Tajemnica doktora Hiwi. Powieść - Aleksander Błażejowski - ebook

Tajemnica doktora Hiwi. Powieść ebook

Aleksander Błażejowski

0,0

Opis

„Tajemnica doktora Hiwi” to druga część trylogii skupionej wokół sekretów zaginionej walizki. Na scenę wkracza baronowa Luiza Teitelberg, żona zamordowanego w pierwszej części barona. Choć śmierć jej męża nie została dotąd rozwikłana, baronowa układa nowe życie z kochankiem. Berlin w tym czasie dziesiątkuje zagadkowa epidemia, a na ratunek mieszkańcom przybywa lekarz z dalekiej Japonii, doktor Hiwi. Aleksander Błażejowski (1890–1940) – polski pisarz i dziennikarz, zapisał się w historii jako autor pierwszej polskiej powieści kryminalnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 145

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Błażejowski

Tajemnica doktora Hiwi

Powieść

Warszawa 2021

Rozdział I

Nowe życie

Baronowa Luiza Teitelberg przyzwyczaiła się już zupełnie do swego nowego mieszkania w hotelu Adlon. Mały apartament był zaciszny, meble sprawiały miłe dla oka wrażenie, a co najważniejsze, w tych dwóch małych pokoikach panowała atmosfera jakiegoś spokoju, nawet wesołości. Niechętnie też wracała myślą do willi na Grunewaldzie, w której zaskoczyła ją tragiczna śmierć męża. W ciągu ostatnich czterech tygodni była tam zaledwie dwa razy i za każdym razem odczuwała lęk i niepokój.

Johann i Lotti powiadomili ją już o drugim morderstwie w tym samym pokoju, w którym nie zakrzepły jeszcze ślady krwi jej męża. Doniesiono jej następnie o nieudanej zasadzce na zbrodniarza, który ciągle krążył nieuchwytnie koło willi i za wszelką cenę starał się dojść do tajemnicy zmarłego. Serdecznie żal jej było Blindowa, przez cały też czas jego niedyspozycji posyłała z zapytaniem o zdrowie detektywa.

Ale wszystkie te tragiczne sprawy były jej prawie obojętne. Nie miała z nimi nic wspólnego i jakby musiała być tylko ich biernym świadkiem – tyczyły się bowiem jej przeszłości... A baronowa Teitelberg wyciągała radośnie ręce ku przyszłości. Rozumiała doskonale, że zbyt wiele lat straciła w dusznej atmosferze dostatku, ale i chłodu. Długie lata musiała pustkę życia wypełniać miłością do córki. Gdy Erika dorosła, stała się jej przyjaciółką. Nie miały przed sobą żadnych tajemnic. Zresztą cóż mogły mieć za tajemnice, żyjąc ciągle pod okiem człowieka, który niesłychanie dbał o najmniejsze pozory, a każdy najdrobniejszy plan wyzwolenia unicestwiał jednym zmarszczeniem gęstych brwi albo cierpką uwagą rzuconą jak syk przez grube, złośliwie zaciśnięte wargi.

Aż przyszła chwila, w której poznała księcia Strogowa.

Dziwny to był człowiek. Jeden jedyny może, który nie drżał przed potęgą finansową Geheimrata i lekceważył jego wpływy. Jak dziś pamięta ten dzień, w którym po raz pierwszy mąż ze zwykłą sobie brutalnością i lekceważeniem zaprosił księcia do ich domu.

– Więc przyjdzie pan do mnie na raut? – rzucił niedbale Geheimrat.

– Do pana nie, ale chętnie złożyłbym państwu swoje uszanowanie – podkreślił spokojnie Strogow i wytrzymał piorunujący wzrok astmatycznego olbrzyma.

Przyszedł. W czasie tej pierwszej wizyty wyczuła, że Geheimrat, który potrafił terroryzować nie tylko najbliższe otoczenie, ale i cały Berlin, czuł się dziwnie niepewnie i nieswojo wobec Strogowa. Było wtem coś niesamowitego. Niejednokrotnie starały się z córką rozwiązać tę zagadkę. Zawsze jednak bezskutecznie. A im bardziej Strogow lekceważył potentata giełdy, tym bardziej ten stawał się wobec niego uprzejmy, nawet obleśny. Dopiero po wyjściu gościa, baron Teitelberg jakby się rozprężał i wyprostowywał. Wtedy niejednokrotnie rzucał przez zaciśnięte zęby:

– Dość mam już w swoim domu tego zuchwalca! Nie chcę, aby tu przychodził!

– Dlaczego otwarcie nie powiesz mu tego? – pytała spokojnie.

Wtedy mąż wymykał się z pokoju, ale następnego dnia, gdy Strogow zjawił się w ich domu, Geheimrat witał go z najbardziej wyszukaną uprzejmością.

Wtedy ona kierowała pytający wzrok na męża, ten zaś opuszczał powieki, jakby pragnął uniknąć pytania.

Raz przy obiedzie, Erika ośmieliła się prosić ojca aby pozwolił jej i matce pójść na dobroczynny dancing do Cafe Bauer. Teitelberg wybuchnął szalonym gniewem i brutalnie przeciął wszystkie plany:

– Nie po to mam córkę i żonę, aby rozmaita hołota w charlestonie podniecała swoje zmysły...

Erika przerażona brutalnością umilkła, dopiero wieczorem, gdy przyszedł Strogow, zawiadomił krótko Geheimrata, że zabiera obie panie na dancing Czerwonego Krzyża.

– Doprawdy nie wiem, jak księciu podziękować za tę miłą przysługę – mówił Geheimrat, układając gutaperkową twarz w grymas miłego uśmiechu. Żałuję, że i ja nie mogę korzystać z tej miłej rozrywki, ale zrozumie pan, tusza, astma i nawał interesów... – usprawiedliwiał się, ściskając serdecznie dłoń Strogowa.

Po powrocie z dancingu bały się ostrych wyrzutów, ale Geheimrat unikał dyskusji na ten temat. Ta tajemnicza przewaga Strogowa nad mężem zbliżała ją coraz bardziej do młodego arystokraty. A Strogow nie taił się zupełnie z sympatią, a nawet uwielbieniem dla żony Geheimrata. Zdobywał ją powoli, ale konsekwentnie. Przyszła wreszcie chwila w której dobrowolnie padła w jego ramiona. Wtedy ośmieliła się zapytać go o przyczynę tajemniczej przewagi nad jej mężem.

– Ależ doprawdy zdaje ci się Luizo, baron jest zupełnie tak samo uprzejmy wobec mnie jak wobec wszystkich innych ludzi... Nie widzę najmniejszej różnicy... – tłumaczył miękko.

A gdy chciała oponować, wtedy zamykał jej usta pocałunkami. Od tego pamiętnego wieczoru nie myślała już o tym. Zdawało się jej, że wyprowadzono ją z mrocznych pokojów na łąkę pełną słońca i kwiatów. Przymykała oczy i nadstawiała twarz, ręce, całe ciało na dobroczynne promienie słońca. A one całowały jej włosy i usta, wlewały w nią ciepło i spokój. I szła coraz bardziej upojona, lękając się czasem tylko, by słoneczna droga nie dobiegła końca i nie wprowadzono jej znów do ciemnych, mrocznych podziemi.

A baron Teitelberg w tym czasie zmuszony był coraz częściej wyjeżdżać do chorego brata do Augsburga albo do swych fabryk w Nadrenii. Ale księcia jakoś nie cieszyły te wyjazdy. Jakby nie doceniał nieograniczonej swobody, jaką uzyskiwał on i jego kochanka po wyjeździe potentata giełdy z Berlina. Strogow bywał wtedy zamyślony, dziwnie niespokojny, skracał coraz bardziej sam na sam ze swoją kochanką.

Nie rozumiała tego dziwnego zachowania. Z lękiem pytała o powód roztargnienia. Ale Strogow znów zamykał jej usta pocałunkami.

– Luizo, przysięgam, że kiedyś wszystko ci wytłumaczę. Wkrótce już przyjdzie ta szczęśliwa chwila, w której nie będę miał tajemnic przed tobą...

Znów zadowoliła się tą odpowiedzią, bo po co miała choćby przez chwilę zatrzymywać się na słonecznej łące i rozmyślnie szukać kamieni wśród miękkich mchów. Szła oszołomiona z pełną wiarą, że on będzie uważał, aby nie zgubiła ścieżki.

A Strogow był dobrym przewodnikiem; gdy widział niebezpieczeństwo, umiał ją ostrzec, lekko ujmował ją za ramię i przeprowadzał obok niebezpieczeństw. Tak bardzo była mu za to wdzięczna...

I dlatego nikt nie domyślał się, że jej dusza i serce opuściły już dawno wspaniałą willę potentata giełdy i szła za innym, który budował dla niej nowe życie.

Tylko Erika znała tajemnicę matki. Przed nią jednak nie starała się baronowa ukryć swojej tajemnicy. Uważała, że w córce ma powiernika, tak koniecznego zawsze dla przeżywania po raz drugi chwil szczęścia. Z wrodzoną sobie ciekawością słuchała Erika zwierzeń matki, a tylko czasem, gdy baronowa w przystępie nadmiaru szczęścia obsypywała jej twarz gradem pocałunków, wtedy zrywała się przerażona, bo pocałunki te były dla niej za silne, a usta matki za gorące i jakby parzyły jej skórę. Erika czuła widocznie, że pocałunki te nie do niej należą. Wybiegała wtedy do parku i długo błąkała się wśród starych modrzewi.

W tym bezmiarze swego szczęścia, po którym płynęła wśród ciszy bez steru, jak po rozleniwionych ciepłem falach morskich, uczuła raz pani Luiza jakiś silny wstrząs i zgrzyt.

Było to w dzień, w którym Geheimrat Teitelberg wrócił z Nadrenii po kilkudniowej konferencji z rosyjskimi dostawcami surowca. Potentat giełdy był wtedy w wyjątkowo złym humorze. Najmniejszy drobiazg raził go i drażnił. W każdej najdrobniejszej rzeczy widział nieład i nieporządek. Dziwnie badawczo przypatrywał się wtedy żonie. Pod wpływem jego złośliwych oczu czuła się nieswojo, bez potrzeby oblewała się rumieńcem, traciła coraz bardziej panowanie nad sobą.

A oczy Geheimrata z coraz większym uporem wpijały się w jej twarz. Wtedy chwycił ją dziwny spazm. Niespodzianie wybuchła płaczem. Teitelberg ani drgnął, po chwili dopiero na jego grubych wargach zjawił się zagadkowy uśmiech. Przez zaciśnięte zęby wycedził z ironią:

– Mam wrażenie Luizo, że nam obojgu Rosjanie grają na nerwach. Mnie dostawcy bolszewiccy doprowadzają do pasji swoją niepunktualnością i niesfornością, a ciebie ich przeciwnicy swoją ogładą i wytwornością...

Słowa te podziałały na nią jak uderzenie w głowę. Zdawało się jej, że leci w jakiś bezmiar zimnej, brudnej kałuży. Zerwała się i wybiegła z pokoju. W progu słyszała jeszcze wesoły śmiech Geheimrata, przerywany krótkim, astmatycznym oddechem.

Zamknęła się w swoim buduarze. Godziny upływały jak wieczność. Nie wiedziała wtedy, co ma począć. Ani jedna zbawcza myśl nie przychodziła na ratunek. Rozumiała doskonale, że słów męża nie może pozostawić bez odpowiedzi. Chciała telefonować do Strogowa pewna, że on znajdzie wyjście z sytuacji. Patrzyła z przerażeniem na pięknie emaliowane pudło telefonu, ale bała się dotknąć słuchawki, aby mąż nie podsłuchał rozmowy. Zbliżała się pora obiadu, a w głowie czuła ciągle próżnię, jakby wyjęto z niej mózg i sparaliżowano nerwy.

I w chwili tego strasznego lęku i bezwładu usłyszała lekkie pukanie do drzwi. Weszła Lotti, trzymając na tacy list.

– Skąd ten list? – zapytała ogarnięta nagle złym przeczuciem.

– Listonosz przyniósł pocztę, Johann zaniósł panu baronowi listy i dzienniki, a ja ten list przyniosłam pani.

Baronowa szybko rozdarła kopertę. List zawierał zaledwie kilka słów:

Szanowna Pani Baronowo!

Jestem jednym z tych nielicznych, którzy znają stosunek, jaki łączy Panią z księciem Strogowem. Wiem jeszcze więcej – znam miejsce, w którym spotyka się pani pod przybranym nazwiskiem ze swoim kochankiem. Każdej chwili mógłbym informacji tych udzielić Jej mężowi, który, nie wątpię, sowicie wynagrodziłby mi tę przysługę. Jeśli nie czynię tego, to z dwóch powodów: najpierw nie obdarzam Geheimrata zbytnią sympatią, a potem wierzę w to, że nie mniej hojnie od męża opłaci Pani moją dyskrecję. Nie żądam wiele, bo skromną sumę 10 000 marek, którą proszę przesłać mi do trzech dni do urzędu pocztowego w Britz na poste-restante dla okaziciela pięciomarkowego banknotu nr 11845.

Nie wątpię, że ucieszy się Pani, mogąc ponieść tak drobną ofiarę na rzecz swojej miłości.

Serdecznie życzliwy

List wysunął się z jej zdrętwiałych palców. Uczuła taki chłód, jakby ktoś w serce pompował jej zimną wodę.

Lotti podniosła list z ziemi. Wtedy pani Luiza resztką świadomości wyrwała z jej rąk ćwiartkę papieru, wsunęła do szuflady biurka. Po tym wyniku usunęła się bezwładnie na otomanę.

– Dziesięć tysięcy! Dziesięć tysięcy! – brzmiało jak rozkołysany dzwon ciągle w jej uszach.

Liczba ta rysowała się coraz wyraźniej przed jej oczami, potem zaczęła wirować w jakimś odmęcie, przyskakiwała znów przed jej obolałe źrenice i nabierała potwornie wielkich kształtów i nagle padła na nią całym ciężarem. Straciła czucie.

Obudził ją silny zapach wody kolońskiej. Jakieś miękkie ręce rozcierały coś chłodnego na jej czole. Wolno zaczęła powracać przytomność, otworzyła oczy. Spostrzegła światło przyćmionej lampy. Był już wieczór. Na skraju łóżka obok niej siedziała Erika, nacierała jej skronie wodą kolońską.

– Jak można, mamo, tak się przejmować – mówiła Erika z wyrzutem. – Ojciec nie miał tak złych zamiarów... Teraz nawet żałuje, że tak boleśnie dotknął ciebie. Chce cię przeprosić.

Pani Luiza uśmiechnęła się blado. Widocznie Erika nie wiedziała nic o liście. Odetchnęła z ulgą, przypomniała sobie bowiem, że list schowała do skrytki.

Świadomość, że list nie dostał się w niepowołane ręce, uspokoiła ją znacznie. Gwałtownie próbowała zdać sobie sprawę ze sytuacji; leży w łóżku w miękkiej pościeli, w głowie czuje szum, przed oczami snuje się lekka mgła, która od czasu do czasu drga i porusza się to w jedną, to w drugą stronę, wywołując niemiły zawrót głowy. Przymknęła powieki. Zawrót głowy na chwilę ustał, myśli jednak pracowały chaotycznie.

– Czy długo byłam bez przytomności? – spytała cicho.

– Długo – potwierdziła Erika. – Byłam tak zaniepokojona, że chciałam wezwać lekarza. Czasem otwierałaś powieki, patrzyłaś jednak na mnie zupełnie nieprzytomnie, potem szeptałaś jakieś oderwane słowa bez związku...

– Co mówiłam? – przerwała zaniepokojona.

– Kazałaś przywołać tu Strogowa. Potem mówiłaś o jakichś pieniądzach, które masz schowane w biurku, ale nikomu ich nie dasz. Majaczyłaś w gorączce. Zrozumiesz mateczko nasz niepokój... Ojciec był tutaj, głaskał cię po twarzy i błagał abyś się uspokoiła. Prawdopodobnie jednak niewiele rozumiałaś z tego, co mówił. Jak dobrze, że odzyskałaś przytomność.

– Dobra jesteś Eriko – szepnęła, gładząc z wdzięcznością włosy córki.

Erika nachyliła się, przytuliła twarz do rąk matki.

Nagle usłyszała dyskretne pukanie do drzwi. Wszedł mąż. Wyglądał jak winowajca. Chwilę błąkał się oczyma po pokoju, jakby unikał jej. Erika wysunęła się z pokoju. Zostali sami.

Usiadł na krawędzi łóżka i z dziwnym onieśmieleniem patrzył w jej twarz, widocznie chciał powiedzieć kilka ciepłych słów, od których odwykł w ciągu ostatnich lat. Wreszcie ujął jej rękę w swoją olbrzymią dłoń.

– Przepraszam cię, Luizo – powiedział cicho. – Nie przypuszczałem, że moja złośliwa uwaga tak bardzo cię dotknie. Sądziłem, że przyzwyczaiłaś się do moich nieoględnych, czasem nawet brutalnych słów. Wiesz przecież dobrze, że nie zawsze myślę tak, jak mówię. Mój ciężki zawód, gorączkowa praca, niejednokrotnie wytrącają mnie z równowagi. Przyjechałem z Nadrenii zmęczony, wyczerpany, a przede wszystkim poirytowany niepowodzeniami w interesach. Rzuciłem słowo, które mogło zaboleć, ale przebacz... Pamiętasz, że nie zawsze byłem tak opryskliwy jak teraz...

Podniósł jej rękę do ust. Potem mówił dalej, starając, się swojemu głosowi nadać jak najbardziej łagodne brzmienie:

– Nigdy nie posądzałem cię o zdradę. Byłoby to niegodne z mojej strony. Wiem, że jesteś dobrą, szlachetną żoną i tkliwą matką... Dlatego wybacz krzywdę, którą mimo woli ci wyrządziłem.

Drgnęła niespokojnie. Nie przeczuwała takiego obrotu sprawy. Słowa jej męża brzmiały jak pokryty ironią wyrzut. Otworzyła oczy, aby spojrzeć mu w twarz. Chciała się upewnić, czy rzeczywiście o niczym nie wie, czy też rozmyślnie rzuca te słowa, aby się przekonać, jak na nią podziałają.

Ale na twarzy barona Teitelberga malowało się tylko zakłopotanie. Patrzał błagalnie w jej oczy.

– Czy mi przebaczasz?

– Przebaczam.

Pochylił się wtedy nad nią, dotknął grubymi wargami jej twarzy.

Ogarnęło ją uczucie wstrętu. Chciała się cofnąć, odepchnąć go od siebie. Opanowała się jednak szybko. Wiedziała, że chwilowe uczucie tkliwości i przypływ sentymentu u tego olbrzyma, może lada chwila przemienić się w straszny, nieobliczalny w skutkach gniew. Przymknęła powieki, zacięła nerwowo usta.

A on całował jej oczy, jej twarz, starał się sinymi jak wątroba ustami rozchylić jej usta. Jego zimne, wilgotne ręce zaczęły ślizgać się po jej ciele. Coraz silniej przyciskał ją do swojej piersi, w której grały urywane chrapliwe głosy. Pod wpływem wstrętu i lęku znieruchomiała zupełnie. Bezwładnie poddawała się pieszczotom. A on przygarniał ją coraz bardziej ku sobie, wpijał się palcami coraz chciwiej w jej ciało.

Nagle uściski zesłabły. Krew uderzyła mu do głowy. Na twarzy wystąpiły fioletowe plamy. Chwycił go paroksyzm astmatycznego kaszlu. Usta czyniły rozpaczliwy wysiłek, aby chwycić powietrze. Z piersi wydobywało się coraz silniejsze rzężenie, jakby się w płucach coś rwało i pękało. Rękami chwycił rozpaczliwie poręcz łóżka. Z ust zaczęła spływać na piersi cienka nitka lepkiej śliny, szczęka opadła bezwładnie.

Przeraziła się tego ataku kaszlu. Szybko wyskoczyła z łóżka, podała mu szklankę wody. Pił chciwie drobnymi łykami.

Wreszcie powietrze dostało się z trudem, jakby przez rurę mosiężną, do jego płuc. Piersi pracowały z coraz większym wysiłkiem. Wreszcie wolno zaczął się uspakajać, z oczu zaczęły niknąć krwawe refleksy. Twarz wracała do normalnej barwy. Uśmiechnął się boleśnie:

– Widzisz Luizo – mówił, ocierając krople zimnego potu z czoła i twarzy – że moje piersi i twoje nerwy nie są w porządku. Musimy obydwoje pomyśleć o sobie... Zbyt dużo czasu poświęciłem interesom, a zbyt mało myślałem o tobie i o sobie. Ale na szczęście czas jeszcze naprawić ten błąd. Wyjedziemy wkrótce z tego zimnego, rozmokłego Berlina. Ty pojedziesz gdzieś na słońce do Tunisu, ja w góry. Wrócimy jako inni, lepsi ludzie. Wtedy odżyją może wspomnienia Dortmundu, gdzie byliśmy szczęśliwi. Przecież nie zmieniliśmy się bardzo od tego czasu... Prawda, Luizo, że wrócą jeszcze czasy naszego szczęścia?

– Wrócą – odpowiedziała cicho, nie bardzo rozumiejąc, co do niej mówi.

Wyciągnął znowu ręce ku niej, pożądliwym wzrokiem ogarniał ją całą.

Wymknęła się z jego objęć. Szybko ubrała jedwabny szlafroczek.

– Chora jestem – prosiła cicho. – Zostaw mnie chwilę w spokoju. Po dzisiejszych przejściach muszę się trochę uspokoić. Każdy nerw drga we mnie jeszcze.

Wstał z krawędzi łóżka. Wyprostował swoją olbrzymią postać, ucałował jej ręce. Wreszcie wolno, jakby ociągając się, wyszedł z pokoju. W progu odwrócił się jeszcze i spytał z niepokojem:

– Luizo, wróci szczęście pod nasz dach?

– Wróci – odpowiedziała bez przekonania i starała się uśmiechnąć.

Nie wróciło jednak. W dwa dni potem baron Teitelberg już nie żył.

Obrazy niedawnej przeszłości przebiegały tak wyraźnie jak taśma filmu przed jej oczami. Wspomnienia te musiały wywołać dziwnie niemiłe uczucie, bo wstrząsnęła się i otuliła szczelniej futrzaną peleryną.

Zapadał już zmrok. Kontury przedmiotów w pokoju zaczęły być coraz mniej wyraźne, jedynie jasny dywan na ziemi i złocone poręcze fotelików oświetlone były jeszcze światłem dnia.

Spojrzała na zegarek, była piąta – o szóstej miał przyjść Strogow. Postanowili wykorzystać śnieg, który spadł obficie w mieście i wybrać się sankami na daleki spacer. Strogow od jednego ze znajomych miał wypożyczyć parę wspaniałych rysaków.

– Przypomną mi się czasy petersburskich trojek i lichaczy – mówił, zachęcając ją do jazdy. – Popędzimy daleko wzdłuż kanału Spandawskiego w pola. Musimy znaleźć się w miejscu, gdzie nie ma ani kamienic, ani nawet ludzi. Tam wysiądziemy na chwilę, sami pod czarnym stropem wieczornego nieba, na którym błyszczą gwiazdy jak wspaniałe, złote gwoździe. Od czasu do czasu, mam taką chęć wyrwać się z miasta, z wypełnionej dymem sali klubu i zanurzyć się w przyrodzie. Takie sam na sam człowieka z Bogiem, to najwznioślejsza chwila życia! Ale ty, Luizo tego nie rozumiesz, jesteś człowiekiem Zachodu...

Lubiła, gdy wpadał w trans swoich marzeń. Wtedy jego piękne oczy tkwiły zwykle nieruchomo na jakimś przedmiocie, jakby na nim, jak na ekranie, widział te czarowne obrazy, o których szeptały jego wilgotne, nabrzmiałe od jej pocałunków usta. Ale on szybko orientował się, że go obserwuje. Wtedy milkł, a z siwych oczu schodziła mgła rozmarzenia.

– Proszę cię, nie obserwuj mnie jak sędzia śledczy – prosił z uśmiechem i zaraz wracał do spraw bieżących, mówił o swoich i jej interesach, które starał się szybko uregulować, aby oboje mogli jak najrychlej wyjechać z Berlina.

Światło dnia zgasło już zupełnie. Do pokoju wkradały się tylko refleksy latarń ulicznych i świetlnych reklam sklepowych. Wstała z otomany, aby zapalić światło, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Sądziła, że to Lotti, a możliwe, że Strogow przyspieszył czas wycieczki.

– Proszę wejść – powiedziała zadowolona, że o tej wieczornej godzinie nie będzie osamotniona.

Drzwi otwarły się szeroko i w ciemnościach zobaczyła sylwetkę jakiegoś olbrzymiego człowieka, który tarasował sobą całe wejście. W ciszy usłyszała chrapliwy, przerywany oddech astmatyka. Olbrzym wcisnął się do pokoju. Przez jej mózg, jak oślepiająca błyskawica przeleciała myśl, że to jej mąż wstał z alabastrowej urny w kaplicy krematorium, aby rzucić na nią przekleństwo. Przerażona zatoczyła się kilka kroków w tył, uderzając głową o ścianę. Przez zaciśnięte strachem gardło wyrwał się jej spazmatyczny krzyk.

– Jezus! To ty Adolf...

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.