Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Podobno wraz z pierwszą miłością kończy się okres niewinności.
Pod tymi słowami mogłaby się podpisać Everlynne Lawson, której pierwszy romans zakończył się złamanym sercem i stratą bliskiej osoby, a śmierć zdaje się nie odstępować jej na krok.
Po wielkiej tragedii Everlynne traci zainteresowanie wszystkim – marzeniami, rodziną i Joem, jej bratnią duszą.
Kierowana poczuciem winy, postanawia zaszyć się w Salem, w stanie Massachusetts. Buduje wokół siebie mur i żyje z dnia na dzień, unikając radości, której ważni dla niej ludzie zostali przez nią pozbawieni. Kiedy jednak poznaje tajemniczego, przystojnego Dominica, życie w osamotnieniu staje się znacznie trudniejsze. Dominic stanowi przeciwieństwo Everlynne, jest spontaniczny, optymistyczny, celebruje życie. I zależy mu na niej.
Everlynne właśnie zaczyna odmieniać swój los, gdy nagle otwierają się stare rany, boleśniejsze niż kiedykolwiek.
Nie ma nic gorszego niż miłość do dwóch mężczyzn.
Szczególnie jeśli jeden z nich cię nienawidzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 6 min
Lektor: Pola Błasik
To, co kochamy, świadczy o tym, jacy jesteśmy.
Święty Tomasz z Akwinu
Marzenia senne na jawie – to nadzieja.
Arystoteles
PLAYLISTA
• Duran Duran – Save a Prayer
• Oasis – Don’t Look Back in Anger
• Annie Lennox – No More “I Love You’s”
• Dubstar – Stars
• The Hollies – The Air That I Breathe
• Goldfinger – Put the Knife Away
PROLOG
Nie tak wyobrażałam sobie wizytę w tym kościele.
Nie w czarnym stroju, z opuchniętymi oczami i pogryzionymi wargami.
W żołądku burzy mi się letnia kawa, którą popiłam valium.
Są tutaj wszyscy moi bliscy, którzy mnie wspierają, ale to bez znaczenia. W obliczu wielkiej tragedii samotność jest nieunikniona. Zawsze cię dopadnie. W środku nocy. Kiedy pospiesznie bierzesz prysznic. Kiedy przewracasz się w łóżku z boku na bok, a pościel po drugiej stronie łóżka, gdzie powinna być osoba, którą pokochałeś, zostaje gładka, niepomięta.
Człowiek jest skazany na przeżywanie najważniejszych momentów życia w samotności.
Jednak jeszcze nie jestem gotowa się pożegnać.
– Nie musisz iść na cmentarz – oznajmia jak zawsze praktyczny i bezpośredni tata. Mijają nas inni żałobnicy, ale ja usilnie wbijam wzrok w drzwi kościoła, nie chcę nawiązać kontaktu wzrokowego. – Na pewno zrozumieją. Wszyscy wiedzą, jak bardzo teraz cierpisz.
Być może lekceważenie innych jest złe, ale nic na to nie poradzę. Mam gdzieś, co o mnie myślą. Nie będę sterczeć i patrzeć na trumnę znikającą w ziemi. Zmyję się stąd, zanim wszyscy się rozkleją. Zanim rzeczywistość w nich uderzy. Może świadczy to o moim tchórzostwie, ale nie jestem w stanie znieść kolejnego przedwczesnego pożegnania.
– Mogę się założyć, że będzie miał piękny grób. – Mój głos wydaje się głuchy, jakby pochodził z głębi ciała. – On cały jest piękny.
– Był – poprawia mnie czyjś głos.
Nawet nie muszę się odwracać, bo dobrze wiem, do kogo należy.
Do mężczyzny, który zawładnął drugą połową mojego serca.
Dość tego – więcej już nie zniosę. Uciekam. Od drzwi kościoła dzieli mnie niecały metr, kiedy padam na kolana, opuszczam głowę i zaczynam zanosić się płaczem. Żałobnicy wokół mamroczą coś ściszonymi głosami. Biedne dziecko. To nie jest jej pierwsza tragedia. Co ona teraz pocznie?
Mają rację. Nie mam pojęcia, co teraz zrobię. Bo nawet w najlepszym okresie swojego życia zawsze czułam się rozdarta.
Pomiędzy mężczyzną, którego mam pochować, a tym stojącym za mną.
CZĘŚĆ 1
JEDEN
W wieku osiemnastu lat
Zaczyna się od incydentu na ulicy La Rambla, kiedy to moja przyjaciółka ostentacyjnie próbuje zwrócić na siebie uwagę jakiegoś faceta.
– To cię zabije, gościu.
Pippa wyrywa papierosa spomiędzy warg nieznajomego i przełamuje na pół.
To nasza pierwsza godzina w Barcelonie, a ona już wynajduje najbardziej kreatywne sposoby, by doprowadzić do naszej śmierci.
– Proszę bardzo. Nie ma za co. Właśnie uratowałam cię przed rakiem. – Odrzuca na plecy włosy, jaśniejsze na dole, ciemniejsze u góry, i pokonuje rozsuwane drzwi apteki, zostawiając w tyle oniemiałego mężczyznę.
Wyciągam słuchawki z uszu.
– Przepraszam. Przyjaciółka nie spakowała dobrych manier – usprawiedliwiam ją przed palaczem stojącym na chodniku.
Tak jest zawsze: Pippa wznieca pożary, a ja je gaszę. Ona jest energiczna i ekspresyjna, a ja pozbawiona emocji jak lodowy posąg na królewskim weselu. Ona mogłaby skusić nawet lampę uliczną, a ja... cóż, podejrzewam, że mogę być aseksualna, mimo że (a może właśnie dlatego że?) dwa miesiące temu straciłam dziewictwo.
Znamy się z Pippą od wieków. Poznałyśmy się pierwszego dnia przedszkola, kiedy pokłóciłyśmy się o drewnianą kostkę edukacyjną (podobno uderzyła mnie nią w głowę). Od tego czasu pozostajemy nierozłączne.
Ja jestem gotycką makabrą w wojskowych butach, a ona tęczową Arianą Grande.
Chodziłyśmy do tej samej podstawówki, liceum i nawet jeździłyśmy na te same obozy letnie.
A teraz właśnie dostałyśmy się na Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley.
To był jej pomysł, by wybrać się do Hiszpanii na dwa tygodnie. Ostatni wyskok przed rozpoczęciem zajęć. Matka Pippy jest Hiszpanką, a jej ciocia Alma mieszka w Barcelonie, co oznacza darmowy nocleg.
– Ustalmy nową zasadę. – Poprawiam plecak na ramieniu i przechodzę pod jarzącym się znakiem z napisem „Farmacia: 24 Horas”. – Przestań nagabywać miejscowych. Jeśli wdasz się w jakąś bójkę uliczną, będę udawać, że cię nie znam, i po prostu sobie pójdę.
Co za ściema. Przyjęłabym za nią kulkę. Chociaż wolałabym tego nie robić, jeśli mam jakiś wybór.
– Nie rób dramy. – Pippa prycha, bierze zielony koszyk i zmierza w stronę działu z przyborami toaletowymi. – Mamy dwa tygodnie, żeby się wyszaleć, bo potem trzeba będzie wrócić do rzeczywistości. Studia to nie żarty, Lawson. Właśnie teraz jest odpowiedni moment na uliczne pyskówki. Szczególnie z takim przystojniakiem jak tamten koleś.
Wrzuca do koszyka szampon, odżywkę, pastę do zębów i dwie szczoteczki. Ja dodaję tabletki przeciwbólowe, krem z filtrem i balsam do ciała. Żadna z nas nie chciała spakować do walizki kosmetyków, które mogłyby rozlać się w trakcie podróży.
Pippa zatrzymuje się pośrodku regału z kosmetykami do golenia.
– Myślisz, że sprzedają tu „tabletkę po”?
– A co? Zamierzasz uprawiać seks bez zabezpieczenia z jakimś randomowym typem? – pytam.
– Jestem zwyczajnie ciekawa, dobra? Nikt nie mówił niczego o braniu jej. – Wzrusza ramionami, a potem łapie mnie za rękę i ciągnie do kolejnej półki.
Zauważam, że mówimy o jakieś pięć decybeli głośniej niż pozostali klienci. A trochę ich tu jest. Jakaś starsza para rozmawia z farmaceutą, kobieta w ciąży ogląda środki przeczyszczające, a grupka chłopaków w strojach do piłki nożnej obczaja kremy na świąd męskiej strefy intymnej.
Pippa zatrzymuje się przy regale, który mianowałyśmy „działem łóżkowym”. Przesuwa po produktach szponem z wymalowanym na płytce płomieniem.
– Tylko nie zapomnij kupić gumek. – Gryzę czarny paznokieć. Chcę się stąd wydostać tak szybko, jak to możliwe. Koniecznie muszę wziąć prysznic w domu jej ciotki i zmyć z siebie ostatnie dwanaście godzin lotu, a potem odpocząć. – Wiesz, w razie gdybyś zmieniła zdanie w sprawie przywiezienia chlamydii jako pamiątki z podróży.
– Chlamydia to słaba pamiątka. – Pippa rzuca mi przebiegłe spojrzenie i szczerzy zęby. – Lepiej zadbajmy o jakąś prawdziwą. Musimy zrobić sobie tatuaż.
– Sama sobie zrób – burczę. – Ja nie zamierzam.
– Dlaczego? Przecież nie boisz się igieł. – Wymownie unosi brew, patrząc na moje kółko w przegrodzie nosowej.
Wciskam je głębiej.
– Z piercingiem nie mam problemu. Ale tatuaże są permanentne i to nie w moim stylu. Chyba nie muszę ci przypominać, że ja nie przywiązuję się nawet do płatków śniadaniowych?
– Co ty chrzanisz? – prycha. – Przecież uwielbiasz Rees’s Puffsy.
– To prawda, z radością wsunę miskę Frosted Flakesów czy Apple Jacksów.
– Apple Jacks. – Wzdryga się. – Czasami odnoszę wrażenie, że jesteś beznadziejnym przypadkiem. W każdym razie musisz się wydziarać. Twoja mama będzie megadumna, jeśli się odważysz.
– Jakoś przeżyję fakt, że ją rozczaruję.
Pippa się nie myliła; Barbara „Barbie” Lawson byłaby absolutnie zachwycona, gdybym oznajmiła, że zamierzam wytatuować rękaw. Sama ma tatuaże na większej części pleców, łydkach i nadgarstkach. Są to cytaty, które szczególnie do niej przemawiały. „Tatuaże zdobią ciało jak tapeta nijaką ścianę”, powtarza.
Moja mama urodziła się w Liverpoolu w Anglii, a w wieku szesnastu lat uciekła do San Francisco. Nie jest typową matką i dlatego kocham ją nie tylko jako rodzica, ale również jako człowieka.
– Ever. – Pippa tupie nogą. Mam na imię Everlynne, ale bądźmy szczerzy: życie jest zbyt krótkie na tak długie imię. – No dalej...
Dwoma palcami wykonuję znak krzyża, jakbym chciała odpędzić wampira.
– Uch, dobra! – Pippa wymachuje rękami i sięga po paczkę kondomów. – Żadnych tatuaży, ale na pewno sprowadzę cię na złą drogę. Ogłaszam interwencję. Everlynne Bellatrix Lawson, jesteś bardzo złą dziewczynką. A poprzez złą mam na myśli dobrą. Superdobrą. Wręcz do przesady. Jesteśmy przecież pokoleniem Z! Przypały mamy w DNA, wiesz? Dorastałyśmy w social mediach i wychowałyśmy się na programie o Kardashiankach.
– Moje życie jest jednym wielkim przypałem, i to bez facetów – oznajmiam, chociaż obie wiemy, że to nie jest prawda. Większa ze mnie nudziara niż buntowniczka.
– Odpuszczę ci ten tatuaż, jeśli obiecasz, że wykorzystasz chociaż jedną w trakcie naszej dwutygodniowej podróży. – Macha pudełkiem prezerwatyw. Zaraz spalę się ze wstydu i eksploduję. Powstrzymuje mnie tylko fakt, że nie chcę ściągać na siebie uwagi.
Niedaleko rozlegają się chichoty. A więc mamy widownię. Bosko.
– Nie jestem dziewicą. – Wyrywam jej opakowanie i wpycham do koszyka pod pudełko tamponów i pastę do zębów.
– Cóż, zrobiłaś to z Seanem Dunhamem, więc czy to w ogóle się liczy? – drwi Pippa.
Moich uszu dobiega głośne prychnięcie, ale nie widzę źródła dźwięku, bo widok blokuje mi ściana kondomów. Rozmawianie po angielsku jest do kitu. Wszyscy zawsze cię rozumieją, niezależnie od tego, w którym miejscu na świecie wylądujesz.
– Ej, przecież poszliśmy na całość!
– Raczej się tam doczołgaliście. To było takie rozczarowujące. A zaraz potem zerwaliście.
Trafna uwaga. Niepokojąco trafna. Nie jestem w stanie z tym dyskutować.
– Co jeśli nie podoba mi się byle kto? – Krzyżuję ramiona na klatce piersiowej.
– Tobie nikt się nie podoba. – Pippa wzdycha. – Nie chodzi mi o to, że masz się tu zakochać. Po prostu zrób to dla przyjemności.
Osoba stojąca po drugiej stronie regału wybucha śmiechem. Ten głos zdecydowanie należy do mężczyzny. Jest niski i chrapliwy.
Może podać ci popcorn, koleś?
– Musisz nauczyć się grać zespołowo, Ever. To twoje zadanie na naszą wycieczkę. Odnajdź przyjemność z zupełnie obcą osobą. Żadnych związków i konsekwencji. Zwykły seks bez zobowiązań w obcym kraju.
Przekonana o tym, że osoba za regałem słyszała już wszystko na temat mojej łóżkowej aktywności (a raczej jej braku), obrzucam przyjaciółkę morderczym spojrzeniem.
– Nie zamierzam uprawiać seksu z obcą osobą.
– Właśnie, że to zrobisz.
– Wcale nie.
– W takim razie nie przestanę truć dupy o tatuaż.
Jęczę głośno, zmęczona jej wymaganiami.
– Dobra, zużyję jedną. Idź znaleźć jakieś przekąski. Muszę zadzwonić.
– Jeśli zamierzasz zadzwonić do Barbie po emocjonalne wsparcie, daruj sobie. Dobrze wiesz, że stanie po mojej stronie. – Pippa oddala się skocznym krokiem jak rozchichotana wróżka zostawiająca za sobą smugę gwiezdnego pyłu.
Wyciągam telefon z plecaka i czekam, aż złapie zasięg.
Dzwonię do mamy. Odbiera po pierwszym sygnale, mimo że w Kalifornii musi być środek nocy.
– Ever! – wita się wesoło. – Jak Barcelona?
– Jestem tu niecałą godzinę, a Pippa niemal wdała się w kłótnię z lokalsem, kupiła gumki i próbowała namówić mnie na tatuaż.
– Domyślam się, że jesteś tym wszystkim oburzona? – W głosie mamy wyczuwam uśmiech.
– Rany, mamo, chyba czytasz mi w myślach.
– No cóż... W świecie Pipper to wszystko jest normalne. – Pippa i Ever. Podoba mi się to, że mama nadała nam ksywki. Barbie to niesamowicie równa mama.
– Już za tobą tęsknię. – Przygryzam dolną wargę.
– Właściwie... – zaczyna z chichotem. – Nie śpię dlatego, że właśnie przeglądam twoje stare zdjęcia. Nie mogę uwierzyć, że moja mała dziewczynka znajduje się po drugiej stronie oceanu, w Europie, na babskim wyjeździe.
Uch. Nie zamierzam płakać przy regale z gumkami.
– Tak, ja też nie. Muszę lecieć, mamo. Kocham cię.
– Ja ciebie też.
Kończę połączenie i już mam schować telefon do kieszeni, ale nagle pada na mnie jakiś cień. Ktoś blokuje mi przejście. Zadzieram głowę. To Palacz z ulicy. Pippa miała rację. Rzeczywiście jest przystojny, chociaż w dość nieoczywisty sposób. Wydaje się totalnie w moim guście. Jest jak naszkicowany kawałkiem węgla, stanowczymi pociągnięciami. Jak postać z mangi. Wysoki, nietypowo atrakcyjny, szczupły. Jego postawa kojarzy mi się ze zwiędłym kwiatem. Lekko pochyla głowę, jakby się starał usłyszeć ludzi o normalnym wzroście. Ma ciemnoniebieskie oczy, kwadratową szczękę i nieco przydługi nos o lekko szpiczastym czubku. Przeciętność tego nosa podkreśla doskonałość pozostałych cech. Jakby natura w ostatniej chwili doznała przebłysku geniuszu i sprawiła, że facet jest do schrupania, ale jednocześnie wygląda realistycznie.
– Balony z wodą – oznajmia głosem pozbawionym emocji. Ma amerykański akcent.
– Eee... że co?
Wskazuje na półkę z gumkami. No tak. Niedorzeczne żądanie Pippy, bym zużyła chociaż jedną.
– Napełnij ją wodą i roztrzaskaj o jej głowę.
– To podłe.
– Podłe? Nie. Sprawiedliwe.
– Nie mogę napełnić prezerwatywy wodą. – Pociągam za kółko w przegrodzie nosowej. – To oszustwo.
Chcę, żeby zobaczył mój piercing, choć nie mam pojęcia dlaczego. Może ze względu na to, że on ma na sobie wyblakłe levisy podwinięte przy kostkach i znoszone chucksy. A może dlatego, że te ciemne zmierzwione włosy i koszulka z napisem „Klub antyspołeczny: Kandydaci niemile widziani” przyciągają mnie, tak jak nieznajomy siedzący w pociągu i czytający twoją ulubioną książkę.
– I po co ten moralizatorski ton? – Na jego twarzy pojawia się krzywy uśmiech. Mam wrażenie, że coś we mnie topnieje, jakby moje wnętrze zmieniło się w papkę. Jezu. Nic dziwnego, że Pippa ma obsesję na punkcie facetów. Czuję się tak, jakbym wciągnęła wielkie buritto i wybrała się na kolejkę górską.
Nagle zaczynam się wstydzić własnych ramion. Czy zawsze były takie długie? Takie ciężkie? Takie nieporadne?
– Podsłuchiwałeś? – pytam, jednocześnie starając się spojrzeć na siebie jego oczami. Mam na sobie spódniczkę w kratkę, a moje włosy walą po oczach pomarańczem. Kolorem przypominają jesienny liść. Jako że rudzi stanowią niecałe dwa procent populacji na świecie, nie mam odwagi ich zafarbować.
Chłopak wskazuje dłonią na niewielkie opakowanie.
– Przyszedłem po to.
– Konturówka? – Unoszę brew. – Żeby pasowała do sztucznych rzęs?
W jego uśmiechu czai się jakaś zadziorność, która mnie przyzywa, nęci.
– Dobra. – Wzrusza ramionami. – Przyszedłem tutaj, żeby wygarnąć twojej przyjaciółce, ale zostałem, bo spodobało mi się przedstawienie. No i co z tego?
– Przepraszam za tamto. – Chichoczę. – Wiesz, Pippa jest całkiem spoko. Chociaż czasami mam ochotę zakleić jej usta taśmą.
– Skoro tak twierdzisz.
– Nie mam co do tego wątpliwości. To moja najlepsza przyjaciółka.
Gdzieś z tyłu głowy kołacze mi się myśl, że moje zachowanie jest nad wyraz dziwne, ale nie chcę przerywać tej rozmowy.
– Ale jesteście takie różne.
– Dlaczego? Bo ona jest typową popularną laską, a ja gotką?
– Tak – odpowiada rzeczowo.
Ten facet to prawdziwy buntownik. Emanuje niebezpieczeństwem. Nie to co ja i mój estetyczny, uroczy kolczyk w nosie.
– Ludzie mainstreamu są nudni. Nie można się po nich spodziewać niczego dobrego. Przeciętność równa się wygodzie.
Mrużę oczy.
– Czy w tym stwierdzeniu jest gdzieś ukryty komplement?
Jego usta lekko drżą, jakby chciał się uśmiechnąć. Nagle robi mi się słabo; jeśli dalej będzie mnie częstować swoim uderzającym do głowy zainteresowaniem, polecę w powietrze jak balon.
– A chcesz, żeby tak było?
Wydaje mi się, że pomimo jego beznamiętnego tonu nie jest tak nonszalancki, jak chciałby wierzyć. Moje serce wali o żebra. Jako że nadzieja to prosty przepis na cierpienie, staram się przyjrzeć jej ze wszystkich stron. Może przyszedł tu ze względu na moją zachwycającą, ekscentryczną przyjaciółkę, którą będzie chciał poderwać, a mnie zostanie tylko rola jej skrzydłowej. Niejednokrotnie prowadziłam niezręczne rozmowy z przypadkowymi typami, gdy Pippa flirtowała, jakby jutra miało nie być. Normalnie mnie to nie rusza, ale wiem, że jeśli temu facetowi spodobała się ona, tym razem mnie to zaboli.
– Czego słuchasz? – zmienia temat, wskazując na słuchawki przewieszone przez moje ramię. W tym samym momencie otwieram usta i pytam:
– Przyjechałeś tu na wakacje czy...?
Wybuchamy śmiechem. Odpowiadam pierwsza.
– Najlepszej piosenki, jaką kiedykolwiek nagrano.
Komicznie wytrzeszcza oczy.
– Never Gonna Give You Up Ricka Astleya?
Więcej śmiechu.
– Nie, ale dekada się zgadza.
– Przyjmuję wyzwanie. – Zaciera ręce. Widzę, że jego zainteresowanie wzrosło. – Zastanówmy się. – Lustruje mnie powolnym spojrzeniem, jakby spodziewał się dostrzec na mnie wypisaną odpowiedź. – Strzelam, że Where Is My Mind Pixies.
– Pudło, kolego. – Odwracam telefon, żeby pokazać lecącą piosenkę. – Save a Prayer Duran Duran.
– Kurde. To rzeczywiście niezły kawałek.
– Ulubiona piosenka mojej mamy. – Uśmiecham się od ucha do ucha.
– Teraz twoja kolej. – Unosi telefon, scrolluje i coś wybiera. – Co puściłem?
– Chociaż podpowiedz dekadę.
– Lata dziewięćdziesiąte.
– To wcale nie zawęża kręgu poszukiwań. – Opieram się o półkę z lubrykantami. – To raczej nie jest nic tak oklepanego jak Smells Like Teen Spirit.
– Dzięki za wiarę we mnie. Podpowiem, że to coś brytyjskiego.
Ściągam brwi w zamyśleniu.
– Don’t Look Back in Anger Oasis.
– Czy to twoja ostateczna odpowiedź?
Kiwam głową z wahaniem.
– Tak.
Odwraca telefon ekranem do mnie. Okazuje się, że miałam rację. Wow. Kurde, czy właśnie poznałam męską wersję siebie?
– Jak to zrobiłaś? – pyta. Teraz patrzy na mnie inaczej. Jakbym zdała jakiś test.
– Siłą dedukcji. Wahałam się między Blur a Oasis, ale ty mi wyglądasz bardziej na typa słuchającego zespołu, którego członkowie pochodzą z klasy pracującej. A poza tym ta solówka na gitarze...
– To niesamowite, że trafiłem na podobną do mnie Amerykankę znającą się na muzyce brytyjskiej w... Hiszpanii.
– Moja mama jest Angielką. A ty jaką masz wymówkę?
– Nie mam żadnej. – Wzrusza ramionami. – Czasami człowiek rodzi się w złym miejscu. I w złej dekadzie. I w złej erze.
– Święta prawda – zgadzam się. – Teraz ty odpowiedz na moje pytanie.
Jego twarz mnie fascynuje. Jakbym nigdy wcześniej nie widziała człowieka. To do mnie niepodobne. Zazwyczaj po spotkaniu nowej osoby odliczam minuty do pożegnania. Nie chodzi o to, że nienawidzę ludzi. Niektórych nawet lubię, ale wolę spędzać czas z moimi książkami, muzyką i zwierzakami. Te trzy rzeczy rzadko mnie zawodzą.
– Ja... – zaczyna Palacz, ale w tym momencie przerywa nam Pippa, która podchodzi do mnie, wymachując dwiema plastikowymi torebkami.
– Patrz. Kupiłam tonę czekoladowych pyszności. Mam PMS. A ty? Odkąd nasze cykle się zsynchronizowały, mam wrażenie, że... – Urywa, gdy zauważa Palacza (jak on w ogóle ma na imię?). Czuję się jeszcze bardziej upokorzona, bo nie dość, że nieznajomy wie wszystko o moim życiu erotycznym, to jeszcze o cyklu menstruacyjnym. – Cześć? – Zdezorientowana przekrzywia głowę.
Chłopak zanurza rękę w jej reklamówce, wyciąga czekoladowego lizaka, rozrywa opakowanie i wkłada go sobie do ust.
– Witaj, złodziejko fajek – oznajmia, zlizując czekoladową warstwę.
Pippa rozdziawia usta.
– Czy coś jeszcze potrafisz tak lizać?
– Chciałabyś wiedzieć, co?
– A chciałabym. – Posyła mu lubieżny uśmiech.
On odpowiada jej znudzonym spojrzeniem bad boya, na które lecą wszystkie nastolatki i chętnie kupują plakaty z idolami mającymi taką minę.
Przeskakuję wzrokiem między nimi, martwiąc się, że właśnie jestem świadkiem wielkiego miłosnego iskrzenia.
Nagle dociera do mnie, że naprawdę nie chciałabym słuchać, jak przyjaciółka zachwyca się jego pocałunkami, rzucać tych wszystkich „ooo” i „jak romantycznie” i udawać, że cieszę się jej szczęściem, gdy nieuchronnie się ze sobą prześpią. Im dłużej na siebie patrzą, tym bardziej oblewam się zimnym potem. Cisza staje się nie do zniesienia. Oczami wyobraźni już widzę, jak Pippa i Palacz wpychają sobie języki do gardeł w kącie barcelońskiego klubu nocnego, przy akompaniamencie powolnej piosenki Arctic Monkeys, a ja w tym czasie prowadzę nudną rozmowę z jakimś jego kumplem.
A co się stało z teorią, że mainstreamowi ludzie są nudni?
Pippa już otwiera usta, bez wątpienia przymierzając się do flirtu. Czuję w sercu jakiś bolesny skurcz. Łapię ją za nadgarstek i ciągnę w stronę wyjścia z drogerii. Potyka się za mną, próbując się wyrwać. Mnie jednak napędza strach.
– Co ty wyprawiasz?! – woła. – Uch, wracajmy. Odniosłam wrażenie, że ma dużego!
– Nie. – Wychodzimy z klimatyzowanej apteki na szeroki chodnik. – Nie pozwolę, byś dała się ponieść pożądaniu, zaczęła knuć, jak uwieść tego gościa, i w rezultacie popsuła nam babską wycieczkę.
To argument wzięty z dupy, ale skoro już go wypowiedziałam, zamierzam bronić go rękami i nogami.
– Boże, ty młotku. Właśnie dlatego stamtąd uciekłaś? – Zatrzymuje się, kiedy docieramy na koniec ulicy, i daje mi po łapach. – Myślałaś, że zamierzam go wyrwać?
Rozglądam się. Zdążyłyśmy oddalić się od apteki na jakiś kilometr.
– Albo on zamierza uderzać do ciebie. Na jedno wychodzi.
– Chyba cię pogięło, Lawson. Kiedy powiedziałam, że jest niezły, chodziło mi o to, że pasuje do ciebie. Wygląda jak odbicie twojej duszy. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam. Gdy ze sobą rozmawialiście, szczerzyliście się jak głupi do sera. Chciałam dopilnować, żebyście wymienili się numerami. Rzadko się zdarza, że moja przyjaciółka wykazuje jakiekolwiek oznaki normalności.
Teraz to mnie odejmuje mowę.
– I dlatego tak się zachowałaś?
Uderza mnie reklamówką w bok.
– Tak, ty ciołku.
– Ale patrzyliście na siebie.
– Jego spojrzenie mówiło: spadaj stąd. – Wybucha śmiechem. – I brakowało mu subtelności.
Chce mi się rzygać. Właściwie już czuję podchodzące do gardła mdłości.
– To dlaczego tego nie zrobiłaś?
– Chciałam się upewnić, że on tego nie zawali.
– Och, Pippa.
– Daruj sobie ten ton. Wracaj tam w tej chwili i daj mu swój numer!
– Tak po prostu? – Mrugam, wciąż stojąc jak wrośnięta w ziemię.
Wzrusza ramieniem.
– W razie gdyby miał wątpliwości co do twoich zamiarów, możesz pokazać mu cycki.
Rzucam się w stronę apteki jak jastrząb atakujący ofiarę. Wpadam do środka i zaczynam się rozglądać. Jeśli Palacz zapyta, co tutaj robię, wykręcę się zgubionym portfelem. Sprawdzam wszystkie regały, łazienki, nawet budkę fotograficzną. Nigdzie go nie ma.
Ogarnia mnie panika. A co, jeśli wyszedł? Przecież nie przyszedł tutaj po konturówkę. Co jeśli się minęliśmy? Co jeśli to już koniec? Nigdy nie dowiem się, jak ma na imię, gdzie mieszka, czy woli Guns N’ Roses, czy Nirvanę (oby Guns N’ Roses, bo będzie musiał gęsto się tłumaczyć).
– On biegł za tobą – odzywa się farmaceuta z ciężkim hiszpańskim akcentem.
Odwracam się w stronę kontuaru.
– Naprawdę?
– Tak, był szybki. – Uśmiecha się przepraszająco. – Ale ty bardziej szybka.
DWA
Przez następne półtora tygodnia zajadamy się hiszpańskimi przysmakami, pijemy wino, odwiedzamy katedry, stadion Camp Nou i sklepy. Pippa sypia z facetami poznanymi w klubach, ja skupiam się na zakupach, a Palacz powoli staje się odległym wspomnieniem. Zaczynam myśleć, że tylko go sobie wyobraziłam.
Cztery dni przed planowanym powrotem do Stanów znajdujemy bilety na lot na Gran Canarię w korzystnej cenie, więc bez wahania wskakujemy na pokład. Pippa od razu zaprzyjaźnia się z grupą Amerykanek i dzięki temu dzień przed wylotem trafiamy na imprezę na plaży.
Księżyc jest wielki i biały, wisi na niebie jak balon. Piasek, ciemny i chłodny między moimi palcami, różni się od bladych, sypkich ziarenek w San Francisco.
Siedzę przy ognisku, z głośników płynie smętna popowa nuta. Jest tu chyba ze sto osób w różnym stopniu roznegliżowania. Wszyscy piją i tańczą.
Pippa kręci się gdzieś między nimi. Zniknęła dwadzieścia minut temu z trzema dziewczynami z Tallahassee. Miały grać w jakąś alkoholową gierkę.
Sączę piwo z butelki i myślę o Palaczu. A raczej o tym, że wszystko w życiu to jeden wielki przypadek. Obecnie dzieli nas to, że nie znam jego nazwiska. Chcę być jak Gwyneth Paltrow w Przypadkowej dziewczynie. Chcę zdążyć na pociąg. Chcę szansy na powtórkę. Chcę tym razem postąpić właściwie.
Obok mnie leży czarny plecak, z którego wyślizgnął się notes. Wydaje się porzucony w pośpiechu, jakby szukał nowego właściciela. Palce mnie świerzbią. „Ta dziewczyna czyta wszystko”, często chwali mnie przy innych mama. I to prawda.
Jestem świadoma tego, że zaglądanie do cudzych notesów bez pozwolenia jest złe. Mimo to pokusa owija się wokół mnie niczym bluszcz.
W końcu plecak leży otwarty na plaży pełnej ludzi. Gdyby zawartość była cenna, właściciel wziąłby go ze sobą.
Postanawiam odczekać dziesięć minut. Może właściciel poszedł do łazienki i zaraz wróci. Jeśli udał się gdzieś dalej, to oznacza, że nie przejmie się, jeśli ktoś zajrzy do jego notesu.
Mija dziesięć minut, potem piętnaście. Podnoszę zeszyt, otwieram na przypadkowej stronie. Moje serce przyspiesza. Czuję się jak złodziejka. Wygląda mi to na jakiś dziennik... treść kojarzy się z esejem. Słowa zlewają się ze sobą, jakby zostały spisane pospiesznie.
Jest druga w nocy, a on myśli o tym, czy skoczyć. Może tylko to mu pozostało. Czyż to nie żałosne, że jakaś jego część nie chce zrobić tego kroku, bo boi się, co powie jego szef, jeśli jutro nie zjawi się w pracy?
Ale właśnie w tym tkwi problem. To właśnie dlatego jest tutaj, na tym dachu. Ostatnio harował jak dziki wół i zapomniał, że w życiu chodzi o... życie. Sprowadził go tu tekst z kubka za dolara. Co za banał.
Miał swoją szansę i ją zaprzepaścił.
Powinien był biec za nią szybciej.
A kiedy niemal ją dogonił, powinien był złapać ją za koszulkę, nie przejmując się tym, jak to będzie wyglądać.
Powinien był powiedzieć jej, że jest doskonała.
Nie zrobił tego jednak, więc teraz musi skoczyć.
Skoczyć... albo zrobić coś innego. Coś bardziej ambitnego. Spakować się i wrócić do Nowego Orleanu. Odnaleźć ją.
Czuję pieczenie pod powiekami. Wygląda mi to na jakieś opowiadanie. Albo na początek powieści. Przewracam strony, pragnąc znaleźć coś więcej, ale widzę tylko puste kartki.
Nagle ktoś łapie mnie za ramię. Unoszę głowę.
– Nie ma czytania, laska!
Pippa jest wstawiona, nie może ustać prosto. Wzdycham z ulgą, bo bałam się, że to właściciel notesu. Poniekąd jestem też rozczarowana. Z tego samego powodu.
– Chodź. Powinnaś się narąbać. Rozerwiesz się trochę. – Pippa rzuca zeszyt na piasek, łapie mnie za rękę i ciągnie w stronę grupy ludzi. Krąg podrygujących opalonych ciał zamyka mnie jak w pułapce. Nieporadnie przestępuję z nogi na nogę. Czuję się tak, jakby właśnie doszyto mi nowe nogi, a ja jeszcze nie umiem nad nimi zapanować. Zastanawiam się, do kogo może należeć notes. Do tej dziewczyny z bujnymi lokami? Do faceta z wytatuowaną klatą?
Oddalam się od przyjaciółki, która tańczy z nowymi koleżankami wykrzykującymi do siebie słowa piosenki.
Kieruję się w stronę oceanu. Plaża tuż przy linii wody to jedyne niezatłoczone miejsce. Zatrzymuję się i przyglądam uważnie posągowi Neptuna. Wysokie na cztery metry bóstwo wznosi się nad wodą niedaleko plaży. Ocean ma kolor metalicznego granatu, który błyszczy w świetle gwiazd. Zanurzam w nim palce. Nie jest zimny, więc mogłabym tam podpłynąć. Pływanie to moja mocna strona. W dzieciństwie ciągle chodziłam z bratem na plażę, żeby posurfować. Renn (jego imię oznacza „odrodzenie” albo „człowieka obrotnego”) jest teraz instruktorem.
Jakiś cichy głosik podpowiada mi, że zachowuję się jak kretynka. Że wchodzenie do niezbadanej toni w środku nocy jest błędem. Ale posąg znajduje się niecałe trzydzieści metrów dalej, a za mną trwa impreza. Trudno będzie stracić ją z oczu.
Ściągam obcisłą sukienkę, zanurzam się w wodzie i płynę w stronę Neptuna, energicznie wymachując ramionami. Woda jest wzburzona i znacznie chłodniejsza, niż mi się wydawało. Szarpie mną morski nurt. Nie spodziewałam się go tutaj. Z plaży woda wydawała się spokojna. Teraz jednak niesie mnie za sobą, mimo że z całych sił staram się płynąć prosto. Unoszę głowę i lokalizuję posąg. Okazuje się, że zniosło mnie jakieś kilka metrów w bok.
Mam kłopoty.
Obracam się i próbuję zawrócić. I właśnie w tym momencie wzbiera wielka fala, znosząc mnie w stronę głazu. Odpycham się od niego stopami, ale po chwili znowu na niego trafiam. Słona woda wypełnia mi usta. Zachłystuję się nią. Strach zmienia się w panikę.
Nie rzucaj się. Niech prąd cię poniesie, a potem będziesz myśleć o powrocie.
Wiedziałam, że to prawda – nauczyłam się tego na letnich obozach. Teraz jednak nie jestem w stanie zapanować nad lękiem. Zaczynam wołać o pomoc.
A co, jeśli utonę? Albo umrę? I nikt nigdy nie znajdzie mojego ciała? Czy Pippa pomyśli, że to jej wina? Czy zniszczę jej tym życie? Czy w ogóle mnie to obchodzi? Przecież to ona upierała się, by mnie tu dzisiaj zaciągnąć.
Mama. Mama. Mama.
Tata i Renn będą zdruzgotani, ale mama tego nie przeżyje.
Nie mogę umrzeć. Wraz z tą myślą zaczynam walczyć, chociaż wiem, że mam marne szanse.
Prąd jest silny. Mimo to wychylam się na powierzchnię i staram się dostrzec wybrzeże. Kolejna fala szarpie moim ciałem i znosi mnie parę metrów dalej. Pozwalam jej się ponieść, wyciągam szyję. Mrugam, próbując prześwietlić otaczający mnie mrok. Dopiero po chwili zauważam, że fala popchnęła mnie bliżej plaży. Widzę złoty łańcuszek świateł mrugających w moją stronę. Zalewa mnie ulga. Zaczynam płynąć. Mięśnie mnie palą, cała drżę, ale adrenalina tłumi ból. Jestem syreną uciekającą przed piratami, którzy chcą mnie wybebeszyć.
Im bliżej brzegu jestem, tym większą mam nadzieję. Nagle z góry łapią mnie czyjeś ręce i podciągają, trzymając pod pachami. Wiotczeję, kiedy nieznajomy niesie mnie w ramionach jak pan młody swoją wybrankę. Pod palcami wyczuwam ciepłą, suchą skórę.
– Masz ją? – Rozlega się zachrypnięty głos z hiszpańskim akcentem.
– Tak.
– Czy ona...?
– Nie wiem. – Drugi głos należy do Amerykanina. – Pomóż mi zanieść ją pod tamto drzewo. Wtedy sprawdzimy.
Chwilę później ktoś przykrywa mnie ciepłym kocem. Jestem zbyt zmęczona, by otworzyć oczy. Mimo to dostrzegam ostre światło skierowane prosto w moją twarz.
Krzywię się.
– Nie. Przestań.
– Długo byłaś w wodzie? – pyta Hiszpan.
– Jakieś siedem lub osiem minut – wykrztuszam. Powieki wciąż mam zaciśnięte. Wokół siebie czuję mocne ramiona. Normalnie byłabym oburzona bliskością obcego, ale w tych objęciach jest mi dobrze. Jakbym znalazła się w miejscu, w którym powinnam być.
– Połknęłaś dużo wody? – pyta Hiszpan, którego twarz musi znajdować się blisko mnie, bo jego ciepły oddech pachnie tabaką i piwem.
– Niedużo. – Odkaszluję.
– Jesteś ranna?
– Nie, nic mi nie jest. Tylko... się zmęczyłam.
– Otwórz oczy, chavala.
Wykonuję polecenie. Przede mną stoi opalony mężczyzna z białą brodą i z latarką w ręce.
– Nic mi nie jest. Dziękuję – odpowiadam. Poruszam dłońmi, nogami, kręcę głową na boki. Nie mogę złapać tchu, wciąż jestem w szoku, ale wszystko wydaje się na miejscu. Po prostu się przeraziłam.
– Aaa, nie. Ja cię nie uratowałem. – Kręci głową. – To on. – Wskazuje ubłoconym palcem na właściciela ramion, które mnie otaczają. Wyciągam szyję, ale wiruje mi w głowie.
Mimo to zauważam najważniejsze.
Najlepszy punkt mojej wycieczki.
Leżę w objęciach Palacza.
I chyba nie zamierza mnie puścić.
Uratował mnie Palacz.
Jest tutaj, na Gran Canarii. Na tej samej imprezie co ja. Jak to w ogóle możliwe?
Szczypię się w ramię, w razie gdybym miała halucynacje. On jednak wciąż tu jest, a ja zostaję z siniakiem. Chłopak zauważa to i powstrzymuje uśmiech. Kręcę głową. Może nabiłam sobie guza. Ale on wygląda tak realistycznie, jest taki żywy, ciepły, dotyka mnie.
Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. Żadne słowa nie zdołają opisać tego, co się dzieje. Szanse na takie spotkanie były marne, a jednak wygraliśmy ze statystyką. Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach.
Kierowana instynktem przykładam dłoń do jego policzka. W ramach ostatniego testu, by upewnić się, że nie jest iluzją. Jego skóra jest szorstka i gorąca. Aż dziwne, że nie staję w płomieniach. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale w tym momencie czuję się sto razy żywsza niż jeszcze minutę temu.
– To ty. – Palacz łapie mnie za rękę. Ma zachrypnięty, niski głos. Chyba mnie wcześniej nie rozpoznał.
– I ty – odpowiadam. – Jak masz na imię?
Niewiedza mnie dobija. Rozmyślałam nad jego imieniem, odkąd się poznaliśmy.
– Joe.
– Joe – powtarzam. Stary dobry Joe. To takie zwyczajne, niepozorne imię. Jestem nieco zawiedziona wyborem jego rodziców. Na nic lepszego nie było ich stać? Nie mają pojęcia, jaki wyjątkowy jest ich syn?
– Dziękuję za ratunek, Joe.
Hiszpan, o którym zupełnie zapomniałam, salutuje mu, a następnie wstaje i kieruje się w stronę promenady, gdzie znika w gąszczu ludzi. Rozglądam się i w końcu dociera do mnie, że jesteśmy częścią wszechświata. Leżymy pod drzewem w odosobnionym miejscu. Impreza dalej się kręci. Teraz ludzie urządzili sobie konkurs z przechodzeniem pod poprzeczką.
– A ty jak masz na imię? – pyta.
– Ever. – Opuszczam rękę, bo właśnie dotarło do mnie, że macanie nieznajomych jest niestosowne. – Everlynne.
– W takim razie dziękuję za ratunek, Everlynne.
– Ale przecież ja cię nie uratowałam... – wytykam zdezorientowana.
– Jeszcze nie. – Jego uśmiech, powolny i kusicielski, zwiastuje kłopoty. – Ale teraz będziesz mieć u mnie dług. A ja zawsze upominam się o swoje.
– Cieszę się, że się spotkaliśmy – oznajmiam. I zanim znowu zapomnę... – Mam do ciebie ważne pytanie, które dręczy mnie od naszej ostatniej rozmowy.
Mruga, czekając na ciąg dalszy. Biorę głęboki wdech.
– Guns N’ Roses czy Nirvana?
Odrzuca głowę w tył i zanosi się śmiechem.
– Co to w ogóle za pytanie?
– Wcale nie jest podchwytliwe, jeśli masz dobry gust – wyjaśniam przekornie.
– Jedyne dobre kawałki Nirvany to Lithium i Smells Like Teen Spirit i w sumie nic więcej. A Guns N’ Roses to żywa legenda.
Patrzę na niego oniemiała. Mam taką samą opinię. Jak to możliwe, że nasze myśli są tak zgodne?
– I jak mi poszło? – Joe sugestywnie porusza brwiami.
– Niepokojąco dobrze – przyznaję. – Jestem pewna, że nasz gust muzyczny nie pokrywa się w stu procentach, ale jak na razie nadajemy na tej samej fali.
Między nami zalega cisza. Rozkoszujemy się przyjemnością, jaką jest patrzenie na siebie. Nasze oddechy się synchronizują, a my wtulamy się w siebie jeszcze bardziej.
– Co tam robiłaś, Everlynne? Poza tym, co oczywiste: chciałaś przyprawić mnie o zawał serca w wieku dziewiętnastu lat. – Joe delikatnie odgarnia mi z twarzy mokre włosy.
Jest rok starszy ode mnie. Moje serce wiruje jak baletnica na występie. To, że zaliczam właśnie zjazd po wystrzale adrenaliny, nie ma żadnego znaczenia. Czuję się szczęśliwa, pełna nadziei i głupia.
– Chciałam przyjrzeć się posągowi z bliska. – Potem zauważam, że czegoś mi brakuje, i dodaję: – Mam na sobie tylko majtki i stanik, prawda?
– Prześwitujące majtki – potwierdza, z trudem powstrzymując uśmiech.
Zamykam oczy i odpowiadam szeptem:
– Kiedy wyobrażałam sobie, że leżę naga w twoich ramionach, wyglądało to trochę inaczej.
Moje uszy płoną. Nie mam pojęcia, dlaczego zebrało mi się na szczerość. Przecież nigdy nie mówię tego, co myślę. Szczególnie przy obcych. A już na pewno nie przy obcych chłopakach. Mimo to mam wrażenie, jakbym znała go od dawna.
– Wyobrażałaś sobie, że leżysz naga w moich ramionach? – Unosi brwi ze zdziwienia.
– Hm... może raz lub dwa.
– I uznałaś, że najlepszym sposobem na przekazanie mi tego jest danie dzidy w stronę wyjścia podczas pierwszego spotkania?
W jego głosie wyczuwam nieskrywaną irytację. To pewnie pozostałości po wcześniejszym gniewie.
– Wydawało mi się, że ty i Pippa przypadliście sobie do gustu. I nie mogłam znieść myśli, że... nie wiem, flirtowaliście. Bo mi się spodobałeś. A mnie się nikt nigdy nie podoba. Kilka minut później wróciłam, żeby cię odnaleźć.
Wciąż leżę w jego ramionach, owinięta kocem w pomarańczowo-fioletową kratę.
– Myślałaś, że lecę na mainstreamową pannę? – Wydaje się zaskoczony... a także po części zadowolony.
– Cóż, tak.
– Chcesz powiedzieć, że byłaś zazdrosna?
– Powołuję się na piątą poprawkę i odmawiam odpowiedzi.
– Nie jesteśmy teraz w Ameryce – zauważa.
Wzruszam ramionami.
Chciałabym usłyszeć, że to ja mu się podobam, a nie Pippa. Zamiast tego mówi:
– Ja też za tobą poszedłem.
Kiwam głową.
– Farmaceuta mi powiedział.
– A teraz tu jesteś.
Siadam prosto i odwracam się w jego stronę, żeby mu się przyjrzeć. Coś uwiera mnie w tyłek, więc wyciągam przedmiot spod pośladka. Okazuje się, że to czarny plecak, który wcześniej leżał przy ognisku. Unoszę go. Moje palce drżą, a oddech grzęźnie mi w gardle.
– Oczywiście.
– Dziwna reakcja na plecak. – Ściąga brwi. – Chyba musisz mi to wyjaśnić.
– Przeczytałam twoje opowiadanie. – Oddaję mu plecak, czuję na policzkach gorący rumieniec. – Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Było...
– Okropne?
– Emocjonujące – dokańczam.
Przygląda mi się ostrożnie, stukając palcami o kolano.
– Muszę jeszcze nad nim popracować, ale mam już zarys fabuły. Tak mi się wydaje. Właściwie dlatego tutaj jestem. W Europie. Żeby napisać powieść.
– A nie możesz pisać w Ameryce? – Moje pytanie brzmi jak zarzut. Powiedział to tak, jakby zamierzał zostać tu jeszcze przez jakiś czas, a ja muszę wracać za niecałe dwadzieścia cztery godziny. Dobra robota, losie.
– Teoretycznie mógłbym. – Rzuca plecak na piasek obok. – Ale musiałem się stamtąd wyrwać. Przez ostatnie dwie dekady w domu było ciężko.
– Przecież masz tylko dziewiętnaście lat – zauważam.
– Brawo za czujność. – Puszcza do mnie oko. – Miałem trudny początek.
A więc ma jedną z „tych” rodzin – bez uroczych świątecznych tradycji, bez wspólnych wypadów na surfing. Bez mamy i taty, którzy tańczą razem w kuchni. Zupełnie różną od mojej.
Pocieram kciukiem podbródek.
– Sprecyzuj „trudny początek”.
– Zrobię to, ale kiedy będziemy mieć więcej czasu i skończą nam się ciekawe tematy do rozmowy. Na razie zostawmy problemy w spokoju.
Po raz kolejny odgarnia mi z czoła kosmyk mokrych włosów. To najbardziej romantyczna i zarazem dobijająca rzecz, jaka kiedykolwiek przydarzyła mi się z chłopakiem. Nawet bardziej niż to, gdy Sean zabrał mnie na bal, a potem do luksusowego hotelu. Tamtej nocy straciłam dziewictwo oraz zainteresowanie płcią przeciwną.
– Pasuje ci to? – pyta.
– Tak.
– Nigdzie nie odchodź – prosi Joe. – Pójdę po twoją sukienkę. Beżowa, prawda?
Wstaje i strzepuje piasek ze spodni. Kilka ziarenek wpada mi do oka, ale jestem zbyt oszołomiona, by zwrócić na to uwagę.
– Zauważyłeś mnie? Wcześniej?
Mierzwi sobie włosy i błyska oszałamiającym uśmiechem.
– Miałem podejść do ciebie, kiedy stałaś przy ognisku. Ale znajomi powiedzieli, żebym nie zawracał sobie tym głowy. Wmawiali mi, że tylko sobie ciebie wyobraziłem. Bardzo możliwe, że przez ostatnie dwa tygodnie wszędzie cię widziałem. Mam bujną wyobraźnię. – Puka palcem w skroń.
Ogarnia mnie dzika satysfakcja. Ja miałam tak samo. Ciągle mi się wydawało, że widzę go gdzieś w tłumie.
– A potem usłyszałem twoje wołanie o pomoc. Wszelkie wątpliwości zniknęły. Masz seksowny głos. Powinnaś zostać lektorką i czytać książki albo coś. Nie ruszaj się – powtarza znowu, a potem odchodzi, żeby znaleźć moją sukienkę. Zostawia mnie z tą informacją i sercem w gardle.
Wciąż pławiąc się w komplemencie, wykorzystuję chwilę samotności, żeby poprawić splątane włosy i wytrzeć rozmazany tusz. Trudno będzie go uwieść, gdy wyglądam jak zmokła kura. Po chwili Joe wraca z moją sukienką i torebką, w której trzymam pieniądze i telefon. Rzuca je obok swojego plecaka.
– Dzięki – odpowiadam.
– Już ci lepiej? – Siada obok mnie.
– Znacznie lepiej. – Szybko wciągam na siebie sukienkę. Moje ciało jest szczupłe, blade i usiane piegami od nadmiaru słońca.
– To dobrze. Spotkałem Mainstream przy ognisku i powiedziałem, że jesteś ze mną i wszystko git.
– I co ona na to?
– Że ja też jestem git – rzuca z kamienną miną.
Parskam śmiechem.
Nadrabiamy ostatnie dwa tygodnie. Opowiadam mu o Barcelonie, a on mnie o Sewilli i Madrycie. Przyleciał tutaj z trzema kumplami. Wszyscy pochodzą z Bostonu, on również. Pod koniec tygodnia koledzy wracają na swoje wyrąbane uniwerki, a Joe zostaje w Hiszpanii nieco dłużej. Potem ma zamiar podróżować po Europie z plecakiem, żeby dokończyć książkę.
– Wybieram się do Rumunii, Polski, Węgier, Włoch i Francji. – Wylicza kraje na palcach. – Mam już wszystko rozplanowane, włącznie z rezerwacją w pensjonatach, w których się zatrzymam. Napisanie powieści nie powinno zająć mi więcej niż cztery miesiące.
Cztery miesiące? Nie może przez cztery miesiące przebywać na innym kontynencie. Nie może przez cztery miesiące być atrakcyjnym singlem. Nie może tak po prostu żyć, jakby między nami nigdy nic się nie wydarzyło.
Tyle że... właśnie może i nic na to nie poradzę.
Staram się zapanować nad swoją wewnętrzną świruską i nie drążę tematu naszej relacji. Rozmowa toczy się dalej pomimo mojego dojmującego rozczarowania. Opowiadam mu o dzieciństwie w San Francisco. O Rennie, jego szkole surfingowej, o galerii mamy w Castro. On opowiada mi o swojej rodzinie – rodzicach katolikach i bracie – i oceanie nierozwiązanych problemów.
Ja opowiadam mu o swojej sztuce.
Na tym etapie spodziewam się, że wzbudzę w nim niesmak. W końcu osiemnastolatka projektująca nagrobki w ramach hobby to rzadkość.
– To wcale nie jest tak makabryczne, jak się wydaje – mówię na swoją obronę i oblizuję wargi ze stresu.
– Projektujesz nagrobki, a nie zabijasz dzieci. – W jego oczach dostrzegam błysk rozbawienia. – Jestem pewny, że kryje się za tym jakaś historia.
– Miałam jakieś osiem lat, kiedy moja kuzynka Shauna zginęła w wypadku łodzi motorowej. Miała tylko piętnaście lat. Moja mama chciała, żebym wzięła udział w pogrzebie, ale tata był przeciwny. Twierdził, że jestem za mała. Pokłócili się o to. Ostatecznie postanowili zostawić decyzję mnie. Chciałam pójść. Shauna była mi bardzo bliska. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam cmentarz. Pamiętam, że rozglądałam się i myślałam coś w stylu: „Te wszystkie nagrobki wyglądają tak samo. Jak to możliwe? Przecież za życia ludzie się od siebie różnią. Dlaczego po śmierci nasza osobowość zostaje sprowadzona do nijakiego kamienia?”. Kilka miesięcy później poszłyśmy z mamą na cmentarz, żeby wymienić kwiaty na grobie kuzynki. Shauna miała piękny nagrobek. Pasował do niej tak idealnie, że nie mogłam wyjść z podziwu. Jej mama nie żałowała pieniędzy na prawdziwe dzieło sztuki. Był to granitowy anioł obejmujący serce. To dało mi do myślenia. Personalizowane nagrobki to piękny gest, mający na celu oddanie hołdu zmarłym, wiesz? Żyjemy w świecie, gdzie wszystko jest dopasowane do nas: ubrania, materace, samochody. Dlaczego więc nie projektujemy unikalnych nagrobków, żeby odzwierciedlały osobowość człowieka, który został pochowany?
– Co robisz ze swoimi projektami? – Joe nie okazuje żadnych oznak niepokoju. Jestem jednak pewna, że jego miernik dziwactwa wystrzelił w kosmos. Ale może właśnie sprawia, że jesteśmy do siebie tak podobni.
– Zazwyczaj chowam je do szuflady. Aby wykonać spersonalizowany nagrobek, musisz wziąć pod uwagę osobowość człowieka, a myślenie o nadchodzącej śmierci bliskich jest... cóż, nie do końca normalne. Dlatego projektuję nagrobki dla zmarłych celebrytów i tak dalej. Kilka osób dowiedziało się o moim zajęciu przez pocztę pantoflową i pytało o oceny. Wykonałam dla nich projekt za darmo. Nie wiem, czy to, czym się zajmuję, powinno zostać jakoś wycenione... wiem jednak, że postępuję właściwie.
Joe ciągnie za rąbek mojej sukienki.
– Ludzie zawsze są gotowi kupić coś zajebistego.
– A co, jeśli wcale nie jestem taka zajebista?
– Jesteś – stwierdza z taką pewnością, jakby mówił, że jutro wstanie słońce. – Gdybyś była przeciętna, z łatwością wybiłbym sobie ciebie z głowy.
Przypominam sobie słowa jego powieści.
Powinien był pobiec za nią szybciej.
Powinien był powiedzieć jej, że jest doskonała.
Ziemia pod nami drży od bitu muzyki dochodzącej z imprezy. Moje ciało jest z Joem tak zsynchronizowane, że dosłownie potrafię przewidzieć jego następny ruch. Czuję jego oddech w swoich własnych płucach.
– A więc... – zaczyna. Jego kolano ociera się o moje.
– A więc... – powtarzam i szturcham go łokciem.
– Zużyłaś tamtą gumkę? – pyta.
Zażenowana ukrywam twarz w dłoniach. Moje policzki dosłownie płoną z upokorzenia. Kręcę głową i zerkam na niego przez palce.
Próbuje pochwycić moje spojrzenie, przekrzywiając głowę.
– Czy to oznacza „nie”?
– A dlaczego to takie ważne?
– Bo wiedza to potęga.
– To nic nieznacząca informacja. – Czuję się upojona myślą, że go to interesuje, a jednocześnie jest mi wstyd, bo nie sprostałam wyzwaniu przyjaciółki.
– Nie ograniczaj moich zainteresowań, młoda damo. Muszę wyznać, że to wielce intrygująca kwestia. Na jej temat powstaną książki. Wiele książek. Zapewniam cię. – Wymachuje pięścią w powietrzu.
Śmieję się na całe gardło.
– To nie jest normalne.
– Ale co?
– Ty. Ja. – Wodzę palcem między nami. – To.
Tak naprawdę nie ma na ten temat wiele do powiedzenia. Co popycha mnie do kolejnego pytania, aby wypełnić ciszę.
– A ty zużyłeś w Hiszpanii jakieś gumki?
Wzdycha.
– Obiecaj, że nie będziesz rozczarowana.
Kiwam głową, ale natychmiast ogarnia mnie zawód. Nie powinnam czuć się tak, jakby mnie zdradził, ale jest inaczej.
– Nie – odpowiada. – Nie zużyłem żadnych.
Uderzam go w ramię.
– To dlaczego powiedziałeś, że mam się nie czuć rozczarowana? – jęczę.
– Oczywiście żeby sprawdzić, czy będziesz zazdrosna.
Tym razem nie ma sensu zaprzeczać.
W oddali rozlega się Boys of Summer. To cover zespołu Ataris. Moja ulubiona wersja. Ludzie wznoszą ręce i śpiewają na całe gardło. Zaczyna świtać. Tafla wody mieni się złoto-różowym blaskiem. Nasz czas niemal dobiega końca.
– Na czym skończyliśmy? – pytam.
– Na kondomach – podsuwa Joe.
– Jeszcze nie jest za późno, by go wykorzystać. – Zdenerwowana oblizuję wargi.
– Hm. – Odchyla się, podpierając rękami. Jest całkiem nieźle umięśniony.
Przygryzam dolną wargę.
– Myślisz o tym, o czym ja?
Przełyka ślinę.
– Tak. Wokół jest mnóstwo wody, by wypełnić ten kondom.
Nie mam czasu się roześmiać, bo Joe pochyla się i mnie całuje.
Początkowo to tylko pocałunek. Nieporadna wymiana śliny między dwoma nastolatkami, kierowanymi chciwą, nieokiełznaną pasją. Nasze języki spotykają się i tańczą razem. Próbują siebie nawzajem, droczą się ze sobą. Joe smakuje jak ocean, lato i papierosy.
Potem jednak Joe zaciska palce na mojej szyi i pocałunek się zmienia, taniec przeradza się w wojnę. Joe dosłownie atakuje moje usta z brutalną siłą. Przygryza je. Nasze jęki i westchnięcia łączą się w jedno. Oplatamy się nawzajem niczym bluszcz. Dotykam jego włosów, napiętych bicepsów, twardych mięśni pod koszulką. Joe kładzie mnie pod palmą, łapie mnie za uda i dociska erekcję do mojego krocza. Czuję jej drganie między nami. Nie mogę złapać tchu, moje serce galopuje. Już rozumiem. Naprawdę wiem już, dlaczego mówi się, że można oszaleć na punkcie chłopaka. Bo właśnie tak się teraz czuję – jakbym dostała bzika na jego punkcie.
Kładę się na piasku, z całych sił pragnąc, by znalazł się we mnie. Wypełnił każdy centymetr mojego ciała. Chcę stopić się z nim w jedno. Właśnie tak chcę być dotykana. Sean macał mnie i ściskał mi piersi, jakby chciał je wydoić. Joe zaś pieści mój sutek przez materiał i zasypuje moją szyję i dekolt gorącymi pocałunkami. Ściąga stanik, żeby wziąć moją brodawkę do ust i drasnąć ją zębami.
– Ever.
Zaplatam mu nogi wokół talii. Ocieramy się o siebie przez ubrania, rozkoszując się tarciem i doznaniem zębów zatapiających się w ciele. Nasze zapachy mieszają się ze sobą, tworząc unikatową, uderzającą do głowy mieszankę. Joe wyciąga z portfela prezerwatywę i unosi ją pytająco między nami.
– Nie chcę, żebyś czuła na sobie jakąś presję – zapewnia zachrypniętym, napiętym głosem. – Możemy przestać w tej chwili, a i tak będę się czuł po tym dniu jak najszczęśliwszy drań na ziemi.
Wiem, co ma na myśli. Na pewno nie będzie na mnie zły, jeśli postanowię się wycofać. W przeciwieństwie do Seana, który zarezerwował pokój w hotelu z pewnym założeniem – że seks będzie częścią wydarzenia.
– Jestem pewna. – Drżącymi palcami rozdzieram foliową paczuszkę, licząc na to, że nie zniszczę zawartości.
Wyciągam rękę i niezdarnie nakładam mu gumkę. Joe zawisa nade mną, wyrzeźbione ramiona otaczają mnie jak dwie kolumny. Z fascynacją przyglądamy się moim niepewnym palcom. Kosztuje mnie to cztery próby i choć oboje jesteśmy sfrustrowani, żadne z nas nie komentuje.
– Dobrze naciągnęłam? – pytam.
– Według mnie tak. Jesteś gotowa? – Patrzy mi w oczy. Ciemnoniebieskie tęczówki ze srebrnymi plamkami są jego największym atutem.
– Tak. – Już drżę na całym ciele. – Jestem gotowa.
Wchodzi. Przez pierwsze sekundy tylko na siebie patrzymy. Chyba oboje jesteśmy oszołomieni.
– Zawsze tak jest? – pytam szeptem.
Dobrze wie, o co mi chodzi, bo kręci głową i odpowiada.
– Nie. Nigdy tak nie jest. To... – Pochyla głowę i całuje mnie w płatek ucha. – To jest niebo. Jest tak bosko, że mógłbym w tej chwili umrzeć.
Nasze ciała są zsynchronizowane, jakbyśmy oboje poruszali się w rytm tej samej piosenki. Wszędzie czuję mrowienie. Ramiona Joego pokrywa gęsia skórka. Zatracamy się w sobie przez całą wieczność, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Wiatr rozwiewa mi włosy, a on je zdmuchuje z mojej twarzy. Całuje mnie znowu i znowu, i znowu.
– Chyba dochodzę – oznajmiam. To mój pierwszy orgazm. A przynajmniej z facetem. Tarcie jest takie przyjemne, a on stymuluje odpowiedni punkt w moim wnętrzu.
– Och, dzięki Bogu. – Ukrywa twarz w mojej szyi i przyspiesza. – Ja też.
Padamy sobie w ramiona w momencie, gdy słońce wznosi się nad niebieską linię Oceanu Atlantyckiego. Wszystko jest różowe, pomarańczowe, spowite ciszą.
Wtedy dociera do mnie, że w oddali nie słyszę żadnego dudnienia muzyki czy rozmów.
Impreza się skończyła.
Zostaliśmy z Joem sami.
– Szesnastogodzinny lot, tak? – Joe zapina guzik dżinsów. – Masakra.
Nie podoba mi się ten small talk. To moje pierwsze zderzenie z rzeczywistością, odkąd się poznaliśmy. A rzeczywistość jest taka, że właśnie uprawiałam seks z nieznajomym, który uratował mnie przed utonięciem. Z osobą, która wkrótce znowu stanie mi się obca. Za pięć minut, gdy pożegnamy się na dobre.
Wzruszam ramionami.
– Do przeżycia. Mam czytnik e-booków i słuchawki.
W tym momencie powinnam zasugerować wymianę mejli, numerów telefonu albo chociaż kont na Instagramie. Cokolwiek. Czy z ostatnich dwóch tygodni nie wyciągnęłam żadnych wniosków? Tęskniłam za tym facetem jak za domem, a teraz tak po prostu chcę dać mu odejść?
Coś mnie jednak powstrzymuje. Duma? Strach? Obie te rzeczy?
Obciągam sukienkę na biodra i zbieram górną część włosów w nieporządny kok.
– O której masz lot? – Joe wkłada zapiaszczone chucksy.
– O czternastej. Po dotarciu na lotnisko El Prat zostanie nam tylko godzina oczekiwania.
– To sporo czasu. – Zarzuca plecak na ramię.
– Tak. Nie martwię się spóźnieniem. – Wygrzebuję z torebki telefon i sprawdzam nieodebrane połączenia. Pippa dzwoniła do mnie jedenaście razy.
Mama wysłała wiadomość:
Tęsknię za tobą! Do zobaczenia wkrótce. Zrobię twoją ulubioną zapiekankę :*
Unoszę głowę i uśmiecham się do niego ze zmęczeniem. Jakaś część mnie nie może się doczekać, aż stąd zniknę, żebym w końcu mogła się w spokoju wypłakać, ale inna część w ogóle nie chce odchodzić.
– Cóż. – Salutuję mu na odchodnym. – Było miło.
– Zaczekaj. – Wyciąga z plecaka aparat, kieruje obiektyw na moją twarz i pstryka. Zdjęcie od razu wysuwa się z otworu, biały kartonik z niewyraźnymi cieniami.
– Okej, to było dziwne.
– Tak. Zapomniałem ci powiedzieć. Jestem seryjnym mordercą. Zabijam siekierą.
– Skoro już o tym wspomniałeś... rzeczywiście sprawiasz takie wrażenie – żartuję.
Wachluje zdjęciem, trzymając je za róg.
– Odprowadzę cię.
Odprowadzi mnie? Dlaczego? Czyżbym nie potrafiła przejść kawałka w linii prostej o własnych siłach? Gniew wzbiera we mnie z każdym krokiem. Jestem wściekła na siebie. Za swoje tchórzostwo. I wściekła na Joego za oportunizm. Tyle że tak naprawdę wcale nie jest oportunistą. Nie wykorzystał mnie. Spodobaliśmy się sobie i spędziliśmy razem noc bez zobowiązań. Pippa ma rację. Po co liczyć na coś więcej?
– Nie musisz. Z tej odległości już widzę Pippę. – Wskazuję na grupkę dziewczyn stojących przy promenadzie. Śmieją się z czegoś, pocierając ramiona, żeby zwalczyć poranny chłód.
– No to spoko – odpowiada.
No to spoko? Wcale nie! Zatrzymaj mnie, do cholery.
– Okej, to cześć. – Odwracam się szybko, żeby nie dostrzegł łez w moich oczach.
– Cześć – odpowiada, kiedy zmierzam w stronę chodnika.
Pierwsza łza toczy się po mojej szyi, a potem znika w zagłębieniu między nabrzmiałymi piersiami. Kolejna podąża tuż za nią. Chcę się odwrócić. Pobiec do niego. Skłamać, że nie mam nic przeciwko jego wycieczce po Europie, niech się dobrze bawi, ale niech wróci za cztery miesiące. Dociera do mnie, że to nie jest kwestia dumy. Przed przyznaniem się do własnych uczuć powstrzymuje mnie strach przed odrzuceniem. Myśl o złamanym sercu. Kiedy odchodzę w stronę swojego życia, jakaś część mnie wciąż wierzy, że mogłoby się nam udać. Że może podejmie próbę i zdoła mnie odnaleźć. Trzymam się tej nadziei jak liny ratunkowej.
– Everlynne! – słyszę za plecami jego głos. Odwracam się tak szybko, że coś mi strzela w szyi. Nie stoi tam, gdzie go zostawiłam. Teraz dzieli nas niecałe pięć metrów. Podążył za mną. Szybko ocieram twarz. – To głupie! – krzyczy i śmieje się z niedowierzaniem, rozkładając ramiona. – Nie chcę się z tobą żegnać. Nie musimy tego robić.
– Ale przecież ty tu zostajesz. – Wiatr niesie mój głos jak wstążkę. Mam wrażenie, że serce chce wyrwać się z mojej piersi i rzucić w jego ramiona.
– A ty wyjeżdżasz – odpowiada miękko, jakby chciał powiedzieć: „To niczyja wina. Mamy po prostu najgorszego pecha na świecie”.
– Nie chcę wyjeżdżać – przyznaję.
– A ja w sumie nie chcę tu zostać. – Pochyla głowę, ukrywając uczucia czające się w jego oczach. Szkoda, że nie mogę zrobić mu teraz zdjęcia, gdy stoi na plaży, taki piękny, autentyczny i cały mój. Jak zwiędnięty kwiat.
– Może dam ci mój numer? – proponuję.
Zadziera głowę i uśmiecha się od ucha do ucha.
– Zadzwonię do ciebie.
– Hej, Joe?
– Tak, Ever?
– Jaki jest twój ulubiony angielski wynalazek? Tylko nie chcę słyszeć Emilia Clarke.
Wybucha śmiechem. Będę tęsknić za tym dźwiękiem.
– Światowa rozległa sieć komputerowa, znana również jako internet. Tim Berners-Lee to prawdziwy geniusz. A twój ulubiony angielski wynalazek?
– Batonik czekoladowy – odpowiadam bez wahania.
Jednocześnie rzucamy się sobie w ramiona. Jego usta odnajdują moje i całujemy się bez ustanku. Mam ochotę zapuścić w tym miejscu korzenie. Zmienić się w drzewo, całując się z tym chłopakiem, i nigdy się stąd nie ruszać.
Joe się odsuwa. Bierze ode mnie telefon i wpisuje swój numer jako „Joe Chłopak”. Wybucham śmiechem i płaczem jednocześnie. Nawet nie znam jego nazwiska. Już chcę o nie zapytać, ale Joe nerwowo poklepuje się po kieszeniach i warczy:
– Cholera. Zostawiłem telefon w hostelu. – Otwiera plecak, wyciąga notes i wyrywa zapisaną kartkę. To najbardziej romantyczna rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. – Daj mi swój numer. Wpiszę go do telefonu, gdy tylko wrócę. Może nawet wytatuuję go sobie na ręce. Jaki jest twój ulubiony krój pisma? Tylko nie mów Times New Roman. To jak biały chleb tostowy wśród pieczywa. Wtedy będziemy musieli zerwać.
– Cambria – uspokajam go.
– Dobry wybór. Moja dziewczyna ma gust.
Zapisuję mój numer, a potem sprawdzam go raz, drugi, żeby się upewnić. Ale to bez znaczenia. Zadzwonię do niego, gdy tylko wrócę do domu. Pewnie nawet napiszę do niego zaraz po wylądowaniu, żeby dać znać, że dotarłam bezpiecznie. W końcu to mój chłopak.
Nie mogę w to uwierzyć. Wracam do domu, mając chłopaka. Moja mama padnie, jak się o tym dowie. A Renn będzie się ze mnie nabijać w nieskończoność.
Joe wciska kartkę z moim numerem do przedniej kieszeni, łapie mnie za sukienkę i przyciąga do siebie.
– Cholera, będę za tobą tęsknić – szepcze w moje usta i znowu zamyka je w pocałunku.
– A ja będę chodzić po ścianach w oczekiwaniu, aż skończysz tę swoją podróż po Europie.
– Odwiedzę cię, gdy tylko wrócę – zapewnia. Całuje mnie w nos, czoło i żuchwę. – A do tego czasu mów o mnie dobrze przy swoich rodzicach. Niech do mnie przywykną. Chłopak, który pali, rzucił studia i nie ma żadnych perspektyw na pracę, nie jest spełnieniem rodzicielskich marzeń.
– Rzuciłeś studia?
– Nigdy ich nie zacząłem. Ale tak brzmi lepiej, nie? Jakbym chociaż dostał szansę.
Znowu parskam śmiechem. Nasz kolejny pocałunek przerywa znajomy krzyk.
– Tu jesteś! A już myślałam, że cię zamordował! – Głos Pippy jest coraz bliżej. Odklejam się od Joego. Moja przyjaciółka przemierza plażę boso, zatapiając się w piasku przy każdym kroku. – Jak niby miałabym to wyjaśnić twoim rodzicom? I wtedy to oni zabiliby mnie.
Joe otacza mnie ramieniem. Pippa zamiera i nam się przygląda. Jej gniew wypiera usatysfakcjonowany uśmiech.
– Już widzę, co tu się dzieje, rozrabiaki.
– Nic się nie dzieje – zaprzeczam nieśmiało.
– Skoro tak mówicie. Dobra, kończcie, gołąbeczki. Niedługo wylatujemy.
– Pięć minut – targuje się Joe.
– A ty to w ogóle kto? – Pippa unosi brew. – Nie mieliśmy okazji się sobie przedstawić.
– Joe. – Wskazuję na niego jak prezenterka telewizyjna zachwalająca produkt. – Mój chłopak.
– Twój chłopak – powtarza Pippa jak echo, szczerząc się szeroko.
– Tak. – Joe przytula mnie do swojego boku. – Dbaj o nią do mojego powrotu, Mainstream.
– Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Da sobie radę sama. Ale będę mieć na nią oko, pajacu. Macie dwadzieścia minut. – Celuje we mnie palcem. – I jako że jestem taką wspaniałą, wyrozumiałą przyjaciółką, której kiedyś oddasz nerkę, jeśli będę jej potrzebować, a także dlatego, że wykorzystałaś tej nocy prezerwatywę i warto to uczcić, wrócę teraz do naszego hotelu, spakuję nasze rzeczy i nas wymelduję. Spotkamy się niedługo.
– Jesteś najlepsza, Pip.
– Wiem. – Odrzuca włosy na plecy. – Ale miło to słyszeć.
Joe i ja spędzamy dwadzieścia minut na całowaniu i tuleniu się. Obiecujemy sobie rozmowy telefoniczne, esemesy i gwiazdki z nieba.
Pippa wraca po mnie, ale udaje mi się wytargować jeszcze kilka minut – w końcu moja nerka jest warta kilku dodatkowych chwil z Joem. Przecież to nasze pożegnanie.
Kiedy pakujemy się do taksówki, która ma nas zawieźć na lotnisko, rozpamiętuję w zachwycie ostatnią dobę.
To zbyt piękne, by było prawdziwe.
A Pippa się myliła. Joe i ja nie zużyliśmy dzisiaj prezerwatywy.
Zużyliśmy dwie.
TRZY
Sześć lat później
Loki zniknął.
Szukałam go wszędzie i chyba w końcu czas się pogodzić z tym, że przepadł. Sprawdzałam w moim pokoju, w pokoju Nory, pod łóżkami, w szafach, szafkach i za kanapą.
Staram się nie rozklejać, chociaż wyczuwam nadchodzącą katastrofę. Wmawiam sobie, że podstarzały siedmiokilogramowy kot nie może schować się w wielu miejscach. Szczególnie w niewielkim trzypokojowym mieszkaniu.