Od ducha do ducha - Paweł Beręsewicz - ebook + książka

Od ducha do ducha ebook

Paweł Beręsewicz

0,0
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Coś stuka, szura, szeleści…, coś się czai i patrzy z ukrycia… coś znika, zjawia się, przemieszcza… Dzieją się rzeczy, od których cierpnie skóra i które bardzo trudno wyjaśnić.

Zaginięcie nastolatka z sąsiedztwa, zniknięcie (prochów) prababci (z kominka), wilk grasujący w mieszkaniu, duch dziadka, który kontaktuje się z wnukiem w paranormalny sposób…

Tęgie umysły i mężne serca nie ustają w wysiłkach, by dojść, co się właściwe wydarzyło.. Zbadają każdy ślad, rozważą każdą możliwość. Byle tylko nie wierzyć w duchy.

Historie mrożące krew w żyłach; zaginięcie nastolatka z sąsiedztwa ,zniknięcie (prochów) prababci( z kominka ), wilk grasujący w mieszkaniu, duch dziadka, który kontaktuje się z wnukiem w paranormalny sposób… Jeśli jesteście na tyle odważni, żeby się bać czytając – sięgnijcie po te opowiadania. Są z dreszczem ale i…z humorem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 91

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paweł Beręsewicz

© by Paweł Beręsewicz © by Wydawnictwo Literatura

Ilustracje: Hubert Grajczak Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie elektroniczne I, Łódź 2025 ISBN 978-83-8208-771-0

Wydawnictwo Literatura

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41 [email protected] tel. (42) 630-23-81 www.wydawnictwoliteratura.pl

Plik przygotował Woblink

woblink.com

-

Obudziły mnie niebieskie błyski na ścianie. Spać mi się jeszcze chciało, ale wstałem i podszedłem do okna. Policja. Przed domem Andersonów dwa radiowozy. Mrugające koguty barwiły na upiornie szarość wczesnego świtu. Mundurowi, cywile, psy, strzelające flesze – ruch jak na Wall Street.

Pani Anderson siedziała na schodkach w nocnej koszuli, a ratownik okrywał ją kocem. Uchyliłem okno i łowiłem strzępki rozmów z ulicy: „wyważył”, „ślady walki”, „wlókł coś ciężkiego”. Nie wróciłem już do łóżka.

Porwanie w Little Orchard? To się zupełnie nie mieściło w głowie. Nie było chyba na świecie spokojniejszego miasteczka. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby coś się u nas zdarzyło. Sensacją ostatniej dekady było bestialskie stratowanie truskawek pani O’Brien przez ogłupiałego łosia, który przybłąkał się z gór. Ale Tima nie porwał przecież łoś. W ogóle po co ktokolwiek miałby porywać Tima?

– Czy między państwem a synem były ostatnio jakieś spięcia? – pytał rodziców Tima szeryf Watts, kiedy rozgardiasz na podjeździe trochę się uspokoił.

Pani Anderson była zbyt roztrzęsiona, żeby cokolwiek powiedzieć, a pan Anderson z trudem zebrał się w sobie.

– Spięcia? – powtórzył drżącym głosem. – No wie pan, jak to z nastolatkiem. Miewał różne pomysły, ale ogólnie to był… to jest dobry chłopak. Kto mógł coś takiego zrobić? To nie człowiek. To jakaś bestia!

Spośród wszystkich moich kolegów Tim Anderson był najspokojniejszy. Dobre stopnie, żadnych bójek, lubiany w szkole – przysiągłbym, że jest ostatni w kolejce do kłopotów. Jeszcze wczoraj na tajnym zebraniu plemienia wzywał do rozsądku i studził zapały co bardziej rozgorączkowanych Apaczów.

– Niech mój brat, Złamana Strzała, powściągnie swą ciekawość i pozwoli zmarłym spoczywać w pokoju – powiedział, kiedy Billy Saunders zaproponował wykopaliska na starym indiańskim cmentarzysku, które podobno znajdowało się kiedyś na terenie dzisiejszego Little Orchard.

– Wyluzuj, Anderson – skrzywił się wtedy Billy. – Nie chciałbyś znaleźć prawdziwego tomahawka?

Ale i jego Tim potrafił przekonać, że groby lepiej zostawić w spokoju. Billy dał w końcu za wygraną i reszta zebrania upłynęła nam na zwyczajowym paleniu fajki pokoju i indiańskich tańcach wokół ogniska.

– Jak to możliwe? Dlaczego Tim? Kto mógł to zrobić?

Tego ranka o niczym innym nie rozmawiano w naszym spokojnym miasteczku.

Policyjne ustalenia mieszały się z niestworzonymi plotkami i trudno było oddzielić prawdę od idiotycznych wymysłów. Niewątpliwie ktoś w nocy włamał się do mieszkania Andersonów. Zamek w oknie sypialni Tima był wyrwany, a w ogródku na trawie znaleziono kilka drzazg ze zniszczonej futryny. Poprzewracane sprzęty i bałagan w pokoju mogły wskazywać na szamotaninę. W miękkiej ziemi na grządkach pozostały ślady długiego ciężkiego przedmiotu wleczonego za jeden koniec, co prawdopodobnie znaczyło, że Tim został obezwładniony i wyniesiony w nieznanym kierunku. Tyle policja. Krwawe plamy na trawie, ślady olbrzymich stóp, świeżo wzruszona ziemia pod leszczyną i odrąbana dłoń znaleziona w lesie – to już były szczegóły, które krążyły poza aktami śledztwa i szeryf Watts niewiele miał z nimi wspólnego.

– Czy ty się w ogóle czasem myjesz, Frank? – spytała mnie mama, kiedy jedliśmy śniadanie, i to pytanie, choć całkiem nie na miejscu w obliczu ponurych faktów (a może właśnie dlatego) przyniosło mi ulgę.

W pewnym sensie przywróciło życiu właściwe proporcje. Ściągnęło mnie z powrotem do bezpiecznego świata zrzędzących mam, dla których brudne ręce przy stole to horror na sto trupów.

– Czasem – burknąłem. – Ostatni raz wczoraj wieczorem.

– To czemu masz takie usmolone łapy?

Wzruszyłem ramionami, ale byłem jej wdzięczny za to krzepiące marudzenie.

Tego wieczora zebranie plemienia w stodole O’Brienów wyglądało oczywiście zupełnie inaczej niż zwykle. Przede wszystkim było nas mniej. Brakowało nie tylko Tima, ale jeszcze kilku innych wojowników, których rodzice na wszelki wypadek woleli zatrzymać w domu.

– Podobno to była mafia – ponuro stwierdził Sammy Mazureck.

Nie wydawało mi się to prawdopodobne.

– A po co mieliby to robić? – prychnąłem sceptycznie.

– Jak to po co? – Sammy spojrzał na mnie jak na idiotę. – Dla okupu oczywiście!

– Pogięło cię? – mruknął Jim Milkins. – A z czego oni niby mieliby zapłacić?

– A skąd mafia miałaby wiedzieć, że oni nie mają kasy, e? – odciął się Sammy.

– Mój stary twierdzi, że to morderca-psychopata – powiedział David Stern. – Porywa i zabija, bo lubi.

Po tej rzeczowej uwadze w stodole zapanowała cisza. Słychać było tylko odgłosy przełykanej śliny.

– A może to ci Indianie – szepnął w końcu Billy. – Może się mszczą, że mieszkamy na ich ziemi.

Popatrzyliśmy na niego zdumieni. Kpił, czy mówił poważnie? Na twarzy nie miał cienia uśmiechu, ale chyba nawet jego trudno było posądzać o to, że wierzy w podobne bzdury.

– To dlaczego wzięli akurat Tima? – niepewnie spytał Jim. – Przecież to ty, Billy, chciałeś kopać w ich grobach.

Przez chwilę wydawało mi się, że Billy pobladł i trochę nerwowo poprawił się na sprasowanej słomie, ale opanował się szybko i na jego piegowatej twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech.

– Widocznie coś im się pokręciło – zachichotał.

W szarym półmroku stodoły bielały jego wyszczerzone zęby i takim pozostał w mojej pamięci na zawsze.

Kiedy następnego dnia jeszcze przed śniadaniem moja mama, blada i roztrzęsiona, wpadła do kuchni, postawiła na blacie koszyk z zakupami i przez chwilę nie mogła złapać tchu, miałem wrażenie, że wiem, co za moment powie.

– Boże, to się znowu stało – wyszeptała.

W jej oczach zobaczyłem strach.

– Billy Saunders? – spytałem, a mama zdziwiła się, skąd wiem.

Ja nie wiedziałem. Ja czułem.

Ustalenia policji były bardzo podobne jak w przypadku Tima. Ktoś zakradł się do domu Saundersów, wszedł przez okno do pokoju Billy’ego, a jego samego – bądź jego ciało, jak skrupulatnie zaznaczył szeryf Watts – owinął w prześcieradło, zataszczył do ogrodu i stamtąd w niewiadomym kierunku. Sąsiadka Saundersów, pani Clarkson, słyszała podobno w nocy jakieś dziwne hałasy, ale myślała, że to szopy dostały się do śmietnika i wywróciły kubeł.

– Podobno w trawie przy płocie znaleźli guzik ze strzępkiem kolorowej flaneli – powiedział mi przez telefon Sammy Mazureck.

– Pewnie z piżamy Billy’ego – domyśliłem się.

Przez chwilę obaj w milczeniu rozważaliśmy tę możliwość.

– Jesteś tam? – spytałem w końcu.

– Jestem. Myślisz, że to naprawdę one?

– Kto?

– No wiesz, z tego cmentarza. – W głosie Sammy’ego coś jakby zabulgotało.

– Zgłupiałeś?! – prychnąłem bez przekonania.

– No właśnie. Ja też nie wierzę. Od dzisiaj wkładam nóż pod poduszkę. Jak po mnie przyjdą, to ciach i po sprawie.

– Ta, jasne!

Takie rozmowy mogliśmy prowadzić tylko przez telefon, bo oczywiście zakazano nam wychodzić z domu. Ojciec wyjął myśliwski sztucer, który przechowywał w zamkniętej na trzy spusty szafie, i razem z pozostałymi mężczyznami poszedł na spotkanie w ratuszu. Ustalili, że będą przez całą noc na zmianę patrolować miasteczko, bo policja policją, ale jak ludzie sami się nie obronią, to nikt ich nie obroni.

Wieczorem po raz pierwszy w historii wspomnieli o Little Orchard w ogólnokrajowych wiadomościach. Ze zdjęć na ekranie uśmiechali się Tim i Billy. Obaj mieli starannie przygładzone grzywki i usiłowali wyglądać przystojnie – wtedy u fotografa to miało jeszcze znaczenie. Kamera pokazała zapłakaną twarz pani Anderson, pana O’Briena zabijającego deskami okna swojego domu i załadowany po dach mikrobus Sternów, którzy pospiesznie wyjeżdżali z miasteczka. Reporter upajał się brzmieniem słowa „bestia”.

Postanowiłem nie spać tej nocy. Coś tam czytałem, oglądałem jakiś film, pobuszowałem trochę w lodówce. Około drugiej ledwie trzymałem się na nogach.

– Idź spać – łagodnie powiedziała mama, choć sama nie zamierzała się kłaść.

– Nie jestem śpiący – skłamałem.

– Pilnują wszędzie. Mysz się nie prześliźnie. Prześpij się, synku.

– Nie jestem śpiący – powtórzyłem.

– Możesz dzisiaj spać u nas.

Skwitowałem jej upór męczeńskim westchnieniem.

– No dobrze, jak już koniecznie chcesz – powiedziałem łaskawie.

Poszedłem do pokoju przebrać się w piżamę. Chcąc przekonać samego siebie, że ani trochę się nie boję, stałem po ciemku przy oknie i dłużej, niż to było konieczne, zapinałem guziki. Ostatniego nie mogłem wymacać, więc zapaliłem światło. Guzika nie było. W jego miejscu ziała postrzępiona dziura. Widocznie musiałem o coś zahaczyć i szarpnąć. A może szarpnął ktoś inny? Przypomniałem sobie, kiedy ostatni raz słyszałem o wyrwanym guziku i już bez dalszej zwłoki poszedłem do pokoju rodziców.

Mama posłała mi na rozkładanym fotelu, ojciec wrócił z patrolu i spał ze strzelbą opartą o nocną szafkę, a ja, choć byłem bardzo zmęczony, i tak nie mogłem zasnąć. Dopiero o świcie, kiedy pierwsze uspokajające odgłosy porannego życia zaczęły dobiegać zza okna, zamknąłem oczy i odpłynąłem w sen.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej