Teściowa - Maria Metlicka - ebook + audiobook + książka

Teściowa ebook i audiobook

Metlicka Maria

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lena jest wciąż młoda i pełna energii i ma zostać teściową. A nie za bardzo podoba się jej wybranka serca syna. W bestsellerowej powieści rosyjskiej autorki Marii Metlickiej, na podstawie której powstał bijący rekordy popularności serial komediowy, to Teściowa jest fajna, a synowa zgryźliwa. Czyli wszystko na odwrót. Wzięta z życia historia, która bawi do łez autorstwa rosyjskiej Katarzyny Grocholi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 25 min

Lektor:
Oceny
3,9 (56 ocen)
19
18
12
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ahn42s8

Nie oderwiesz się od lektury

Warri przeczytac.
00
gsg33

Nie oderwiesz się od lektury

Każda teściowa i synowa powinni przeczytać tą książkę 😊
00
Morfar

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka z humorem
00
exzozol

Z braku laku…

nie poleam!
00

Popularność




Copy­ri­ght@ by Maria Metlicka 2012

Pro­jekt okładki: Piotr Dąbrow­ski Opra­co­wa­nie gra­ficzne: Monika Zając Tłu­ma­cze­nie: Julia Celer-Szcze­pa­niak/Słowne Babki Redak­cja: Zofia Rokita Korekta: Firma Korek­tor­ska UKKLW – Agata Łojek, Agata Tryka

Zdję­cie na okładce: Shut­ter­stock

Copy­ri­ght@ for the Polish edi­tion by TIME SA, 2021

ISBN: 978-83-66630-26-0

Wydawca TIME Spółka Akcyjna ul. Jubi­ler­ska 10, 04-190 War­szawa

Wię­cej o naszych auto­rach i książ­kach: www.wydaw­nic­two­harde.pl face­book.com/har­de­wy­daw­nic­two insta­gram.com/harde wydaw­nic­two

Dział sprze­daży i kon­takt z czy­tel­ni­kami: harde@gru­pazpr.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie Zecer

Wstęp

Wstęp

Masz wra­że­nie, że twój syn, z któ­rym – jak ci się zdaje – zale­d­wie wczo­raj wró­ci­łaś z poro­dówki i któ­rego prze­cież cał­kiem nie­dawno wypra­wia­łaś do pierw­szej klasy, bar­dzo się zmie­nił? Kle­pie ese­mesy, godzi­nami wisi na tele­fo­nie, a na twoje pyta­nia odpo­wiada bez ładu i składu? Dia­gnoza jest oczy­wi­sta. Przy­po­mina mi się takie powie­dze­nie: „Matka przez dwa­dzie­ścia lat robi z syna czło­wieka, a jego dziew­czy­nie wystar­czy dwa­dzie­ścia minut, żeby zro­bić z niego idiotę”. Tak, tak, ani się obej­rzysz, kiedy sta­niesz się nie tylko kobietą, nawet nie tylko żoną i matką, lecz także – teściową. Dla­tego zde­cy­do­wa­nie powin­naś prze­czy­tać tę książkę, ponie­waż to fan­ta­styczna psy­cho­te­ra­pia zarówno dla tych kobiet, które nie­dawno zmie­niły się w teściowe, dla tych, które od dawna dźwi­gają to brze­mię, jak i dla tych, które z prze­ra­że­niem ocze­kują zmian w swoim życiu.

A może jesteś wła­śnie tą dziew­czyną, która naj­droż­szego synka, pupilka rodzi­ców prze­mie­niła w zako­cha­nego cia­majdę? Jeśli tak, to ta książka jest rów­nież dla cie­bie! Wszak każda teściowa była kie­dyś synową. A każda synowa – uwaga! – może kie­dyś stać się teściową.

Roz­dział 1. Rewo­lu­cja!

Roz­dział 1

Rewo­lu­cja!

Dobrze wszyst­kim życzę, więc nikogo nie będę się cze­piać z powodu jakiejś bła­hostki. Jedy­nie pod­ło­ści i zdrady nie wyba­czę – w tej kwe­stii jestem twarda jak skała.

Przy­ja­ciółki mam od dziecka i na całe życie, a przy­ja­ciół – morze. Z ludźmi scho­dzę się szybko i z łatwo­ścią. Cho­ciaż przy­znam, że z wie­kiem mam coraz mniej­szą potrzebę zawie­ra­nia nowych zna­jo­mo­ści. Co zro­bić, to pew­nie zmę­cze­nie duszy. Tak się zda­rza. Coraz czę­ściej chce się pobyć samej ze sobą, na osob­no­ści. Pomil­czeć. Poczy­tać książkę, pomy­śleć o wiecz­no­ści.

Mam wła­sną sypial­nię, tak, zasłu­ży­łam na wła­sną prze­strzeń. Potrzeba mi spo­koju i odpo­czynku! Ale spo­kój… jak wia­domo… Uprze­dzam wtedy moich domow­ni­ków, zamy­kam szczel­nie drzwi do mojego pokoju i… nie ma mnie w domu. Jesz­cze wie­szam na klamce tabliczkę: „Pro­simy nie prze­szka­dzać”, którą zwę­dzi­łam z jakie­goś zamor­skiego hotelu. Jeżeli jed­nak mam być szczera, domow­nicy mają gdzieś tę tabliczkę. Moje drzwi otwie­rają się co dzie­sięć minut. Jak gwał­tow­nie – to syn. Jak deli­kat­nie – to mąż. Widać, że ten drugi jest lepiej wycho­wany. Syn uważa, że dla niego jestem dostępna przez całą dobę. Co zro­bić, sama jestem sobie winna – przy­zwy­cza­iłam go do tego. I to prawda: jego jestem gotowa przy­jąć i wysłu­chać zawsze. Nie bacząc na ból głowy, cie­kawą książkę, roz­mowę tele­fo­niczną z przy­ja­ciółką lub zbli­ża­jący się sen, sub­tel­nie otu­la­jący mnie gorącą falą. Syn jest po pro­stu prze­ko­nany, że jest naj­waż­niej­szym czło­wie­kiem w moim życiu. I tu ma rację. Sama to zawsze mu wma­wia­łam.

Wcze­śniej lubi­łam przyj­mo­wać gości. Nasz dom, bez względu na defi­cyt dosłow­nie wszyst­kiego bez wyjątku, każ­dego przyj­mo­wał z otwar­tymi ramio­nami. Z „niczego” potra­fi­łam stwo­rzyć bogaty stół. Nie odstrę­czały mnie naj­bar­dziej pra­co­chłonne wyroby – gala­retka z nóżek, ryba w gala­re­cie, placki wszel­kiego rodzaju. Do her­baty pie­kłam napo­le­onki. Dwu­na­sto­war­stwowe! Matko kochana! Strasz­nie się teraz to wspo­mina. Serio robi­łam to wszystko?

Od tam­tego czasu dużo się jed­nak zmie­niło. Nie mam ani ochoty, ani sił, żeby stać dwie doby przy piecu. W ogóle mam wra­że­nie, że w dzi­siej­szych cza­sach ludzie prze­stali cho­dzić do sie­bie w gości. Łatwiej spo­tkać się w kawiarni. Pie­nią­dze takie same, a zado­wo­le­nie i swo­boda – więk­sze.

No, ale dzi­siaj jest nad­zwy­czajna sytu­acja. Muszę, po pro­stu jestem zobo­wią­zana, przy­jąć gości u sie­bie w domu. I stać przy piecu. I nakry­wać do stołu. I obco­wać z ludźmi – nawet jeśli nie do końca mi się chce. Wszystko dla­tego, że cze­kam na nie­prze­cięt­nych gości. Wła­ści­wie to goście są prze­ciętni (wydaje mi się, że nawet za bar­dzo), za to sytu­acja jest daleka od prze­cięt­nej.

Otóż mój uwiel­biany i jedyny syn Daniła posta­no­wił się oże­nić.

W wieku dwu­dzie­stu trzech lat. Głup­tas oczy­wi­ście, ale co zro­bić. Podobno miłość do gro­bo­wej deski. Nie mogą bez sie­bie żyć. Nie mogą bez sie­bie oddy­chać. Przez całą noc sły­szę dźwięki wysy­ła­nych i odbie­ra­nych ese­me­sów. I – o dziwo – to mnie usy­pia. Zasy­piam i śpię do pią­tej rano.

Życie pry­watne Daniły, mimo jego wieku, jest dość bogate i burz­liwe – po pro­stu wcze­śnie zaczął. Gorąco mnie prze­ko­nuje (sie­bie także), że Andzia pasuje do niego jak ulał. Pod każ­dym wzglę­dem. Pod każ­dym – co oczy­wi­ście jest bar­dzo istotne. Poza tym, jeśli mam być szczera, obrzy­dło mi już nie­spa­nie po nocach. Cze­ka­nie, aż Danik wróci z bale­tów. Tak więc z pew­no­ścią jego wcze­sny oże­nek ma jakiś pozy­tyw i dla mnie. „Może się ustat­kuje?” – myślę sobie z nadzieją.

Do miło­ści także odno­szę się z dużym sza­cun­kiem. Trzeba przy­znać, że nie każ­demu jest ona dana.

Tak więc posta­no­wili się pobrać. Usil­nie ich nama­wia­łam – i jak mi się zdaje, byłam w tym prze­ko­nu­jąca – na ślub cywilny. Dla­czego na począ­tek nie spró­bo­wać unik­nąć, że tak powiem, strat finan­so­wych?

Andzia śmier­tel­nie się na mnie obra­ziła. Można by pomy­śleć, że ją znie­wa­ży­łam! Nie przyj­mo­wała moich, prze­cież cał­kiem racjo­nal­nych, argu­men­tów. Cho­dziła nabz­dy­czona ze dwa tygo­dnie. Nie chciała jeść z nami kola­cji. Chłodno się żegnała przy wyj­ściu. Ja – róż­nie. Szcze­rze mówiąc, prze­stra­szy­łam się. Tro­chę za wcze­śnie, żeby na tym eta­pie psuć sobie rela­cje z synową. Jesz­cze zdążę. Syn mówi, że Andzia jest wraż­liwa i łatwo ją zra­nić. Prawdę mówiąc, mnie się tak nie wydaje. Jed­nak to była moja pierw­sza lek­cja. Przy­swo­iłam ją. Bo pojętna ze mnie uczen­nica. Zro­zu­mia­łam, że to ja będę się dosto­so­wy­wać do mojej syno­wej, a nie ona do mnie. A to utrud­nia sprawę, bez dwóch zdań. Ale jest jak jest. Dla dobra syna jestem gotowa na dużo wię­cej.

No trudno, skoro już ma być to wesele, to niech będzie. Osta­tecz­nie damy sobie radę z kosz­tami i jakoś to prze­ży­jemy. Cóż, nie poje­dziemy w tym roku nad morze. Nad moje uko­chane morze… Na spo­tka­nie z któ­rym cze­kam cały zimny i ciężki rok. Które daje mi siły, żebym jakoś prze­czła­pała przez kolejny.

Dobra, wystar­czy tego maru­dze­nia. No ale co może być bar­dziej absur­dal­nego od wesela w restau­ra­cji? Z całą towa­rzy­szącą temu otoczką. Total­nie idio­tyczną i cho­ler­nie kosz­towną. Ale, jak rozu­miem, Andzi wła­śnie coś takiego jest potrzebne. Suk­nia do pod­łogi. Nie­koń­czący się welon. Bukiet więk­szy od panny mło­dej. Białe gołę­bie i czarna limu­zyna. A w restau­ra­cji białe obrusy z błę­kit­nymi wstąż­kami i głup­ko­waty wodzi­rej traj­ko­czący jak papuga wyuczone zda­nia.

Czy wszyst­kie dziew­czyny tego chcą? Nie, nie wszyst­kie. Ja na przy­kład ni­gdy cze­goś takiego nie chcia­łam. Zawsze uwa­ża­łam, że to nie­do­rzeczne i try­wialne. W moich cza­sach przy­twier­dzano jesz­cze do maski auta nowo­żeń­ców sztucz­nego bobasa. Dziś jest nie lepiej – samo­chód deko­ruje się jak kata­falk – sztucz­nymi kwia­tami. Zresztą Danik też zawsze się z tego naśmie­wał. Mówił, że na jego weselu tak ni­gdy nie będzie. Że chce mieć kame­ralną, rodzinną kola­cję w przy­tul­nej restau­ra­cji i podróż poślubną, na przy­kład do Wene­cji. Jed­nak nocna gżeg­żółka, jak wia­domo, zawsze dzienną prze­kuka. Ja jestem dzienna. I myślę, że wszystko jest już zakle­pane. Ale jedno dotarło do mnie z całą mocą: Danik naprawdę jest zako­chany! Ina­czej nie zgo­dziłby się na te wszyst­kie absurdy i dyr­dy­mały.

I oto dzi­siaj nade­szła godzina zero. Przy­jeż­dżają do nas rodzice Andzi. Żeby nawią­zać zna­jo­mość i omó­wić aktu­alne i przy­szłe sprawy, i oczy­wi­ście wydatki. Sło­wem: „Poznaj moich rodzi­ców”.

Nie­mrawo zapro­po­no­wa­łam spo­tka­nie w restau­ra­cji. Danik wydarł się na mnie, że naszym obo­wiąz­kiem jest przy­ję­cie ich w domu. Mój syn ma nie­źle wyprany mózg przez tę Andzię. Czapki z głów. Przy­po­mina mi się takie powie­dze­nie: „Matka przez dwa­dzie­ścia lat robi z syna czło­wieka, a jego dziew­czy­nie wystar­czy dwa­dzie­ścia minut, żeby zro­bić z niego idiotę”. A niby taka malutka, taka chu­dziutka… Chu­cherko takie… A tu pro­szę.

Mój mąż sta­nął po stro­nie Danika. Zdrajca! Prawdę mówiąc, wiem, w czym rzecz – on nie­na­wi­dzi cho­dzić do restau­ra­cji. A w domu zawsze znaj­dzie dosko­nałą oka­zję, żeby się wykpić. Oczy­wi­ście, wyma­wia­jąc się czymś waż­nym. Niby że do jutra musi oddać arty­kuł. I myk do sie­bie. A ja potem muszę się męczyć do końca i na całego. No i czy to jest uczciwe? A spra­wie­dliwe? Co zro­bić, u nas zawsze i za wszystko obry­wają babki. W sen­sie – kobiety. W sen­sie – słaba płeć. Mówię to iro­nicz­nie. W zasa­dzie z gory­czą. To przez tę „słabą płeć” od wczo­raj tkwię przy piecu. Syn uło­żył bar­dzo wyma­ga­jące i dro­bia­zgowe menu. Tak jakby żenił się z duń­ską księż­niczką, a my mie­li­by­śmy pod­jąć kola­cją parę kró­lew­ską.

A nawia­sem mówiąc, nazwi­sko naszych przy­szłych krew­nych brzmi: Iwa­siuk. Piękne nazwi­sko i – co naj­waż­niej­sze – ary­sto­kra­tyczne. Nie wiem dla­czego, ale mam sko­ja­rze­nia z sar­dynką1 – pozo­sta­ło­ścią po sowiec­kich cza­sach. Oczy­wi­ście, nie mam racji. Co ma do tego nazwi­sko? Ja z domu jestem Pie­tra­kowa, a po mężu – Sier­gie­jewa. Z nas też żadni Narysz­ki­no­wie czy Potoccy. No, ale jakoś tak śmiesz­nie brzmi: Iwa­siuki. Mój arcy­by­stry mąż zapro­po­no­wał Danile, żeby przy­jął nazwi­sko żony. Syn się obra­ził. Zwy­kle nabija się z tego razem z nami. Doszli­śmy do wnio­sku, że sytu­acja jest ciężka. I ciężko wes­tchnę­li­śmy – jed­no­cze­śnie.

Danik nakrywa do stołu. Ogląda pod świa­tło każdy kie­li­szek do wina i każdy do wódki.

– Ech… – wzdy­cham i w zamy­śle­niu wra­cam do kuchni.

– Nóżki zasty­gły?! – krzy­czy syn z pokoju. – A ryba?!

Zło­śli­wie nie odpo­wia­dam. Jestem zajęta kro­je­niem solo­nego łoso­sia.

– Mamuś, co tak grubo? – znęca się nade mną mój chłop­czyk. – Krój cie­niej! – zaleca.

– Idź do dia­bła! – odgry­zam się. I dodaję groź­nie: – Lepiej mnie nie pro­wo­kuj!

Groźba działa, synek się zmywa, dzięki Bogu.

Sły­szę szum odku­rza­cza. Czyżby Danik wziął się za odku­rza­nie?! „Kiep­sko z nami” – myślę sobie. Wszystko jest dużo poważ­niej­sze, niż przy­pusz­cza­li­śmy.

Iwa­siu­ko­wie poja­wiają się dokład­nie co do minuty. Jasna sprawa: głowa rodziny to pod­puł­kow­nik. Nie mam już czasu, żeby uma­lo­wać sobie dru­gie oko i zdjąć far­tuch. Danik pio­ru­nuje mnie wzro­kiem. Wycho­dzi mój mąż. Uścisk dłoni, uśmiech. Dosko­nale wiem, o czym teraz marzy – żeby cała ta szopka jak naj­szyb­ciej dobie­gła końca. Spo­glą­dam na niego jado­wi­cie i uśmie­cham się, bo raczej wąt­pię, byśmy mieli szybko się ich pozbyć. Mam takie prze­czu­cie.

Mąż pro­po­nuje gościom kap­cie. Nowe! Pod­puł­kow­nik wkłada swoje, które żona wydo­była z rekla­mówki.

– Tak jest bar­dziej higie­nicz­nie – wyja­śnia nam, nie­roz­gar­nię­tym i źle wycho­wa­nym.

Dener­wuje mnie to, ale wła­ści­wie on ma rację. Iwa­siu­kowa wyciąga lakie­ro­wane pan­to­fle. Ogląda się w lustrze, okręca wokół wła­snej osi. Skra­pla się per­fu­mami. Zapach jest wyra­zi­sty, ciężki. Zaczyna mnie nieco dusić. Danik chowa się z Andzią u sie­bie w pokoju. Goście prze­cho­dzą do salonu, który pełni także funk­cję jadalni. Roz­glą­dają się.

– Duże pomiesz­cze­nie. – Iwa­siu­kowa kiwa głową z uzna­niem.

W zasa­dzie przed­sta­wia się jako Zoja Iwa­nowna.

– Lena.

– A dalej? – dopy­tuje ona.

– Po pro­stu Lena – powta­rzam cierpko.

Iwa­siuk oka­zał się Wale­rym Pie­tro­wi­czem. Mój mąż, dok­tor histo­rii, pro­fe­sor i kie­row­nik kate­dry – po pro­stu Paw­łem.

– Ale ja tak nie mogę! – prze­jęła się Zoja Iwa­nowna. – Jesz­cze jeste­śmy dla sie­bie cał­kiem obcymi ludźmi!

„I niech tak zosta­nie” – myślę. O ja, nie­do­bra. Nie­wy­ro­zu­miała. Nie­to­le­ran­cyjna. Wszystko, co napi­sa­łam wyżej na swój temat, to kłam­stwo. Co złego zro­bili mi ci ludzie? Ow­szem, nie są z naszej bajki – to jasne. Pro­stacy i pro­win­cju­sze. No, ale czy to ich wina? Całe życie pętają się po jed­nost­kach. W Moskwie są rap­tem od sze­ściu lat. A nadęci! Pew­nie z tego zaże­no­wa­nia. I co ja się tak ucze­pi­łam tych kapci? Nawia­sem mówiąc, Iwa­siu­kowa przy­nio­sła oprócz kapci tort śmie­ta­nowy wła­snej roboty. Powie­działa, że nazywa się „Don Kichot”. Na pewno to żart. A może to tak na serio? Nie­wy­klu­czone, że Don Kichot zlał jej się w jedno z San­cho Pansą. W jeden obraz, że tak powiem. Jak Boga kocham, prze­cież to wszystko nie­ważne!

Wła­ści­wie ta Zoja Iwa­nowna jest w porządku. Gdyby nie te jej wytra­wione od czę­stego roz­ja­śnia­nia, sło­miane włosy, ucze­sane w kok spięty fio­le­tową dalią z mate­riału, i bar­dzo per­łowa szminka. I jesz­cze liliowe cie­nie na powie­kach. No i dla­czego tak jej się ucze­pi­łam? Też mi sto­łeczna laska. Każdy ma wła­sne wyobra­że­nia o pięk­nie. Zgoda, ale ten kom­plet z lureksu… Na bogato…

Sia­dają na kana­pie. Mój mąż pró­buje nawią­zać small talk. Wyśli­zguję się do kuchni, żeby zapa­lić. Wyobra­żam sobie, co powie­dzą o całym tym weselu moje przy­ja­ciółki. Żmije-inte­lek­tu­alistki. Moskiew­skie iro­niczne cizie o cię­tych języ­kach.

Zoja Iwa­nowna stuka we fra­mugę drzwi kuchen­nych.

– Puk, puk, mogę wejść?

Dostrzega w mojej dłoni papie­rosa. W jej oczach poja­wia się zgor­sze­nie.

– To pani pali? – Nie wie­rzy temu, co widzi.

Wzdy­cham i wzru­szam ramio­nami – że niby grze­szę. Niech mnie pani nie oce­nia tak surowo. Niech pani będzie miło­sierna, naj­droż­sza Zojo Iwa­nowna.

Chi­cho­cze.

– Też sobie fol­guję. Cza­sami. – Zniża głos do kon­fi­den­cjo­nal­nego szeptu. – Natu­ral­nie mąż nie ma o niczym poję­cia. U nas w domu patriar­chat pełną gębą. – Pod­puł­kow­ni­kowa ciężko wzdy­cha. – A u pań­stwa?

Widać, że ta sprawa mocno ją zaj­muje.

Znowu wzru­szam ramio­nami.

– Nie, u nas panują part­ner­skie sto­sunki. Sta­wiamy na pary­tet.

– Ooo – pod­su­mo­wuje roz­cza­ro­wana Zoja Iwa­nowna.

Odno­szę wra­że­nie, że ją zasmu­ci­łam. Wyno­simy do pokoju pół­mi­ski z przy­staw­kami. Zapra­szam wszyst­kich do stołu, widząc, że świa­towa roz­mowa panom nie wycho­dzi. Mój mąż jest wyraź­nie zmie­szany, a pod­puł­kow­nik wbił oczy w tele­wi­zor, który na jego prośbę został włą­czony, bo aku­rat leci debata przed­wy­bor­cza. Pod­puł­kow­nik ma nabrzmiałe zwi­sa­jące policzki. „Coś się zaraz wyda­rzy” – myślę z prze­stra­chem, bo dociera do mnie, że także nasze poglądy poli­tyczne raczej się roz­mi­jają.

Sia­damy do stołu i wołamy dzieci. Przy­cho­dzą po jakimś cza­sie – są roz­czo­chrani i zmie­szani. Widzę, jak ojciec Andzi patrzy na Danika. Ten wzrok nie wróży niczego dobrego.

Andzia jest podobna do ojca. Ma wyłu­pia­ste ciem­no­brą­zowe oczy, duże zęby. Drobna i chu­der­lawa – tu raczej poszła w matkę. Co prawda, obec­nie Zoja Iwa­nowna nabrała ciała, ale naj­wy­raź­niej to u nich przy­cho­dzi z wie­kiem. Co mnie nie­zwy­kle cie­szy.

Mąż pyta gości, czym będą się raczyć.

– Czy­ścio­chą – rzuca pod­puł­kow­nik.

– Win­kiem – wtrąca zmie­szana Zoja Iwa­nowna.

Pod­puł­kow­nik ledwo dostrze­gal­nie ściąga gęste brwi.

Mój mąż zacho­wuje na tyle przy­tom­no­ści umy­słu, żeby nie pro­po­no­wać alko­holu Andzi. Nie jest zbyt roz­gar­nięty w tych kwe­stiach, ale naj­wy­raź­niej czuje pod­skór­nie, że mógłby się w ten spo­sób nara­zić na gniew przy­szłego krew­nego. Cho­ciaż kiedy Andzia do nas przy­cho­dzi, zawsze chęt­nie pije piwo i czer­wone wino. Nie odma­wia rów­nież mar­tini.

Zaczy­nam nakła­dać przy­stawki na tale­rze.

– To pani ogórki? – pyta z peł­nymi ustami pod­puł­kow­nik.

– Nie. Dosta­łam od sąsiadki. – I tym spo­so­bem już na początku tracę kuli­narny auto­ry­tet.

– A moja wszystko sama – oświad­cza z dumą on. – Po trzy­sta sło­ików robi. Pomi­dory, ogórki, grzyby, kon­fi­tury, kom­poty.

Z sza­cun­kiem, a zara­zem z poli­to­wa­niem spo­glą­dam na biedną Iwa­siu­kową. Rumieni się, sły­sząc te kom­ple­menty – naj­wy­raź­niej nie­zbyt czę­sto padają z ust mał­żonka.

Mój syn, zwy­kle taki gawę­dziarz i dow­cip­niś, mil­czy jak zaklęty. Andzia też nie kwapi się do roz­mowy. Za to naj­lep­sza pod słoń­cem Zoja Iwa­nowna nie może się nachwa­lić efek­tów mojej pracy. Pod­puł­kow­nik uro­czy­ście kiwa głową, zga­dza się z żoną. Zna­czy jakoś prze­żył, acz z tru­dem, „nie moje” ogórki. Zre­ha­bi­li­to­wa­łam się gala­retką z nóżek i plac­kiem z kapu­stą.

Widać, że pod­puł­kow­nik lubi sobie pojeść i popić. Powo­lutku zaczyna odpły­wać. Prze­chwy­tuję prze­ra­żone spoj­rze­nie jego poło­wicy.

– Do rze­czy! – oznaj­mia Iwa­siuk i odchyla się na krze­śle.

Popra­wiamy się na naszych sie­dze­niach i pro­stu­jemy plecy.

– Wesele będzie w restau­ra­cji – oświad­cza pod­puł­kow­nik tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

Spo­glą­damy na sie­bie z mężem. Danik wpa­truje się w talerz.

– W Moskwie jest drogo – wyja­śnia nam pod­puł­kow­nik. – Żona mojego przy­ja­ciela, dowódcy jed­nostki, jest sze­fową restau­ra­cji. W Nowo­mo­skow­sku. Przy­go­tują wszystko jak się patrzy. Nie oszu­kają.

– A co zro­bimy z gośćmi? Gdzie ich prze­no­cu­jemy? – Deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc, jestem zbita z tropu. – W tamtą stronę jesz­cze jakoś dojadą. A z powro­tem? Czy mamy im wyna­jąć hotel?

– Auto­bus – wyja­śnia Iwa­siuk. – Auto­bus z jed­nostki woj­sko­wej. Wszy­scy zostaną odwie­zieni do Moskwy. Do metra. A tam już sobie pora­dzą.

Wyobra­żam sobie moich przy­ja­ciół. Restau­ra­cja w Nowo­mo­skow­sku. Ozór wołowy, sałatka jarzy­nowa, śledź pod pie­rzynką. Stary pekaes z roz­dar­tymi sie­dze­niami. Nie. Nie! W żad­nym wypadku! Jesz­cze tego bra­ko­wało, żeby Iwa­siuk rzą­dził moim życiem! I życiem mojego uwiel­bia­nego, jedy­nego syneczka. A na doda­tek decy­do­wał o wygo­dzie moich przy­ja­ciół i krew­nych!

– Nie! – pra­wie krzy­czę. – Nam to nie pasuje!

Brwi pod­puł­kow­nika powoli idą w górę, a Zoja Iwa­nowna wci­ska głowę w ramiona.

Danik i mój mąż patrzą na mnie z prze­stra­chem.

– No więc tak – zaczy­nam sta­now­czo. – Wesele odbę­dzie się w Moskwie. W przy­tul­nej i nie­dro­giej restau­ra­cji. Dziś takich jest cała masa. I nie na obrze­żach. Tak, by każdy mógł doje­chać bez pro­blemu. Kocham i sza­nuję moich bli­skich. Sie­bie zresztą też.

Na żadne zadu­pie nie poje­dziemy.

– Trzeba decy­do­wać kolek­tyw­nie – cicho wtrąca mój miękki i libe­ralny mąż.

Pod­puł­kow­nik jest zdez­o­rien­to­wany. Wzru­sza ramio­nami. Widać, że nie jest przy­zwy­cza­jony do nie­po­słu­szeń­stwa. Cóż, będzie musiał zmie­nić swoje przy­zwy­cza­je­nia.

– Noo – odzywa się prze­cią­gle. – Można to roz­wa­żyć.

Zoja Iwa­nowna wzdy­cha z wyraźną ulgą. Rozu­miem, że zwy­cię­ży­łam.

Danik przy­nosi cen­niki restau­ra­cji i kawiarni. Długo się spie­ramy i oma­wiamy menu. Pod­puł­kow­nik spo­gląda na mnie nie­pew­nie i, jak mi się zdaje, z sza­cun­kiem.

Oma­wiamy desery.

– A co to jest tira­misu? – ostroż­nie pyta Zoja Iwa­nowna.

Andzia wykrzy­wia usteczka. Wstyd jej za matkę. Córka dosko­nale wie, co to jest tira­misu. Dzięki mojemu synowi, tak à pro­pos.

Cier­pli­wie wyja­śniam pod­puł­kow­ni­ko­wej wszystko na temat wło­skich dese­rów. Zasę­pia się i pro­po­nuje, że sama upie­cze trzy cia­sta.

– Pro­szę uprzej­mie – pozwa­lam jej wiel­ko­dusz­nie.

Zaczy­namy liczyć gości obu stron. Wycho­dzi pra­wie po równo. Iwa­siuk pro­po­nuje, żeby wydatki podzie­lić na pół. Po co zawra­cać sobie głowę i roz­wa­żać, kto ma ile osób? Wspa­nia­ło­myślny. I nie ską­piec. Mój sto­su­nek do niego nieco się popra­wia. Przy­naj­mniej jest otwarty na dys­ku­sję. Czyli nie jest bez­na­dziejny.

Roz­ma­wiamy o sukni Andzi. Ojczu­lek przy­szłej panny mło­dej obstaje przy welo­nie. Matula marzy o kre­acji do pod­łogi, wspa­nia­łej, roz­klo­szo­wa­nej i bia­łej, zdo­bio­nej stra­sem, koron­kami i fal­ban­kami. Andzia się krzywi i oznaj­mia, że jej suk­nia będzie wąska, kre­mowa i bez tych wszyst­kich cacek.

Kiwam głową na znak, że zga­dzam się z Andzią. Ale Zoja Iwa­nowna tak się tym przej­muje, że aż łzy napły­wają jej do oczu. Kre­mowa? Wąska? Bez welonu? Jed­nak godzi się z tym. Naj­wy­raź­niej przy­wy­kła do tego, by godzić się ze wszyst­kim. Myślę, że dobra będzie z niej teściowa. Gorzej z teściem. Ten z niczego nie jest zado­wo­lony, w dodatku znowu poszła w ruch czy­sta. Pod­puł­kow­nik topi smutki. A potem zaczyna opo­wieść o swo­jej dłu­giej i trud­nej służ­bie. Ze zgrozą słu­chamy o tym, jak to był kla­wi­szem w łagrze. Pil­no­wał więź­niów poli­tycz­nych. Opo­wiada z dumą, że będąc chło­pa­kiem, widział samego Soł­że­ni­cyna. Nie widział tak po pro­stu – on go eskor­to­wał.

Mil­czymy, zszo­ko­wani. Przy­po­mina mi się opo­wieść mojej mamy, jak to jej rodzice przy­nie­śli do domu „Archi­pe­lag Gułag”. I dali jej, małej dziew­czynce, do prze­czy­ta­nia. A potem zaczęli szu­kać miej­sca, w któ­rym mogliby tę książkę scho­wać. Mama zapro­po­no­wała im swo­jego plu­szo­wego misia Ste­fanka z kie­szonką i zam­kiem bły­ska­wicz­nym na brzuszku. I takim spo­so­bem „Archi­pe­lag Gułag” prze­trwał do samej pie­re­strojki w wysłu­żo­nym i wytar­tym Ste­fanku.

Pod­puł­kow­nika wzięło teraz na roz­mowy o poli­tyce. Tego bałam się naj­bar­dziej. Wie­dzia­łam, że w tej kwe­stii nasze zda­nia na pewno się roz­jadą. Uśmie­chać się, kiwać głową i zga­dzać się z przed­mówcą – tego z pew­no­ścią nie potra­fię. Mam twardą oby­wa­tel­ską postawę. „No, to zaraz się zacznie” – myślę sobie. I żad­nego ślubu nie będzie. A może to i lepiej? Dzięki temu krew­nych Iwa­siu­ków też nie będzie. Jakich krew­nych? Raczej wro­gów ide­olo­gicz­nych. Dokąd może popły­nąć pod­puł­kow­nik? – zasad­ni­czo dość dobrze to sobie wyobra­żam.

Oka­zuje się, że Iwa­siuk nikogo nie tole­ruje. Bez wyjątku. I tych z pra­wej, i tych z lewej. Już mi lepiej. Jed­nak nie jest z niego aż taki dureń. A myśla­łam, że zacznie opła­ki­wać sta­li­now­skie czasy. Brież­nie­wow­skie – to jesz­cze bym prze­żyła, ale nie sta­li­now­skie. Sta­lin był tyra­nem i mor­dercą wła­snego narodu. Co naj­istot­niej­sze – znisz­czył elitę woj­skową. Brawo, Iwa­siuk! Pią­teczka! Breż­niew – nic złego, w sen­sie – dobrego wię­cej niż złego. Nie upie­ram się. Jest w tym jakieś ziarno prawdy. No, może zia­renko. Zupeł­nie malu­sień­kie.

Poczu­łam się nie­mal odprę­żona. Przed­wcze­śnie, jak się oka­zało. Zaczy­nają się ataki na Gaj­dara. Gładko włą­czam się w dys­ku­sję. Wydaje mi się, że byłam dosta­tecz­nie prze­ko­nu­jąca, bo na koniec mojej gorą­cej prze­mowy odzywa się Iwa­siuk:

– No, nie wiem, nie wiem…

O Czu­baj­sie nie chcę już roz­ma­wiać. Prawdę powie­dziaw­szy, tro­chę się prze­stra­szy­łam.

Zwy­cię­stwo, doprawdy! Jakiś chwiejny ten pod­puł­kow­nik. Szybko się zga­dza. A może po pro­stu taki prze­ko­nu­jący i wspa­niały ze mnie mówca?

Mój mąż robi wiel­kie oczy i kręci głową znie­sma­czony. Potę­pia. Mnie, ma się rozu­mieć. Oczy­wi­ście ma rację – nie w tym celu się tutaj zebra­li­śmy. Wiecz­nie mnie cią­gnie nie tam, gdzie trzeba! Co mi do tego, na kogo gło­so­wali Iwa­siu­ko­wie? To ich pry­watna sprawa. Ich, nie moja. Naj­waż­niej­sze, żeby­śmy zna­leźli poro­zu­mie­nie w innych kwe­stiach, takich jak dzieci czy wnuki.

Paweł zapra­gnął napić się her­baty. Wzdy­cham i idę do kuchni. Zoja Iwa­nowna ofe­ruje mi swoją pomoc. „Nor­malna z niej babka” – myślę sobie. A jej córka nawet tyłka nie ode­rwała od krze­sła. Danik czule trzyma ją za rękę.

Przy her­ba­cie poru­szamy inny temat: gdzie mło­dzi zamiesz­kają. Mówię, że u nas będzie wygod­niej. Miesz­ka­nie jest więk­sze, uczel­nia tuż obok. Iwa­siu­ko­wie wzdy­chają i apro­bują. Prze­cież nie oddam mojego dziecka do koszar! Widzę jed­nak, że Andzia nieco wykrzy­wiła buźkę.

Iwa­siuk z przy­jem­no­ścią wypija likier cytry­nowy – na drogę. Kiedy jego mał­żonka sięga po swój kie­li­szek, oczy groź­nie mu błysz­czą, więc Zoja Iwa­nowna płyn­nie opada na krze­sło.

Przy drzwiach długo się żegnamy. Iwa­siuk, kiwa­jąc się w przód i w tył i gro­żąc mi pal­cem, oświad­cza:

– Tak czy siak, Gaj­da­rowi zde­cy­do­wane „nie”!

Wzru­szam ramio­nami.

– Tutaj, kobieto, nie masz racji! – dodaje pod­puł­kow­nik i czka.

I w taki oto spo­sób prze­cho­dzimy na „ty”.

Zoja Iwa­nowna ści­ska dło­nie mojego męża i syna. Pod­cho­dzi do mnie – cmok w poli­czek. Obej­muję ją deli­kat­nie.

– W przy­szłą sobotę u nas! – kate­go­rycz­nie oznaj­mia pod­puł­kow­nik i znowu, nie wie­dzieć czemu, grozi mi pal­cem.

Andzia i Danik nie mogą się od sie­bie odkleić.

„Nie, to jed­nak jest miłość” – myślę.

Czyli w przy­szłą sobotę trzeba będzie poje­chać…

Wzdy­cham i idę umyć naczy­nia. Syn poszedł odpro­wa­dzić gości do tak­sówki.

Mój mąż przy­cup­nął na kuchen­nym tabo­re­cie i pyta płacz­li­wie:

– Czy możemy jakoś unik­nąć tej przy­szłej soboty? Ja tego nie wytrzy­mam!

– Nie! – krzy­czę w odpo­wie­dzi. – Wytrzy­masz. Niczego nie będziesz uni­kać. To dla dobra two­jego jedy­nego syna.

Paweł ciężko wzru­sza ramio­nami, wstaje i wle­cze się do salonu po resztę brud­nych naczyń.

Wraca Danik, wodząc wokół pochmur­nym wzro­kiem.

„Jakiś nie­swój – myślę. – Dzie­ciak ewi­dent­nie jest nie­swój”.

– Zado­wo­lony? – pytam kwa­śno.

W odpo­wie­dzi kiwa głową.

– A „dzię­kuję” gdzie?

– Dzię­kuję, mamuś! – mówi zmę­czo­nym gło­sem. W drzwiach jesz­cze się odwraca. – Cho­ciaż mogli­ście sobie daro­wać tych Gaj­da­rów i Czu­baj­sów – dodaje jado­wi­cie.

– Czu­baj­sów sobie daro­wa­łam. Możesz mi podzię­ko­wać.

W odpo­wie­dzi macha tylko ręką i idzie do swo­jego pokoju.

Wresz­cie skoń­czy­łam sprzą­tać i usia­dłam na krze­śle. Do jed­nej ręki wło­ży­łam papie­rosa, drugą się­gam po słu­chawkę tele­fonu. Wiem, że mama się dener­wuje i czeka na mój tele­fon.

Odbiera po pierw­szym dzwonku.

– No i?

– Mogło być gorzej – mówię nie­mrawo.

– Jasne – wzdy­cha mama. – Jakieś szcze­góły?

– Jutro, mamuś. Jestem potwor­nie zmę­czona.

– Jasne – powta­rza mama. – Na nic innego nie liczy­łam – dodaje i się roz­łą­cza. Obra­ziła się.

Ponow­nie wybie­ram jej numer.

– Nie obra­żaj się – pro­szę ją.

– A co w tym dziw­nego! – gorącz­kuje się mama. – Jak­byś nie wie­działa, że cały wie­czór cze­kam na twój tele­fon! Można by pomy­śleć, że ty nie jesteś moją córką, a Danik nie jest moim wnu­kiem!

I wtedy zaczy­nam jechać ze szcze­gó­łami. Przez czter­dzie­ści pięć minut. Ale mamie się wydaje, że coś upusz­czam. Albo opusz­czam. Więc moje spra­woz­da­nie nie w pełni ją satys­fak­cjo­nuje. Koniec roz­mowy. Peł­znę do sypialni. Włażę pod koł­drę i z bło­go­ścią wycią­gam nogi. Ależ jestem zmę­czona! I fizycz­nie, i psy­chicz­nie. Psy­chicz­nie nawet bar­dziej.

Wcho­dzi mój mąż.

– Może jakoś to będzie? – pyta płacz­li­wie.

– Nie zro­zu­mia­łam pyta­nia – odpo­wia­dam więc prze­kor­nie. – Co będzie?

– Wszystko. – Wzdy­cha ze smut­kiem. – Albo cho­ciaż cokol­wiek.

– Wąt­pię. – Tym sło­wem przy­pie­czę­to­wuję dys­ku­sję i odwra­cam się do ściany.

Cho­lera, liczy­łam, że w moim wieku będę już miała prawo nie dosto­so­wy­wać się do obcych ludzi! Naj­wy­raź­niej się pomy­li­łam!

I zmu­szam się do zaśnię­cia.

Cały tydzień roz­my­ślam o zbli­ża­ją­cej się rewi­zy­cie. Ogar­nia mnie smu­tek. Dzielę się tym uczu­ciem z moją przy­ja­ciółką Tanią. Uspo­kaja mnie, mówi, że wszystko to trzeba prze­żyć. I że są na świe­cie gor­sze rze­czy.

Sama dobrze wiem, że tak jest. Ale dla­czego tak mi się nie chce wlec w sobotę do Bra­te­jewa? Prze­cież to nie są źli ludzie. Na pewno są gościnni. Otwarci. Z ser­cem na dłoni.

Mój mąż mil­czy i wciąż wzdy­cha jak chora krowa. Synek też jakiś nie­swój.

No dobra! Sta­ram się samą sie­bie prze­ko­nać, że to wszystko jest tylko cza­sowe. Wąt­pię, żeby­śmy mieli ze sobą po ślu­bie stały kon­takt. Miesz­kamy daleko od sie­bie. Od maja do listo­pada oni są na daczy. Szklar­nie, grzyby i trzy­sta sło­ików prze­two­rów. Na daczę do nich nie poje­dziemy – sto dwa­dzie­ścia wiorst2 i wycho­dek na podwórku. Mamy wła­sną – pół godziny od Moskwy, sosnowy las i żad­nych grzą­dek. A poza tym we wrze­śniu wyjeż­dżamy nad morze. A na syl­we­stra czę­sto jeź­dzimy do naszych przy­ja­ciół, Olgi i Igora, do Lipawy na Łotwie – mają tam miesz­ka­nie i zawsze z przy­jem­no­ścią nas gosz­czą. Nato­miast uro­dzin świę­to­wać nie lubimy, taką mamy zasadę. „A oni?” – zasta­na­wiam się z nie­po­ko­jem.

A co, jeśli będą wnuki? Wspólne, nawia­sem mówiąc…

W sobotę toczymy się do Bra­te­jewa. Mil­czymy całą drogę. Nastroje – gor­sze już chyba być nie mogą. Myślę, jacy jeste­śmy skom­pli­ko­wani. Pełni dzi­wactw! Zawsze pro­blem. Zawsze coś nie tak. Zawsze jakaś spinka.

Iwa­siu­ko­wie są szcze­rze zado­wo­leni z naszego przy­jazdu. Pach­nie pie­ro­gami – smacz­nie pach­nie! Zoja Iwa­nowna opro­wa­dza nas po miesz­ka­niu. Z dumą pre­zen­tuje dywany na ścia­nach i krysz­tały w meblo­ściance. Zasad­ni­czo ze wszyst­kiego jest dumna. Tylko się skarży, że cia­sto nie wyro­sło jak trzeba. Dener­wuje się i sku­bie ramiączko far­tu­cha.

My, moskwia­nie, jeste­śmy jed­nak okropni. Snoby i szpa­ne­rzy! Bo jakiż niby mamy powód do dumy? Taki, że uro­dzi­li­śmy się w Moskwie? Że mie­li­śmy dostęp do muzeów i teatrów? Tylko dla­tego mamy prawo czuć się lepsi? Czy to jej wina, że jest pro­stą kobietą z ural­skiego mia­steczka, jej mama sor­to­waczką w fabryce, a tata dźwi­go­wym? Że widziała pagórki i gar­ni­zony. Poznała prze­rwy w dosta­wie towa­rów i trud­no­ści w zdo­by­ciu dzie­cię­cych raj­stop i pol­skiego szam­ponu. Ama­tor­ski zespół muzyczny „Rumia­nek” i kółko robó­tek ręcz­nych z zaję­ciami z makramy. To ma być jej wina? Kto miał jej wyja­śnić, że wie­sza­nie dywa­nów na ścia­nach jest pry­mi­tywne i nie­hi­gie­niczne? A try­wialny radziecki krysz­tał to kiczo­wate pozdro­wie­nia od prze­szło­ści?

Robi mi się wstyd i zaczy­nam chwa­lić jej dywany i naczy­nia. Oglą­dam zdję­cia wiszące na ścia­nie. Zoja – chu­dziutka dziew­czynka z gru­bym jasnym war­ko­czem. Ślicz­notka! Iwa­siuk – dobrze zbu­do­wany, szczu­pły, z gęstą kędzie­rzawą czu­pryną. Też sym­pa­tyczny. A jego los wojaka? Żoł­nierz służy tam, gdzie mu naka­zuje ojczy­zna. Wstydź się, Leno!

Gospo­da­rze zapra­szają nas do stołu. Wszyst­kiego jest w bród i wszystko jest bar­dzo smaczne. Wła­sne ziem­niaki – białe i syp­kie. Wła­sne kiszone pomi­dory. I świeże rydze szczo­drze posy­pane koper­kiem. I pie­rogi! Nawia­sem mówiąc, z cze­rem­chą. Coś takiego jemy po raz pierw­szy w życiu. Nie­wia­ry­god­nie smaczne!

Zoja uskarża się, że nie może się przy­zwy­czaić do Moskwy. Hałas, brud, ludzie nie­przy­jemni. Jacyś tacy obcy. Z nostal­gią wspo­mina swoje życie na osie­dlu woj­sko­wym. Gospo­darz jest powścią­gliwy. Pije nie­wiele. Widać, że jest zado­wo­lony z żony. Nagle Zoja pro­po­nuje, żeby­śmy wspól­nie zaśpie­wali. Spo­glą­damy na sie­bie z mężem nie­pew­nie. Zoja into­nuje wyso­kim i czy­stym gło­sem: „Tam, gdzie szu­miący klon nad falą rzeczną…”. Znam tę pio­senkę. Zaczy­nam pod­śpie­wy­wać. Dołą­cza Iwa­siuk swoim przy­jem­nym bary­to­nem. Są zgrani i brzmią har­mo­nij­nie. Widać, że to lubią. Od razu robi się lżej na duszy. Potem pijemy her­batę. Ani słowa o poli­tyce czy o ślu­bie. Zoja pakuje nam pie­rogi do domu. Dosta­jemy też dwa sło­iki – z kon­fi­turą wiśniową i kiszo­nymi grzy­bami. Pod­puł­kow­nik idzie do garażu, w któ­rym urzą­dzili sobie piw­nicę, i nakłada nam ziem­nia­ków do worka. Sprze­ci­wiamy się gło­śno i ener­gicz­nie, ale wszystko na próżno. Gospo­darze odpro­wa­dzają nas do auta. Obej­mu­jemy się z Zoją. Machają nam na poże­gna­nie.

– Dobrzy z nich ludzie! – mówię.

– Pro­ści. Bez dru­giego dna – dodaje mój mąż. – A może to dobrze, że są pro­ści, bez upięk­szeń?

Nie odpo­wia­dam na to pyta­nie. Sama nie wiem dla­czego. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Mimo wszystko jeste­śmy zupeł­nie inni niż oni. Nie gorsi, nie lepsi – inni. Wszak nie bez powodu kie­dyś „brało się” za żonę kobietę ze swo­jego kręgu, ze swo­jej pia­skow­nicy. Jak Boga kocham, nie wiem. W moje serce znów wkrada się nie­po­kój. Andzia nie jest taka jak jej rodzice. Tro­chę się ich wsty­dzi. A to źle. Robi z sie­bie nie wia­domo kogo, maru­dzi. Na pewno nie będzie z niej taka żona jak z Zoi.

Danik uśmie­cha się i spo­gląda przez okno. Dzi­siaj jest z nas zado­wo­lony.

Nazwi­sko Iwa­siuk koja­rzy się z rosyj­skimi sło­wami селедка иваси („sie­lodka iwasi”) – ozna­czają one iwasi, sar­dynkę pacy­ficzną, bar­dzo popu­larną w cza­sach Związku Radziec­kiego (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Dawna rosyj­ska jed­nostka dłu­go­ści równa 1,0668 km. [wróć]

Roz­dział 2. Ach, cóż to był za ślub!

Roz­dział 2

Ach, cóż to był za ślub!

Przy­go­to­wa­nia do ślubu idą pełną parą. Lokal – dobry i z cał­kiem przy­stęp­nymi cenami ‒ wybra­łam z moją przy­ja­ciółką Lalą. Ona w takich akcjach jest dobra, że hej! Jej, w prze­ci­wień­stwie do mnie, z pew­no­ścią nie wyro­lują. W każ­dej restau­ra­cji pró­buje przy­stawkę i cie­płe danie. Tylko pró­buje. A ja po niej doja­dam. Lalka się odchu­dza, cho­ciaż waży pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów. Danik mówi, że to tyle, co baran. Barana to ona by­naj­mniej nie przy­po­mina, ale coś ze słod­kiej owieczki z pew­no­ścią w niej jest. Ma gęste dłu­gie włosy, poskrę­cane w sprę­żynki. Syl­wetkę cie­niutką jak struna, wypro­sto­wane plecy i czubki stóp skie­ro­wane na zewnątrz. Kie­dyś zaj­mo­wała się bale­tem. Lala jest moją rówie­śnicą, a wygląda, jakby miała jakieś pięt­na­ście lat mniej. Nie ma męża, ma za to kochanka młod­szego od niej o dwa­na­ście lat. Uwiel­bia ją i marzy, aby się z nią oże­nić. Ale Lala nie chce. Mówi, że się przy­zwy­cza­iła do wol­no­ści. Trzeba dodać, że nie jest biedną kobietą – ma dwa skle­piki z obu­wiem. A zaczy­nała od ulicz­nego stra­ganu we wsi Łuża. I wtedy han­dlo­wała sama, bez względu na pogodę – i w desz­czu, i w śniegu.

Obje­cha­ły­śmy autem Lali już pół Moskwy. W końcu moja przy­ja­ciółka jest zado­wo­lona. Oma­wia z kie­row­ni­kiem restau­ra­cji aran­ża­cję wnę­trza. Ja jestem zmę­czona i nic do mnie nie dociera. Piję już piątą fili­żankę kawy. Serce mi wali jak dzwon.

W samo­cho­dzie dzię­kuję Lali. Bez niej nie dała­bym rady. Jej gach wydzwa­nia bez prze­rwy i jęczy, że się stę­sk­nił. Lalka patrzy na zega­rek i mówi mu, że wróci do domu za dwie godziny.

– Naprawdę masz jesz­cze siłę? – pytam ze zdzi­wie­niem, marząc o valo­cor­di­nie, fili­żance gorą­cej her­baty, poduszce i kocu.

Lalka wzru­sza ramio­nami. Mówi, że za chwilę weź­mie lodo­waty prysz­nic, wypije tro­chę soku z mar­chwi i będzie gotowa na kolejne wyzwa­nia.

Wzdy­cham i myślę, że młody kocha­nek to rze­czy­wi­ście wyzwa­nie. A ja chcę tylko syna oże­nić i nie paść tru­pem!

Lala pod­wozi mnie do domu, po czym ostro dodaje gazu i bye-bye!

Led­wie powłó­cząc nogami, czła­pię w kie­runku windy. W domu wkła­dam koszulę nocną i włażę do łóżka. Wołam męża, żeby podzie­lić się z nim swo­imi wra­że­niami. Jest w swoim pokoju, oczy­wi­ście sie­dzi przy kom­pu­te­rze. Odrywa się od niego nie­chęt­nie i przy­cho­dzi do mnie. Słu­cha jed­nym uchem. Nie może się docze­kać, kiedy będzie mógł się ulot­nić. Obra­żam się i wypo­mi­nam mu, że nie inte­re­sują go sprawy rodzinne. Znowu się obraża, macha ręką i wraca do sie­bie.

Wie­czo­rem opo­wia­dam o swo­ich suk­ce­sach narze­czo­nemu. On też jest obok – zato­piony we wła­snych myślach. Mam wra­że­nie, że jedyną osobą, dla któ­rej to wszystko jest ważne, jestem ja. Danik mówi, że on jakoś nie do końca tego wesela potrze­buje, że to jest potrzebne przede wszyst­kim Iwa­siu­kom i Andzi. A to ozna­cza, że zdzie­ram zelówki, sta­ra­jąc się dogo­dzić rodzince pod­puł­kow­nika. No ład­nie! Bo prze­cież mnie to w ogóle nie jest potrzebne.

Po raz kolejny kon­sta­tuję z przy­kro­ścią, że w tym roku nie zoba­czę morza. I robi mi się smutno.

W nie­dzielę uda­jemy się po suk­nię i pan­to­fle dla Andzi. Ja, Danik, Iwa­siu­kowa i, rzecz jasna, Andzia. Jedziemy samo­cho­dem Lali. Moja przy­ja­ciółka mnie nie opusz­cza. W salo­nie sukien ślub­nych Zoja rzuca się do iskrzą­cych się kamie­niami i lurek­sem toa­let ze wspa­nia­łymi kry­no­li­nami. Zauwa­żam, że im wię­cej bły­sko­tek na sukience, tym Zoja jest szczę­śliw­sza. Andzia syczy: „Mamuś, weź” i czer­wie­nieje. Narze­czony sie­dzi na kana­pie i bawi się tele­fo­nem.

Lalka patrzy na mnie z prze­stra­chem.

– Uprze­dza­łam cię – szep­czę do niej.

Jest bar­dzo zmie­szana – moja przy­ja­ciółka rzadko taka bywa. Popy­cham ją lekko. Niech ona dora­dza Andzi, nie ja. Tylko żeby Andzia się na mnie nie zezło­ściła. Lala bie­rze się w garść i zaczyna dzia­łać. Wyła­wia co cie­kaw­sze rze­czy i zarzą­dza, żeby dziew­czyna spa­dała do przy­mie­rzalni. Andzia słu­cha jej ślepo. Sie­dzę na kana­pie obok swo­jego syna i prze­glą­dam cza­so­pi­smo. Przy­szła panna młoda wyła­nia się z przy­mie­rzalni ubrana w suk­nię koloru zwię­dłej róży her­ba­cia­nej. Z gor­se­tem i lejącą się wąską spód­nicą. Na gor­se­cie wid­nieją ele­gancki skromny haft i deli­katny koron­kowy pączek. Nie­sa­mo­wite, Lalka od razu tra­fiła w sedno. Ależ ona ma oko! Andzia jest zado­wo­lona, co na mój gust zda­rza się bar­dzo rzadko. Okręca się przed lustrem i przed Dani­kiem. Mój syn patrzy na nią oczami peł­nymi miło­ści i zachwytu. Lalka i ja spo­glą­damy na sie­bie z trium­fem.

O, kur­czę, zupeł­nie zapo­mnie­li­śmy o pod­puł­kow­ni­ko­wej! Oglą­dam się za sie­bie. Zoja stoi w kącie, w oczach ma łzy. Rzu­cam się do niej z prze­stra­chem. Teraz już wła­ści­wie ryczy. Jakieś dwa­dzie­ścia minut póź­niej, gdy wypiła wale­rianę i gorącą słodką her­batę, wciąż łka­jąc, wyja­śnia nam, przy­głu­pom, że marzyła o zupeł­nie innej sukni dla uko­cha­nej córki. Widziała ją w roli księż­niczki, kró­lewny, a zoba­czyła sie­rotę z Kaza­nia. Ludzie mogą pomy­śleć, że Iwa­siu­ko­wie żałują pie­nię­dzy dla swo­jej jedy­naczki, skoro wydają ją za mąż w zwy­kłym stroju.

– Prze­cież to wielka uro­czy­stość. Wiel­kie święto. Jedyny taki dzień w życiu – szlo­cha Zoja.

No, może z tym „jedy­nym” tro­chę prze­sa­dziła.

– Mąż dosta­nie apo­plek­sji, kiedy zoba­czy córkę „w tym” – cią­gnie Zoja. A potem bie­rze do ręki wykaz cen i znowu zaczyna łkać. – Co to ma być?!

Lalka patrzy na mnie z auten­tycz­nym prze­ra­że­niem. Andzia poczer­wie­niała ze zło­ści i wstydu.

– Idziemy zapa­lić! – oświad­cza Lala i wyciąga mnie z salonu na dwór. – Niech same się roz­mó­wią – szep­cze.

Danik zrywa się, żeby wysko­czyć z nami, ale moja przy­ja­ciółka war­czy na niego:

– Sia­daj!

Posłusz­nie siada z powro­tem na kanapę. Patrzy na mnie jakoś tak dziw­nie…

„Tylko tego było ci trzeba – mówię do sie­bie w myślach. – Narze­czony, cho­lera jasna!”.

Palimy. Lalka wypala:

– Tra­ge­dia!

To słowo mówi wszystko. Lepiej tego wyra­zić się nie da.

Uśmie­cham się słabo, bo w ogóle nie jest mi do śmie­chu. To niby dro­bia­zgi, ale wąt­pię, żeby­śmy się poro­zu­miały z Zoją w innych, poważ­niej­szych kwe­stiach.

– Jak to dobrze, że nie mam dzieci – mówi Lalka.

Nie komen­tuję.

Sukienka została wybrana. Z nie­wiel­kimi ustęp­stwami – jest biała, ma koronkę i wąską spód­nicę. Kom­pro­mis osią­gnięty. Zoja, może nie do końca, ale w sumie jest zado­wo­lona. To mnie cie­szy. Naj­waż­niej­sze, byśmy się nie pogry­zły. Potem kupu­jemy pan­to­fle i wia­nek na głowę. Pod­puł­kow­ni­kowa znowu jest roz­cza­ro­wana: – Nie będzie welonu!?

Przy­gnę­biona Zoja żegna się z nami. Andzia odwraca wzrok. Mój syn jest szczę­śliwy, że zakupy się skoń­czyły. Odpro­wa­dza je, trzy­ma­jąc w rękach torby i pudełka.

Lala i ja, też szczę­śliwe, idziemy na cze­ko­ladę.

– Zamó­wię sobie jesz­cze nale­śniki z cze­ko­ladą i ser­nik – oświad­cza Lalka.

Patrzę na nią z prze­ra­że­niem.

– Potrzebne mi są węglo­wo­dany – wyja­śnia. – Bar­dzo się zestre­so­wa­łam.

„Prze­ży­li­śmy zakupy – myślę. – Prze­ży­jemy i wesele”.

A potem całą resztę. Ciężko wzdy­cham i odkra­wam kawa­łek nale­śnika z jabł­kami.

W noc poprze­dza­jącą dzień ślubu nie śpię. Bo jak tu spać? Cho­ciaż wszystko jest przy­go­to­wane i spraw­dzone po tysiąc razy. Mój mąż też nie śpi. Wierci się w łóżku. Wycho­dzę na bal­kon i witam wschód słońca. W zagaj­niku, który rośnie pięć minut na pie­chotę od naszego domu, śpie­wają sło­wiki. Pach­nie bzem. Myślę, że nie­po­trzeb­nie wzię­łam proszki nasenne. Snu i tak nie uświad­czy­łam, a tym bar­dziej będę się poru­szać jak senna mucha.

O siód­mej rano, wymę­czona i roz­bita, wcho­dzę pod lodo­waty prysz­nic. Potem parzę sobie bar­dzo mocną kawę. O dzie­wią­tej ma przyjść moja fry­zjerka Oksana. Strzygę się u niej już dobre dzie­sięć lat. Nie muszę jej niczego tłu­ma­czyć, przez te lata nauczy­ły­śmy się rozu­mieć bez słów.

Wcho­dzę do pokoju syna. Jego widok mnie zaska­kuje i roz­czula – mój chłop­czyk, przy­szły pan młody, śpi jak nie­mowlę. Usta pół­otwarte, koł­dra i jedna noga na pod­ło­dze. Zaczy­nam się śmiać. Sia­dam na brzegu łóżka i patrzę na niego. Tak bar­dzo chcia­ła­bym go pogła­skać i poca­ło­wać. Bar­dzo!

„Ty mój głup­ta­sie – wzdy­cham w myślach. – Jesteś jesz­cze taki młody. Niczego ci nie bra­kuje. Dla­czego nie chcesz spo­koj­nie i bez­tro­sko sobie pożyć? Rodzice poma­gają ci roz­wią­zy­wać wszyst­kie twoje pro­blemy. Oprócz jed­nego – uło­że­nia sobie życia sek­su­al­nego. I wymy­śli­łeś, że zor­ga­ni­zu­jesz je w taki spo­sób, za taką cenę. Mój głupi wró­belku! Prze­cież za trzy mie­siące będziesz miał dość tej zabawy. No, może za cztery. A mogli­śmy poje­chać nad morze! Całą naszą trójką. Jak Boga kocham, dałoby nam to wię­cej przy­jem­no­ści, a już na pewno – mniej kło­po­tów!”.

Libe­ra­lizm i demo­kra­cja z pew­no­ścią niczego dobrego nam, rodzi­com, nie przy­niosą. Zresztą jak każda demo­kra­cja i każdy libe­ra­lizm. Nie potra­fimy tym roz­sąd­nie dys­po­no­wać. Jesz­cze się nie nauczy­li­śmy!

Inni rodzice kaza­liby ci spie­przać, synalku. I mie­liby rację! Wda­liby się z tobą w dowolny kon­flikt, byle­byś nie popeł­nił podob­nego głup­stwa. Ale my – w żad­nym wypadku! Jakie zakazy, jakie warunki? W inte­li­genc­kim domu? Synku, my sza­nu­jemy twoje uczu­cia, twoje decy­zje, sza­nu­jemy twój wybór. Jak­żeż możemy wyty­kać ci zależ­ność od nas? To prze­cież ozna­cza­łoby, że wypo­mi­namy ci kawa­łek chleba! Może przy­naj­mniej nauczysz się brać za cokol­wiek odpo­wie­dzial­ność. Skoro my cię tego nie nauczy­li­śmy… Cho­ciaż sądzę, że spo­sób jest dość okrutny. A może wszystko będzie dobrze?

Co ja tak kra­czę jak stara wrona? Ech, to nie ja, to serce matki! Pro­ro­cze…

Ślub to prze­cież nic innego jak zale­ga­li­zo­wa­nie poży­cia intym­nego. Do przodu, z pie­śnią na ustach! Ja pierw­szy raz wyszłam za mąż w wieku osiem­na­stu lat. Może to geny?

– Wsta­waj, narze­czony! – Łasko­czę mu piętę.

Szar­pie się i odwraca do ściany.

Nie­długo piętę będzie mu łasko­tała żona, a ja będę pukać do drzwi i pytać, czy mogę wejść.

W porządku, niech jesz­cze pośpi pół godziny.

Paweł też mocno śpi. Pochra­puje. Widać, że późno zasnął.

Wycią­gam z szafy mój strój. Błę­kitna bluzka z jedwa­biu w białe lilie, do tego białe spodnie. Uznaję, że do takiego zestawu perły będą paso­wać ide­al­nie. Naszyj­nik, kol­czyki, pier­ścio­nek. Z prze­ra­że­niem patrzę na nowe szpilki na mega­wy­so­kim obca­sie. Z dzie­sięć lat nie cho­dzi­łam na takich obca­sach. Dałam się namó­wić Lalce, ja głu­pia. Na wszelki wypa­dek wezmę ze sobą baletki. W razie czego będę miała na zmianę. Do tego czasu nikt już nic nie zauważy.

Ter­mo­metr wska­zuje dwa­dzie­ścia cztery stop­nie. I to rano! A co będzie wcze­snym popo­łu­dniem? Iwa­siuki mają poważne plany – wędrówka po Wzgó­rzach Woro­bio­wych i prze­chadzka po moście Łuż­kowa. Z apa­ra­tem i kamerą, ma się rozu­mieć.

Zapy­ta­łam ostroż­nie:

– Po co?

Zoja popa­trzyła na mnie jak na obłą­kaną.

– Jak to, po co? Żeby się poka­zać. I popa­trzeć na innych.

W sen­sie na inne narze­czone i innych narze­czo­nych. Aby się prze­ko­nać, że „nasza jest naj­lep­sza”. Takie prze­sła­nie. Niech już będzie, w końcu pie­sze wędrówki są korzystne. Gościom zaostrzy się ape­tyt.

Fry­zjerka przy­cho­dzi punk­tu­al­nie co do minuty. Dobrze, że moi męż­czyźni jesz­cze śpią. Pęta­liby się tylko pod nogami. Pra­cuje szybko i pre­cy­zyj­nie. Oczy­wi­ście gadamy o ślu­bie. Oksana mnie pocie­sza i uspo­kaja.

– A może to nic takiego?

– Może. – Wzdy­cham ciężko. Przez te wszyst­kie lata zaprzy­jaź­ni­ły­śmy się, cho­ciaż jest ode mnie dużo młod­sza.

Podry­guje wokół mnie na szczu­płych, zgrab­nych nogach i robi mi roz­luź­nia­jący masaż głowy. Zamy­kam oczy i… naprawdę się roz­luź­niam. Potem robi mi wyj­ściowy maki­jaż. Zasta­na­wiamy się wspól­nie, ile wytrzyma w tym upale. Wypi­jamy po fili­żance kawy i wypa­lamy po papie­ro­sie. Odpro­wa­dzam ją i czuję, że nieco mi odpu­ściło. Zro­biło mi się jakby lżej. Jestem jej wdzięczna! Zawsze robi się lżej po roz­mo­wie z dobrym czło­wie­kiem.

Teraz już bez żar­ci­ków i dow­cip­ko­wa­nia budzę moich face­tów. Szy­kuję śnia­da­nie. Mąż nie ma ape­tytu, czego nie da się powie­dzieć o synu. Jajecz­nica z trzech jaj. Trzy parówki. Dwie kanapki z maz­da­me­rem. Dwa ciastka owsiane z kon­fi­turą. I dwie fili­żanki her­baty. Nie­źle! Nie zna­czy, że liczę mojemu synowi, ile zjada, broń mnie Boże! Jego wil­czy ape­tyt świad­czy jedy­nie o tym, że jest spo­kojny i wylu­zo­wany, co mnie bar­dzo cie­szy.

Danik wstaje od stołu, otwiera lodówkę i wyciąga kube­czek jogurtu tru­skaw­ko­wego.

– Na zagry­chę – mówi, uśmie­cha­jąc się.

– Zba­daj się, czy nie masz cza­sem roba­ków – radzi mu jego dow­cipny tatuś.

Kiedy wresz­cie obaj wycho­dzą po bukiet kwia­tów dla panny mło­dej, mam czas zła­pać oddech. Dzwo­nię do mamy.

– Dener­wu­jesz się? – Zada­jemy sobie to pyta­nie jed­no­cze­śnie.

– Cza­sem dener­wuję się z bar­dziej bła­hych powo­dów – rezo­lut­nie odpo­wiada mama.

– Wszystko będzie dobrze – pocie­szam ją nie­mrawo.

– Nie sły­szę prze­ko­na­nia w twoim gło­sie – kon­sta­tuje moja mądra mama.

– Weź coś na uspo­ko­je­nie – przy­po­mi­nam jej.

– Ty też – odgryza się.

W naszej rodzi­nie wszy­scy są bar­dzo uczu­ciowi. Oprócz Danika, jak mi się zdaje.

– Posta­no­wi­łam, że poda­ruję jej wisior – mówi mama.

„Jej”. To zro­zu­miałe. Nie mogę się nie zgo­dzić.

– Złoty – dodaje. – W for­mie klu­czyka.

Pamię­tam ten klu­czyk. Dostała go na swoją pięć­dzie­siątkę. Wtedy się jesz­cze obu­rzała, że pre­zent jest nie­ade­kwatny do jej wieku. Nawia­sem mówiąc, to był pre­zent od mojej teścio­wej. Rów­nież dla­tego mama zare­ago­wała takim zgor­sze­niem. Nie za bar­dzo się polu­biły. Nawet nie wiem dla­czego. Panie z tego samego kręgu, w tym samym wieku. Szkoda, że nie widziały moich Iwa­siu­ków. Dzi­siaj zoba­czą.

– Mamuś, a co jeśli Tamara zauważy? – Mam na myśli klu­czyk i moją teściową.

– I co z tego? Myślisz, że pozna? – Mama się bul­wer­suje. – Ona już dawno ma uwiąd. Nie pamięta o uro­dzi­nach swo­jego jedy­nego wnuka.

Mama zawsze znaj­dzie argu­ment, z nią nie ma dys­ku­sji. Kiedy Danik miał trzy latka, moja teściowa pytała go:

„Chłop­czyku, jak masz na imię?”.

Odpo­wia­dał rado­śnie: „Dania”.

„A ile, chłop­czyku, masz lat?”.

„Trzy” – odpo­wia­dał szcze­rze mój synek.

Ostat­nie pyta­nie jego babci brzmiało: „Chłop­czyku, a jak się nazy­wasz?”.

Nie chcę być wredna i nie cze­piam się. Rzecz w tym, że moja teściowa zada­wała mu te trzy sakra­men­talne pyta­nia do dwu­na­stego roku życia. A on wście­kał się po cichu. Pew­nie dalej by go o to pytała, gdyby nie to, że wku­rzony dwu­na­sto­letni Danik w końcu jej odpo­wie­dział:

„Bab­ciu, czy ty myślisz, że coś się zmie­niło przez wszyst­kie te lata? A może zaczą­łem wystę­po­wać pod pseu­do­ni­mem?”.

Wtedy mój mąż i ja wybu­chli­śmy gło­śnym śmie­chem. A Tamara Arka­diewna się obra­ziła. Bar­dzo się obra­ziła. Ona za grosz nie ma poczu­cia humoru. Oznaj­miła, że fatal­nie wycho­wu­jemy syna. Że chło­pak nie ma sza­cunku dla star­szych. Pyskuje i kpi sobie z nich. Przez pół roku po tam­tej histo­rii, kiedy jej syn do niej dzwo­nił – nota­bene robił to co wie­czór – ani razu nie spy­tała o wnuka.

Myślę sobie, że ona bar­dzo polubi rodzinę Iwa­siu­ków. Choćby na złość mojej mamie. Bo to, jak się będzie wio­dło w życiu jej wnu­kowi, ma total­nie gdzieś. Nie osą­dzam jej. Ma już swoje lata. Życie jej nie roz­piesz­czało. Została wdową w wieku trzy­dzie­stu sied­miu lat i sama wycho­wy­wała syna. Osta­tecz­nie powin­nam być jej wdzięczna za mojego męża. Poza tym ma wła­sne sprawy – sąsiadki, seriale i książki Joanny Chmie­lew­skiej. Niech żyje zdrowo. No i tyle. Jestem nie­zwy­kle mądra i cier­pliwa.

Wra­cają Paweł z Dani­kiem. Zaczyna się krzą­ta­nina. Obaj się drą i obaj bez prze­rwy cze­goś ode mnie chcą. Gdzie jest mój kra­wat? A moje skar­petki? Jaką mam wło­żyć koszulę? Nie, jed­nak każdy facet… Kra­waty, koszule, skar­petki – wszystko jest już dawno przy­go­to­wane. No to czego jesz­cze im trzeba? Wrzesz­czę na syna. Mówi, że to z prze­ję­cia.

– Zde­ner­wo­wał się! – syczę zło­śli­wie. – Wcze­śniej trzeba było się dener­wo­wać!

– Nie rozu­miem. – Odwraca się do mnie.

Jest gotów iść na udry. Prze­cież nie będę psuć wła­snemu dziecku takiego dnia! Zmy­wam się do kuchni.

Wresz­cie wyta­czamy się z klatki scho­do­wej. Moi męż­czyźni nie­mrawo spie­rają się ze sobą. Powód zawsze się znaj­dzie. Daję mężowi kuk­sańca w bok. Obraża się. Rze­czy­wi­ście, mały dzi­dziuś!

Jedziemy po moją mamę, która mieszka nie­da­leko nas. Mama – i to się nazywa dys­cy­plina! – jest już na ulicy. W nowej sukience i z nową fry­zurą.

– Cześć, oblu­bień­cze! – rzuca wnu­kowi.

– Nie rozu­miem, po co ta iro­nia – obu­rza się oblu­bie­niec.

Daję mamie znak oczami: cicho bądź!

Moja matka ma język ostry, że ho, ho!

Teraz jedziemy po Tamarę Arka­diewnę. Cze­kamy na nią pięt­na­ście minut. Paweł naci­ska przy­cisk domo­fonu. Teściowa się poja­wia. Biały kostium, białe pan­to­fle. Na jej twa­rzy maja­czy zagad­kowy uśmiech.

– I kto tu jest narze­czoną? – pyta drwiąco moja mama.

Danik gło­śno się śmieje. Mój mąż jest zmie­szany. Na kobie­cie w wieku jego matki takie ubra­nie wygląda gro­te­skowo. Skoro nie jest narze­czoną, to na pewno jest Śnie­żynką.

Teściowa wsiada do samo­chodu. Mama odsuwa się jak naj­da­lej. Od Tamary dola­tuje dokucz­liwy zapach per­fum „Czer­wona Moskwa”1. Moja teściowa jest nie­re­for­mo­walna. Tyle razy dawa­łam jej w pre­zen­cie fran­cu­skie per­fumy! W życiu ich nie użyła. Zachwy­cają mnie jej sta­łość w uczu­ciach i wier­ność fabryce Nowa zorza2.

Tamara Arka­diewna z namasz­cze­niem wyciąga z torby pre­zent dla mło­dych. W jej dło­niach poja­wia się koperta. Prze­ka­zuje ją Dani­kowi. Ten bie­rze ją ze sło­wami:

– Dzię­kuję, bab­ciu Tomo.

Teściowa patrzy na nas uro­czy­ście.

– W środku są pie­nią­dze – oświad­cza z dumą. – Pięć­set dola­rów. W sta­bil­nej walu­cie.

Moja mama par­ska i odwraca się do okna.

Mąż rzuca mi trium­falne spoj­rze­nie. Że niby to nie złoty klu­czyk do poko­iku taty Carlo3. Wzru­szam ramio­nami – no i dobrze!

Pod­jeż­dżamy do urzędu stanu cywil­nego. Iwa­siuki już są. Nie chcieli się spóź­nić, cho­ciaż do uro­czy­sto­ści została jesz­cze ponad godzina.

Pod­puł­kow­ni­kowa znów cała w lurek­sie. Mieni się w słońcu i ośle­pia. Na gło­wie ma bar­dzo ciężką „wieżę”; we włosy po obu stro­nach głowy wpięła spinki ze stra­sem. No, no, odwa­liła się! Iwa­siuk jest w for­mie, zna­czy w mun­du­rze4. Matko kochana! Doprawdy wytworna z nich para. Andzi nie widać. Może się roz­my­śliła?

Wysy­pu­jemy się z auta. Mama stoi z boku i pali papie­rosa. Widać, że wcale się nie kwapi, by wpaść w obję­cia nowych krew­nych. Nato­miast Tamara Arka­diewna prze­ciw­nie – już leci się witać. Roz­ło­żyła ramiona i rzu­ciła się pro­sto na Iwa­siu­kową. Objęły się i wyca­ło­wały. Moja mama uśmie­cha się krzywo i kręci głową z potę­pie­niem. Bez wąt­pie­nia wda­łam się w swoją kochaną mamu­się – taka sama ze mnie żmija i cynik.

Zja­wia się Andzia. Na twa­rzy jak zwy­kle gry­mas nie­za­do­wo­le­nia. Boże, co tym razem? Oka­zuje się, że buty ją cisną.

– Uroda wymaga poświę­ceń – kąśli­wie pocie­szam moją już pra­wie synową.

Mama Andzi przy­gląda się córce z takim wyra­zem twa­rzy, że ja na jej miej­scu już bym się ulot­niła. Ale Andzia ma to gdzieś. Nie daje się matce.

Spo­glą­dam na swo­jego syna. Ależ z niego przy­stoj­niak! Stu­pro­cen­towy play­boy. Metr osiem­dzie­siąt sześć wzro­stu. Zbu­do­wany jak rzym­ski atleta. Ciemne włosy barwy doj­rza­łego kasz­tana, gęste, spły­wa­jące miękką falą. Oczy błę­kitne. Ładne, silne ręce. Ogól­nie rzecz bio­rąc, pięk­niś z niego, niech go cho­lera weź­mie. Laski oglą­dają się za nim. Co tam laski! Doj­rzałe babki się za nim oglą­dają. Po kim on to wszystko ma? – na tę myśl uśmie­cham się do sie­bie. Paweł i ja jeste­śmy zupeł­nie zwy­czajni, choć każde z nas może się czymś pochwa­lić. I Daniła szczę­śli­wie wziął od nas to, co naj­lep­sze. Tak zarzą­dziła mądra i hojna natura.

Andzia przy Daniku to zwy­kła szara myszka. Myszeczka. Czę­sto widzi się takie pary. Teraz patrzy na nią zamglo­nym wzro­kiem, ale póź­niej… Dobrze znam swo­jego syna. Pies na baby. Bez dwóch zdań. Trudno zresztą, żeby był inny z takim wyglą­dem i takim zain­te­re­so­wa­niem, jakie wzbu­dza u kobiet.

Ale trzeba przy­znać, że dziś Andzia wygląda cał­kiem ład­nie. Magia współ­cze­snej tech­no­lo­gii. Samo­opa­lacz, fry­zura, maki­jaż. Sztuczne rzęsy i paznok­cie.

Nie­zła jestem… Wcale nie – po pro­stu jestem spra­wie­dliwa i obiek­tywna.

Scho­dzą się goście. Tamara Arka­diewna stoi mocno objęta z Iwa­siu­kami. Mam wra­że­nie, jakby całe życie cze­kała na to spo­tka­nie. Wymie­niamy z mamą spoj­rze­nia.

– I bar­dzo dobrze, że klu­czyk – szep­cze do mnie. – Na nic wię­cej nie zasłu­guje.

Temat pre­zentu nieco ją mar­twi.

– To prawda, mamuś. – Kiwam głową.

Mam w torebce pre­zent dla panny mło­dej. Powie­dziano mi, że tak jest przy­jęte. Jako doda­tek do pozo­sta­łych wydat­ków – restau­ra­cji, podróży poślub­nej, nowego tap­czanu dla nowo­żeń­ców. Skoro tak jest przy­jęte, to tak jest. Kupi­li­śmy Andzi łań­cu­szek z bia­łego złota z różową perełką. Uwa­żam, że jest nowo­cze­sny i ele­gancki.

Przy­jeż­dża Lalka. Dodaje mi otu­chy kiw­nię­ciem głowy. Wzdy­cham. Lala traj­ko­cze z moją mamą. Nad­jeż­dżają Woro­bio­wo­wie – Tania i Żenia – nasi bar­dzo bli­scy przy­ja­ciele. Żenia trzyma w rękach ogromny bukiet bia­łych orchi­dei, cho­ciaż gro­szem nie śmier­dzą. Obej­mu­jemy się i cału­jemy. Tania idzie zapo­znać się z Iwa­siu­kami. Jest bar­dzo dobrze wycho­wana. Iwa­siuki patrzą na wszyst­kich trwoż­nie i podejrz­li­wie. A może tylko tak mi się wydaje?

Jako ostat­nia zja­wia się Albina, sio­stra cio­teczna mojego męża. Albina jest starą panną i nało­gową, nie­po­prawną kokietką. Naprawdę jest dzi­waczką. Nosi się jak dziew­czyna. Krótka spód­niczka, głę­boki dekolt na kom­plet­nie przy­wię­dłej piersi. Ostry maki­jaż i buty na mega­wy­so­kich, zdar­tych obca­sach. Wygląda dość żało­śnie i śmiesz­nie. Moja mama mówi, że Albina to lokalna wariatka. Pra­cuje jako korek­torka w jakimś zaki­cha­nym piśmie typu „Płoty i Furtki” i całe życie marzy o tym, aby wyjść za mąż. Marzy upar­cie i maniacko. W obec­no­ści nie­zna­jo­mego faceta – zresztą naj­bar­dziej prze­cięt­nego – Albina ogrom­nie się oży­wia. Prze­wraca oczami, zakłada nogę na nogę i gło­śno się śmieje, obna­ża­jąc przy tym dwie nad­gry­zione złote koronki. Faceci, nawet ci zupeł­nie do kitu, zaczy­nają się wtedy czuć nie­swojo i bły­ska­wicz­nie się zmy­wają.

Od nas są już wszy­scy. Pozo­stali przy­jadą od razu do restau­ra­cji. Nie będzie tylko mojej przy­ja­ciółki Soni, z którą przy­jaź­nię się od przed­szkola. Wypo­czywa na Kubie. I uwa­żam, że wesele Danika nie jest powo­dem, dla któ­rego mia­łaby prze­ry­wać podróż.

Obok Iwa­siu­ków stoją dwie pary. Chyba to ich naj­bliżsi przy­ja­ciele. Towa­rzy­sze pułku. Kobiety – kropka w kropkę moja teściowa. Blon­dynki, nie­stety, nie pla­ty­nowe. Ich włosy mają kolor stę­chłej słomy. Ostry maki­jaż. Turec­kie ciu­chy z zadę­ciem – pozo­rują na stroje wie­czo­rowe. W sen­sie: świe­ci­dełka, złote i srebrne nici, fal­banki i koronki. Faceci też wyglą­dają jak bra­cia. Wycho­dzi na to, że ich styl życia i takie same pre­fe­ren­cje kuli­narne spra­wiają, że upo­dab­niają się do sie­bie. Wydaje mi się, że są wystra­szeni. Spra­wiają wra­że­nie zahu­ka­nych.

Obsługa zapra­sza nas do środka. Sły­chać docho­dzącą stam­tąd muzykę sta­ruszka Men­dels­sohna. Melo­dia wpraw­dzie jest mi znana, mimo to prze­cho­dzą mnie dresz­cze – brzmi tak uro­czy­ście i wzru­sza­jąco. Wszy­scy pod­cho­dzą i usta­wiają się gęsiego do wej­ścia. Porząd­kowy roz­miesz­cza nas po dwóch stro­nach sali – za panną młodą i za panem mło­dym.

Słynne rosyj­skie per­fumy pro­du­ko­wane od 1925 roku. [wróć]

Fabryka per­fum zało­żona w Moskwie w 1864 roku. To tu pro­du­kuje się m.in. legen­darną „Czer­woną Moskwę”. [wróć]

Alu­zja do histo­rii Bura­tina, radziec­kiego odpo­wied­nika Pino­kia, boha­tera książki Carla Col­lo­diego. [wróć]

Gra słów, rosyj­ska „wojen­naja forma” (военная форма) to po pol­sku „mun­dur”. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki