym, wiesz? Ży­jemy w świe­cie, gdzie wszystko jest do­pa­so­wane do nas: ubra­nia, ma­te­race, sa­mo­chody. Dla­czego więc nie pro­jek­tu­jemy uni­kal­nych na­grob­ków, żeby od­zwier­cie­dlały oso­bo­wość czło­wieka, który zo­stał po­cho­wany?

– Co ro­bisz ze swo­imi pro­jek­tami? – Joe nie oka­zuje żad­nych oznak nie­po­koju. Je­stem jed­nak pewna, że jego mier­nik dzi­wac­twa wy­strze­lił w ko­smos. Ale może wła­śnie spra­wia, że je­ste­śmy do sie­bie tak po­dobni.

– Za­zwy­czaj cho­wam je do szu­flady. Aby wy­ko­nać sper­so­na­li­zo­wany na­gro­bek, mu­sisz wziąć pod uwagę oso­bo­wość czło­wieka, a my­śle­nie o nad­cho­dzą­cej śmierci bli­skich jest... cóż, nie do końca nor­malne. Dla­tego pro­jek­tuję na­grobki dla zmar­łych ce­le­bry­tów i tak da­lej. Kilka osób do­wie­działo się o moim za­ję­ciu przez pocztę pan­to­flową i py­tało o oceny. Wy­ko­na­łam dla nich pro­jekt za darmo. Nie wiem, czy to, czym się zaj­muję, po­winno zo­stać ja­koś wy­ce­nione... wiem jed­nak, że po­stę­puję wła­ści­wie.

Joe cią­gnie za rą­bek mo­jej su­kienki.

– Lu­dzie za­wsze są go­towi ku­pić coś za­je­bi­stego.

– A co, je­śli wcale nie je­stem taka za­je­bi­sta?

– Je­steś – stwier­dza z taką pew­no­ścią, jakby mó­wił, że ju­tro wsta­nie słońce. – Gdy­byś była prze­ciętna, z ła­two­ścią wy­bił­bym so­bie cie­bie z głowy.

Przy­po­mi­nam so­bie słowa jego po­wie­ści.

Po­wi­nien był po­biec za nią szyb­ciej.

Po­wi­nien był po­wie­dzieć jej, że jest do­sko­nała.

Zie­mia pod nami drży od bitu mu­zyki do­cho­dzą­cej z im­prezy. Moje ciało jest z Joem tak zsyn­chro­ni­zo­wane, że do­słow­nie po­tra­fię prze­wi­dzieć jego na­stępny ruch. Czuję jego od­dech w swo­ich wła­snych płu­cach.

– A więc... – za­czyna. Jego ko­lano ociera się o moje.

– A więc... – po­wta­rzam i sztur­cham go łok­ciem.

– Zu­ży­łaś tamtą gumkę? – pyta.

Za­że­no­wana ukry­wam twarz w dło­niach. Moje po­liczki do­słow­nie płoną z upo­ko­rze­nia. Kręcę głową i zer­kam na niego przez palce.

Pró­buje po­chwy­cić moje spoj­rze­nie, prze­krzy­wia­jąc głowę.

– Czy to ozna­cza „nie”?

– A dla­czego to ta­kie ważne?

– Bo wie­dza to po­tęga.

– To nic nie­zna­cząca in­for­ma­cja. – Czuję się upo­jona my­ślą, że go to in­te­re­suje, a jed­no­cze­śnie jest mi wstyd, bo nie spro­sta­łam wy­zwa­niu przy­ja­ciółki.

– Nie ogra­ni­czaj mo­ich za­in­te­re­so­wań, młoda damo. Mu­szę wy­znać, że to wielce in­try­gu­jąca kwe­stia. Na jej te­mat po­wstaną książki. Wiele ksią­żek. Za­pew­niam cię. – Wy­ma­chuje pię­ścią w po­wie­trzu.

Śmieję się na całe gar­dło.

– To nie jest nor­malne.

– Ale co?

– Ty. Ja. – Wo­dzę pal­cem mię­dzy nami. – To.

Tak na­prawdę nie ma na ten te­mat wiele do po­wie­dze­nia. Co po­py­cha mnie do ko­lej­nego py­ta­nia, aby wy­peł­nić ci­szę.

– A ty zu­ży­łeś w Hisz­pa­nii ja­kieś gumki?

Wzdy­cha.

– Obie­caj, że nie bę­dziesz roz­cza­ro­wana.

Ki­wam głową, ale na­tych­miast ogar­nia mnie za­wód. Nie po­win­nam czuć się tak, jakby mnie zdra­dził, ale jest ina­czej.

– Nie – od­po­wiada. – Nie zu­ży­łem żad­nych.

Ude­rzam go w ra­mię.

– To dla­czego po­wie­dzia­łeś, że mam się nie czuć roz­cza­ro­wana? – ję­czę.

– Oczy­wi­ście żeby spraw­dzić, czy bę­dziesz za­zdro­sna.

Tym ra­zem nie ma sensu za­prze­czać.

W od­dali roz­lega się Boys of Sum­mer. To co­ver ze­społu Ata­ris. Moja ulu­biona wer­sja. Lu­dzie wzno­szą ręce i śpie­wają na całe gar­dło. Za­czyna świ­tać. Ta­fla wody mieni się złoto-ró­żo­wym bla­skiem. Nasz czas nie­mal do­biega końca.

– Na czym skoń­czy­li­śmy? – py­tam.

– Na kon­do­mach – pod­suwa Joe.

– Jesz­cze nie jest za późno, by go wy­ko­rzy­stać. – Zde­ner­wo­wana ob­li­zuję wargi.

– Hm. – Od­chyla się, pod­pie­ra­jąc rę­kami. Jest cał­kiem nie­źle umię­śniony.

Przy­gry­zam dolną wargę.

– My­ślisz o tym, o czym ja?

Prze­łyka ślinę.

– Tak. Wo­kół jest mnó­stwo wody, by wy­peł­nić ten kon­dom.

Nie mam czasu się ro­ze­śmiać, bo Joe po­chyla się i mnie ca­łuje.

◆◆◆

Po­cząt­kowo to tylko po­ca­łu­nek. Nie­po­radna wy­miana śliny mię­dzy dwoma na­sto­lat­kami, kie­ro­wa­nymi chciwą, nie­okieł­znaną pa­sją. Na­sze ję­zyki spo­ty­kają się i tań­czą ra­zem. Pró­bują sie­bie na­wza­jem, dro­czą się ze sobą. Joe sma­kuje jak ocean, lato i pa­pie­rosy.

Po­tem jed­nak Joe za­ci­ska palce na mo­jej szyi i po­ca­łu­nek się zmie­nia, ta­niec prze­ra­dza się w wojnę. Joe do­słow­nie ata­kuje moje usta z bru­talną siłą. Przy­gryza je. Na­sze jęki i wes­tchnię­cia łą­czą się w jedno. Opla­tamy się na­wza­jem ni­czym bluszcz. Do­ty­kam jego wło­sów, na­pię­tych bi­cep­sów, twar­dych mię­śni pod ko­szulką. Joe kła­dzie mnie pod palmą, ła­pie mnie za uda i do­ci­ska erek­cję do mo­jego kro­cza. Czuję jej drga­nie mię­dzy nami. Nie mogę zła­pać tchu, moje serce ga­lo­puje. Już ro­zu­miem. Na­prawdę wiem już, dla­czego mówi się, że można osza­leć na punk­cie chło­paka. Bo wła­śnie tak się te­raz czuję – jak­bym do­stała bzika na jego punk­cie.

Kładę się na pia­sku, z ca­łych sił pra­gnąc, by zna­lazł się we mnie. Wy­peł­nił każdy cen­ty­metr mo­jego ciała. Chcę sto­pić się z nim w jedno. Wła­śnie tak chcę być do­ty­kana. Sean ma­cał mnie i ści­skał mi piersi, jakby chciał je wy­doić. Joe zaś pie­ści mój su­tek przez ma­te­riał i za­sy­puje moją szyję i de­kolt go­rą­cymi po­ca­łun­kami. Ściąga sta­nik, żeby wziąć moją bro­dawkę do ust i dra­snąć ją zę­bami.

– Ever.

Za­pla­tam mu nogi wo­kół ta­lii. Ocie­ramy się o sie­bie przez ubra­nia, roz­ko­szu­jąc się tar­ciem i do­zna­niem zę­bów za­ta­pia­ją­cych się w ciele. Na­sze za­pa­chy mie­szają się ze sobą, two­rząc uni­ka­tową, ude­rza­jącą do głowy mie­szankę. Joe wy­ciąga z port­fela pre­zer­wa­tywę i unosi ją py­ta­jąco mię­dzy nami.

– Nie chcę, że­byś czuła na so­bie ja­kąś pre­sję – za­pew­nia za­chryp­nię­tym, na­pię­tym gło­sem. – Mo­żemy prze­stać w tej chwili, a i tak będę się czuł po tym dniu jak naj­szczę­śliw­szy drań na ziemi.

Wiem, co ma na my­śli. Na pewno nie bę­dzie na mnie zły, je­śli po­sta­no­wię się wy­co­fać. W prze­ci­wień­stwie do Se­ana, który za­re­zer­wo­wał po­kój w ho­telu z pew­nym za­ło­że­niem – że seks bę­dzie czę­ścią wy­da­rze­nia.

– Je­stem pewna. – Drżą­cymi pal­cami roz­dzie­ram fo­liową pa­czuszkę, li­cząc na to, że nie znisz­czę za­war­to­ści.

Wy­cią­gam rękę i nie­zdar­nie na­kła­dam mu gumkę. Joe za­wisa nade mną, wy­rzeź­bione ra­miona ota­czają mnie jak dwie ko­lumny. Z fa­scy­na­cją przy­glą­damy się moim nie­pew­nym pal­com. Kosz­tuje mnie to cztery próby i choć oboje je­ste­śmy sfru­stro­wani, żadne z nas nie ko­men­tuje.

– Do­brze na­cią­gnę­łam? – py­tam.

– We­dług mnie tak. Je­steś go­towa? – Pa­trzy mi w oczy. Ciem­no­nie­bie­skie tę­czówki ze srebr­nymi plam­kami są jego naj­więk­szym atu­tem.

– Tak. – Już drżę na ca­łym ciele. – Je­stem go­towa.

Wcho­dzi. Przez pierw­sze se­kundy tylko na sie­bie pa­trzymy. Chyba oboje je­ste­śmy oszo­ło­mieni.

– Za­wsze tak jest? – py­tam szep­tem.

Do­brze wie, o co mi cho­dzi, bo kręci głową i od­po­wiada.

– Nie. Ni­gdy tak nie jest. To... – Po­chyla głowę i ca­łuje mnie w pła­tek ucha. – To jest niebo. Jest tak bo­sko, że mógł­bym w tej chwili umrzeć.

Na­sze ciała są zsyn­chro­ni­zo­wane, jak­by­śmy oboje po­ru­szali się w rytm tej sa­mej pio­senki. Wszę­dzie czuję mro­wie­nie. Ra­miona Jo­ego po­krywa gę­sia skórka. Za­tra­camy się w so­bie przez całą wiecz­ność, a przy­naj­mniej ta­kie od­no­szę wra­że­nie. Wiatr roz­wiewa mi włosy, a on je zdmu­chuje z mo­jej twa­rzy. Ca­łuje mnie znowu i znowu, i znowu.

– Chyba do­cho­dzę – oznaj­miam. To mój pierw­szy or­gazm. A przy­naj­mniej z fa­ce­tem. Tar­cie jest ta­kie przy­jemne, a on sty­mu­luje od­po­wiedni punkt w moim wnę­trzu.

– Och, dzięki Bogu. – Ukrywa twarz w mo­jej szyi i przy­spie­sza. – Ja też.

Pa­damy so­bie w ra­miona w mo­men­cie, gdy słońce wznosi się nad nie­bie­ską li­nię Oce­anu Atlan­tyc­kiego. Wszystko jest ró­żowe, po­ma­rań­czowe, spo­wite ci­szą.

Wtedy do­ciera do mnie, że w od­dali nie sły­szę żad­nego dud­nie­nia mu­zyki czy roz­mów.

Im­preza się skoń­czyła.

Zo­sta­li­śmy z Joem sami.

◆◆◆

– Szes­na­sto­go­dzinny lot, tak? – Joe za­pina gu­zik dżin­sów. – Ma­sa­kra.

Nie po­doba mi się ten small talk. To moje pierw­sze zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią, od­kąd się po­zna­li­śmy. A rze­czy­wi­stość jest taka, że wła­śnie upra­wia­łam seks z nie­zna­jo­mym, który ura­to­wał mnie przed uto­nię­ciem. Z osobą, która wkrótce znowu sta­nie mi się obca. Za pięć mi­nut, gdy po­że­gnamy się na do­bre.

Wzru­szam ra­mio­nami.

– Do prze­ży­cia. Mam czyt­nik e-bo­oków i słu­chawki.

W tym mo­men­cie po­win­nam za­su­ge­ro­wać wy­mianę mejli, nu­me­rów te­le­fonu albo cho­ciaż kont na In­sta­gra­mie. Co­kol­wiek. Czy z ostat­nich dwóch ty­go­dni nie wy­cią­gnę­łam żad­nych wnio­sków? Tę­sk­ni­łam za tym fa­ce­tem jak za do­mem, a te­raz tak po pro­stu chcę dać mu odejść?

Coś mnie jed­nak po­wstrzy­muje. Duma? Strach? Obie te rze­czy?

Ob­cią­gam su­kienkę na bio­dra i zbie­ram górną część wło­sów w nie­po­rządny kok.

– O któ­rej masz lot? – Joe wkłada za­piasz­czone chucksy.

– O czter­na­stej. Po do­tar­ciu na lot­ni­sko El Prat zo­sta­nie nam tylko go­dzina ocze­ki­wa­nia.

– To sporo czasu. – Za­rzuca ple­cak na ra­mię.

– Tak. Nie mar­twię się spóź­nie­niem. – Wy­grze­buję z to­rebki te­le­fon i spraw­dzam nie­ode­brane po­łą­cze­nia. Pippa dzwo­niła do mnie je­de­na­ście razy.

Mama wy­słała wia­do­mość:

Tę­sk­nię za tobą! Do zo­ba­cze­nia wkrótce. Zro­bię twoją ulu­bioną za­pie­kankę :*

Uno­szę głowę i uśmie­cham się do niego ze zmę­cze­niem. Ja­kaś część mnie nie może się do­cze­kać, aż stąd zniknę, że­bym w końcu mo­gła się w spo­koju wy­pła­kać, ale inna część w ogóle nie chce od­cho­dzić.

– Cóż. – Sa­lu­tuję mu na od­chod­nym. – Było miło.

– Za­cze­kaj. – Wy­ciąga z ple­caka apa­rat, kie­ruje obiek­tyw na moją twarz i pstryka. Zdję­cie od razu wy­suwa się z otworu, biały kar­to­nik z nie­wy­raź­nymi cie­niami.

– Okej, to było dziwne.

– Tak. Za­po­mnia­łem ci po­wie­dzieć. Je­stem se­ryj­nym mor­dercą. Za­bi­jam sie­kierą.

– Skoro już o tym wspo­mnia­łeś... rze­czy­wi­ście spra­wiasz ta­kie wra­że­nie – żar­tuję.

Wa­chluje zdję­ciem, trzy­ma­jąc je za róg.

– Od­pro­wa­dzę cię.

Od­pro­wa­dzi mnie? Dla­czego? Czyż­bym nie po­tra­fiła przejść ka­wałka w li­nii pro­stej o wła­snych si­łach? Gniew wzbiera we mnie z każ­dym kro­kiem. Je­stem wście­kła na sie­bie. Za swoje tchó­rzo­stwo. I wście­kła na Jo­ego za opor­tu­nizm. Tyle że tak na­prawdę wcale nie jest opor­tu­ni­stą. Nie wy­ko­rzy­stał mnie. Spodo­ba­li­śmy się so­bie i spę­dzi­li­śmy ra­zem noc bez zo­bo­wią­zań. Pippa ma ra­cję. Po co li­czyć na coś wię­cej?

– Nie mu­sisz. Z tej od­le­gło­ści już wi­dzę Pippę. – Wska­zuję na grupkę dziew­czyn sto­ją­cych przy pro­me­na­dzie. Śmieją się z cze­goś, po­cie­ra­jąc ra­miona, żeby zwal­czyć po­ranny chłód.

– No to spoko – od­po­wiada.

No to spoko? Wcale nie! Za­trzy­maj mnie, do cho­lery.

– Okej, to cześć. – Od­wra­cam się szybko, żeby nie do­strzegł łez w mo­ich oczach.

– Cześć – od­po­wiada, kiedy zmie­rzam w stronę chod­nika.

Pierw­sza łza to­czy się po mo­jej szyi, a po­tem znika w za­głę­bie­niu mię­dzy na­brzmia­łymi pier­siami. Ko­lejna po­dąża tuż za nią. Chcę się od­wró­cić. Po­biec do niego. Skła­mać, że nie mam nic prze­ciwko jego wy­cieczce po Eu­ro­pie, niech się do­brze bawi, ale niech wróci za cztery mie­siące. Do­ciera do mnie, że to nie jest kwe­stia dumy. Przed przy­zna­niem się do wła­snych uczuć po­wstrzy­muje mnie strach przed od­rzu­ce­niem. Myśl o zła­ma­nym sercu. Kiedy od­cho­dzę w stronę swo­jego ży­cia, ja­kaś część mnie wciąż wie­rzy, że mo­głoby się nam udać. Że może po­dej­mie próbę i zdoła mnie od­na­leźć. Trzy­mam się tej na­dziei jak liny ra­tun­ko­wej.

– Ever­lynne! – sły­szę za ple­cami jego głos. Od­wra­cam się tak szybko, że coś mi strzela w szyi. Nie stoi tam, gdzie go zo­sta­wi­łam. Te­raz dzieli nas nie­całe pięć me­trów. Po­dą­żył za mną. Szybko ocie­ram twarz. – To głu­pie! – krzy­czy i śmieje się z nie­do­wie­rza­niem, roz­kła­da­jąc ra­miona. – Nie chcę się z tobą że­gnać. Nie mu­simy tego ro­bić.

– Ale prze­cież ty tu zo­sta­jesz. – Wiatr nie­sie mój głos jak wstążkę. Mam wra­że­nie, że serce chce wy­rwać się z mo­jej piersi i rzu­cić w jego ra­miona.

– A ty wy­jeż­dżasz – od­po­wiada miękko, jakby chciał po­wie­dzieć: „To ni­czyja wina. Mamy po pro­stu naj­gor­szego pe­cha na świe­cie”.

– Nie chcę wy­jeż­dżać – przy­znaję.

– A ja w su­mie nie chcę tu zo­stać. – Po­chyla głowę, ukry­wa­jąc uczu­cia cza­jące się w jego oczach. Szkoda, że nie mogę zro­bić mu te­raz zdję­cia, gdy stoi na plaży, taki piękny, au­ten­tyczny i cały mój. Jak zwięd­nięty kwiat.

– Może dam ci mój nu­mer? – pro­po­nuję.

Za­dziera głowę i uśmie­cha się od ucha do ucha.

– Za­dzwo­nię do cie­bie.

– Hej, Joe?

– Tak, Ever?

– Jaki jest twój ulu­biony an­giel­ski wy­na­la­zek? Tylko nie chcę sły­szeć Emi­lia Clarke.

Wy­bu­cha śmie­chem. Będę tę­sk­nić za tym dźwię­kiem.

– Świa­towa roz­le­gła sieć kom­pu­te­rowa, znana rów­nież jako in­ter­net. Tim Ber­ners-Lee to praw­dziwy ge­niusz. A twój ulu­biony an­giel­ski wy­na­la­zek?

– Ba­to­nik cze­ko­la­dowy – od­po­wia­dam bez wa­ha­nia.

Jed­no­cze­śnie rzu­camy się so­bie w ra­miona. Jego usta od­naj­dują moje i ca­łu­jemy się bez ustanku. Mam ochotę za­pu­ścić w tym miej­scu ko­rze­nie. Zmie­nić się w drzewo, ca­łu­jąc się z tym chło­pa­kiem, i ni­gdy się stąd nie ru­szać.

Joe się od­suwa. Bie­rze ode mnie te­le­fon i wpi­suje swój nu­mer jako „Joe Chło­pak”. Wy­bu­cham śmie­chem i pła­czem jed­no­cze­śnie. Na­wet nie znam jego na­zwi­ska. Już chcę o nie za­py­tać, ale Joe ner­wowo po­kle­puje się po kie­sze­niach i war­czy:

– Cho­lera. Zo­sta­wi­łem te­le­fon w ho­stelu. – Otwiera ple­cak, wy­ciąga no­tes i wy­rywa za­pi­saną kartkę. To naj­bar­dziej ro­man­tyczna rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam. – Daj mi swój nu­mer. Wpi­szę go do te­le­fonu, gdy tylko wrócę. Może na­wet wy­ta­tu­uję go so­bie na ręce. Jaki jest twój ulu­biony krój pi­sma? Tylko nie mów Ti­mes New Ro­man. To jak biały chleb to­stowy wśród pie­czywa. Wtedy bę­dziemy mu­sieli ze­rwać.

– Cam­bria – uspo­ka­jam go.

– Do­bry wy­bór. Moja dziew­czyna ma gust.

Za­pi­suję mój nu­mer, a po­tem spraw­dzam go raz, drugi, żeby się upew­nić. Ale to bez zna­cze­nia. Za­dzwo­nię do niego, gdy tylko wrócę do domu. Pew­nie na­wet na­pi­szę do niego za­raz po wy­lą­do­wa­niu, żeby dać znać, że do­tar­łam bez­piecz­nie. W końcu to mój chło­pak.

Nie mogę w to uwie­rzyć. Wra­cam do domu, ma­jąc chło­paka. Moja mama pad­nie, jak się o tym do­wie. A Renn bę­dzie się ze mnie na­bi­jać w nie­skoń­czo­ność.

Joe wci­ska kartkę z moim nu­me­rem do przed­niej kie­szeni, ła­pie mnie za su­kienkę i przy­ciąga do sie­bie.

– Cho­lera, będę za tobą tę­sk­nić – szep­cze w moje usta i znowu za­myka je w po­ca­łunku.

– A ja będę cho­dzić po ścia­nach w ocze­ki­wa­niu, aż skoń­czysz tę swoją po­dróż po Eu­ro­pie.

– Od­wie­dzę cię, gdy tylko wrócę – za­pew­nia. Ca­łuje mnie w nos, czoło i żu­chwę. – A do tego czasu mów o mnie do­brze przy swo­ich ro­dzi­cach. Niech do mnie przy­wykną. Chło­pak, który pali, rzu­cił stu­dia i nie ma żad­nych per­spek­tyw na pracę, nie jest speł­nie­niem ro­dzi­ciel­skich ma­rzeń.

– Rzu­ci­łeś stu­dia?

– Ni­gdy ich nie za­czą­łem. Ale tak brzmi le­piej, nie? Jak­bym cho­ciaż do­stał szansę.

Znowu par­skam śmie­chem. Nasz ko­lejny po­ca­łu­nek prze­rywa zna­jomy krzyk.

– Tu je­steś! A już my­śla­łam, że cię za­mor­do­wał! – Głos Pippy jest co­raz bli­żej. Od­kle­jam się od Jo­ego. Moja przy­ja­ciółka prze­mie­rza plażę boso, za­ta­pia­jąc się w pia­sku przy każ­dym kroku. – Jak niby mia­ła­bym to wy­ja­śnić twoim ro­dzi­com? I wtedy to oni za­bi­liby mnie.

Joe ota­cza mnie ra­mie­niem. Pippa za­miera i nam się przy­gląda. Jej gniew wy­piera usa­tys­fak­cjo­no­wany uśmiech.

– Już wi­dzę, co tu się dzieje, roz­ra­biaki.

– Nic się nie dzieje – za­prze­czam nie­śmiało.

– Skoro tak mó­wi­cie. Do­bra, kończ­cie, go­łą­beczki. Nie­długo wy­la­tu­jemy.

– Pięć mi­nut – tar­guje się Joe.

– A ty to w ogóle kto? – Pippa unosi brew. – Nie mie­li­śmy oka­zji się so­bie przed­sta­wić.

– Joe. – Wska­zuję na niego jak pre­zen­terka te­le­wi­zyjna za­chwa­la­jąca pro­dukt. – Mój chło­pak.

– Twój chło­pak – po­wta­rza Pippa jak echo, szcze­rząc się sze­roko.

– Tak. – Joe przy­tula mnie do swo­jego boku. – Dbaj o nią do mo­jego po­wrotu, Ma­in­stream.

– Mamy dwu­dzie­sty pierw­szy wiek. Da so­bie radę sama. Ale będę mieć na nią oko, pa­jacu. Ma­cie dwa­dzie­ścia mi­nut. – Ce­luje we mnie pal­cem. – I jako że je­stem taką wspa­niałą, wy­ro­zu­miałą przy­ja­ciółką, któ­rej kie­dyś od­dasz nerkę, je­śli będę jej po­trze­bo­wać, a także dla­tego, że wy­ko­rzy­sta­łaś tej nocy pre­zer­wa­tywę i warto to uczcić, wrócę te­raz do na­szego ho­telu, spa­kuję na­sze rze­czy i nas wy­mel­duję. Spo­tkamy się nie­długo.

– Je­steś naj­lep­sza, Pip.

– Wiem. – Od­rzuca włosy na plecy. – Ale miło to sły­szeć.

Joe i ja spę­dzamy dwa­dzie­ścia mi­nut na ca­ło­wa­niu i tu­le­niu się. Obie­cu­jemy so­bie roz­mowy te­le­fo­niczne, ese­mesy i gwiazdki z nieba.

Pippa wraca po mnie, ale udaje mi się wy­tar­go­wać jesz­cze kilka mi­nut – w końcu moja nerka jest warta kilku do­dat­ko­wych chwil z Joem. Prze­cież to na­sze po­że­gna­nie.

Kiedy pa­ku­jemy się do tak­sówki, która ma nas za­wieźć na lot­ni­sko, roz­pa­mię­tuję w za­chwy­cie ostat­nią dobę.

To zbyt piękne, by było praw­dziwe.

A Pippa się my­liła. Joe i ja nie zu­ży­li­śmy dzi­siaj pre­zer­wa­tywy.

Zu­ży­li­śmy dwie.

TRZY

Sześć lat póź­niej

Loki znik­nął.

Szu­ka­łam go wszę­dzie i chyba w końcu czas się po­go­dzić z tym, że prze­padł. Spraw­dza­łam w moim po­koju, w po­koju Nory, pod łóż­kami, w sza­fach, szaf­kach i za ka­napą.

Sta­ram się nie roz­kle­jać, cho­ciaż wy­czu­wam nad­cho­dzącą ka­ta­strofę. Wma­wiam so­bie, że pod­sta­rzały sied­mio­ki­lo­gra­mowy kot nie może scho­wać się w wielu miej­scach. Szcze­gól­nie w nie­wiel­kim trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu.