Bad Cruz - L.J. Shen - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Bad Cruz ebook i audiobook

L.J. Shen

4,5

229 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia, przy której padniesz z zachwytu… albo przynajmniej pękniesz się ze śmiechu.

Mogłabym powiedzieć, że Cruz Costello to mój arcywróg.
Ale w tym celu musielibyśmy uznać swoje istnienie, a ignorujemy siebie nawzajem od ponad dziesięciu lat.

On jest ulubieńcem całego miasta. Szanowanym futbolistą, który został lekarzem.
Ja jestem tylko dziewczyną, która zaszła w ciążę w wieku szesnastu lat i teraz pracuje w knajpie.

W Fairhope traktują go jak członka elity.
Ja mogę liznąć sławy tylko dzięki złośliwym plotkom krążącym na mój temat.

On jest przy kasie.
A ja… mogę co najwyżej stanąć za kasą.

Kiedy jego brat zaręcza się z moją siostrą, rodzice Cruza zapraszają obie rodziny na przedślubny rejs.
Niestety ja i Cruz trafiamy na inny statek.
Czeka mnie dziesięć okropnych, męczących dni w towarzystwie człowieka, którego nie mogę znieść (co oczywiście jest moją winą).
Jednak wraz z ilością wypitego alkoholu wychodzą na jaw tajemnice i zaczynam się zastanawiać: Czy mogę raz jeszcze podjąć ryzyko w miłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 22 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
4,5 (1840 ocen)
1216
415
157
45
7
Sortuj według:
jpkkn

Nie oderwiesz się od lektury

Shen co tu dużo pisać. Klasa sama w sobie. ubóstwiam 🥰
70
ahornowska

Nie oderwiesz się od lektury

L.J.Shen jak zwykle nie zawodzi :) Według mnie książka cudowna, ze świetną fabułą i dobra historią - inną niż wszystkie. Rozumiem kilka komentarzy znużonych brakiem stanowczości i niezdecydowaniem głównej bohaterki, ale w moim odczuciu właśnie w taki sposób autorka próbowała zwrócić uwagę na jej brak zaufania związany z przeszłością i tym jak jest traktowana przez otoczenie. Pochłonęłam w jeden wieczór, kosztem snu ale było warto :)
60
Enigmaticall

Całkiem niezła

litości... brak stanowczości głównej bohaterki był tak irytujący, że trzy razy chciałam odłożyć książkę
52
olenkaj

Całkiem niezła

dziwna ta główna bohaterka, chce i nie chce jednoczesnie....
41
Monikalimonka

Dobrze spędzony czas

Pierwsze wrażenie 🤔🤔🤔 Było to coś nowego od tej autorki ,chodź  nie jest to książka wysokich lotów oraz  wyszukanej treści , to coś mnie w niej pociągało, coś mnie w niej interesowało  ale i drażniło. Nie przypadło do mojego czytelniczego gustu  osadzenie bohaterki Nessy w roli "tandeciary" i popychadła. Wiem taki był zamysł autorki, ale tłumacząć się z mojego wpisu mówię , że poprostu lubię  w postaciach silne  kobiety. Nessa od początku była przedstawiona niekorzystnie i trudno było mi się przestawić w dalszej części utworu na nowy obraz bohaterki. Cruz no cóż 🤔ulubieniec tłumów ,nie jest bad boyem lecz szanowanym lekarzem ,księciem miasteczka. Relacja między nimi od początku książki nie jest jasna. Jakaś wrogość i niedopowiedzenie z czasów  młodości podkreśla ich antypatię i szorstką relację. Niestety oni  sami zbudowalii swoje nieprawdziwe oblicza wobec społeczności, nie wyprowadzając nikogo z błędu . Przyzwyczajeni do swoich "masek" nie potrafią zmieniać swoich zachowań....
30

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Bad Cruz
Co­py­ri­ght © 2021 by L.J. Shen Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Syl­wia Choj­nacka 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: EWA CHA­RI­TO­NOW
Ko­rekta: DO­MI­NIKA ŁA­DYCKA, IRENA PIE­CHA / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: MAG­DA­LENA ZA­WADZKA
Zdję­cie na okładce: PKpix / iStock
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67510-86-8
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.plfa­ce­book.com/wy­daw­nic­two­lunain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­luna
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Kiedy ko­bieta zba­cza z pro­stej drogi,męż­czy­zna idzie pro­sto... za nią.

– Mae West

Praw­dziwa mi­łość to śpie­wa­nie ka­ra­okeUn­der Pres­sure i po­zwo­le­nie, by ta druga osobawy­ko­nała część Fred­diego Mer­cury’ego.

– Mindy Ka­ling

Dla praw­dzi­wej pani Tur­ner.

Mo­żesz być Fred­diem Mer­cu­rym, kiedy tylko ze­chcesz.

Pro­log

Ten­nes­see

Na po­czątku warto wspo­mnieć, że ja, Ten­nes­see Li­ly­beth Tur­ner, nie pró­bo­wa­łam ni­kogo za­bić.

Nie twier­dzę, że ni­gdy nie roz­wa­ża­łam mor­der­stwa, i nie będę ściem­niać, że roz­pa­cza­ła­bym po tra­gicz­nej przed­wcze­snej śmierci nie­któ­rych lu­dzi (do­bra, więk­szo­ści lu­dzi) z tego mia­sta.

Ale ode­bra­nie ko­muś ży­cia?

Nie.

Je­stem na sto pro­cent pewna, że nie by­ła­bym w sta­nie tego zro­bić.

Psy­chicz­nie nie da­ła­bym rady.

Za to fi­zycz­nie... To­tal­nie mo­gła­bym uka­tru­pić tę małpę, gdyby tylko głowa mi na to po­zwo­liła. Mam cał­kiem do­brą kon­dy­cję, bo w pracy przez cały dzień je­stem na cho­dzie i no­szę dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowe tace pełne tłu­stego je­dze­nia.

Nie­stety, pod wzglę­dem emo­cjo­nal­nym po pro­stu nie by­ła­bym w sta­nie żyć ze sobą, gdyby czy­jeś serce prze­stało bić z mo­jego po­wodu.

Po­zo­staje też kwe­stia od­siadki w wię­zie­niu i ta per­spek­tywa rów­nież mnie nie po­ciąga. Nie cho­dzi o to, że ze mnie ja­kaś roz­pusz­czona księż­niczka. Je­stem zwy­czaj­nie wy­bredna i ni­gdy nie mia­łam współ­lo­ka­torki. I wo­la­ła­bym w tej chwili tego nie zmie­niać.

Po­nadto, jak na pra­wie trzy­dzie­ści lat ży­cia, na­grze­szy­łam już wy­star­cza­jąco. Za­bi­cie ko­goś te­raz by­łoby – wy­bacz­cie dwu­znacz­ność – do­bi­ja­jące. Jak­bym zwa­lała na miesz­kań­ców winę za całe zło Fa­ir­hope, po­ło­żo­nego w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej.

Nie­ogar­nięta Nessy znów w na­tar­ciu. Ma nie­ślubne dziecko, ten­den­cję do wa­le­nia pię­ścią w gar­dło i do spon­ta­nicz­nych mor­derstw. (In­cy­dent z cio­sem w gar­dło wy­ja­śnię z cza­sem. W tej hi­sto­rii naj­waż­niej­szy jest kon­tekst).

Skoro już usta­li­li­śmy, że bez wąt­pie­nia, na pewno, na sto pro­cent, ni­kogo nie spró­buję za­bić, mu­szę oznaj­mić jedno:

Ga­briella Hol­land za­słu­guje na śmierć.

Je­den

Ten­nes­see

Istniała dzie­więć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­pro­cen­towa szansa, że w to sło­neczne zwy­czajne po­po­łu­dnie jed­nak ko­goś za­biję.

Na­sto­la­tek w żół­tej blu­zie z wi­ze­run­kiem emo­ti­konki, z ko­lo­ro­wym apa­ra­tem na zę­bach i zbla­zo­waną miną ce­lowo upu­ścił wi­de­lec pod sto­lik, który zaj­mo­wał.

– Ups – par­sk­nął szy­der­czo. – Ale ze mnie nie­zdara. Pod­nie­siesz to czy jak?

Bły­snął uśmie­chem peł­nym me­talu i resz­tek po go­frach. Jego trzej kum­ple za­re­cho­tali w tle, sztur­cha­jąc się łok­ciami.

Pa­trzy­łam na niego z bez­na­miętną miną, za­sta­na­wia­jąc się, czy le­piej bę­dzie go otruć, czy udu­sić. Udu­sić, po­sta­no­wi­łam. Może to tchó­rzow­ska me­toda, ale przy­naj­mniej nie zła­mię so­bie pa­znok­cia.

Uwiel­bia­łam moje szpi­cza­ste że­lowe pa­znok­cie w stylu Cardi B.

Na­to­miast jego szyi nie było mi szkoda.

– Bo­zia rą­czek nie dała?

Strze­li­łam mu przy twa­rzy ba­lo­nem z ró­żo­wej gumy i za­wa­chlo­wa­łam sztucz­nymi rzę­sami, z wprawą od­gry­wa­jąc rolę przy­pi­saną mi przez to mia­sto: pu­stej blond dziuni bez wy­kształ­ce­nia, która już do końca ży­cia bę­dzie ser­wo­wać bur­gery.

– Dała. I chęt­nie za­pre­zen­tuję, do czego są zdolne.

Jego zio­male za­wyli; któ­ryś z nich na­wet za­krztu­sił się śmie­chem i za­czął kla­skać. Ewi­dent­nie świet­nie się ba­wili w trak­cie tego przed­sta­wie­nia. Czu­łam, że mój szef Jerry szty­le­tuje mnie wzro­kiem z dru­giego końca baru, za­cie­kle wy­cie­ra­jąc blat ścierką, która mu­siała mieć mniej wię­cej tyle lat co ja.

Jego wzrok z pew­no­ścią mó­wił: „Na­wet nie pró­buj z pre­me­dy­ta­cją splu­nąć gumą do ich na­po­jów”. (Tim Trapp się do­igrał. Za­su­ge­ro­wał, że po­win­nam zo­stać strip­ti­zerką, żeby mój syn miał szansę na stu­dia). Nie­stety, nie było nas stać na po­moc prawną w przy­padku po­zwu ani nie mo­gli­śmy stra­cić klien­tów.

Jerry był wła­ści­cie­lem baru Jerry & Sy­no­wie. Je­dyny pro­blem w tej na­zwie był taki, że bra­ko­wało tu sy­nów.

Oczy­wi­ście, oni ist­nieli.

Żyli i mieli się świet­nie. Byli po pro­stu le­niwi i trwo­nili pie­nią­dze, na które na­wet nie za­słu­gi­wali, na ko­biety, ha­zard, al­ko­hol i pi­ra­midy fi­nan­sowe. Do­kład­nie w ta­kiej ko­lej­no­ści.

Wie­dzia­łam o tym, po­nie­waż mieli pra­co­wać w tym ba­rze, a przez więk­szość czasu za­su­wa­łam tu sama.

– Ja­kiś pro­blem, Tur­ner? – za­py­tał Jerry, żu­jąc ta­bakę. Od na­łogu jego zęby przy­brały dzi­waczny od­cień... Uryny? Rzu­cił mi wy­mowne spoj­rze­nie.

Niech go szlag.

Będę mu­siała ugryźć się w ję­zyk i po pro­stu to zro­bić.

Nie zno­szę na­pa­lo­nych na­sto­lat­ków, któ­rzy przy­cho­dzą do baru spraw­dzić, co mam pod su­kienką.

Kel­nerki Jerry’ego (a ra­czej wy­łącz­nie ja, bo by­łam tu je­dyną pra­cow­nicą) mu­siały no­sić ładne, skąpe kiecki, po­nie­waż on twier­dził, że dzięki temu do­stają (znowu tylko ja) więk­sze na­piwki. Wcale tak nie było. Nie­stety, no­sze­nie stroju – w biało-ró­żowe pa­ski i ul­tra­krót­kiego – nie pod­le­gało dys­ku­sji.

Jako że by­łam do­syć wy­soka, jak na ko­bietę, przy po­chy­la­niu się wi­dać mi było po­łowę tyłka. Mo­gła­bym wpraw­dzie przy­ku­cać, ale ist­niało ry­zyko, że wów­czas po­każę coś jesz­cze bar­dziej nie­sto­sow­nego niż po­śladki.

– No więc? – Chło­pak w żół­tej blu­zie znów ude­rzył pię­ścią w stół. Sztućce i ta­le­rze z go­rą­cymi pu­szy­stymi go­frami pod­sko­czyły na cen­ty­metr w po­wie­trze. – Mam po­wtó­rzyć? Wszy­scy wiemy, dla­czego no­sisz tę kieckę. I wcale nie dla­tego, że lu­bisz mieć prze­wiew.

Jerry & Sy­no­wie to ma­ło­mia­stecz­kowa knajpa, jaką wi­duje się na fil­mach, a czło­wiek za­wsze wtedy my­śli: „Nie, coś ta­kiego nie może ist­nieć na­prawdę”.

Li­no­leum w czarno-białą kratę, które dni świet­no­ści miało już za sobą, być może po­cho­dziło z osiem­na­stego wieku. Znisz­czone wi­ny­lowe sie­dzi­ska. Szafa gra­jąca, która od czasu do czasu włą­czała się sama z sie­bie i pusz­czała ka­wa­łek All Sum­mer Long Kid Rock.

I rze­koma chluba wła­ści­ciela – ściana ze zdję­ciami przed­sta­wia­ją­cymi Jerry’ego obej­mu­ją­cego ce­le­bry­tów, któ­rzy za­trzy­mali się w na­szej mie­ści­nie (byli to do­słow­nie dwaj za­wo­dowi bejs­bo­li­ści, któ­rzy zgu­bili się w dro­dze do Win­ston-Sa­lem, oraz re­zer­wowa tan­cerka Ma­donny; ona aku­rat zja­wiła się tu­taj ce­lowo, żeby po­że­gnać się z umie­ra­jącą bab­cią, i na zdję­ciu rze­czy­wi­ście wy­glą­dała jak ko­bieta, która do­piero co stra­ciła uko­chaną osobę).

Je­dze­nie było w naj­lep­szym ra­zie wąt­pli­wej ja­ko­ści, a w naj­gor­szym – nie­bez­pieczne dla zdro­wia. Za­le­żało to od tego, czy nasz ku­charz Co­ul­ter miał na tyle do­bry hu­mor, by przed ob­róbką umyć wa­rzywa i mięso (naj­le­piej od­dziel­nie). Był na­prawdę świet­nym go­ściem, ale wo­la­ła­bym zjeść po­tłu­czone szkło niż co­kol­wiek, co wy­szło spod jego ręki.

Mimo to knajpa za­wsze była wy­peł­niona po brzegi na­sto­lat­kami sior­bią­cymi szejki, ko­bie­tami, które przy­cho­dziły na­pić się cze­goś po za­ku­po­wym ma­ra­to­nie przy Main Street, i ro­dzi­nami wbi­ja­ją­cymi na wcze­sną ko­la­cję.

Wszel­kie braki w gu­ście i smaku lo­kal nad­ra­biał tym, że w ogóle ist­niał: był jed­nym z nie­wielu tego typu w oko­licy.

Fa­ir­hope to mia­steczko tak małe, że zna­le­zie­nie go kosz­tuje mnó­stwo wy­siłku i wy­maga uży­cia mi­kro­skopu oraz mapy – jak fiut two­jego naj­gor­szego eks. I w do­datku za­trzy­mało się w cza­sie lata temu.

Mie­ści się tu jedna szkoła, za­pew­nia­jąca edu­ka­cję od przed­szkola do ósmej klasy, je­den su­per­mar­ket, jedna sta­cja pa­liw i je­den ko­ściół. Wszy­scy znają tu wszyst­kich. Pro­wa­dzony przez pa­nią Un­der­wood gang pod­sta­rza­łych plot­ka­rek, które co­dzien­nie grają w bry­dża, ob­ra­bia dupę każ­demu.

I do­słow­nie wszy­scy tu wie­dzą, że je­stem ży­ciową nie­dojdą.

Czarną owcą tego mia­sta.

La­dacz­nicą, trzpiotką, pusz­czal­ską.

Fa­ir­hope nie jest ani spra­wie­dliwe, ani nie daje ni­komu na­dziei, wbrew na­zwie. I chyba na tym po­lega cała iro­nia.

Ką­tem oka za­uwa­ży­łam Cruza Co­stella sie­dzą­cego w bok­sie z dziew­czyną mie­siąca Ga­briellą Hol­land. Gabby (nie znosi, gdy lu­dzie na­zy­wają ją w ten spo­sób; dla­tego wła­śnie tak ro­bię, ale tylko w my­ślach) miała nogi aż do nieba, chude jak tyczki, cerę jak pup­cia nie­mow­lę­cia i naj­praw­do­po­dob­niej tyle samo, co ono, sza­rych ko­mó­rek.

Dzięki wo­do­spa­dowi czar­nych, się­ga­ją­cych do pasa wło­sów wy­glą­dała jak za­gi­niona sio­stra Kar­da­shia­nek (może po­winna mieć na imię Ka­briella?). I do­rów­ny­wała im cha­rak­te­rem. Miała wy­so­kie wy­ma­ga­nia co do dań i na wszystko krę­ciła no­sem.

Na przy­kład za­ma­wia­jąc po­trój­nego bur­gera z ba­na­nem i ma­słem orze­cho­wym (w stylu Elvisa) oraz do­dat­ko­wymi se­ro­wymi fryt­kami, ży­czyła so­bie zdro­wej, or­ga­nicz­nej we­ge­ta­riań­skiej wer­sji o ob­ni­żo­nej za­war­to­ści tłusz­czu, bez bułki, bez fry­tek, bez sosu, za to z do­dat­kową por­cją ru­koli.

Moim zda­niem żadna prze­rwa mię­dzy udami nie jest warta cho­mi­czej diety. Mimo to Co­ul­ter za­wsze speł­niał jej wy­ma­ga­nia, bo ję­czała jak na­wie­dzona, gdy do­sta­wała ta­lerz z choćby odro­binką tłusz­czu.

– Nie rób scen, Nessy. Weź pod­nieś mój wi­de­lec, to wszy­scy będą mieć spo­kój – syk­nął na­sto­la­tek, wy­ry­wa­jąc mnie z za­my­śle­nia.

Moje po­liczki za­pło­nęły.

Cruz sie­dział ple­cami do mnie, ale Ga­briella przy­glą­dała mi się z za­cie­ka­wie­niem, jak wszy­scy klienci cze­ka­jący na roz­wój sy­tu­acji. Po raz ko­lejny zer­k­nę­łam na Jerry’ego i wes­tchnę­łam. Zwol­nie­nie z pracy nie jest tego warte. Przy­klę­kłam, żeby pod­nieść wi­de­lec z pod­łogi.

Wtedy wy­da­rzyły się jed­no­cze­śnie dwie rze­czy.

Po­czu­łam, jak ta łajza szczy­pie mnie w po­śla­dek.

I zo­ba­czy­łam za sobą błysk fle­sza w te­le­fo­nie, gdy ktoś zro­bił zdję­cie.

Od­wró­ci­łam się i zdzie­li­łam ma­ło­lata po ła­pie. Oczy za­pie­kły mnie tak, jak­bym wpa­dła do ba­senu peł­nego chloru.

– Po­wa­liło cię? – wrza­snę­łam.

Dzie­ciak spoj­rzał mi pro­sto w twarz, żu­jąc słomkę od szejka ze zło­śli­wym uśmie­chem.

– Sły­sza­łem o to­bie różne rze­czy, Nie­ogar­nięta Nessy. Lu­bisz spo­ty­kać się z chło­pa­kami pod try­bu­nami, co? Mogę za­brać cię w tamto miej­sce, je­śli chcesz po­wspo­mi­nać.

Czu­łam, że za­raz stracę cier­pli­wość, pracę, wol­ność i na­prawdę za­biję tego gnojka, ale zo­sta­łam ura­to­wana. Przez osobę, po któ­rej wcale bym się tego nie spo­dzie­wała.

– Kel­nerka? Juhu, mogę pro­sić o po­moc? – Ga­briella po­ma­chała w po­wie­trzu i z gra­cją od­gar­nęła na plecy lśniące włosy.

Dźgnę­łam pal­cem po­wie­trze przed no­sem dzie­ciaka.

– Mam na­dzieję, że za­dła­wisz się słomką.

– Mam na­dzieję, że ty za­dła­wisz się moją.

– Po­dej­rze­wam, że roz­mia­rem są po­dobne.

– Tur­ner! – wark­nął Jerry, na­gle po­sta­no­wiw­szy się wtrą­cić.

– Do­bra, już do­bra – wy­mam­ro­ta­łam.

Po­cie­szała mnie myśl, że z taką twa­rzą i tek­stami na pod­ryw chło­pak w żół­tej blu­zie zo­sta­nie pra­wicz­kiem do trzy­dziestki.

Nie­stety, nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na utratę tej pracy, bo mu­sia­łam utrzy­my­wać Be­ara. Zna­le­zie­nie pracy w Fa­ir­hope to nie lada wy­czyn, szcze­gól­nie z moją kiep­ską re­pu­ta­cją. W du­chu jed­nak mia­łam na­dzieję, że uda mi się odło­żyć wy­star­cza­jąco pie­nię­dzy na stu­dio­wa­nie ja­kie­goś in­te­re­su­ją­cego mnie kie­runku i zna­le­zie­nie in­nej pracy.

Cięż­kim kro­kiem ru­szy­łam do sto­lika Ga­brielli i Cruza. By­łam tak wście­kła, że na­wet nie czu­łam zde­ner­wo­wa­nia, jak za­zwy­czaj w obec­no­ści zło­tego chłopca tego mia­steczka.

Cruz Co­stello był i za­wsze bę­dzie ulu­bień­cem Fa­ir­hope.

Kie­dyś w pod­sta­wówce na­pi­sał do pre­zy­denta list tak elo­kwentny, pe­łen na­dziei i po­ru­sza­jący, że wraz z ro­dziną za­pro­szono go na ce­re­mo­nię z oka­zji Święta Dzięk­czy­nie­nia or­ga­ni­zo­waną w Bia­łym Domu.

W li­ceum Cruz grał w dru­ży­nie fut­bo­lo­wej na po­zy­cji roz­gry­wa­ją­cego i po­pro­wa­dził Fa­ir­hope High do fi­na­łów sta­no­wych. To był je­dyny raz w hi­sto­rii ca­łej szkoły, gdy za­szli­śmy tak da­leko.

Jako je­dyny ab­sol­went Fa­ir­hope do­stał się na uczel­nię z Ligi Blusz­czo­wej.

Wielka na­dzieja Fa­ir­hope. (Tak, ma­sło ma­ślane. Prze­ży­je­cie).

W pewną nie­zwy­kle bu­rzową Wi­gi­lię Bo­żego Na­ro­dze­nia po­mógł ode­brać po­ród Diany Hud­gens na pace jej fur­go­netki, na pa­miątkę czego zro­biono mu zdję­cie do lo­kal­nej ga­zety, jak trzyma w ra­mio­nach pła­czące dziecko i uśmie­cha się, a krew spływa po jego mu­sku­lar­nych przed­ra­mio­nach.

Na do­miar złego po stu­diach Cruz po­szedł w ślady ojca, który od­szedł na eme­ry­turę, i zo­stał uko­cha­nym le­ka­rzem ro­dzin­nym ca­łego mia­sta.

Z po­wyż­szego opisu można wy­wnio­sko­wać, że był bar­dziej święty niż sam Je­zus, bar­dziej cno­tliwy niż Matka Te­resa i być może – co draż­niło mnie naj­bar­dziej – sek­sow­niej­szy niż Ryan Go­sling.

W fil­mie Drive.

Był wy­soki, smu­kły, ce­cho­wał go wy­lu­zo­wany krok i tak piękne ko­ści po­licz­kowe, że po­winno być to nie­zgodne z pra­wem.

Miał rów­nież wąsy i chyba nie był świa­domy tego, że dzięki nim wy­da­wał się jesz­cze bar­dziej po­cią­ga­jący. Nie było w tym mie­ście chyba żad­nej ko­biety, która nie chcia­łaby zo­ba­czyć swo­ich so­ków na tym wą­sie.

Na­wet jego strój, skła­da­jący się ze spodni khaki, bia­łych skar­pe­tek i ko­szulki polo, który ko­ja­rzył się ze sta­rym, nie­do­wi­dzą­cym księ­go­wym, nie mógł mu ode­brać sek­sa­pilu.

Na szczę­ście – uży­wam tego słowa z przy­mru­że­niem oka, po­nie­waż w moim ży­ciu nie ma za grosz szczę­ścia – by­łam tak onie­śmie­lona ist­nie­niem tego czło­wieka, że jego czar prak­tycz­nie na mnie nie dzia­łał.

Za­trzy­ma­łam się przy ich sto­liku i wspar­łam bio­drem o znisz­czony blat. Żu­łam gumę wy­jąt­kowo gło­śno, żeby ukryć wy­wo­łaną stre­sem czkawkę po do­tknię­ciu tam­tego dzie­ciaka. Za każ­dym ra­zem, gdy na­cho­dziła mnie ochota, by się bro­nić, przy­po­mi­na­łam so­bie, że moje szanse na pracę w tym mie­ście są mniej­sze niż ta­lia Gabby. Wy­cho­wa­nie trzy­na­sto­latka nie jest ta­nie, a ja nie mia­łam moż­li­wo­ści prze­pro­wadzki do ro­dzi­ców. Nie do­ga­dy­wa­łam się ze swoją matką.

– Dzień do­bry. W czym mogę po­móc eli­cie Fa­ir­hope?

Ga­briella zmarsz­czyła z od­razą ma­leńki no­sek. Miała na so­bie ob­ci­słe dżinsy, drogi biały szal z kasz­miru i sub­telną bi­żu­te­rię, która nada­wała jej dziew­częcy, na­tu­ralny wy­gląd (ko­ja­rzyła mi się z Fran­cuzką).

– Jak się masz, Nessy? – za­py­tała, le­d­wie uchy­la­jąc usta.

– Cóż, Ga­briello, każ­dego ranka bu­dzę się po złej stro­nie ka­pi­ta­li­zmu, mój sa­mo­chód w każ­dej chwili może wy­zio­nąć du­cha, a wraz z wie­kiem z mo­imi ple­cami jest co­raz go­rzej. Ogól­nie cał­kiem nie­źle, dzięki, że py­tasz. A ty?

– Wła­śnie pod­pi­sa­łam kon­trakt z firmą ko­sme­tyczną, dzięki któ­rej mój blog sta­nie się jesz­cze po­pu­lar­niej­szy, więc mam się wy­śmie­ni­cie.

– To cu­dow­nie! – rzu­ci­łam słod­kim gło­sem, z ca­łych sił pró­bu­jąc igno­ro­wać Cruza.

Ga­briella zaj­mo­wała się wsta­wia­niem zdjęć i fil­mi­ków na In­sta­gram. Te­sto­wała nowe pro­dukty, aby czło­wiek uwie­rzył, że po ku­pie­niu ich bę­dzie wy­glą­dać jak ona.

Prze­su­nęła po stole ta­lerz z taką od­razą, jakby znaj­do­wał się na nim mar­twy szczur.

– Po­słu­chaj, nie chcę być wy­bredna, ale mój bur­ger z in­dyka chyba nie jest... No wiesz...

– Wy­sma­żony? – za­py­ta­łam, uno­sząc brew. Albo w ogóle nie jest z in­dyka.

– Or­ga­niczny – wy­szep­tała, wier­cąc się na krze­śle.

Kurde, ale z niej Sher­lock.

Czy jej się wy­daje, że to eks­klu­zywna re­stau­ra­cja? Po­winna się cie­szyć, że sa­łata jest umyta, a bułka w miarę świeża.

– To bar­dzo moż­liwe – zgo­dzi­łam się.

Ścią­gnęła brwi.

– Ale ja pro­si­łam o or­ga­niczne mięso.

– A ja pro­si­łam o wy­graną na lo­te­rii i randkę z Be­ni­ciem del Toro. Wy­gląda na to, że obie mamy dzi­siaj pe­cha, ko­chana. – Znowu strze­li­łam ba­lo­nową gumą.

Cruz mil­czał, jak za­wsze w mo­jej obec­no­ści. Za­po­mnia­łam wspo­mnieć – Ga­briella Hol­land to naj­lep­sza przy­ja­ciółka mo­jej młod­szej sio­stry Tri­nity. A moja młod­sza sio­stra jest za­rę­czona z Wy­at­tem, star­szym bra­tem Cruza.

Brzmi jak hi­sto­ria z pro­gramu Jerry’ego Sprin­gera? Też mi się tak wy­daje.

Co ozna­cza, że teo­re­tycz­nie po­win­nam być miła dla tych za­ro­zu­mia­łych pa­ja­ców. I mimo że Cruz ro­bił wszystko, żeby nie zwra­cać na mnie uwagi, ko­niecz­nie chcia­łam dać mu do zro­zu­mie­nia, że ja o nim my­ślę.

– Na­prawdę są­dzisz, że za ta­kie bez­czelne na­sta­wie­nie do­sta­niesz na­pi­wek? – za­py­tała Ga­briella z nie­do­wie­rza­niem, krzy­żu­jąc ra­miona na piersi. Jak na fakt, że przy­jaź­niła się z moją sio­strą, trak­to­wała mnie wy­jąt­kowo podle. Jak koń­skie łajno przy­kle­jone do jej szpilki.

– Nie wy­daje mi się, że­bym była od­po­wie­dzialna za po­cho­dze­nie pro­duk­tów w knaj­pie z bur­ge­rami – od­par­łam.

– Może gdy­byś była mil­sza i bar­dziej su­mienna, twój biedny syn miałby w ży­ciu lep­sze moż­li­wo­ści.

Zga­dza się. Po­su­nęła się za da­leko. Miała tu­pet wspo­mnieć o Be­arze.

Kula gniewu prze­szyła mój żo­łą­dek.

– Cóż, gdy­byś ty była ład­niej­sza, może nie za­ję­ła­byś trze­ciego miej­sca w kon­kur­sie na Miss Ame­ryki. – Uśmiech­nę­łam się cu­kier­ko­wato.

Tak, naj­wy­raź­niej za­mie­rza­łam od­pła­cić jej pięk­nym za na­dobne.

Oczy Ga­brielli się za­szkliły, a jej pod­bró­dek za­drżał jak ga­la­retka.

– Chcę mó­wić z kie­row­ni­kiem! – za­wo­łała wpie­niona.

– Och, masz na my­śli szefa tego ku­li­nar­nego im­pe­rium? – za­py­ta­łam, od­wró­ciw­szy się z pre­me­dy­ta­cją, żeby wska­zać na Jerry’ego. – Kie­row­niku! Sto­lik nu­mer trzy chce z tobą roz­ma­wiać.

Jerry splu­nął ta­baką do naj­bliż­szego ko­sza na śmieci i ob­szedł kon­tuar. Wy­da­wał się za­nie­po­ko­jony.

Od­wró­ci­łam się w stronę szczę­śli­wej pary.

– Mogę po­móc w czymś jesz­cze? – Mój uśmiech był tak wielki i sztuczny jak cycki Ga­brielli. – Może po­dać olej in­fu­zo­wany białą tru­flą? Albo foie gras na przy­stawkę? – Ce­lowo wy­mó­wi­łam „s” na końcu fran­cu­skiego przy­smaku, aby utrzy­mać po­zory nie­wy­edu­ko­wa­nej dziuni.

Ta­kie za­cho­wa­nie w ni­czym mi nie po­ma­gało, ale mo­le­sto­wa­nie sek­su­alne przez dzie­ciaka w wieku mo­jego syna i po­ucza­nie przez przy­ja­ciółkę mo­jej młod­szej sio­stry prze­lały czarę go­ry­czy.

– Tak. Nie mogę uwie­rzyć, że Tri­nity...

Kry­tyczna uwaga Ga­brielli zo­stała prze­rwana, kiedy przy sto­liku nu­mer pięć, przy któ­rym sie­dział zbo­czuch, roz­legł się od­głos dła­wie­nia.

– O Boże!

– Jezu! Nie!

– On się dławi! Dławi się słomką!

Karma mu­siała chyba usły­szeć moje mo­dli­twy i po­sta­no­wiła in­ter­we­nio­wać, po­nie­waż chło­pak, który uszczyp­nął mnie w ty­łek, le­żał te­raz na pod­ło­dze i trzy­mał się za szyję. Oczy miał sze­roko otwarte i za­czer­wie­nione. Wierz­gał no­gami, pró­bu­jąc zła­pać od­dech.

W knaj­pie zro­biło się za­mie­sza­nie. Lu­dzie bie­gali w tę i we w tę, prze­wra­cali krze­sła, ko­biety wrzesz­czały. Ktoś za­dzwo­nił na po­go­to­wie, ktoś inny za­su­ge­ro­wał, by prze­wró­cić chło­paka na brzuch, a je­den z jego kum­pli na­gry­wał wszystko te­le­fo­nem. Oto ko­lejny do­wód na to, że nie na­leży ufać Po­ko­le­niu Z.

I wtedy do ak­cji wkro­czył on.

Dok­tor Cruz Co­stello pod­biegł do dzie­ciaka jak w zwol­nio­nym tem­pie. Jego pia­skowe blond włosy fa­lo­wały jak w czo­łówce Sło­necz­nego pa­trolu. Wy­ko­nał uścisk He­im­li­cha na moim oprawcy, dzięki czemu chło­pak wy­pluł rurkę.

Jak zwy­kle dok­tor ura­to­wał sy­tu­ację.

Na­gle szafa gra­jąca pu­ściła All Sum­mer Long Kid Rock. Jak na za­wo­ła­nie.

Tak na­prawdę wcale nie ży­czy­łam temu chło­pa­kowi śmierci.

By­cie szują nie jest grze­chem, który na­leży ka­rać śmier­cią. Jed­nak do­ło­wał i bo­lał mnie fakt, że wszy­scy w knaj­pie przy­mknęli oko na to, że zo­sta­łam sek­su­al­nie na­pa­sto­wana.

A Cruz Co­stello stał obok, taki wy­soki, umię­śniony i krzepki. Roz­pły­wał się od tych wszyst­kich kom­ple­men­tów, ja­kimi za­sy­py­wali go klienci.

– ...ura­to­wał chłopcu ży­cie! Jak my się od­wdzię­czymy? Jest pan praw­dzi­wym skar­bem tego mia­sta, dok­to­rze!

– ...kiedy mia­łeś trzy latka, po­wie­dzia­łam two­jej matce, że kie­dyś zo­sta­niesz kimś waż­nym, i po­patrz tylko. Znowu mia­łam ra­cję.

– Moja córka koń­czy nie­długo stu­dia i wraca do domu. Je­steś pe­wien tej Ga­brielli, zło­ciutki? Bo chęt­nie bym was za­po­znała.

Opar­łam się o kon­tuar, mru­żąc oczy.

Je­den z kum­pli na­sto­latka za­dzwo­nił do matki po­szko­do­wa­nego, żeby po niego przy­je­chała. Jerry pró­bo­wał wszyst­kich uspo­koić i ogło­sił, że każdy do­sta­nie lody na po­cie­sze­nie, a Gabby przy­spa­wała się do ręki swo­jego chło­paka i szep­tała mu coś do ucha, zna­ku­jąc w ten spo­sób swoje te­ry­to­rium.

Cruz pró­bo­wał za­pła­cić Jerry’emu, ale ten za­cie­kle po­krę­cił głową.

– Nie musi pan pła­cić, dok­to­rze.

Mia­łam inne zda­nie. Pie­nią­dze dok­tora mi się przy­da­dzą. Po­de­szłam do niego z wy­cią­gniętą ręką.

– To ja po­pro­szę o na­pi­wek.

Ga­brielli opa­dła szczęka.

Czu­łam, że za­raz po­wie coś nie­mi­łego. I fakt, że przy­jaźni się z moją sio­strą, a za nie­całe dwa mie­siące obie bę­dziemy druh­nami Tri­nity, nie miał naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Dziś utwier­dzi­łam się w prze­ko­na­niu, że je­stem w Fa­ir­hope wy­rzut­kiem i wszy­scy tu my­ślą, że mają prawo być dla mnie podli.

Na szczę­ście Cruz ją po­wstrzy­mał i po­kle­pał jej pła­ski ty­łek z le­ni­wym, krzy­wym uśmie­chem.

Do­brze wie­dział, że nie zno­szę, gdy od­grywa rolę zło­tego chłopca.

– Za­cze­kaj na mnie w au­cie, żabko.

– Ale Cru­uuz! – jęk­nęła na­dą­sana Gabby i tup­nęła nogą.

– Ja się tym zajmę – za­pew­nił ją.

– W po­rządku. Tylko nie bądź dla niej zbyt miły – prych­nęła. Zła­pała klu­czyki do sa­mo­chodu, które jej rzu­cił, i wy­szła z knajpy.

Cruz i ja sta­li­śmy na­prze­ciwko sie­bie jak dwoje kow­bo­jów tylko cze­ka­ją­cych na znak, by wy­cią­gnąć re­wol­wery.

– Na­wet mi nie po­dzię­ku­jesz?

Na dźwięk jego ak­sa­mit­nego głosu w mo­jej klatce pier­sio­wej roz­lało się nie­pro­szone cie­pło. Miał syl­wetkę jak Ju­stin Har­tley i aż chciało się po­czuć ją na so­bie.

– Za co? – za­py­ta­łam roz­ba­wiona. – Za to, że ży­jesz, że je­steś le­ka­rzem czy wiel­kim wrzo­dem na czte­rech li­te­rach?

– Za ura­to­wa­nie tego dzie­ciaka.

– Ten dzie­ciak uszczyp­nął mnie w ty­łek i zro­bił zdję­cie mo­ich maj­tek.

– Nie mia­łem o tym po­ję­cia – od­parł spo­koj­nie.

Uwie­rzy­łam mu, ale co z tego? By­łam tak wście­kła, że już nie my­śla­łam lo­gicz­nie.

– Daj na­pi­wek albo spa­daj – syk­nę­łam.

– Chcesz do­stać na­pi­wek? – za­py­tał gło­sem po­zba­wio­nym emo­cji, mru­żąc ciem­no­nie­bie­skie oczy. – A może le­piej dam ci do­brą radę? Na­ucz się ma­nier. Im szyb­ciej, tym le­piej.

– Przy­kro mi – mruk­nę­łam, przy­glą­da­jąc się swoim pa­znok­ciom. – Obec­nie nie przyj­muję za­płaty w po­staci wróżb z cia­ste­czek. Tylko go­tówką lub prze­le­wem na nu­mer te­le­fonu.

– Na­prawdę ocze­ku­jesz na­piwku po sprzeczce z Ga­briellą? – Wy­da­wał się za­nie­po­ko­jony moim sta­nem, zu­peł­nie jakby my­ślał: „Nie dość, że dziu­nia, to jesz­cze taka z ilo­ra­zem in­te­li­gen­cji na po­zio­mie ka­napki z ma­słem orze­cho­wym. I to bez dżemu”.

– Na­prawdę. Ona do­brze wie, że nie sprze­da­jemy tu­taj or­ga­nicz­nego mięsa. Albo ru­koli. Po co cią­gle pyta?

Je­śli za­raz mi od­po­wie, że klient ma za­wsze ra­cję, do­dam go do mo­jej nie­koń­czą­cej się li­sty lu­dzi, któ­rych po­win­nam za­mor­do­wać. Choć wła­ści­wie i tak znaj­do­wał się w pierw­szej dzie­siątce – za te wszyst­kie razy, gdy wi­dy­wa­li­śmy się na ro­dzin­nych spo­tka­niach, a on uda­wał, że nie ist­nieję.

– A dla­czego sama nie udzie­lisz jej ja­snej od­po­wie­dzi? – od­gryzł się.

Mo­gła­bym przy­siąc, że na chwilę – ma­leńką, do­słow­nie na uła­mek se­kundy – jego ma­ska grzecz­nego chłopca pę­kła i przez szcze­linę przedarła się iry­ta­cja.

– A może ty pil­nuj wła­snego nosa?

Za­uwa­ży­łam, że jego wzrok za­trzy­mał się na mo­ich ustach.

Wie­dzia­łam, że mam na twa­rzy pół kilo ta­pety i grubą war­stwę ró­żo­wej szminki. Ale Cruz ni­gdy nie po­wie­dział złego słowa na czyjś te­mat. Na­wet na mój.

Jego noz­drza za­fa­lo­wały, kiedy za­czerp­nął po­wie­trza, żeby się uspo­koić. Ski­nął głową.

– W po­rządku, Ten­nes­see. – To ko­lejna rzecz. Wszy­scy na­zy­wają mnie Nie­ogar­niętą Nessy. Tylko on używa mo­jego peł­nego imie­nia i za­wsze czuję się przy tym tak, jak gdyby mnie ka­rał. – Będę pil­no­wać wła­snego nosa. Może za­cznijmy od te­raz, co? Czy już za­re­zer­wo­wa­łaś bi­lety na nasz rejs?

No tak.

Ze względu na to, że moi ro­dzice płacą za ślub Tri­nity i Wy­atta, ro­dzice Cruza po­sta­no­wili za­pro­sić obie ro­dziny na przed­ślubny rejs. Że­by­śmy wszy­scy mo­gli się le­piej po­znać.

Co­stel­lo­wie czę­sto brali udział w ta­kich wy­ciecz­kach, więc wy­ko­rzy­stali uzbie­rane punkty, aby za­re­zer­wo­wać ka­jutę dla no­wo­żeń­ców, a także po­koje z po­dwój­nym łóż­kiem dla sie­bie i mo­ich ro­dzi­ców.

Mój syn Bear bła­gał, żeby spać w apar­ta­men­cie mo­ich ro­dzi­ców, któ­rzy będą mieć pry­watne ja­cuzzi i ba­rek ze sło­dy­czami. To jego pierw­sze wa­ka­cje w ży­ciu, więc się zgo­dzi­łam. To ozna­czało, że Cruz i ja mu­simy sami za­re­zer­wo­wać so­bie ka­juty. Ze względu jed­nak na to, że Cruz ma „praw­dziwą pracę”, a ja mnó­stwo wol­nego czasu (to słowa mo­jej matki, nie moje), zo­sta­łam od­de­le­go­wana do ich zna­le­zie­nia.

– Pra­cuję nad tym.

– Nie wie­dzia­łem, że za­re­zer­wo­wa­nie bi­le­tów kosz­tuje tyle wy­siłku.

Po­pra­wi­łam sztywną od la­kieru blond fry­zurę.

– Może dla cie­bie to pro­ste, ale ogra­ni­czo­nym umy­słowo lu­dziom pewne rze­czy zaj­mują wię­cej czasu. Gdzie w ogóle re­zer­wuje się te bi­lety? W tych... In­ter­ne­tach, tak? – Prze­krzy­wi­łam głowę. – To coś ta­kiego w kom­pu­te­rze? Z tymi ma­łymi li­ter­kami i fil­mi­kami o kot­kach?

Na jego mocno za­ry­so­wa­nej szczęce drgnął mię­sień.

Tylko raz.

Ale to wy­star­czyło, by wzbu­dzić we mnie nie­po­ha­mo­waną ucie­chę. Wszy­scy do­brze wie­dzą, że Cruza Co­stella nic nie jest w sta­nie wy­trą­cić z rów­no­wagi.

– Za­re­zer­wuj bi­lety, Ten­nes­see.

– Tak jest, pro­szę pana. Łóżko po­je­dyn­cze czy po­dwójne?

– Py­tasz, czy za­mie­rzam za­brać ze sobą Ga­briellę?

– Albo ja­ką­kol­wiek inną le­d­wie peł­no­let­nią ko­bietę.

Grubo prze­sa­dzi­łam, bo róż­nica wieku mię­dzy nimi nie była aż tak wielka.

Gabby to ró­wie­śnica Tri­nity, za­tem dwu­dzie­sto­pię­cio­latka. A moja sio­stra wy­cho­dziła za star­szego brata Cruza.

Cruz wło­żył rękę do przed­niej kie­szeni spodni khaki. W ca­su­alo­wym stroju było mu wy­jąt­kowo do twa­rzy.

– Po­sta­raj się ni­czego nie spie­przyć, kiedy bę­dziesz ku­po­wać te bi­lety, okej?

Moja ma­ska obo­jęt­no­ści spły­nęła i roz­pry­snęła się na pod­ło­dze. W mie­ście ucho­dzi­łam za osobę, która za­wsze wszystko psuje, ale we wła­snej opi­nii nie za­słu­gi­wa­łam na ten ty­tuł.

– Po­tra­fię za­re­zer­wo­wać dwa bi­lety na rejs.

– Uwie­rzę, gdy je zo­ba­czę.

– Wiesz – za­czę­łam, na­krę­ca­jąc na pa­lec włosy uło­żone we fry­zurę, która już dawno wy­szła z mody – nie je­steś na­wet w po­ło­wie tak miły, jak twier­dzą lu­dzie.

– Cały mój jad za­cho­wy­wa­łem dla cie­bie. – Uniósł da­szek bejs­bo­lówki ni­czym kow­boj ka­pe­lusz. – Ja­kieś słowa na od­chodne, Ten­nes­see? W sa­mo­cho­dzie czeka na mnie dziew­czyna.

Ra­cja.

Jego błysz­czące audi Q8 pa­so­wało do pięk­nej dziew­czyny. I pięk­nego ży­cia.

Od­po­wie­dzia­łam mu na py­ta­nie środ­ko­wym pal­cem, ko­rzy­sta­jąc z faktu, że wszy­scy wo­kół żywo ko­men­to­wali nie­do­szłą śmierć chło­paka, więc nikt tego nie za­uwa­żył.

Nie by­łam dumna z tej od­po­wie­dzi, ale gest spra­wił mi nie­małą sa­tys­fak­cję.

Tego wie­czoru by­łam bli­ska łez.

Pró­bo­wa­łam się nad sobą nie uża­lać, ale cza­sami by­wało to zbyt trudne.

Mój syn wy­ma­rzył so­bie nową grę, As­sas­sin’s Creed, ale nie mia­łam pie­nię­dzy. A naj­gor­sze było to, że na­wet o nią nie po­pro­sił.

Do­wie­dzia­łam się o tym od mo­jej matki, kiedy za­dzwo­ni­łam do niej, wra­ca­jąc z pracy swoją hondą odys­sey to­czącą się ulicą jak pi­jana stu­dentka po im­pre­zie.

Po­dobno mój syn za­pro­po­no­wał, że skosi jej traw­nik za pie­nią­dze, aby móc ku­pić tę grę.

– Ku­pi­ła­bym mu ją bez wa­ha­nia, ko­cha­nie, ale wiesz, ile w tych grach prze­mocy. Wy­daje mi się, że on w ogóle nie po­wi­nien w nią grać.

Na próżno tłu­ma­czy­łam, że za­ka­zy­wa­nie Be­arowi gra­nia w gry to sy­zy­fowa praca. Ta­kie były jego za­in­te­re­so­wa­nia i tak spę­dzał czas z ko­le­gami. Nic na to nie po­ra­dzę. Jed­no­cze­śnie czu­łam się przy­tła­cza­jąco kiep­ską matką. Ży­ciowa po­rażka. Na­wet nie było mnie stać, aby ku­pić sy­nowi grę.

Może Ga­briella miała ra­cję.

Może po­win­nam się za­mknąć, wmó­wić jej, że mięso jest or­ga­niczne, i znieść oka­zjo­nalne mo­le­sto­wa­nie w za­mian za wielki na­pi­wek.

Otwo­rzy­łam drzwi wy­naj­mo­wa­nego domu. Wnę­trze zo­stało po­ma­lo­wane na bla­do­nie­bie­sko. Pier­wot­nie było tu szpet­nie, ale dzięki temu wła­ści­ciel zszedł nieco z czyn­szu, a my z Be­arem od­ma­lo­wa­li­śmy ściany. W środku znaj­do­wały się tylko naj­po­trzeb­niej­sze me­ble, które do­sta­łam od przy­ja­ciół i ro­dziny.

Ale to był nasz dom i by­li­śmy z niego dumni.

Zdję­łam szpilki i rzu­ci­łam je na pod­łogę, a to­rebkę i kurtkę zo­sta­wi­łam na kre­den­sie. Pa­da­łam ze zmę­cze­nia. By­łam zmę­czona tym, że nie je­stem w sta­nie ku­pić sy­nowi wy­ma­rzo­nej rze­czy, prysz­cza­tymi ru­dymi na­sto­lat­kami, któ­rzy w pracy szczy­pią mnie w ty­łek, Ga­briellą, jej smu­kłymi no­gami i bez­tro­skim ży­ciem peł­nym lu­kra­tyw­nych kon­trak­tów, dok­to­rem Co­stel­lem, który z ja­kie­goś po­wodu mnie nie­na­wi­dzi.

Ko­niecz­nie mu­szę wy­do­stać się z tego mia­sta. I zro­bię to, gdy tylko Bear skoń­czy li­ceum.

– Mi­siaczku? Je­steś tu­taj? – za­wo­ła­łam.

W kuchni za­brzę­czały garnki. Ha­łas przy­bie­rał na sile z każ­dym moim kro­kiem sta­wia­nym w ciem­nym sa­lo­nie.

– Mamo? Zro­bi­łem ma­ka­ron. Prze­pra­szam, mia­łem dużo za­dane i za­po­mnia­łem wy­jąć kur­czaka do roz­mro­że­nia.

We­szłam do kuchni i za­mknę­łam syna w miaż­dżą­cym uści­sku. Zro­bi­łam krok w tył, żeby przyj­rzeć się jego twa­rzy, a po­tem po­cią­gnę­łam go za uszy i po­ca­ło­wa­łam w czoło. Nie lu­bił, gdy tak ro­bi­łam, ale zno­sił to po­słusz­nie.

Bear miał do­piero trzy­na­ście lat, a już prze­wyż­szał mnie o głowę. Nie po­win­nam się dzi­wić, bo wdał się w ojca, który w li­ceum grał w dru­ży­nie fut­bo­lo­wej na ataku i miał metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu.

Wi­dok mo­jego syna po­wi­nien mnie do­bi­jać.

Wy­glą­dał kropka w kropkę jak Ro­bert Gus­sman: te same mięk­kie kasz­ta­nowe włosy, ło­bu­zer­skie szma­rag­dowe oczy ze zło­tymi plam­kami, głę­bo­kie do­łeczki w po­licz­kach, wi­doczne na­wet bez uśmie­chu, i lekko prze­krzy­wiony nos.

Po­winno mnie to bo­leć, ale wcale tak nie było.

Bear był zu­peł­nie inną osobą, a Rob wy­łącz­nie wy­blak­niętą bli­zną. Był jak list na­pi­sany ołów­kiem, który z cza­sem się wy­tarł i słowa stały się nie­mal nie­czy­telne.

– Ma­ka­ron brzmi pysz­nie.

Sta­nę­łam na pal­cach, żeby po­ca­ło­wać go w po­li­czek. Bear, choć przy­stojny, pach­niał skar­pet­kami, hor­mo­nami i ko­zami, jak wszy­scy chłopcy w jego wieku.

Od­su­nę­łam się i za­uwa­ży­łam, że już na­krył do stołu i po­dał ko­la­cję.

– Jak było w szkole?

Usie­dli­śmy i za­bra­li­śmy się do je­dze­nia ma­ka­ronu w wer­sji eks­tra al dente (in­nymi słowy: mocno nie­do­go­to­wa­nego), za­nu­rzo­nego w po­dej­rza­nym mar­ke­to­wym so­sie.

– Do­brze. Pan She­pherd wciąż na­ma­wia mnie na do­łą­cze­nie do dru­żyny fut­bo­lo­wej. To już się robi nudne. Ale poza tym spoko.

– Nie po­zwól do ni­czego się zmu­sić. Nie je­steś jak Rob. Nie mu­sisz grać w dru­ży­nie.

– Nie zo­stanę mię­śnia­kiem. Nie ma szans. Zbyt dużo wy­siłku, a nic z tego nie masz.

– Coś jesz­cze się wy­da­rzyło?

Bear zmarsz­czył nos, co uwy­dat­niło jego do­łeczki.

– W su­mie nie.

Po­czu­łam w piersi bo­le­sny skurcz. Nie chciał po­wie­dzieć mi o grze, bo wo­lał mnie nie mar­twić.

– A jak było w pracy? – Na­krę­cił na wi­de­lec tro­chę czer­wo­nego ma­ka­ronu i wło­żył go do ust.

Cóż, synu, mia­łam gor­szy dzień niż Abra­ham, gdy Bóg oznaj­mił, że ów dzie­więć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­letni męż­czy­zna ma się ob­rze­zać.

Tym ra­zem to ja po­sta­no­wi­łam skła­mać. Albo przy­naj­mniej pod­su­nąć mu okro­joną wer­sję prawdy.

– Świet­nie. Jerry bę­dzie mnie po­trze­bo­wać na do­dat­ko­wych zmia­nach przez ko­lejne ty­go­dnie. A to ozna­cza wię­cej pie­nię­dzy. Mo­żemy tro­chę za­sza­leć. Masz ja­kieś ży­cze­nia? – za­py­ta­łam, za­trzy­mu­jąc wi­de­lec przy ustach.

Na szczę­ście ten głupi rejs mieli opła­cić Co­stel­lo­wie, któ­rzy śpią na pie­nią­dzach.

– Nie. Mną się nie przej­muj. Po­win­naś ku­pić coś so­bie, mamo. Ni­gdy nie wy­da­jesz na sie­bie pie­nię­dzy.

– Bzdura. – Za­krztu­si­łam się je­dze­niem i po­ma­cha­łam pal­cami. O kurde, czy on tu na­lał ta­ba­sco? – Cho­dzę na pa­znok­cie.

– Nie ściem­niaj. Cio­cia Gail robi ci je za friko. Nie je­stem głupi. – Wy­wró­cił oczami.

To prawda. Mój syn był po­nad­prze­cięt­nie in­te­li­gentny jak na swój wiek. Po­win­nam w końcu prze­stać go okła­my­wać, na­wet je­śli tylko w bła­hych spra­wach, dzięki czemu mia­łam po­czuć się le­piej.

Reszta wie­czoru upły­nęła nam spo­koj­nie.

Obej­rze­li­śmy Ame­ri­can Idol, je­dząc lody pi­sta­cjowe przed te­le­wi­zo­rem. Śmia­li­śmy się i wy­da­wa­li­śmy wer­dykty, choć żadne z nas nie miało ta­lentu do mu­zyki. Póź­niej Bear po­ca­ło­wał mnie w czoło, ży­czył mi do­brej nocy i znik­nął w swoim po­koju.

Wkrótce po­tem usły­sza­łam wy­do­sta­jące się przez otwarte drzwi ci­che po­chra­py­wa­nie. Ten dzie­ciak prze­spałby wy­ścigi konne. I to ja­dąc na ko­niu.

Uśmiech­nę­łam się do sie­bie i po­krę­ci­łam głową. Po dro­dze do kuchni ze­bra­łam pu­ste mi­seczki po lo­dach i szklanki po mro­żo­nej her­ba­cie. Kiedy my­łam na­czy­nia, roz­legł się dzwo­nek do drzwi.

Wes­tchnę­łam ci­cho, za­krę­ci­łam wodę i wy­tar­łam ręce.

Dzwo­nek roz­legł się po raz ko­lejny, za­nim do­tar­łam do drzwi.

– Już idę, idę. Spo­koj­nie.

Czy to moja matka? Może mi­jała mój dom w trak­cie ko­lej­nego z wie­czor­nych spa­ce­rów, dzięki któ­rym ma na­dzieję schud­nąć, i te­raz mi oznajmi, że jed­nak po­sta­no­wiła ku­pić Be­arowi grę? A może moja sio­stra chce, abym rzu­ciła okiem na wpro­wa­dzone na ostat­nią chwilę zmiany w de­ko­ra­cjach lub we­sel­nym menu?

Otwo­rzy­łam drzwi i po­wie­trze uszło z mo­ich płuc.

Na ganku stał Rob Gus­sman, moja li­ce­alna mi­łość i oj­ciec Be­ara, który ni­gdy nie in­te­re­so­wał się swoim sy­nem.

Zo­sta­wił mnie, gdy do­wie­dział się o ciąży, a te­raz się po­ja­wił. Po trzy­na­stu la­tach.

– Nie­ogar­nięta Nessy. – Uśmiech­nął się. – Wi­dzę, że do­ro­słaś. I nie­źle wy­glą­dasz.

Dwa

Ten­nes­see

Zatrza­snę­łam mu drzwi przed no­sem.

Przez szybę wi­dzia­łam, że wciąż stoi na ganku. Prze­stą­pił z nogi na nogę, jakby roz­wa­żał ko­lejny ruch. Po­tem pod­szedł bli­żej i na mnie spoj­rzał. Ko­ja­rzył mi się te­raz z Te­dem Bun­dym.

– Okej. Mu­szę przy­znać, że w mo­jej gło­wie ten tekst brzmiał o niebo le­piej. Prze­pra­szam. Prze­pra­szam. Po­peł­ni­łem błąd. Czy mo­żesz otwo­rzyć drzwi?

Co nieco o nim sły­sza­łam, głów­nie dzięki krą­żą­cym po mie­ście plot­kom. Wy­glą­dało na to, że kiedy zo­sta­wił mnie w li­ceum ze zła­ma­nym ser­cem, wy­ko­rzy­stał swoje dwie ko­mórki mó­zgowe i ni­gdy nie wró­cił do Fa­ir­hope.

Do­brze wie­dział, że je­śli się tu po­jawi, mój oj­ciec, który przez dwa­dzie­ścia lat pra­co­wał jako sze­ryf, za­po­luje na niego ze strzelbą, a ja go wy­koń­czę go­łymi rę­kami.

Kiedy mia­łam szes­na­ście lat, on do­stał sty­pen­dium i prze­niósł się do Ari­zony z na­dzieją, że kie­dyś do­sta­nie się do ligi za­wo­do­wej.

Wie­dzia­łam tyle, że ni­gdy mu się to nie udało. Przez ostat­nią de­kadę grał w ama­tor­skich li­gach i tre­no­wał szkolne dru­żyny, żeby ja­koś zwią­zać ko­niec z koń­cem.

Był dwu­krot­nie żo­naty i ak­tu­al­nie roz­wie­dziony, a poza Be­arem nie miał żad­nych dzieci.

Naj­waż­niej­sze jed­nak, co o nim wie­dzia­łam, to to, że jest zwy­kłą ka­na­lią. Ni­gdy na­wet nie za­in­te­re­so­wał się wła­snym sy­nem. Ni­gdy nie wy­słał mu żad­nej pocz­tówki, pre­zentu uro­dzi­no­wego, li­stu, nie wspo­mi­na­jąc o za­ki­cha­nych ali­men­tach. Ni­gdy nie za­in­te­re­so­wał się naj­waż­niej­szym czło­wie­kiem w moim ży­ciu.

Ten kom­pletny brak za­in­te­re­so­wa­nia był dla mnie nie­wy­ba­czalny.

Rob nie mu­siał ze mną być. Ale od­szedł, twier­dząc, że ciąża to moja wina.

A więc tak, go­ściu, masz marne szanse na to, że w tym stu­le­ciu znik­niesz z mo­jej czar­nej li­sty osób, któ­rym pra­gnę przy­grzmo­cić.

– No da­lej, Nessy.

Rob przy­ci­snął rękę do szyby, si­ląc się na smutną minę. Chciał wzbu­dzić we mnie li­tość.

Przyj­rza­łam mu się le­piej i do­tarło do mnie, że nie wy­gląda jak kie­dyś. Jako na­sto­la­tek miał ogromne am­bi­cje i szansę na lep­szą przy­szłość. Cią­gle więc się uśmie­chał, po­ka­zu­jąc do­łeczki. Te­raz wy­da­wał się zmę­czony ży­ciem, po­ko­nany i pu­sty w środku.

Czu­łam się tak samo.

I do­brze mu tak.

– Pro­szę cię – ode­zwał się ci­cho. – Od ty­go­dnia zbie­ram się na od­wagę, by tu przyjść. Daj mi cho­ciaż pięć mi­nut.

Otwo­rzy­łam drzwi, w ogóle nie­za­in­te­re­so­wana po­wo­dem jego wi­zyty. Mia­łam to głę­boko w czte­rech li­te­rach. Ale je­śli rze­czy­wi­ście był w tak kiep­skim sta­nie, jak są­dzi­łam, nie chcia­łam być osobą, która po­pchnie go do sa­mo­bój­stwa. Mimo że wielu lu­dziom ży­czy­łam śmierci, tak na­prawdę wcale nie chcia­łam do niej do­pro­wa­dzić. Poza tym wciąż po­zo­sta­wał oj­cem mo­jego dziecka, na­wet je­śli się nim nie in­te­re­so­wał.

Rob miał na so­bie mar­kową wia­trówkę. Jego włosy były mod­nie przy­cięte, a prawą nogę usztyw­niał gips.

Kiedy my­śla­łam o tym, jak mu­szę się pre­zen­to­wać, zże­rał mnie go­rący wstyd. Już nie by­łam młodą i piękną dziew­czyną, którą zo­sta­wił – o wło­sach mu­śnię­tych słoń­cem, de­li­kat­nych pie­gach i bo­skich no­gach. Te­raz mia­łam dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, zbyt dużo ta­pety i kilka do­dat­ko­wych ki­lo­gra­mów. A brak snu od­bi­jał się w zmarszcz­kach na twa­rzy.

– Wy­glą­dasz... świet­nie – oznaj­mił.

Rów­nież głos miał inny. Jakby zre­zy­gno­wany.

– A ty kom­plet­nie nie przy­po­mi­nasz sie­bie – od­par­łam lo­do­wato, opie­ra­jąc się o drzwi. – Co ty, u li­cha, ro­bisz w Fa­ir­hope? I dla­czego nie za­dzwo­ni­łeś wcze­śniej, tylko zja­wiasz się na moim ganku rów­nie nie­pro­szony, co pod­pa­lona psia kupa?

Prawda była taka, że gdy­bym miała wy­bór, wo­la­ła­bym tę kupę za­miast Roba. Ten pierw­szy pro­blem jest przy­naj­mniej ła­twiej­szy do roz­wią­za­nia, wy­star­czy na­dep­nąć na pło­mie­nie.

Wska­zał na swoją prawą nogę.

– Zła­ma­łem kość udową – wy­krztu­sił.

I moje serce.

– Wi­dzę – od­par­łam, si­ląc się na bez­na­miętny ton. – Ale to wciąż nie od­po­wiedź na moje py­ta­nie.

– Nie mogę już grać w fut­bol. I nie mogę tre­no­wać in­nych.

– Och, jak mi przy­kro.

– Mó­wię po­waż­nie. – Ścią­gnął brwi. – Już ni­gdy nie będę w sta­nie wró­cić na bo­isko, Nessy.

– Cóż, masz trzy­dzie­ści je­den lat i ni­gdy nie do­sta­łeś się do ligi za­wo­do­wej, więc je­stem pewna, że świat ja­koś to prze­żyje.

Czy my na­prawdę roz­ma­wiamy o jego ama­tor­skiej fut­bo­lo­wej ka­rie­rze?

– Ale nie dla­tego zja­wi­łem się w Fa­ir­hope. – Po­krę­cił głową, jak gdyby pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie swoją kwe­stię.

Usi­ło­wał po­chwy­cić mój wzrok, ale sku­pi­łam się na jego za­ko­lach, bo nie by­łam w sta­nie spoj­rzeć mu w oczy. Moje serce biło z pręd­ko­ścią ty­siąca ude­rzeń na mi­nutę. Nie po­tra­fi­łam uwie­rzyć, że tu jest. I jed­no­cze­śnie mo­dli­łam się, by Bear nie obu­dził się i nie wy­szedł z po­koju po szklankę wody.

– Nie? – za­py­ta­łam z sar­ka­zmem.

– Czas zmie­rzyć się z obo­wiąz­kami. Gdy dwa ty­go­dnie temu le­ża­łem w szpi­talu, nie ma­jąc przy so­bie ni­kogo, do­tarło do mnie, że przez te wszyst­kie lata mi­ja­łem się z ży­ciem. Chcę być ze swoją ro­dziną. Z mo­imi sta­rze­ją­cymi się ro­dzi­cami. Chcę za­pu­ścić ko­rze­nie, zna­leźć cel, spę­dzać święta i wa­ka­cje z bli­skimi. Chcę grać w fut­bol ze swoim sy­nem.

– On nie znosi fut­bolu – skwi­to­wa­łam, cie­sząc się, że mój syn w naj­mniej­szym stop­niu nie przy­po­mina ojca pod wzglę­dem cha­rak­teru.

– A czym on się in­te­re­suje? – za­py­tał. Czyżby przez ści­śnięte gar­dło?

Ku­siło mnie, by go od­pra­wić i po­wie­dzieć: „Krzy­żyk na drogę”. Ale za­ci­snę­łam usta, bo nie chcia­łam być wredna.

– Sły­sza­łem, że wy­gląda jak ja – cią­gnął Rob. – Jest wy­soki i przy­stojny, ma ciemne włosy.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Wła­śnie opi­sa­łeś po­łowę po­pu­la­cji Ame­ryki.

W jego oczach bły­snęła na­dzieja, a ja po­czu­łam, że ucisk w środku słab­nie. Gdy by­łam młod­sza, ma­rzy­łam o tej chwili. Ufa­łam, że Rob się po­jawi i za­opie­kuje mną i sy­nem. Że nas ura­tuje. Jed­nak z upły­wem lat mój opty­mizm blakł i w końcu prze­sta­łam mieć ja­kie­kol­wiek ocze­ki­wa­nia co do ludz­ko­ści.

A przede wszyst­kim co do męż­czyzn.

Mó­wiąc kon­kret­niej, co do Roba.

Może i je­stem ego­istką, ale uwa­żam, że to nie­spra­wie­dliwe. Rob nie ma prawa tak po pro­stu wkro­czyć pod ko­niec filmu i stać się czę­ścią szczę­śli­wego za­koń­cze­nia.

Omi­nęły go wszyst­kie złe rze­czy: bez­senne noce, kolki, ząb­ko­wa­nie i wi­zyty u le­ka­rza. Na­głe wy­padki, za­pa­le­nie ucha, kuku, które trzeba było po­ca­ło­wać, bajki, które trzeba było opo­wia­dać na do­bra­noc, al­fa­bet, któ­rego ktoś ma­łego mu­siał na­uczyć. Nie było go tu­taj, gdy trzeba było na­uczyć syna jazdy na ro­we­rze, de­sko­rolce albo po­praw­nego si­ka­nia (i za to mia­łam do niego naj­więk­szy żal). Nie po­ka­zał mu, jak ło­wić ryby, jak wie­szać ob­razki na ścia­nie. Jak być męż­czy­zną.

Łzy za­pie­kły mnie pod po­wie­kami.

– Mogę wejść? – za­py­tał.

– Nie.

Usły­sza­łam chłód w swoim gło­sie i prze­ra­zi­łam się, że wy­da­łam taki dźwięk. Ale jak niby mia­łam od­po­wie­dzieć? Ten czło­wiek znisz­czył moje ży­cie, na­dzieje i ma­rze­nia. Oczy­wi­ście, dzięki niemu do­sta­łam naj­pięk­niej­szy dar – czyli syna – ale to był kom­pletny przy­pa­dek.

Rob przy­gryzł dolną wargę i wbił wzrok w buty. Jak skar­cone dziecko.

– Na­prawdę chciał­bym, żeby to się udało.

– Ale co?

– Chcę się z nim zo­ba­czyć, Nessy. Z moim sy­nem.

– On ma imię.

Za­mknął oczy. Na jego twa­rzy od­ma­lo­wała się ago­nia.

– Ma na imię Bear – pod­su­nę­łam.

– Wiem.

– Dziwne imię, nie są­dzisz? – za­py­ta­łam. Nie do końca wie­dzia­łam, co chcę w ten spo­sób osią­gnąć, ale mia­łam ochotę za­dać mu tyle bólu, ile tylko się da.

Rob uniósł głowę i za­czął sku­bać zę­bami su­chą skórkę na war­dze, którą przed chwilą przy­gry­zał.

– Chyba nie mam prawa cię osą­dzać – bąk­nął. – Nie było mnie przy po­ro­dzie, żeby go na­zwać.

– Masz ra­cję. Nie było cię.

To jego ka­ja­nie się, te prze­pro­siny ode­brały mi ochotę na zło­śli­wo­ści. A przy­naj­mniej czę­ściowo.

Prze­cze­sał włosy pal­cami.

– Po­słu­chaj, Nessy. Wiem, że schrza­ni­łem. I wiem rów­nież, że po­trzeba czasu, żeby udo­wod­nić ci, jak bar­dzo się zmie­ni­łem i że moje za­miary są szczere. W ciągu ostat­nich dwóch lat coś na­prawdę za­częło się we mnie dziać. Wie­lo­krot­nie chcia­łem się z tobą skon­tak­to­wać... – Za­czerp­nął po­wie­trza i po­krę­cił głową. – W każ­dym ra­zie pra­cuję te­raz dla mo­jego ojca, tu­taj, w mie­ście. Zaj­muję się nie­ru­cho­mo­ściami. Wy­naj­muję dom w oko­licy, więc mo­żesz za­pu­kać, gdy tylko bę­dziesz cze­goś po­trze­bo­wać. Tu jest mój nu­mer te­le­fonu. – Po­dał mi wi­zy­tówkę.

Wzię­łam ją i wci­snę­łam do kie­szeni pi­żamy, na­wet na nią nie pa­trząc. Usi­ło­wa­łam od­dy­chać przez nos, żeby się nie roz­pła­kać.

Rob ro­zej­rzał się po ganku. Wy­da­wał się nie­pewny i nie­zde­cy­do­wany.

– O co cho­dzi? – Wy­wró­ci­łam oczami. – Wi­dzę, że chcesz po­wie­dzieć coś jesz­cze.

– Cóż... Może to za wcze­śnie, ale...

– No co?

Przyj­rza­łam się jego twa­rzy i do­tarło do mnie, że choć wy­glą­dał zna­jomo, zu­peł­nie go nie po­zna­wa­łam. Był tylko ja­kimś czło­wie­kiem, kom­plet­nie ob­cym, który pa­trzył na mnie wzro­kiem mę­czen­nika. I w naj­mniej­szym stop­niu nie przy­po­mi­nał chło­paka, z któ­rym kie­dyś się spo­ty­ka­łam.

– Pra­gnę wszystko ci wy­na­gro­dzić, Nessy. Nie tylko Be­arowi. Chcę cię od­zy­skać.

– Jaja so­bie ro­bisz, tak?

– Nie. Ni­gdy nie prze­stało mi na to­bie za­le­żeć, Ten­nes­see, i...

– Dzięki, ale wo­la­ła­bym ra­czej po­li­zać klamkę naj­bliż­szej pu­blicz­nej to­a­lety.

Tym ra­zem, gdy za­trza­snę­łam mu drzwi przed no­sem, już ich nie otwo­rzy­łam.

Dość mia­łam pro­ble­mów jak na je­den dzień.

Wła­śnie pi­łam trze­cią lampkę nie­złego – czy ra­czej prze­ce­nio­nego i nie­mal na pewno prze­ter­mi­no­wa­nego – wina, gdy przy­po­mnia­łam so­bie, że mia­łam za­re­zer­wo­wać bi­lety na rejs.

Od­pa­li­łam sta­rego lap­topa i wpi­sa­łam ad­res strony firmy wy­ciecz­ko­wej, który po­dali mi ro­dzice. Ostrze­gali mnie ty­siąc razy, że­bym ni­czego nie spa­prała.

Mieli ku temu do­bry po­wód.

Sama zdia­gno­zo­wa­łam u sie­bie po­ważny przy­pa­dek ADHD. Nie po­tra­fi­łam wy­ko­nać żad­nego za­da­nia, je­śli wy­ma­gało po­nad trzech mi­nut sku­pie­nia albo sko­rzy­sta­nia ze skom­pli­ko­wa­nego sprzętu. Mój umysł można było po­rów­nać do wie­lo­pa­smo­wej au­to­strady bez ja­kich­kol­wiek zna­ków dro­go­wych. A po po­ja­wie­niu się Roba by­łam roz­trzę­siona.

Ale prze­cież to tylko bi­lety. Ich za­re­zer­wo­wa­nie nie może być ta­kie skom­pli­ko­wane, prawda?

Na­prawdę nie chcia­łam dać le­ka­rzowi, któ­remu przy­wa­li­łam pię­ścią w gar­dło (ja tu pro­wa­dzę nar­ra­cję, okej, więc cier­pli­wo­ści), po­wodu do drwin. Choć tak na­prawdę on wcale ze mnie nie kpił. Cruz Co­stello po mi­strzow­sku igno­ro­wał moje ist­nie­nie. Ale je­śli mia­łam szansę za­dbać, że aż do rejsu się do sie­bie nie ode­zwiemy, dam z sie­bie wszystko.

Na stro­nie firmy wy­ciecz­ko­wej wpi­sa­łam w pa­sek wy­szu­ki­wa­nia słowo „Eu­fo­ria”, na­zwę statku, któ­rym mie­li­śmy po­dró­żo­wać. Miał pod­nieść ko­twicę w por­cie Wil­ming­ton i przez dzie­sięć dni opły­wać ka­ra­ib­skie wy­spy.

Ro­dzina Co­stel­lów co roku za­bie­rała swo­ich sy­nów na wa­ka­cje w ja­kieś eg­zo­tyczne re­jony. To była ich wie­lo­let­nia tra­dy­cja. My, Tur­ne­ro­wie, rów­nież mie­li­śmy różne wa­ka­cyjne tra­dy­cje. Za­nim uro­dzi­łam Be­ara. Każ­dego roku w sierp­niu wy­bie­ra­li­śmy się w mę­czącą po­dróż do Di­sney Worldu. Naj­pierw na­rze­ka­li­śmy na flo­rydz­kie upały, po­tem na nie­moż­li­wie dłu­gie ko­lejki. Za każ­dym ra­zem obie­cy­wa­li­śmy so­bie, że już ni­gdy tam nie wró­cimy. A póź­niej pró­bo­wa­li­śmy od­na­leźć mo­jego pi­ja­nego, przy­jaź­nie na­sta­wio­nego do świata ojca, który za­wsze za­ga­dy­wał do bied­nych ak­to­rek, które tego dnia miały pe­cha od­gry­wać role księż­ni­czek.

Mu­szę przy­znać, że gdy re­zer­wo­wa­łam bi­lety dla sie­bie i Cruza, by­łam lekko wsta­wiona. Kiedy za­czę­łam wpi­sy­wać na­sze dane, tro­chę roz­ma­zy­wały mi się li­tery. Prze­sła­łam mejla z po­twier­dze­niem Cru­zowi, na ad­res cruz­co­stel­[email protected]­al­th­help.com. Na ko­niec upięk­szy­łam go emo­ti­ko­nami ze środ­ko­wym pal­cem, żeby nie było wąt­pli­wo­ści co do na­zwi­ska nadawcy.

Wresz­cie za­mknę­łam lap­topa, wzię­łam wino do po­koju i pa­dłam na łóżko, żeby prze­spać równe sześć go­dzin. Pra­gnę­łam śnić o Be­ni­ciu del Toro i wy­gra­nych na lo­te­rii, bez żad­nych Ro­bów Gus­sma­nów czy Cru­zów Co­stel­lów.

Trzy

Ten­nes­see

Następ­nego dnia po od­wie­zie­niu syna do szkoły po­je­cha­łam pro­sto do domu ro­dzi­ców. Mia­łam wie­czorną zmianę, więc obie­ca­łam po­móc sio­strze przy­go­to­wać ko­szyczki z pre­zen­tami na wie­czór pa­nień­ski, który od­by­wał się wła­śnie dzi­siaj.

Zga­dza się. Jedna z dru­hen, czyli ja, nie zo­stała na niego za­pro­szona. Mimo że, Bo­giem a prawdą, po pro­stu nie by­łam do­stępna w tym ter­mi­nie o tej po­rze. Moja sio­stra do­sko­nale wie, że we wtorki wie­czo­rem za­wsze pra­cuję i nie ma mnie kto za­stą­pić, za­tem wy­wnio­sko­wa­łam, że wcale mnie na im­pre­zie nie chce.

W su­mie żadna strata, bo przy­ja­ciółki Tri­nity i tak za mną nie prze­pa­dają.

A jed­nak za­bo­lało, że wy­brała wła­śnie ten dzień – na wiele ty­go­dni przed we­se­lem – i to zda­jąc so­bie sprawę, że nie będę w sta­nie się zja­wić. Cho­ciaż... Z Tri­nity ni­gdy nic nie wia­domo. Je­śli ją za­py­tasz o ulu­bioną liczbę, od­po­wie, że to 0720. To­talna bzdura. Jak taka liczba może być ulu­bioną?

– Hej, hej, hej! – Otwo­rzy­łam drzwi do domu ro­dzi­ców, trzy­ma­jąc w ręce pu­dełko z pącz­kami. Zrzu­ci­łam szpilki w lam­par­cie cętki i po­czła­pa­łam do kuchni, żeby włą­czyć eks­pres.

Wy­strój można było okre­ślić jako to­talny misz­masz. Moja matka, na­uczy­cielka sztuki w miej­sco­wej pod­sta­wówce, miała bar­dzo eks­cen­tryczny gust. Czyli kosz­marny. Całą pod­łogę za­kry­wał tur­ku­sowy dy­wan, na ścia­nie w kuchni wi­siały dzi­waczne, przed­sta­wia­jące farmę ob­razy, które chyba z za­ło­że­nia miały pre­zen­to­wać sie­lan­kowy styl. A wszyst­kie ła­zienki i wanny po­ma­lo­wano w in­ten­syw­nych od­cie­niach czer­wieni i po­ma­rań­czy. Jed­nym zda­niem: dom wy­glą­dał jak pło­nący bur­del.

– Idę! – Na gó­rze roz­le­gły się kroki.

Tri­nity wciąż miesz­kała z ro­dzi­cami. Mu­sia­łam przy­znać, że tro­chę się o nią ba­łam, bo w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat wciąż nie wy­pro­wa­dziła się z domu, a wkrótce miała prze­nieść się do Wy­atta. Była bar­dzo nie­sa­mo­dzielna, w prze­ci­wień­stwie do mnie.

Wy­att miał na karku nie­mal dzie­sięć lat wię­cej od niej i do­brą po­sadę in­ży­niera w Win­ston-Sa­lem. A po­nadto był znany z mi­ło­ści do al­ko­holu, im­prez i złych de­cy­zji.

Gdy­bym nie oka­zała się taką skoń­czoną po­rażką, to Wy­att zo­stałby okrzyk­nięty czarną owcą tego mia­sta. Miał szczę­ście, że Cruz rów­no­wa­żył jego cha­rak­ter i od­wra­cał uwagę od gor­szego brata.

Usły­sza­łam kroki na scho­dach wy­ło­żo­nych wy­kła­dziną, a po chwili w kuchni zja­wiła się moja młod­sza sio­stra. Wciąż miała na so­bie sa­ty­nową błę­kitną pi­żamę. Dłu­gie ja­sne włosy były za­ple­cione w war­kocz.

– Nessy! Och, Nessy, tak się cie­szę, że przy­szłaś! Je­stem taka przy­tło­czona. – Za­rzu­ciła mi ręce na ra­miona i przy­tu­liła mocno, a ja ostroż­nie po­kle­pa­łam ją po ple­cach. – Pani Un­der­wood roz­po­wiada wszyst­kim, że wczo­raj przez cie­bie ja­kiś dzie­ciak za­dła­wił się słomką.

– To kłam­stwo – wy­mam­ro­ta­łam przy jej wło­sach. A w du­chu po­ży­czy­łam pani Un­der­wood szyb­kiego spo­tka­nia z karmą.

– Tak, do­my­śli­łam się. – Tri­nity za­cią­gnęła się po­wie­trzem i ro­zej­rzała. – Wy­czu­wam kawę?

– I pączki. – Otwo­rzy­łam kar­ton ze świe­żymi wy­pie­kami, które ku­pi­łam po dro­dze.

– Z po­lewą? – Zro­biła wiel­kie oczy, w któ­rych za­bły­sła na­dzieja.

– Wia­domo. – Na­la­łam nam po kubku kawy.

Tri­nity przy­sia­dła na prze­ma­lo­wa­nym na żółto krze­śle i za­częła sku­bać pączka. Za­zwy­czaj zja­dała tylko skórkę z po­lewą, a po­tem przez cały dzień cho­dziła z nie­mal pu­stym żo­łąd­kiem.

– Po co je przy­nio­słaś? Pod­czas gdy ja tu prze­ży­wam ka­tu­sze, pró­bu­jąc zrzu­cić do ślubu jesz­cze kilka ki­lo­gra­mów.

We­pchnęła do ust ca­łego pączka. Wy­glą­dała przy tym tak, jakby cier­piała, za­miast roz­ko­szo­wać się ła­ko­ciem.

Ist­niała tylko jedna rzecz, którą Tri­nity ko­chała bar­dziej niż swoją fi­gurę. Pączki.

– Wy­glą­dasz pięk­nie – za­pew­ni­łam.

– Ła­two ci mó­wić. Za­wsze by­łaś chuda jak tyczka. Chcesz, że­bym na ślub­nych zdję­ciach wy­glą­dała jak beczka?

Nie ma za co, sio­strzyczko.

– Gdzie mama?

Usia­dłam obok niej, trzy­ma­jąc w dło­niach ku­bek z kawą. Ostat­nio prze­sta­łam się cze­piać za­cho­wa­nia Tri­nity, zwa­żyw­szy na to, że za sześć ty­go­dni miała sta­nąć na ślub­nym ko­biercu. Na­oglą­da­łam się pro­gramu Panny młode z pie­kła ro­dem i wiem, że pla­no­wa­nie we­sela może być rów­nie cięż­kim prze­ży­ciem, jak po­ród tro­jacz­ków bez znie­czu­le­nia.

– Po­szła wy­mie­nić ma­ka­ro­niki, które są po­trzebne do pre­zen­tów na wie­czór pa­nień­ski. Za­po­mniała, że Ga­briella jest uczu­lona na orze­chy, i za­mó­wiła zwy­kłe, z mig­da­łami i tak da­lej. Wczo­raj się po­kłó­ci­ły­śmy, a ja jej wy­gar­nę­łam, że je­śli chce za­bić moją druhnę, to niech da mi znać, a od­wo­łam ce­re­mo­nię. W końcu matce udało się prze­ko­nać pa­nią Pa­tel do upie­cze­nia ko­lej­nej par­tii. Je­stem pewna, że ko­bieta wczo­raj nie zmru­żyła oka, ale co po­ra­dzić, prawda?

Rów­nie do­brze można po­wie­dzieć Ga­brielli: „Nie ru­szaj ma­ka­ro­ni­ków”. Je­stem pewna, że i tak nie tknęła wę­glo­wo­da­nów przez ostat­nie sie­dem lat.

– A jak się robi ma­ka­ro­niki bez mig­da­łów? – za­sta­no­wi­łam się na głos.

– Nie mam po­ję­cia. Naj­waż­niej­sze, by druhna nie ze­szła z tego świata w trak­cie wie­czoru pa­nień­skiego. – Tri­nity prych­nęła, zo­sta­wiła osku­ba­nego z po­lewy pączka i za­brała się do ko­lej­nego. – Są­dzisz, że to wy­star­czy? – Wska­zała na blat za­wa­lony mi­ni­bu­te­lecz­kami z szam­pa­nem, per­so­na­li­zo­wa­nymi bal­sa­mami do ust, la­kie­rami do pa­znokci, ku­lami do ką­pieli i pu­cha­tymi skar­pet­kami, rów­nież per­so­na­li­zo­wa­nymi. – Chcia­łam każ­dej ku­pić iden­tyczne kol­czyki od Swa­ro­vskiego, ale tata po­wie­dział, że mnie wy­dzie­dzi­czy, je­śli wy­dam tyle pie­nię­dzy.

– My­ślę, że to wię­cej niż dość.

Jed­no­cze­śnie po­my­śla­łam, że ude­ko­ro­wa­nie każ­dego ze­stawu ko­lo­ro­wymi wstąż­kami i ręcz­nie wy­pie­ka­nymi sło­dy­czami bę­dzie mor­dęgą. Zwłasz­cza że nie by­łam jedną z jego ad­re­sa­tek.

– Dla­czego Ga­briella ci nie po­maga? W końcu jest pierw­szą druhną – za­uwa­ży­łam.

I ma mnó­stwo wol­nego czasu.

Wcale nie mia­łam o to pre­ten­sji. Ani tro­chę.

– Bar­dzo chciała, ale mu­siała je­chać do mia­sta, żeby zna­leźć su­kienkę na wy­da­rze­nie cha­ry­ta­tywne, w któ­rym bie­rze udział Cruz. Nie za­pro­sił jej, ale wiesz, jacy są fa­ceci. O wszyst­kim za­po­mi­nają. Nie je­steś zła, prawda? – Tri­nity zer­k­nęła na mnie ką­tem oka, zli­zu­jąc po­lewę z wy­mę­czo­nego pączka.

Ni­gdy nie po­tra­fi­łam od­mó­wić mo­jej młod­szej sio­strze, a ona wie­działa o tym do­sko­nale. Po­da­ro­wa­ła­bym jej gwiazdkę z nieba, by­leby tylko zo­ba­czyć uśmiech na jej twa­rzy. Przez pierw­sze pięć lat ży­cia Be­ara po­ma­gała mi we wszyst­kim i prak­tycz­nie była dla niego jak druga matka.

– Nie. – Się­gnę­łam po ko­szy­czek, w który miały zo­stać za­pa­ko­wane dro­bia­zgi, i za­czę­łam go na­peł­niać. – Ani tro­chę.

– To do­brze. Bo nie mia­łam po­ję­cia, że dzi­siaj pra­cu­jesz.

By­łam pewna, że to kłam­stwo.

– Poza tym Ga­briella ostat­nio dziw­nie się za­cho­wuje, a ja nie chcę żad­nej spiny. Wiem, że jest po pro­stu nie­doj­rzała, i cie­szę się, że ty po­sta­no­wi­łaś być mą­drzej­sza.

To, nie­stety, nie było kłam­stwo.

Gabby, naj­lep­sza przy­ja­ciółka Tri­nity, ni­gdy za mną nie prze­pa­dała. A jej nie­chęć do mnie na­si­liła się, kiedy za­częła się spo­ty­kać z Pa­nem Ide­al­nym. Nie mam po­ję­cia dla­czego, ale to bez zna­cze­nia.

Nie wszy­scy mu­szą cię lu­bić. Je­żeli mają wy­star­cza­jąco do­bry po­wód, to po­winno się im na to po­zwo­lić. Nie moja sprawa, co my­ślą o mnie inni.

Cho­ciaż Ga­briella chyba tro­chę prze­sa­dzała, bo uni­kała wszel­kich przy­go­to­wań do ślubu, do któ­rych by­łam an­ga­żo­wana.

– Nic się nie stało. Na­prawdę – po­twier­dzi­łam z prze­ko­na­niem.

Na­peł­nia­łam ko­szyczki la­kie­rami do pa­znokci, pu­cha­tymi skar­pet­kami i ku­lami do ką­pieli. Moja sio­stra przy­glą­dała mi się prze­ni­kli­wie, nie prze­sta­jąc zli­zy­wać po­lewy z pącz­ków.

– To świet­nie. Och, Nessy, ra­tu­jesz mi ży­cie! Na­wet nie wiesz, jak bar­dzo stre­suję się tym ślu­bem. Przy­go­to­wa­nia, przy­miarki, zmiany na ostat­nią chwilę... To dla mnie zbyt wiele. Wiem, że po­win­nam być wdzięczna, ale ten rejs wy­padł w naj­bar­dziej nie­od­po­wied­nim mo­men­cie. Mam tyle ro­boty. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że wiem, jak to wszystko bę­dzie wy­glą­dać. Pan i pani Co­stello będą pa­trzeć na nas z góry przez całą wy­cieczkę. Nic nie za­do­woli Ca­the­rine Co­stello.

Tri­nity za­ci­snęła usta i wtedy do­tarło do mnie, że na­wet nie za­py­tała, co u mnie sły­chać. Albo czy w moim ży­ciu wy­da­rzyło się coś no­wego. Na przy­kład czy mój były od­wie­dził mnie po trzy­na­stu la­tach ci­szy w ete­rze i wy­wró­cił moje ży­cie do góry no­gami.

– Wiesz, że do­łą­czy­łam do ko­ściel­nego ko­mi­tetu tylko po to, by zro­bić na niej wra­że­nie? Mó­wię o Ca­the­rine. Są­dzi­łam, że bę­dzie tam by­wać co ty­dzień, a ona na­wet nie przy­cho­dzi, Nessy. Po pro­stu co mie­siąc prze­ka­zuje pie­nią­dze na rzecz fun­da­cji, żeby za­cho­wać swój ty­tuł – wy­ja­śniła Tri­nity.

Już chcia­łam jej wy­tłu­ma­czyć, że przy­szła te­ściowa nie musi być jej przy­ja­ciółką, skoro Ca­the­rine Co­stello ma ewi­dent­nie serce zim­niej­sze niż ryba w za­mar­z­nię­tym sta­wie, gdy na­gle drzwi otwo­rzyły się z roz­ma­chem i do kuchni wpa­ro­wała mama. Mi­lion jej na­szyj­ni­ków za­brzę­czał; oto ko­lejna oznaka braku gu­stu.

– Już je­stem. Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Mu­sia­łam po­roz­ma­wiać z pa­nią Pa­tel o prze­pi­sie na ma­ka­ro­niki, żeby wy­klu­czyć wszel­kie aler­gie. – Okrą­gła twarz mamy była za­czer­wie­niona. Si­wie­jące włosy two­rzyły pta­sie gniazdo na czubku głowy.

Kom­plet­nie nie przy­po­mi­nała ele­ganc­kiej Ca­the­rine Co­stello, która miała w ży­ciu za­le­d­wie garstkę obo­wiąz­ków. Za­li­czały się do nich na­stę­pu­jące rze­czy: utrzy­my­wa­nie po­zo­rów sta­rze­ją­cej się z gra­cją gwiazdy kina, obu­rza­nie się, kiedy po­pu­larna sieć re­stau­ra­cji pró­buje otwo­rzyć w Fa­ir­hope swój lo­kal, a tym sa­mym znisz­czyć, jak mó­wią jego miesz­kańcy, „au­ten­tycz­ność tego miej­sca”, oraz prze­ka­zy­wa­nie znacz­nych sum na rzecz or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych, aby unik­nąć oso­bi­stego uczest­nic­twa w ich dzia­łal­no­ści.

– Nessy! Przy­szłaś. Za­czę­łaś już na­peł­niać ko­szyczki? Nie po­zo­stało nam wiele czasu. Mu­szę za­brać twoją sio­strę do ko­sme­tyczki. Naj­le­piej za­dbać o skórę na kilka ty­go­dni przed ślu­bem.

– Wła­śnie się nimi zaj­muję. – Osten­ta­cyj­nie po­ma­cha­łam la­kie­rem do pa­znokci.

– To do­brze. – Mama za­uwa­żyła kar­ton z pącz­kami i zmarsz­czyła nos. Za­mknęła pu­dełko i pod­nio­sła je dwoma pal­cami, jakby było ska­żone. – Sło­dy­cze ni­komu nie służą, Nessy. Nie po­win­naś była tego ku­po­wać. Twoja sio­stra usi­łuje schud­nąć. Po co sa­bo­tu­jesz jej wy­siłki?

– Moja sio­stra wy­gląda tak, jakby nie wi­działa ka­napki od 1999 roku.

– Czy mo­żesz do­piąć przy­go­to­wa­nia i na ko­niec do­ło­żyć ma­ka­ro­niki, a ja w tym cza­sie za­biorę twoją sio­strę na za­bieg oczysz­cza­nia po­rów? Och, i każdy ma­ka­ro­nik musi być od­dziel­nie za­pa­ko­wany w fo­lię.

Za­mie­rzały zo­sta­wić mnie tu­taj i wszystko na mo­jej gło­wie?

– Oczy­wi­ście, nie mam nic prze­ciwko – od­par­łam jak po­słuszny Kop­ciu­szek.

Wie­dzia­łam, że ro­dzina mnie ko­cha. Ale jed­no­cze­śnie jest cał­ko­wi­cie nie­świa­doma tego, przez co wła­śnie prze­cho­dzę.

– Je­steś ko­chana, Ness. Ubie­raj się, skar­bie. – Mama po­kle­pała Tri­nity po ra­mie­niu i po­de­szła do lo­dówki po mro­żoną her­batę, którą tata przy­go­to­wał dla niej przed pój­ściem na ryby.

Mój oj­ciec, nie ob­ra­ża­jąc go, był tak za­an­ga­żo­wany w sprawy ro­dzinne, jak ja w stan po­pu­la­cji golca pia­sko­wego w Uz­be­ki­sta­nie. In­nymi słowy, po­ja­wiał się na waż­nych wy­da­rze­niach, kiedy go o to po­pro­szono.

– A co u Be­ara, Nessy? – za­ga­iła moja mama, kiedy w końcu ra­czyła za­in­te­re­so­wać się moim ży­ciem.

– Do­brze. – Ode­rwa­łam wzrok od ko­szyczka, któ­rym się zaj­mo­wa­łam. – Wła­ści­wie...

– Za ty­dzień chcę go za­brać do cen­trum han­dlo­wego. Ku­pię mu nowy ple­cak i może ja­kieś dżinsy. Te, które nosi, spa­dają mu z tyłka. Wiesz o tym?

Taka moda. I ży­czę po­wo­dze­nia w zmia­nie stylu Be­ara, mamo.

– Na pewno się zgo­dzi – za­świer­go­ta­łam. – W każ­dym ra­zie nie uwie­rzysz, co...

– Wy­daje mi się, że bę­dzie tak wy­soki, jak jego oj­ciec. Wzrost to je­dyna do­bra ce­cha, jaką ten bez­u­ży­teczny czło­wiek miał do za­ofe­ro­wa­nia.

– Ha! A skoro o nim mowa... – Spró­bo­wa­łam po raz trzeci, tym ra­zem agre­syw­niej.

Tri­nity zbie­gła ze scho­dów prze­brana w let­nią su­kienkę. Na ra­mię opa­dał jej po­pra­wiony, za­ci­śnięty war­kocz. I na­wet na­ło­żyła ma­skarę, róż do po­licz­ków i błysz­czyk.

– Zo­ba­czymy się póź­niej, Nessy. Dzięki, że po­ma­gasz mi przy­go­to­wać pre­zenty!

– Och, i pa­mię­taj, żeby na ko­niec po­sprzą­tać, skar­bie! – za­wo­łała mama. – Gdy wrócę, będę mieć pełne ręce ro­boty, bo trzeba przy­ozdo­bić dom na im­prezę.

Za­trza­snęły za sobą drzwi.

W tej sa­mej chwili na ekra­nie mo­jego te­le­fonu po­ja­wiła się nowa wia­do­mość. Nu­mer nie­znany, kie­run­kowy z Ari­zony.

I jak, Nessy? Po­zwo­lisz mi zo­ba­czyć się z sy­nem czy nie?

Nie w tym ży­ciu, pa­ca­nie.