Tajemnica człowieka z blizną - Paweł Beręsewicz - ebook + książka

Tajemnica człowieka z blizną ebook

Paweł Beręsewicz

4,2

Opis

Każda rodzina ma swoje tajemnice. A już dzieciom to niczego się nie mówi. 12-letni Jasiek nie cierpi półsłówek i uśmieszków pod nosem – postanawia sam dojść prawdy: skąd u mężczyzny, tak blisko z nim spokrewnionego, skrywana dotąd pod krzaczastą brodą – blizna? Może się pojedynkował? Może działał w opozycji? Wyobraźnia podsuwa Jaśkowi różne rozwiązania…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 139

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (20 ocen)
10
5
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rottilla

Całkiem niezła

Całkiem spoko ale bez szału. Takie MEHHH.....😐
00
MieszkoZet

Całkiem niezła

Na tablecie ucina na strony. Sama historia jest niezła, aczkolwiek ciekawie sie robi gdzie na 30 - 40%
00

Popularność




Paweł Beręsewicz

Tajemnica człowieka z blizną

 

 

© by Paweł Beręsewicz

© by Wydawnictwo Literatura

 

 

Okładka i ilustracje:

Olga Reszelska

 

Korekta:

Lidia Kabzińska, Joanna Pijewska

 

 

 

 

ebook przygotowany na podstawie wydania V

 

ISBN 978-83-7672-439-3

 

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

faks (42) 632-30-24

www.wyd-literatura.com.pl

Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Literatura

Monika Lipiec, Woblink

Ależ ja się w te wakacje nagrałem w piłkę nożną! A język mi się od tego wygimnastykował jak nigdy! Dlaczego język a nie nogi? – spytacie. Powtarzam więc: to były wakacje.

Po pierwszym tygodniu lipca wróciłem z obozu i nagle okazało się, że od następnego wyjazdu dzielą mnie potworne ilości wolnego czasu, z którym muszę coś sensownego zrobić. Na komputer miałem wyznaczone ścisłe limity, a ponieważ mama nie pracuje i prawie cały czas jest w domu, nieoficjalne granie było praktycznie niemożliwe. Pozostawało tylko skrzyknięcie ekipy i trzy tygodnie kopania piłki.

Kiedy pierwszego dnia poszedłem na boisko, na samym środku pola karnego siedział jakiś bobas w pampersie i dłubał łopatką w ziemi. Poza bobasem i jego babcią boisko było zupełnie puste. Rozpocząłem więc obchód osiedla z przyległościami, licząc na to, że uda mi się wywabić z domowego zacisza kilku amatorów ruchu w trzydziestostopniowym upale.

– Oj nie, Paweł do Egiptu pojechał! – dowiedziałem się w jednym miejscu.

– Jarek u babci na wsi siedzi – powiedzieli mi w drugim.

– Na obozie jest – okazało się jeszcze gdzie indziej.

Tam i tak było nieźle, bo w ogóle ktoś otwierał drzwi. Większość mieszkań zamknięto na głucho i mogłem sobie dzwonić do woli.

W końcu udało mi się wyciągnąć trójkę chłopaków. W normalnych warunkach nadawaliby się najwyżej na bramkę, ale jak to się mówi „na bezrybiu i rak ryba”– w wakacje wymagania są mniejsze. Gra dwóch na dwóch w lipcowym skwarze bardzo rzadko bywa naprawdę ciekawa. Snuliśmy się więc w kurzu przez góra dwadzieścia minut, a potem wszyscy waliliśmy się na trawę za bramką – tę, która akurat była w cieniu. Leżeliśmy sobie pod drzewem, powietrze falowało od upału, koniki polne monotonnie grały na smykach, po błękitnym niebie leniwie pełzły wełniste obłoczki. Cóż można robić w takich chwilach, jak nie po prostu gadać? No, powiedzmy, od czasu do czasu można zrobić małą zrzutkę i losowanie, kto skoczy do sklepu po colę – ale poza tym zostaje tylko gadanie. No to gadaliśmy i gadaliśmy – godzina za godziną, temat za tematem, a zapas spraw jeszcze nieomówionych kurczył się z każdym dniem.

Na pierwszy ogień poszli nauczyciele i dziewczyny. O jednych i drugich naprawdę świetnie się gada w wakacje. Rozmawianie o szkole jest trochę jak oglądanie horrorów. Stajesz oko w oko z najczarniejszymi charakterami, włos jeży ci się na głowie, krew zastyga w żyłach, czujesz oddech śmierci, a wtedy… tere-fere, wakacje mamy! – i wszyscy nauczyciele z powrotem wędrują do krainy fantazji, którą w lecie zamieszkują razem z wampirami, duchami i potworami.

Dziewczyny z kolei to temat wstydliwy, ale kuszący. Nie można też wykluczyć, że wstydliwy, więc kuszący. Wakacyjna atmosfera i dość przypadkowy dobór rozmówców sprzyjał szczerym wyznaniom. Wszystkie ważne osoby, na których zdaniu normalnie człowiekowi zależy, rozbijały się po różnych Egiptach, Łebach czy na wsiach – w każdym razie na tyle daleko, żeby nie działać zawstydzająco. Ci, którzy zostali, należeli do trzeciego, jeśli nie czwartego garnituru kumpli i było więcej niż prawdopodobne, że po powrocie pierwszego kontakty z zapasowymi garniturami właściwie się urwą.

– A którą dziewczynę najchętniej byście pocałowali? – pytał ktoś na próbę.

– Weź przestań! – mówiło się wtedy i krzywiło ze wstrętem.

– No wiem, ale gdyby trzeba było – uściślał pytający i wtedy zaczynały się zwierzenia.

– No, jakby już tak naprawdę było trzeba – należało się zastrzec – to chyba… nie wiem, Baśkę może.

Następowała cisza i moment niepewności, czy ktoś zaraz nie parsknie śmiechem, ale nie – nikt nie zamierzał się śmiać. To był znak, że ta kwestia wszystkim leżała na sercu i wyznania robiły się coraz śmielsze. Gdyby tak naprawdę było trzeba, Baśka zostałaby dokumentnie obcałowana.

Dziewczyny to fajny temat, ale ileż w końcu meczów można na nie poświęcić? Gadało się więc też trochę o grach komputerowych, o najnowszych transferach Realu, o tym, co by się kupiło, gdyby się miało niewyobrażalną kasę, o przyszłości i w ogóle o życiu.

– Jak będę miał kiedyś dzieci, to im będę dawał dwie stówy kieszonkowego tygodniowo – powiedział na przykład któregoś dnia Krzysiek, okularnik z domków, który zdał do piątej klasy.

Sami widzicie, jakie dziwne były te wakacyjne mecze. Nie dość, że rozmawiałem z młodszym dzieciakiem, to jeszcze o czym rozmawialiśmy!

– A ja to moim ani grosza nie dam! – mruknął wtedy Zbychu (ten z kolei starszy – pierwsza gimnazjum). – Mnie też starzy ledwo co dają.

– Ale żeby mieć dzieci, to trzeba najpierw… no wiecie, co zrobić – zauważył Marek i zarechotał okropnie z siebie zadowolony.

Chyba wiedzieli, bo zrobili się cali czerwoni i powiedzieli, że Marek jest zboczeńcem i już nigdy nie będą z nim grać w piłkę. Wyglądało na to, że obrazili się na amen, ale przeszło im bardzo szybko i już niedługo znów gadaliśmy sobie w najlepsze. Nawet w pewnym sensie zostaliśmy przy temacie ojcostwa.

– A wiecie, że mój stary to se nową beemkę kupuje? – powiedział Krzysiek, przekrzykując lipcowe świerszcze.

Okazało się, że starzy Zbycha i Marka to też nie byle jacy goście i musiałem na gwałt szukać w moim tacie czegoś, co mogłoby choć częściowo dorównać beemce. Myślałem, myślałem, myślałem, strasznie się napociłem, ale wreszcie znalazłem.

– A wiecie, że mój stary to był w powstaniu? – powiedziałem.

Tak naprawdę, kiedy mój stary był w powstaniu, wcale nie był jeszcze stary. Przeciwnie, był całkiem młody – tak młody, że już młodszym być nie można. Mój stary po prostu się w czasie powstania urodził. Babcia zajmowała wtedy pokój w mieszkaniu jakichś znajomych w trzypiętrowej kamienicy na Woli. Kiedy pierwszego sierpnia rozpoczęły się walki, myślała głównie o tym, że mój stary powoli zaczyna szykować się do wyjścia, a kiedy na głowę lecą bomby, walą się sufity i pół miasta stoi w płomieniach, to nie jest najlepszy moment na przychodzenie na świat. Ale mój stary był jeszcze wtedy tak młody, że w ogóle nie rozumiał się na tych rzeczach i nie dał sobie nic wytłumaczyć. Odsiedział swoje dziewięć miesięcy w brzuchu u mojej babci i koniecznie chciał już się rodzić.

– Poczekaj może, aż powstanie się skończy – przemawiała do niego babcia, ale on już wtedy był bardzo uparty.

Urodził się drugiego czy trzeciego dnia powstania i zrobił to tak szybko, że lekarz zdążył dopiero na przecinanie pępowiny. Pierwszym dźwiękiem, jaki mój stary usłyszał w życiu, był świst lecących bomb i straszny huk wybuchów. W pokoju na górze nie dało się mieszkać. To było zbyt niebezpieczne – piętro mogło w każdej chwili przestać istnieć. Mieszkańcy kamienicy przenieśli się do piwnic. Mury tam były grubsze i bomby pod ziemią nie latały. Jacyś dobrzy ludzie pomogli babci znieść na dół materac i zawiniątko ze starym. Znaleźli dla nich najlepszą miejscówkę w całej piwnicy. W najdalszym kącie stał przy ścianie pogrążony w półmroku prosty regalik zbity z nieheblowanych desek, na którym w dobrych czasach ustawiano pewnie słoiczki z powidłami, kiszonymi ogórkami i maślaczkami w occie. Teraz na półkach upchnięte były stosy rozmaitych przedmiotów, które lokatorzy piwnicy poznosili ze swoich mieszkań na górze. Najniższa półka, umocowana dość wysoko nad ziemią, tworzyła jakby daszek częściowo osłaniający od góry ciemny zaciszny zakamarek. Stało w nim kilka worków ziemniaków, które jakiś przezorny szczęściarz zgromadził na czarną godzinę. Po przestawieniu worków pod regałem powstała maleńka komórka, w której jeden z sąsiadów ułożył materac babci. To tam w tej ciemnej piwnicy mój stary spędził pierwszy dzień swojego życia.

Na Woli powstanie nie bardzo się udało. Nieliczne polskie oddziały wypchnięto do innych dzielnic, a na ich miejsce przyszli Niemcy. Rozpełźli się po ulicach i placach. Wlewali się na podwórka, wpadali do domów… Robili straszne rzeczy.

W piwnicy mojego starego ludzie wiedzieli, że przyjdą i do nich. Słyszeli strzały, wrzaski, lamenty… Ale przecież na Woli było tyle podwórek! Tyle piwnic na każdym podwórku! Przecież Niemcy nie musieli przyjść do każdej! Przecież o którejś mogli zapomnieć! Gdyby tylko mój stary tak się nie darł!

– Pani coś zrobi z tym dzieckiem! – syczeli wystraszeni sąsiedzi, więc babcia tuliła starego, kołysała, śpiewała, szeptała, aż trochę się uspokajał.

Przyszli i tak. Na schodach rozległ się tupot nóg i jakaś ciemna, przerażona postać wpadła do piwnicy.

– Idą! – zawołała i przez chwilę zrobiło się strasznie cicho.

– Pani się schowa w tym kącie! – ktoś szepnął babci do ucha i delikatnie popchnął ją w stronę zagraconego regału.

Babcia ułożyła starego na materacu. Jak najbliżej ściany. Jak najdalej od wejścia. Sama skuliła się przy nim, jakby chciała go własnym ciałem odgrodzić od świata. Na chwilę jeszcze odwróciła głowę i na tle bladej poświaty świeczki zobaczyła, jak czyjeś dobre ręce przenoszą w jej stronę worki kartofli. Potem zapadła ciemność. Stary zaniepokojony nagłym brakiem światła zaczął się wiercić i pochlipywać. Babcia wyszukała ustami jego maleńkie uszko i szepnęła błagalnie:

– Ciiiiicho, malutki, cichutko, proszę, to ważne, bądź mądrym chłopcem, cichutko!

Po drugiej stronie kartofli ktoś strasznie głośno krzyczał, ktoś biegał, ktoś płakał, ktoś się szarpał, ktoś strzelił, ktoś upadł. Szeptane prośby babci najwyraźniej pieściły starego w uszko, bo przestał się ruszać i zamruczał jak mały kotek. Babcia, chociaż śmiertelnie przerażona, nie mogła powstrzymać uśmiechu. Odgłosy z piwnicy ucichły – może wszyscy umilkli, a może nikogo już tam nie było. Przez długie, ciemne minuty zza grubych murów słychać było tylko głuche, odległe pomruki powstania.

I wtedy drgnęła ściana z ziemniaków. Jeden z worków odłączył się od reszty i trochę światła wśliznęło się pod regał. Akurat tyle, żeby babcia dostrzegła niewyraźną kratkę nietynkowanych cegieł, a tuż przed oczami wątłe, jasne kłaczki nad uchem starego. Dziurę po worku i sprawcę dziury, i całą piwnicę miała za plecami, ale nie próbowała się odwracać. Nawet nie drgnęła. Wstrzymała oddech i czekała, co będzie. Słyszała ciężkie kroki, ale były coraz cichsze – najwyraźniej się oddalały. Potem zapadła cisza. Babcia leżała jeszcze przez dłuższą chwilę, szepcząc coś staremu do uszka. Dopiero po kilku minutach odważyła się poruszyć. Obróciła się ostrożnie na materacu, wyjrzała przez wyrwę w workach i zamarła. Z przeciwnej strony patrzyła na nią czarna lufa i dwoje oczu spod ciemnozielonego niemieckiego hełmu.

– Łaaaaaaa! – zawyło za plecami babci, tak głośno i tak niespodziewanie, że żołnierz nerwowo podniósł wyżej karabin.

 

Potem bardzo powoli, małymi ostrożnymi kroczkami zbliżył się do regału. Nie powiedział ani jednego słowa, tylko przyglądał się babci uważnie. Nie spuszczając z niej wzroku, wyciągnął z kieszeni latarkę i wycelował snop światła w czarną czeluść za jej plecami. Z jasnego kręgu spojrzała na niego czerwona, pomarszczona, bezzębna buzia mojego starego.

Żołnierz niepewnie obejrzał się za siebie, a potem znów popatrzył na babcię. W końcu schylił się nad otworem kryjówki, chwycił jeszcze jeden worek kartofli i zni-knął bez słowa, zatrzaskując za sobą ciężkie drewniane drzwi.

Babcia i stary zostali sami w zupełnie pustej piwnicy. Chociaż właściwie nie pustej – rzeczy sąsiadów walały się po całej podłodze. Pościel, rozprute materace, miednica, grzebień, książka – tylko sąsiedzi gdzieś zniknęli.

Widać było, że wojenne przygody mojego taty zrobiły na chłopakach wrażenie. Każdy z powagą żuł po źdźble boiskowej trawy i w pełnym szacunku milczeniu słuchał mojej opowieści.

– I co? Uratowali się w końcu? – spytał Krzysiek, kiedy skończyłem.

– A jak myślisz, głąbie? – upomniał go Zbychu, pukając się przy tym w czoło. – Jakby się nie uratowali, to Jasiek by tu z nami nie siedział, co?

Krzysiek coś tam bełkotał, że niby tylko żartował, ale widać było, że go po prostu wciągnęła ta moja historia i trochę się zapomniał. Cenna była natomiast uwaga Zbycha. Gdyby się nie uratowali, mnie by nie było – dokładnie! Czyli że w pewnym sensie to była też moja przygoda. To ja się darłem w tej ciemnej piwnicy, to na mnie leciały niemieckie bomby, to do mnie celował żołnierz w ciemnozielonym hełmie. Krzysiek i Zbychu patrzyli na mnie jak na coś w rodzaju bohatera i mieli rację. Sam też myślałem o sobie z coraz większym podziwem, kiedy tak leżałem w wysokiej trawie na szkolnym boisku i grałem z chłopakami w piłkę.

I wtedy oczywiście musiał się wtrącić Mareczek – kujon, mądrala i wymoczek. Gdyby nie bezrybie, nigdy bym go nie zaprosił na piłkę, a już na pewno nie opowiedziałbym mu o swoich przygodach w powstaniu. Mareczkowi wydawało się, że zawsze wszystko wie najlepiej, a najbardziej wkurzające było w nim to, że rzeczywiście najczęściej wszystko najlepiej wiedział.

 

– Te, Jasiek, to ile ten twój stary ma lat? – spytał z niewinną minką.

– A bo co? – burknąłem, zły, że mi przeszkadza rozkoszować się sławą.

– A tak się po prostu pytam – niedbale wzruszył ramionami.

Wiedziałem, że przemądrzały cwaniaczek coś kombinuje. Nie mogłem tylko wyczuć, w którą dokładnie stronę zmierza.

– Trzydzieści dziewięć – odpowiedziałem ostrożnie, a Mareczkowi aż oczy zapłonęły z radości.

– Trzydzieści dziewięć, tak? – kwiknął z uciechy. – A powstanie to kiedy było, co?

– No, w tysiąc dziewięćset czter… – zacząłem i nie dokończyłem, bo coś tu się faktycznie nie zgadzało.

Mieliśmy rok 2009. Powstanie warszawskie było sześćdziesiąt… dwa, trzy, cztery… sześćdziesiąt pięć lat temu. Mój tata był dość stary, to prawda. Ale jak by nie liczyć, nie aż tak stary. A może…?

 

– Ano, faktycznie! – pacnąłem się w czoło i próbowałem się zaśmiać. – To mój dziadek był w powstaniu!

W gruncie rzeczy nie miało to specjalnego znaczenia. Gdyby dziadek się nie uratował, mój tata nie pojawiłby się na świecie i mnie też by tutaj nie było.

– No tak, już sobie przypomniałem! – powiedziałem chłopakom. – Mój dziadek urodził się w czasie powstania. To moja prababcia mieszkała wtedy u jakichś znajomych w starej kamienicy na Woli. Kiedy pierwszego sierpnia rozpoczęły się walki, myślała głównie o tym, że mój dziadek zaczyna…

– Ta? A może to był brat twojego sąsiada? – przerwał mi Marek i mrugnął znacząco do pozostałej dwójki.

Krzysiek ze Zbychem zarechotali głupawo.

– Nie, to był mój dziadek! Na pewno! – zaprotestowałem, ale zaraz naszły mnie wątpliwości. – Chociaż… Nie, no chyba… Oj, już sam nie wiem, każdemu się może pokręcić!

– Dobra, dobra, daruj sobie – Krzysiek lekceważąco machnął ręką. – A wiecie, ile mój stary za tę beemkę daje?

Nie pamiętam już teraz dokładnej kwoty. W każdym razie była na tyle duża, żeby wyraźnie przebić powstańczą przeszłość mojego taty, która w dodatku wcale nie była jego własną przeszłością – to znaczy jego też trochę była, ale nie aż tak bardzo jak dziadka.