Tam, gdzie gwiazdka świeci najjaśniej - Piasecka Wioletta - ebook + audiobook + książka

Tam, gdzie gwiazdka świeci najjaśniej ebook i audiobook

Wioletta Piasecka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Julia i Karolina są bliźniaczkami, które jednocześnie łączy i dzieli wszystko. Karolina jest przebojowa i wyrywa się z rodzinnej miejscowości na pograniczu Mazur i Podlasia, by odkrywać świat. Julia, cicha i spokojna, nadal mieszka z rodzicami i pracuje jako bibliotekarka, powoli wsiąkając w lokalną społeczność. Gdy nadchodzi świąteczny czas, Karolina wraca w rodzinne strony. Przyzwyczajona do innego życia, na nowo musi zrozumieć swoich bliskich, ale też samą siebie. Czy w ferworze przygotowań znajdzie się miejsce na szczere rozmowy? Czy mimo odmiennych charakterów przy wigilijnym stole zagości spokój i zrozumienie? Jak święta wpłyną na losy dwóch młodych kobiet i ich najbliższych? A może znajdzie się czas na miłość? Pełna ciepła i pozytywnych emocji opowieść o tym, że wszystko czego w życiu szukamy może być czasami na wyciągnięcie ręki. Nie tylko w święta...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 37 min

Rok wydania: 2022

Oceny
4,6 (933 oceny)
695
142
72
14
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madzia_8

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna i ciepła ksiażka na grudniowe wieczory😊 Polecam
20
Madziox1988

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna, ciepła, z nadzieją. W sam raz na grudniowy czas.
20
Mama23

Nie oderwiesz się od lektury

👍👍👍❤️❤️❤️❤️❤️🎄
10
Pestka_m

Nie polecam

Święta. Święta rodzina, święty proboszcz, piękne i mądre dziewczyny, przystojni, bogaci, dobrze ubrani panowie, a wszystko pozostałe ułoży się samo. To przepis na najbardziej infantylną książkę jaką można sobie wyobrazić. Zatem, dla koneserów gatunku. Moim zdaniem strata czasu.
qrystyna216

Nie oderwiesz się od lektury

Książka, która czyta się rozluźnionym, przyjemna na grudniowe wieczory. Polecam zapracowanym, zmęczonym czytelniczkom.
00

Popularność




Re­dak­cjaAgniesz­ka Czap­czyk
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki, skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Ирина Борисенко/Ado­be­Stock, Gun­nar As­smy /Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Wio­let­ta Pia­sec­ka, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-91-6
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Sie­dząca w pierw­szym rzędzie no­wo­cze­snej sali wy­kła­do­wej Uni­wer­sy­te­tu War­mi­ńsko-Ma­zur­skie­go Ka­ro­li­na Mi­lew­ska w na­bo­żnym sku­pie­niu wo­dzi­ła wzro­kiem za mło­dym dok­to­rem eko­no­mii. W jej ciem­no­brązo­wych błysz­czących oczach skry­wa­ły się po­wa­ga i po­dziw. Ktoś z boku mó­głby po­my­śleć, że wy­kład po­chło­nął bez resz­ty pil­ną stu­dent­kę, lecz nic bar­dziej myl­ne­go, Ka­ro­li­na nie ro­zu­mia­ła z nie­go bo­daj słów­ka. Nie cier­pia­ła eko­no­mii ani w ogó­le nauk ści­słych, ba, już sama na­zwa przed­mio­tu bu­dzi­ła w niej od­ra­zę. By­łby to wy­kład, jej zda­niem, na po­li­to­lo­gii ca­łko­wi­cie zbęd­ny, gdy­by nie przy­stoj­ny i na swój spo­sób uro­czy pro­fe­so­rek, jak go piesz­czo­tli­wie na­zy­wa­ła, Je­re­mi Ko­cy­but. Dla­te­go za­miast przy­ło­żyć się do na­uki, po­sta­no­wi­ła za­sto­so­wać na mło­dym wy­kła­dow­cy wszyst­kie uwo­dzi­ciel­skie sztucz­ki, by go ocza­ro­wać i za­li­czyć przed­miot za pierw­szym po­de­jściem. Jed­nym sło­wem, za­gi­ęła na Ko­cy­bu­ta pa­rol. Co wi­ęcej, uwa­żniej­szy ob­ser­wa­tor z pew­no­ścią za­uwa­ży­łby w spoj­rze­niu dziew­czy­ny iskier­ki try­um­fu i za­do­wo­le­nia su­ge­ru­jące, że jej plan się po­wió­dł. I tak w isto­cie było. Nie mi­nęły trzy mie­si­ące, a Ka­ro­li­na mia­ła na swo­im kon­cie trzy uda­ne ni­by­rand­ki z pro­fe­sor­kiem. Praw­dzi­wy­mi rand­ka­mi na­zwać ich nie mo­gła. Były to za­le­d­wie trzy miłe roz­mo­wy przy ka­wiar­nia­nym sto­li­ku. Roz­ma­wia­li o zbli­ża­jących się świ­ętach i obo­je do­szli do wnio­sku, że nie prze­pa­da­ją za bo­żo­na­ro­dze­nio­wym cyr­kiem i wo­le­li­by spędzić ten czas w cie­płych kra­jach, ewen­tu­al­nie w gó­rach. A po­nie­waż Je­re­mi był sa­mot­nym mężczy­zną, dziew­czy­na li­czy­ła, że lada mo­ment za­pro­si ją do uro­cze­go spa, gdzie we dwo­je prze­ży­ją upoj­ne chwi­le.

Je­re­mi Ko­cy­but nie cie­szył się w la­tach mło­dzie­ńczych szcze­gól­nym za­in­te­re­so­wa­niem szkol­nych ko­le­ża­nek, więc na­głe za­pędy stu­den­tek w sto­sun­ku do jego oso­by dzi­wi­ły go, ale tyl­ko z po­cząt­ku. Nie­zbyt dłu­go opie­rał się za­sta­wio­nym na nie­go si­dłom. Wpa­dł w nie z roz­kosz­nym po­łech­ta­niem wła­sne­go ego, bo­wiem od pierw­sze­go wy­kła­du na te­jże uczel­ni, któ­ry miał miej­sce nie­ca­łe czte­ry lata temu, stu­dent­ki ca­łkiem od­wa­żnie go de­pra­wo­wa­ły. Na jego wy­kła­dach za­kła­da­ły pro­wo­ka­cyj­nie nogę na nogę, a ich kuse spód­nicz­ki zsu­wa­ły się, od­sła­nia­jąc po­nęt­ne uda, dziew­częta roz­pra­sza­ły uwa­gę głębo­ki­mi de­kol­ta­mi czy też za­lot­nie za­gląda­ły mu w oczy lub rzu­ca­ły wie­le mó­wi­ące pó­łu­śmiesz­ki i nie­mal jaw­nie z nim flir­to­wa­ły. On, któ­ry w dzie­ci­ństwie i w mło­do­ści był chłop­cem ra­czej nie­śmia­łym i po­grążo­nym w ksi­ążkach, na­gle wsze­dł do świa­ta ko­bie­cych za­lot­nych ad­o­ra­cji i mu­siał przy­znać, że to, co nie­gdyś tak go onie­śmie­la­ło, te­raz wy­da­wa­ło mu się ca­łko­wi­cie na­tu­ral­ne i oczy­wi­ste. Schle­bia­ły mu po­włó­czy­ste spoj­rze­nia stu­den­tek i za­pro­sze­nia na in­tym­ne spo­tka­nia. Prze­stał się opie­rać. Oku­la­ry za­stąpił szkła­mi kon­tak­to­wy­mi, nie do ko­ńca ide­al­ną cerę za­krył trzy­dnio­wym za­ro­stem, ciem­ne wło­sy za­cze­sał na żel, wy­pro­sto­wał ra­mio­na i ple­cy, i wresz­cie uwie­rzył w swo­je męskie ego. Ba­łwo­chwal­cze uwiel­bie­nie stu­den­tek ba­wi­ło go i z cza­sem za­czął przyj­mo­wać je jako coś mu ewi­dent­nie na­le­żne­go. Już te­raz sam wy­bie­rał spo­śród trzód­ki wpa­trzo­nych w nie­go dziew­cząt tę, z któ­rą miał ocho­tę po­flir­to­wać. A w tym roku aka­de­mic­kim w oko wpa­dła mu Ka­ro­li­na Mi­lew­ska. Nie dość, że pi­ęk­na, to w do­dat­ku dow­cip­na i za­dzior­na. Wy­ba­czył jej na­wet i to, że w przy­pły­wie szcze­ro­ści za­ko­mu­ni­ko­wa­ła mu, że jego wy­kła­dy śmier­tel­nie ją nu­dzą.

Ka­ro­li­na bo­ha­ter­sko stłu­mi­ła ziew­ni­ęcie. Opa­rła pra­wy ło­kieć o brązo­wy blat pul­pi­tu, prze­rzu­ci­ła lśni­ące ciem­ne wło­sy na pra­we ra­mię i ba­wi­ąc się pa­sem­kiem, wo­dzi­ła spoj­rze­niem za wy­kła­dow­cą. W pew­nym mo­men­cie za­wie­si­ła wzrok na sztucz­nym drzew­ku cho­in­ko­wym upstrzo­nym czer­wo­ny­mi i zło­ty­mi bomb­ka­mi. Wes­tchnęła odro­bi­nę za gło­śno i my­śla­mi od­pły­nęła da­le­ko, do ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści Mi­zaj­ne na po­gra­ni­czu Ma­zur i Pod­la­sia. I cho­ciaż ko­cha­ła ten siel­ski skra­wek świa­ta, skrzy­wi­ła się z nie­sma­kiem. Już na li­cen­cja­cie za­chły­snęła się wiel­ko­miej­skim gwa­rem i non­sza­lanc­kim sty­lem ży­cia, a przede wszyst­kim ano­ni­mo­wo­ścią, jaką za­pew­nia­ła wiel­ka aglo­me­ra­cja. Eh, je­śli Je­re­mi nie za­pro­si mnie na świ­ęta, to za­raz trze­ba będzie po­je­chać na tę nie­szczęsną wieś – roz­my­śla­ła. W jej ro­dzin­nym domu kul­ty­wo­wa­no re­gio­nal­ne tra­dy­cje, któ­re ona na­zy­wa­ła za­ścian­ko­wy­mi. Ist­na wio­cha! – oce­ni­ła z nie­chęcią. Znów bab­cia Anie­la każe ma­lu­chom wła­zić pod stół i gda­kać, a wu­jek Mie­tek za­czai się, by puk­nąć bra­ta ły­żką w czo­ło. Idio­tycz­ne zwy­cza­je – skwi­to­wa­ła w du­chu. Je­dy­ną do­brą stro­ną po­wro­tu w ro­dzin­ne stro­ny, jaka przy­cho­dzi­ła dziew­czy­nie do gło­wy, była sio­stra bli­źniacz­ka, Ju­lia Mi­lew­ska. Ka­ro­li­nie nie mie­ści­ło się w gło­wie, że Ju­lia na wła­sne ży­cze­nie zre­zy­gno­wa­ła z ży­cia w Olsz­ty­nie i po sko­ńcze­niu li­cen­cja­tu wró­ci­ła na wieś. No ale mu­sia­ła przy­znać, że dzi­ęki temu ro­dzi­ce nie byli sami, a ona mo­gła zre­ali­zo­wać swo­je ma­rze­nie, a mia­no­wi­cie spędzać week­en­dy, a kto wie, może i świ­ęta poza do­mem, bez wy­słu­chi­wa­nia ro­dzi­ciel­skich na­po­mnień.

Z za­my­śle­nia wy­rwa­ły ją szu­ra­nie bu­tów i trzask opa­da­jących pul­pi­tów. Pod­nio­sła gło­wę, ro­zej­rza­ła się i z ulgą przy­jęła do wia­do­mo­ści ko­niec wy­kła­du. Spo­strze­gła, że stu­den­ci za­jęci swo­imi spra­wa­mi wy­cho­dzą, nie za­wra­ca­jąc gło­wy wy­kła­dow­cy. To do­brze, będę go mia­ła tyl­ko dla sie­bie – uśmiech­nęła się pod no­sem. Nie­spiesz­nie zło­ży­ła le­żące przed nią kart­ki, na któ­rych za­miast za­pi­sków z wy­kła­du na­ry­so­wa­ła kil­ka esów-flo­re­sów i ser­dusz­ka. Po­ło­ży­ła przed sobą na bla­cie spo­rą czar­ną to­reb­kę i spa­ko­wa­ła do niej rze­czy le­żące na pul­pi­cie. Pod­nio­sła gło­wę i za­ma­rła. Przed Ko­cy­bu­tem za­trzy­ma­ła się tle­nio­na blon­dyn­ka w czer­wo­nej ob­ci­słej su­kien­ce, a on na­chy­lił się, by le­piej ją sły­szeć.

Ka­ro­li­na zmarsz­czy­ła brwi i przy­gry­zła war­gę, spo­wol­ni­ła pa­ko­wa­nie swo­ich rze­czy i spod przy­mru­żo­nych rzęs przy­gląda­ła się tam­tym dwoj­gu. Dziew­czy­na żywo ge­sty­ku­lo­wa­ła, a on się w nią wpa­try­wał zbyt in­ten­syw­nie – jak oce­ni­ła w du­chu Ka­ro­li­na. No prze­cież ta jędza wy­ra­źnie go uwo­dzi. Mi­lew­ska chrząk­nęła zna­cząco raz i dru­gi, jed­nak te za­bie­gi nie przy­nio­sły spo­dzie­wa­ne­go skut­ku. Nie po­zo­sta­ło jej więc nic in­ne­go, jak z god­no­ścią opu­ścić aulę.

Za­rzu­ciw­szy za­ma­szy­ście tor­bę na ra­mię, strzep­nęła z bia­łej ko­szu­lo­wej bluz­ki nie­wi­docz­ny okru­szek, po­pra­wi­ła pli­sy gra­na­to­wej mi­ni­spód­nicz­ki, pod­nio­sła wy­so­ko gło­wę i stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi czar­nych, dłu­gich aż za ko­la­na ko­za­ków, rzu­ci­ła osten­ta­cyj­nie:

– We­so­łych świ­ąt, pa­nie pro­fe­so­rze, i szczęśli­we­go no­we­go roku.

Ko­cy­but pod­nió­sł rękę i zro­bił ruch, jak­by chciał ru­szyć w jej stro­nę, ale jego roz­mów­czy­ni nie prze­sta­wa­ła traj­ko­tać i prze­zor­nie za­sło­ni­ła sobą wy­cho­dzącą. Dok­tor eko­no­mii pod­sze­dł na­tych­miast do biur­ka i za­czął cha­otycz­nie wrzu­cać do brązo­wej skó­rza­nej ak­tów­ki bru­lion, lu­źne za­pi­sa­ne drob­niut­kim macz­kiem kart­ki i pió­ro. Wło­żył do ust faj­kę, z któ­rą się nie roz­sta­wał, a któ­ra jego zda­niem do­da­wa­ła mu po­wa­gi, wsu­nął tecz­kę pod pa­chę i z roz­tar­gnie­niem przy­słu­chu­jąc się na­mol­nej stu­dent­ce, zmie­rzał do drzwi. Od mo­men­tu, gdy Ka­ro­li­na opu­ści­ła salę wy­kła­do­wą, my­ślał tyl­ko o tym, jak spła­wić tę ga­du­łę. W ko­ńcu znie­cier­pli­wio­ny bez­ce­re­mo­nial­nie wy­łączył świa­tło, rzu­cił ja­kiś fra­zes, ży­cząc przy oka­zji we­so­łych świ­ąt, po­że­gnał się i ro­zej­rzał po dłu­gim ko­ry­ta­rzu. Nie wy­pa­trzył jed­nak w rzed­nie­jącym tłu­mie stu­den­tów szczu­płych ple­ców ani pi­ęk­nych ciem­nych dłu­gich wło­sów Ka­ro­li­ny. Wes­tchnął. Wy­jął faj­kę z ust i scho­wał do kie­sze­ni dżin­so­wej ko­szu­li. Nie mu­siał już stru­gać wa­żne­go pro­fe­so­ra. Od­wró­cił się i zde­rzył z jędr­nym biu­stem nie­daw­nej roz­mów­czy­ni.

– Ojej, pa­nie pro­fe­so­rze, wpa­dł pan we mnie jak śliw­ka w kom­pot. – Blon­dyn­ka za­śmia­ła się per­li­ście. – Go­to­wa je­stem po­my­śleć, że pan na mnie leci. – Mru­gnęła za­lot­nie.

– Sor­ki, za­my­śli­łem się. – Spe­szo­ny zmierz­wił czar­ne, po­sta­wio­ne na żel wło­sy. – Ostat­nio je­stem taki roz­tar­gnio­ny i za­ma­szy­sty. To chy­ba przez te świ­ęta.

– Fakt, wszy­scy się do­kądś spie­szą, pędzą, jak­by te świ­ęta mia­ły być ich ostat­ni­mi. Nie sądzi pan?

– A tak, tak, w rze­czy sa­mej... Ja też lecę. To... jesz­cze raz, we­so­łych świ­ąt ży­czę. – Ski­nął gło­wą i już miał się od­da­lić, ale dziew­czy­na przy­trzy­ma­ła ma­te­riał jego dżin­so­wej ka­ta­ny.

– Gdy­by jed­nak te świ­ęta nie oka­za­ły się dla pana tak we­so­łe, jak­by pan so­bie wy­ma­rzył, to... – za­wie­si­ła głos, po­szpe­ra­ła w to­reb­ce i wy­jęła z niej mały bia­ły kar­to­nik – może pan za­wsze za­dzwo­nić... do mnie... i się wy­ża­lić. Je­stem bar­dzo do­brą... słu­chacz­ką. – Wręczy­ła mu wi­zy­tów­kę i ko­ły­sząc bio­dra­mi, od­da­li­ła się nie­spiesz­nie.

On na­to­miast stał w miej­scu, pa­trząc za nią. War­ta grze­chu – oce­nił. Gdy znik­nęła mu z oczu, spoj­rzał na po­zo­sta­wio­ną mu wi­zy­tów­kę i prze­czy­tał: Ane­ta Ża­kli­ńska. Po­stu­kał kar­to­ni­kiem w otwar­tą dłoń. Przez chwi­lę wa­hał się, czy go po pro­stu nie wy­rzu­cić, ale w ko­ńcu wło­żył go do kie­sze­ni ak­tów­ki, któ­rą na po­wrót wsu­nął pod pa­chę.

Ka­ro­li­na tym­cza­sem wy­szła z bu­dyn­ku wprost w śnie­żną za­dym­kę. Mro­źne, lep­kie od śnie­gu po­wie­trze utrud­nia­ło od­dy­cha­nie. Ona jed­nak na­wet tego nie czu­ła. Była zła. Po pro­stu wście­kła. Jej ma­rze­nia pry­sły w jed­nej chwi­li. Eh, co za pech! Ostat­ni wy­kład mu­siał się tak idio­tycz­nie sko­ńczyć. Te­raz zo­ba­czę go do­pie­ro po No­wym Roku. A ta­kie wi­ąza­łam z nim na­dzie­je. Tyle so­bie obie­cy­wa­łam – uża­la­ła się nad sobą. Czu­ła się jak dziec­ko, któ­re­mu ode­bra­no obie­ca­ne­go cu­kier­ka. Po praw­dzie nikt jej ni­cze­go nie obie­cy­wał, jed­nak ona pod­czas ostat­niej rand­ki z Je­re­mim wy­wnio­sko­wa­ła, że sko­ro i ona, i on nie lu­bią świ­ąt, to prze­cież nic nie stoi na prze­szko­dzie, by spędzi­li je ra­zem i to zu­pe­łnie nie­świ­ątecz­nie. Li­czy­ła tym sa­mym, że ich lu­źna zna­jo­mo­ść wej­dzie na wy­ższy, bar­dziej in­tym­ny po­ziom. Prze­cież je­den nie­win­ny ca­łus w po­li­czek z ostat­niej rand­ki nie li­czył się na­praw­dę.

– Niech to ja­sny szlag! – mruk­nęła do sie­bie dość gło­śno, prze­kra­cza­jąc próg domu stu­denc­kie­go.

– Coś nie tak, pani Ka­ro­lin­ko? – Por­tier wy­chy­lił gło­wę z okien­ka. – Pani za­wsze taka we­so­ła dziew­czy­na, aż nie po­zna­łem pani bez uśmie­chu.

– Nie, wszyst­ko do­brze, pa­nie Ka­ziu. Tak ja­koś... tro­chę smut­no, że... że... że ko­ńczą się wy­kła­dy... – bąk­nęła bez sen­su.

– Żar­tu­je pani so­bie ze mnie, sta­re­go?! – Ro­ze­śmiał się. – Toż cała brać stu­denc­ka się cie­szy. Dziś na łeb na szy­ję wszy­scy wy­je­żdża­ją, nie cze­ka­jąc wie­czo­ru, a pani smut­no?

– Nooo... smut­no... – Po­ci­ągnęła no­sem, a sta­ru­szek wy­ba­łu­szył na nią oczy.

– W domu, wśród bli­skich, przy wi­gi­lij­nym sto­le hu­mor pani wró­ci. No... chy­ba, że to nie o na­ukę cho­dzi, a o zła­ma­ne ser­ce, co? – Roz­ci­ągnął usta w uśmie­chu. – Zga­dłem, praw­da? Taka ślicz­na dziew­czy­na, wprost stwo­rzo­na do ko­cha­nia. Oj, pani Ka­ro­lin­ko, nie­jed­no ser­ce pani zła­mie... Gdy­bym był młod­szy, to... eh. – Za­śmiał się do­bro­dusz­nie.

– Ja po pro­stu nie cier­pię świ­ąt! Nie zno­szę! Już wolę się uczyć. Szko­da cza­su na ko­lędy, śpie­wy przy cho­in­ce i te wszyst­kie ko­mer­cyj­ne bzde­ty – wy­bu­chła.

– No, jak pani uwa­ża. – Spo­wa­żniał i wręczył jej klucz do po­ko­ju. Wy­chy­lił się z okna por­tier­ni i śle­dził ją wzro­kiem, do­pó­ki nie znik­nęła na scho­dach. – Dziw­na ta dzi­siej­sza mło­dzież – stwier­dził, kręcąc gło­wą.

Nie cze­ka­jąc na win­dę, Ka­ro­li­na po­pędzi­ła scho­da­mi na czwar­te pi­ętro. Wpa­dła do po­ko­ju, rzu­ci­ła to­reb­kę na łó­żko i prze­śle­dzi­ła w ko­mór­ce roz­kład jaz­dy po­ci­ągów. Sko­ro nie mia­ła szan­sy wy­je­chać z Ko­cy­bu­tem, to naj­chęt­niej już w tej chwi­li po­bie­gła­by na dwo­rzec i wy­je­cha­ła na ko­niec świa­ta, jak na­zy­wa­ła swo­ją małą ro­dzin­ną miej­sco­wo­ść. Tym bar­dziej, że jej wspó­łlo­ka­tor­ka wy­je­cha­ła dzień wcze­śniej, a ona bar­dzo chcia­ła z kimś po­ga­dać. Naj­wier­niej­szą zaś po­wier­nicz­ką była Ju­lia, czy­li sio­stra bli­źniacz­ka. Tak, Ju­lii mo­gła po­wie­rzyć wszyst­kie swo­je ta­jem­ni­ce.

Roz­pi­ęła po­spiesz­nie gu­zi­ki bia­łej bluz­ki i rzu­ci­ła ją na po­ręcz krze­sła. Wci­ągnęła przez gło­wę cie­pły gra­na­to­wy golf z sze­ro­kim sza­lem i do­pie­ro wte­dy, prze­bie­ra­jąc no­ga­mi, zsu­nęła pli­so­wa­ną spód­ni­cę i na­ło­ży­ła czar­ne leg­gin­sy. Wci­ąż zła, wy­szarp­nęła z sza­fy tor­bę pod­ró­żną i za­częła upy­chać w nią byle jak ubra­nia i ko­sme­ty­ki. Po co on mi się ska­rżył, że nie ma z kim spędzić świ­ąt? Po co snuł hi­sto­ryj­ki o wy­po­czyn­ku z dala od tego bo­żo­na­ro­dze­nio­we­go ko­mer­cyj­ne­go ja­zgo­tu, sko­ro ko­niec ko­ńców nie za­pro­sił mnie ni­g­dzie. A może jest taki nie­śmia­ły i po­win­nam go bar­dziej ośmie­lić?

Po­rzu­ci­ła pa­ko­wa­nie i po­de­szła do okna. Kor­to­wo – olsz­ty­ńskie mia­stecz­ko stu­denc­kie – to­nęło w bie­li. Po uli­cach z kap­tu­ra­mi na gło­wach prze­my­ka­li stu­den­ci ob­ju­cze­ni ple­ca­ka­mi. Par­king pu­sto­szał. Choć do­cho­dzi­ła do­pie­ro trzy­na­sta, Kor­to­wo za­mie­ra­ło. No tak, ostat­nie wy­kła­dy wła­śnie się sko­ńczy­ły. – Ka­ro­li­na wes­tchnęła. Za­bęb­ni­ła pal­ca­mi po pa­ra­pe­cie i przy­kle­iła czo­ło do szy­by.

– A niech to! Wszyst­ko przez tę blon­dy­nę. Już ja bym go z pew­no­ścią dziś od­po­wied­nio na­kie­ro­wa­ła i może jesz­cze dziś je­cha­li­by­śmy w ja­kieś uro­cze za­cisz­ne miej­sce. Z da­le­ka od ludz­kich oczu. Tyl­ko we dwo­je. – Roz­ma­rzy­ła się, ale po chwi­li aż pod­sko­czy­ła na dźwi­ęk te­le­fo­nu. – Je­re­mi? – za­wo­ła­ła, nie pa­trząc na wy­świe­tlacz.

– Je­re­mi? Co za Je­re­mi? – Ju­lia za­chi­cho­ta­ła. – Ty mi po­wiedz le­piej, kie­dy za­mie­rzasz wró­cić do domu? Ty wiesz, ile tu mamy ro­bo­ty!? Nie wiem, w co ręce wło­żyć, a ty mi tu z ja­ki­mś Je­re­mim wy­ska­ku­jesz. Mam na­dzie­ję, ze żar­to­wa­łaś z tym po­zo­sta­niem na świ­ęta na uczel­ni. Ma­mie by chy­ba ser­ce pękło, a tata za­pew­ne po­je­cha­łby po cie­bie szyb­ciej, niż my­ślisz.

– Cze­ść Jul­ka, ja też się cie­szę, że cię sły­szę. – Ka­ro­li­na sta­ra­ła się za­ma­sko­wać roz­cza­ro­wa­nie, ale szło jej nie­udol­nie.

– No to mów, kie­dy wra­casz i co to za ta­jem­ni­czy Je­re­mi? – Sio­stra nie da­wa­ła za wy­gra­ną.

– Za­mie­rzam wra­cać dzi­siaj, no ale sko­ro mam ci opo­wie­dzieć o Je­re­mim, to spó­źnię się na po­spiesz­ny o pi­ęt­na­stej. Będę zmu­szo­na te­le­pać się zwy­kłym z mi­lio­nem prze­sia­dek i za­pew­ne ugrzęznę w środ­ku nocy na ja­ki­mś za­py­zia­łym dwor­cu – roz­ta­cza­ła przed bli­źniacz­ką czar­ne wi­zje.

– Do­brze, już do­brze. Pa­kuj się więc i przy­by­waj. Lecę po­wie­dzieć ro­dzin­ce, że dziś jesz­cze będziesz. Mama dziw­nie ja­koś się nie­po­ko­iła od rana, że coś kom­bi­nu­jesz. – Ju­lia ro­ze­śmia­ła się do słu­chaw­ki, po czym się roz­łączy­ła.

– Kom­bi­no­wa­łam – wy­zna­ła Ka­ro­li­na do głu­che­go te­le­fo­nu, któ­ry wci­ąż trzy­ma­ła przy uchu – ale nie wy­szło i te­raz jadę ba­brać się w ka­pu­ście z grzy­ba­mi, w pie­ro­gach, sma­żyć cho­ler­ne­go kar­pia i ucie­rać ku­tię. – Znów za­bęb­ni­ła pal­ca­mi w pa­ra­pet. Na­raz wy­da­ło jej się, że sły­szy dźwi­ęk ese­me­sa. Spoj­rza­ła w ekran ko­mór­ki i za­mru­ga­ła ener­gicz­nie. Nie, nie zda­wa­ło jej się. Wia­do­mo­ść fak­tycz­nie po­cho­dzi­ła od Je­re­mie­go Ko­cy­bu­ta. Na twa­rzy mło­dej Mi­lew­skiej za­ja­śniał trium­fal­ny uśmiech. – A jed­nak sie­dzę ci w gło­wie – po­wie­dzia­ła na głos.

Ode­szła od okna i usia­dła na łó­żku, ze­pchnąw­szy uprzed­nio resz­tę nie­spa­ko­wa­nych ubrań na jed­ną gro­ma­dę. Co ja po­wiem ro­dzi­com, je­śli jed­nak za­pro­po­nu­je mi wspól­ny wy­jazd? Wszyst­ko mo­żli­we. W ko­ńcu do świ­ąt jesz­cze kil­ka dni – roz­wa­ża­ła za­fra­so­wa­na. Pod­ci­ągnęła nogi i usia­dła po tu­rec­ku. In­ten­syw­nie ana­li­zo­wa­ła, jak uspra­wie­dli­wić przed ro­dzin­ką swo­ją nie­obec­no­ść. Jul­ka już za­pew­ne ob­wie­ści­ła im ra­do­śnie, że dziś wra­cam. Nie da­dzą się zbyć byle kłam­stwem. Za­gry­zła dol­ną war­gę, za­czerp­nęła tchu i w ko­ńcu wy­świe­tli­ła wia­do­mo­ść.

Cze­ść, Ka­ro­la, tak szyb­ko wy­szłaś, że nie zdąży­łem ży­czyć Ci we­so­łych świ­ąt. Za­tem ży­czę, niech będą we­so­łe, co­kol­wiek to zna­czy. Ja pre­fe­ru­ję do­brą ksi­ążkę. Zdzwo­ni­my się.

– Co to ma być? – Zmarsz­czy­ła brwi. Nie po­do­bał jej się jego mi­ni­ma­lizm słow­ny. Nie wie­dzia­ła, jak ma czy­tać te la­ko­nicz­ne wy­po­ci­ny. – Idio­ta! – skwi­to­wa­ła do­sad­nie. Naj­chęt­niej na­tych­miast by do nie­go za­dzwo­ni­ła, ale ja­kaś jej cząst­ka do­ma­ga­ła się uka­ra­nia go. A uka­rać mo­gła go tyl­ko w je­den spo­sób, igno­ran­cją. Po­sta­no­wi­ła więc nie od­pi­sy­wać. Ta roz­kosz­na ze­msta do­da­ła jej ener­gii, któ­ra ją nio­sła aż do chwi­li, gdy wsia­dła do po­ci­ągu. Tam bo­wiem, ra­zem ze stu­ko­tem kół, zda­ła so­bie spra­wę, że ży­cie jest bez sen­su, a ona na­praw­dę świ­ąt po pro­stu nie tra­wi.

* * *

Ubra­na w pu­cha­tą gra­na­to­wą kurt­kę Ju­lia Mi­lew­ska wy­mknęła się ci­cho ze swo­je­go kró­le­stwa na pod­da­szu. Ru­fus, przy­gar­ni­ęty kun­de­lek, prze­mknął mi­ędzy jej ko­la­na­mi i zbie­gł po stro­mych drew­nia­nych scho­dach po­wi­tać nowy dzień, uja­da­jąc przy tym ha­ła­śli­wie. Za­nim Ju­lia za­mknęła drzwi, zer­k­nęła jesz­cze raz, czy jej krząta­ni­na i szcze­ka­nie Ru­fu­sa nie obu­dzi­ły sio­stry, ale Ka­ro­li­na, oprócz lek­kie­go po­sa­py­wa­nia przez sen, nie da­wa­ła zna­ku ży­cia. Niech śpi. Ma za sobą ci­ężką pod­róż – po­my­śla­ła za­tro­ska­na. Przez śnie­ży­cę do­jazd z Olsz­ty­na trwał pra­wie dzie­si­ęć go­dzin. Ju­lia syk­nęła, bo drzwi skrzyp­nęły prze­ci­ągle, za­sty­gła w bez­ru­chu, na­słu­chu­jąc, ale po chwi­li ode­tchnęła z ulgą. Po­pra­wi­ła czer­wo­ną czap­kę z wiel­kim pom­po­nem, na­ci­ągnęła ręka­wi­ce i za­nim chwy­ci­ła mio­tłę do odśnie­ża­nia, zmru­ży­ła oczy i spoj­rza­ła pro­sto w sło­ńce. Wci­ągnęła rze­śkie po­wie­trze i ode­tchnęła pe­łną pier­sią.

– Dzień do­bry – przy­wi­ta­ła bu­dzący się dzień. – Jest cud­nie.

Po­to­czy­ła wzro­kiem po po­kry­tych bia­łym pu­chem po­lach i omio­tła wzro­kiem ośnie­żo­ne drze­wa w po­bli­skim sa­dzie. Na śnie­gu nie­tkni­ętym ludz­ką sto­pą skrzy­ły się dia­men­ci­ki lodu. Lek­ki po­dmuch po­ru­szył ga­łęzia­mi wi­śni i bia­ła śnie­żna po­syp­ka za­ta­ńczy­ła na wie­trze. Dwa kru­ki sie­dzące na brązo­wym drew­nia­nym pło­cie za­kra­ka­ły gło­śno i ze­rwa­ły się do lotu. Ru­fus roz­sz­cze­kał się, go­ni­ąc za nimi. Jul­ka za­bra­ła się ener­gicz­nie do odśnie­ża­nia drew­nia­nych scho­dów, by jak naj­prędzej ze­jść i wpu­ścić psa do ro­dzi­ców. Choć na gó­rze dziew­częta mia­ły po­kój, ła­zien­kę i aneks ku­chen­ny, ten ostat­ni słu­żył im ra­czej do ro­bie­nia kawy i her­ba­ty, względ­nie do spo­ra­dycz­ne­go pich­ce­nia ja­ki­chś fry­ka­sów dla zna­jo­mych, bo­wiem pani Kry­sty­na Mi­lew­ska nie wy­obra­ża­ła so­bie, by cór­ki sto­ło­wa­ły się osob­no. O, co to, to nie. Wiel­ki dębo­wy stół wy­stru­ga­ny przez gło­wę ro­dzi­ny Zbi­gnie­wa Mi­lew­skie­go był cen­tral­nym punk­tem kuch­ni. Gdy dziew­częta po­szły do szko­ły śred­niej, oj­ciec wpraw­dzie po­zwo­lił im prze­nie­ść się na górę, gdzie mia­ły z ze­wnątrz osob­ne we­jście po drew­nia­nych, dość stro­mych scho­dach, ale mimo to bli­źniacz­ki, ro­dzi­ce i miesz­ka­jąca z nimi bab­cia Anie­la, spo­ży­wa­li po­si­łki wspól­nie w wiel­kiej kuch­ni. I to była u Mi­lew­skich rzecz świ­ęta.

– Ka­rol­ka śpi jak ka­mień, co? – Mat­ka, zer­ka­jąc na cór­kę, gła­ska­ła Ru­fu­sa za uchem. – Pew­nie i ty się nie wy­spa­łaś. W ko­ńcu też je­ździ­łaś z tatą po Ka­rol­kę do Su­wa­łk. Całe szczęście, że bez­piecz­nie do­tar­li­ście. Daw­no nie wi­dzia­łam ta­kiej za­wiei.

– Za­sy­pa­ło świat, ale cie­szę się, że przy­naj­mniej w tym roku świ­ęta będą bia­łe. – Jul­ka roz­ło­ży­ła na grzej­ni­ku mo­kre ręka­wi­ce. – Ka­ro­la śpi jak su­seł, choć Ru­fus się obu­dził i po­szcze­ki­wał. Wiesz, jaki on jest, jak tyl­ko usły­szy szmer na dole, na­tych­miast chce do was le­cieć.

– Ko­cha­ny Ru­fu­sek. – Kry­sty­na Mi­lew­ska na­ło­ży­ła do psiej mi­ski po­kro­jo­ne udko z wczo­raj­sze­go ro­so­łu. Wy­płu­ka­ła dło­nie, wy­ta­rła w ku­chen­ną ście­recz­kę i do­pie­ro wte­dy si­ęgnęła po bo­chen chle­ba. Za­pach świe­że­go pie­czy­wa roz­nió­sł się po kuch­ni. – Tata, za­nim wy­sze­dł rano po chleb do Dy­wa­ńskiej, odśnie­żył obe­jście, pew­nie szu­ra­nie ło­pa­tą zbu­dzi­ło psa. A co tam u Ka­rol­ci? Opo­wia­da­ła coś cie­ka­we­go?

– Nie, wła­ści­wie całą dro­gę z dwor­ca spa­ła. Sama ci pew­nie opo­wie. – Jul­ka roz­cie­ra­ła czer­wo­ne od mro­zu dło­nie. – Praw­dzi­wy ziąb, a u mnie w bi­blio­te­ce piec aku­rat na­wa­lił. Dziś ma przy­je­chać ja­kiś spec, mó­wią, że zło­ta rącz­ka. Tyl­ko py­ta­nie, czy do­je­dzie. Głów­ne dro­gi może i są odśnie­żo­ne, ale o na­szej pies z ku­la­wą nogą nie pa­mi­ęta.

– Le­śni­czy ma trak­to­rek z płu­giem, to może i prze­je­dzie przez wieś. Zło­ty czło­wiek z pana Sta­ni­sła­wa. Komu by się chcia­ło wła­sną pra­cę i pa­li­wo mar­no­wać, a na nie­go za­wsze mo­żna li­czyć. Na­staw, Jul­ciu, wodę na her­ba­tę. Bab­cia też już pew­nie wsta­ła, to zrób i dla niej.

– Dla taty też zro­bić? – Jul­ka po­sta­wi­ła czaj­nik na ga­zie i si­ęgnęła do szaf­ki po kub­ki.

– Nie, tata po­je­chał z rana do wuj­ka Miet­ka, wędzą szyn­ki na świ­ęta. Do Wi­gi­lii zo­sta­ły tyl­ko czte­ry dni. Mało cza­su. – Ko­bie­ta sma­ro­wa­ła ma­słem krom­ki chle­ba. – Nie po­win­naś sie­dzieć w zim­nym po­miesz­cze­niu. Weź urlop na te parę dni. Te­raz i tak lu­dzie nie czy­ta­ją, bo mają gło­wy za­prząt­ni­ęte przy­go­to­wa­nia­mi do świ­ąt. Ka­żdy zro­zu­mie, że bi­blio­te­ka za­mkni­ęta.

– No coś ty, mamo. Wła­śnie te­raz jest naj­wi­ęcej wy­po­ży­czeń. No i mamy pró­by do ja­se­łek. Dzie­ci jesz­cze mu­szą kil­ka razy prze­ćwi­czyć, żeby wsty­du nie było. – Jul­ka wy­ci­ągnęła de­skę do kro­je­nia, urwa­ła trzy dłu­gie szczy­pior­ki z do­nicz­ki i po­sie­ka­ła je drob­niut­ko.

– Za dużo bie­rzesz na swo­je bar­ki. Jak świat świa­tem, ni­g­dy u nas ja­se­łek nie było. Cie­szę się, że się an­ga­żu­jesz w pra­cę, ale wi­dzę, jak prze­ży­wasz to przed­sta­wie­nie. Mam na­dzie­ję, có­recz­ko, że wszyst­ko ci się uda. – Ro­dzi­ciel­ka ob­jęła cór­kę czu­łym spoj­rze­niem. Dłu­go z mężem nie mo­gli mieć dzie­ci. Da­wa­li na mszę, upra­sza­li Boga cho­ćby o jed­no dziec­ko, cho­dzi­li na piel­grzym­ki i w ko­ńcu Pan Bóg wy­słu­chał ich bła­gal­nych pró­śb i to w dwój­na­sób. Gdy Ka­ro­li­na i Ju­lia przy­szły na świat, ich ro­dzi­ce nie byli już pierw­szej mło­do­ści. Kry­sty­na li­czy­ła so­bie trzy­dzie­ści czte­ry wio­sny, a jej mąż trzy­dzie­ści osiem. Wie­ść o ci­ąży była naj­szczęśliw­szym dniem w ich ma­łże­ństwie, oprócz oczy­wi­ście tego, w któ­rym na świe­cie po­wi­ta­li cór­ki.

– Ko­cham swo­ją pra­cę. Cie­szę się, że lu­dzie za­cho­dzą i wy­po­ży­cza­ją ksi­ążki. No i jako pierw­sza znam wszyst­kie miej­sco­we plo­tecz­ki. A ostat­nio pod­czas prób jest mnó­stwo śmie­chu. Oprócz ja­se­łek przy­go­to­wa­łam też ma­lut­kie nie­spo­dzian­ki dla se­nio­rów. Tyl­ko nie zdra­dź mnie przed bab­cią.

– Sły­sza­łam. – Do kuch­ni we­szła bab­cia Anie­la. Mimo swo­je­go sędzi­we­go wie­ku ko­bie­ta try­ska­ła zdro­wiem i hu­mo­rem. Ci­ężka pra­ca na roli, pi­ęcio­ro dzie­ci i ogrom­ne po­czu­cie hu­mo­ru za­har­to­wa­ły jej cha­rak­ter. – To co tam masz za se­kret, Jul­ciu? Cze­go ma­cie mi nie zdra­dzać?

– Dzień do­bry, bab­ciu. – Jul­ka po­de­szła i cmok­nęła po­marsz­czo­ny bab­ci­ny po­li­czek. – Na ra­zie to ści­sła ta­jem­ni­ca. Nie zdra­dzę się, bo jesz­cze nie wszyst­ko go­to­we. Do­wiesz się w Wi­gi­lię.

– Do­bra z cie­bie dziew­czy­na. – Bab­cia do­tknęła spra­co­wa­ną dło­nią po­licz­ka wnucz­ki. – Masz zło­te ser­ce. Dzi­wię się, że jesz­cze nie masz ka­wa­le­ra. Ja w two­im wie­ku to już by­łam męża­ta i dzie­cia­ta. Dwa­dzie­ścia dwa lata to ide­al­ny wiek na ro­dze­nie dzie­ci. Nie wiem, na co cze­kasz, Ju­lecz­ko. Ani się obej­rzysz, jak los ci sprząt­nie mło­do­ść sprzed nosa – pe­ro­ro­wa­ła se­nior­ka, mie­sza­jąc w kub­ku z her­ba­tą.

– Ma czas, mamo. – Kry­sty­na sta­nęła w obro­nie cór­ki. Wie­dzia­ła, że Ju­lię dra­żnią te przy­ga­dusz­ki. Nie oka­zy­wa­ła wpraw­dzie znie­cier­pli­wie­nia, ale mat­ka za do­brze zna­ła wła­sne dziec­ko, by nie wi­dzieć le­ciut­ko zsu­ni­ętych brwi i ucie­ka­jące­go w bok spoj­rze­nia.

I rze­czy­wi­ście nie­wie­le rze­czy Jul­kę de­ner­wo­wa­ło. Jed­nak od pew­ne­go cza­su cała ro­dzi­na jak­by się sprzy­si­ęgła w wy­po­mi­na­niu jej rze­ko­me­go sta­ro­pa­nie­ństwa. I jej, i Ka­ro­li­nie. Być może mi­ędzy in­ny­mi i z tego po­wo­du Ka­ro­li­na nie lubi ro­dzin­nych spędów – po­my­śla­ła dziew­czy­na. Zja­dła śnia­da­nie, przy­go­to­wa­ne przez mat­kę ka­nap­ki scho­wa­ła do to­reb­ki, po­gła­ska­ła Ru­fu­sa i ży­cząc ko­bie­tom mi­łe­go dnia, wy­szła do pra­cy.

Wieś Mi­zaj­ne roz­ci­ąga­ła się wzdłuż wąskiej dro­gi gmin­nej mi­ędzy Su­wa­łka­mi a Go­łda­pią. Tuż za miej­sco­wo­ścią ko­ńczy­ło się wo­je­wódz­two war­mi­ńsko-ma­zur­skie, a za­czy­na­ło pod­la­skie. Osią miej­sco­wo­ści były: ko­ściół, urząd gmi­ny, bi­blio­te­ka, ośro­dek zdro­wia, przy­sta­nek au­to­bu­so­wy, gdzie od wio­sny do pó­źnej je­sie­ni urzędo­wa­ła mło­dzież, i je­dy­ny, ale bar­dzo do­brze za­opa­trzo­ny sklep spo­żyw­czo-prze­my­sło­wy, któ­ry od wie­ków pro­wa­dzi­ła ro­dzi­na Dy­wa­ńskich. Dom Mi­lew­skich był od­da­lo­ny od cen­trum wsi nie­co po­nad ki­lo­metr. Za ich obe­jściem rósł so­sno­wy młod­nik, a da­lej roz­ci­ąga­ły się pola upraw­ne. Na­to­miast po prze­ciw­nej stro­nie wąskiej dro­gi roz­ci­ągał się las. Nie­któ­rzy upie­ra­li się, że ostat­nim do­mem we wsi nie było go­spo­dar­stwo Mi­lew­skich, a le­śni­czów­ka, ale do niej trze­ba było skręcić w pra­wo i do­je­chać szu­tro­wą dro­gą do­bre dwa ki­lo­me­try w głąb lasu.

Jul­ka prze­wie­si­ła to­reb­kę przez ra­mię i by się roz­grzać, przy­spie­szy­ła kro­ku. Śnieg prze­stał pa­dać. Na polu na­le­żącym do świ­ętej pa­mi­ęci Urba­nia­ka ster­cza­ła spod śnie­gu nie­ści­ęta ku­ku­ry­dza. Sta­ru­szek zma­rł, a dzie­ci, kłó­cąc się o spa­dek, za­po­mnia­ły ze­brać plo­ny. Mi­lew­ska w dro­dze do bi­blio­te­ki często spo­ty­ka­ła tu­taj sar­ny sku­bi­ące ku­ku­ry­dzia­ne kol­by. Ale nie dziś. Skry­ły się za­pew­ne gdzieś pod świer­ka­mi – po­my­śla­ła. Już przy pierw­szych za­bu­do­wa­niach usły­sza­ła po­zdro­wie­nia. Lu­dzie się tu zna­li od za­wsze, ale od kie­dy ob­jęła po­sa­dę w bi­blio­te­ce, cie­szy­ła się wi­ęk­szym re­spek­tem. Miesz­ka­ńcy za­częli jej się kła­niać pierw­si, rzu­ca­jąc przy oka­zji kil­ka mi­łych kom­ple­men­tów, py­ta­jąc o zdro­wie czy prze­sy­ła­jąc po­zdro­wie­nia dla ro­dzi­ców. Po­cząt­ko­wo ją to krępo­wa­ło, ale po kil­ku mie­si­ącach pra­cy przy­wy­kła do oka­zy­wa­nych jej wy­lew­nych ser­decz­no­ści.

Po we­jściu do bi­blio­te­ki włączy­ła fa­rel­kę, bo na­tych­miast od­czu­ła lo­do­wa­ty wil­got­ny chłód. Mury sta­re­go przed­wo­jen­ne­go bu­dyn­ku wy­zi­ębi­ły się do­szczęt­nie. Urządze­nie nie­wie­le po­ma­ga­ło. Cie­pło roz­cho­dzi­ło się tyl­ko w jego po­bli­żu, nie na­grze­wa­jąc spo­re­go po­miesz­cze­nia. Bi­blio­te­kar­ka wes­tchnęła i si­ęgnęła do to­reb­ki po te­le­fon ko­mór­ko­wy. Mu­szę ko­niecz­nie po­spie­szyć tego pie­co­we­go spe­ca, bo mi dzie­cia­ki na pró­bie za­mar­z­ną – po­my­śla­ła stra­pio­na. Przy­trzy­mu­jąc ko­mór­kę ra­mie­niem, włączy­ła ra­dio aku­rat w mo­men­cie, gdy ra­do­śnie ob­wiesz­czo­no dzie­si­ątą. Le­d­wo wy­bi­ła pe­łna go­dzi­na, do bi­blio­te­ki wto­czył się star­szy mężczy­zna dość słusz­nej tu­szy. Wie­dzia­ła o nim tyle, że miesz­ka z dru­giej stro­ny wsi, je­ździ sta­rym wy­słu­żo­nym fia­tem 125p i wy­po­ży­cza ksi­ążki dla nie­pe­łno­spraw­nej żony. Jul­ka przy­wi­ta­ła go uśmie­chem. Z te­le­fo­nem przy uchu wci­ąż cze­ka­ła na po­łącze­nie. Mężczy­zna od­po­wie­dział ski­nie­niem gło­wy i prze­pa­dł w re­ga­le z li­te­ra­tu­rą oby­cza­jo­wą.

Mi­lew­ska odło­ży­ła ko­mór­kę i po­sta­no­wi­ła za­dzwo­nić za kil­ka mi­nut. Włączy­ła świa­te­łka na cho­in­ce i w po­miesz­cze­niu od razu zro­bi­ło się ra­do­śniej. Prze­su­nęła wa­zon z ga­łąz­ka­mi świer­ko­wy­mi i prze­ta­rła biur­ko. Spró­bo­wa­ła jesz­cze raz się po­łączyć. Tym ra­zem spec od pie­ca ode­brał po pierw­szym sy­gna­le i obie­cał przy­je­chać w ci­ągu dwóch go­dzin, je­śli oczy­wi­ście dro­ga na to po­zwo­li, za­zna­czył. Jul­ka jed­nak była do­brej my­śli. Wy­jęła bru­lion, w któ­rym za­pi­sy­wa­ła za­da­nia do wy­ko­na­nia, i podśpie­wu­jąc, wpi­sa­ła kil­ka ha­seł. Mi­ędzy in­ny­mi ma­gicz­ne pu­de­łecz­ka dla se­nio­rów i ude­ko­ro­wa­nie ko­ścio­ła na ja­se­łka.

Za­ka­sła­ła, bo zim­ne po­wie­trze pod­ra­żni­ło ją w gar­dle. Gdzieś mi­ędzy pó­łka­mi rów­nież roz­le­gło się kaszl­ni­ęcie. No nie, za­raz się prze­zi­ębię. Czy­tel­nik też pew­nie mar­z­nie. Tak da­lej być nie może – po­my­śla­ła. Mu­szę chro­nić i sie­bie i jego. Na­sta­wi­ła czaj­nik i prze­ta­rła ku­chen­ną ście­recz­ką dwie szklan­ki. We­szła mi­ędzy re­ga­ły. Star­szy mężczy­zna trzy­mał pod pa­chą trzy ksi­ążki i zgra­bia­ły­mi dło­ńmi wy­szu­ki­wał ko­lej­ne ty­tu­ły.

– Prze­pra­szam bar­dzo, na­pi­je się pan her­ba­ty? – spy­ta­ła z uśmie­chem.

– Ależ... ależ... sza­now­na pani – obu­rzył się. – Ja je­stem żo­na­ty! – Spoj­rzał na nią z na­ga­ną, odło­żył ksi­ążki i wy­sze­dł, mru­cząc coś pod no­sem.

– Masz ci los! Czy on po­my­ślał, że ja... chcia­łam go uwie­ść? – Jul­ka sta­ła oszo­ło­mio­na. W ko­ńcu par­sk­nęła śmie­chem i po­de­szła do czaj­ni­ka, któ­ry wła­śnie dał znać, że woda się za­go­to­wa­ła. Za­la­ła wrząt­kiem sa­szet­kę i wci­ąż się śmie­jąc, za­bra­ła się do za­mia­ta­nia. Nie zro­bi­ła tego wczo­raj, bo pró­ba nie­co się prze­ci­ągnęła. Znie­cier­pli­wie­ni ro­dzi­ce, choć dum­ni ze swo­ich po­ciech, że bio­rą udział w tak wa­żnym przed­si­ęw­zi­ęciu, sy­ka­li, po­ka­zu­jąc na ze­ga­rek. Wszyst­ko przez to, że przed pró­bą ja­se­łek de­ko­ro­wa­li pier­nicz­ki dla se­nio­rów, któ­re mia­ły być wręcza­ne po pa­ster­ce.

Wła­śnie od­kła­da­ła mio­tłę do pa­ka­me­ry, gdy roz­ko­ły­sał się dzwo­ne­czek przy drzwiach. Umie­ści­ła go tam na wy­pa­dek, gdy­by na przy­kład za­jęta po­rząd­ko­wa­niem ma­ga­zyn­ku, jak na­zy­wa­ła rza­dziej wy­ko­rzy­sty­wa­ne bi­blio­tecz­ne po­miesz­cze­nie, nie usły­sza­ła wcho­dzących czy­tel­ni­ków. Ucie­szy­ła się, bo była pew­na, że przy­je­chał spe­cja­li­sta od pie­ca. Już roz­ci­ągnęła usta w uśmie­chu, ale w drzwiach za­miast hy­drau­li­ka stał mło­dy wi­ka­ry. Wie­dzia­ła, że pro­boszcz spo­dzie­wa się no­we­go ksi­ędza, ale nie mia­ła jesz­cze przy­jem­no­ści go po­znać. Te­raz stał przed nią mło­dy, dość przy­stoj­ny mężczy­zna w su­tan­nie i w czar­nej, gru­bej, pu­cho­wej kurt­ce. Z ca­łej jego po­stu­ry wy­zie­ra­ła nie­śmia­ło­ść, a w oczach po­ja­wi­ło się za­sko­cze­nie.

– Za­pra­szam ksi­ędza ser­decz­nie. Bar­dzo mi miło. – Za­wa­ha­ła się, ale po chwi­li po­de­szła i wy­ci­ągnęła dłoń do du­chow­ne­go, bądź co bądź no­we­go czy­tel­ni­ka. – Cie­szę się, że ksi­ądz pierw­sze swo­je kro­ki skie­ro­wał do bi­blio­te­ki. – Po­ka­za­ła w uśmie­chu rów­niut­kie bia­łe zęby.

Wi­ka­ry ujął wy­ci­ągni­ętą dłoń i zro­bił ruch, jak­by miał za­miar się schy­lić i ją po­ca­ło­wać. Nie zro­bił jed­nak tego. Wy­pro­sto­wał się i wci­ąż bez sło­wa wpa­try­wał się w Ju­lię. Mi­lew­ska chrząk­nęła, ale za­głu­szy­ła ją Edy­ta Gór­niak, wy­śpie­wu­jąc w ra­diu ro­man­tycz­ną świ­ątecz­ną bal­la­dę Pada śnieg.

– Chcę... chcę... pra­gnę... – wy­jąkał mło­dziut­ki ksi­ądz, a Ju­lia mimo chło­du spło­nęła ru­mie­ńcem. – Ma­rzę... Mam ma­rze­nie... – plątał się. Nie dane mu było jed­nak do­ko­ńczyć my­śli, bo do bi­blio­te­ki wtar­gnęły roz­en­tu­zja­zmo­wa­ne trzy dziew­czyn­ki, po­tem jesz­cze dwie, a za nimi po­zo­sta­li mali ak­to­rzy. Ksi­ądz usia­dł pod oknem i nie spusz­czał wzro­ku z Ju­lii.

– Ko­cha­ni, nie zdej­muj­cie kur­tek, bo piec nam za­straj­ko­wał. Zro­bi­my dziś jed­ną pró­bę. Boję się, by nikt się nie roz­cho­ro­wał – za­rządzi­ła bi­blio­te­kar­ka, wci­ąż skrępo­wa­na wpa­trzo­ną w nią parą sza­rych oczu. Sta­ra­ła się nie pa­trzeć w tam­tą stro­nę. – Po­sta­raj­cie się sku­pić, bo do Wi­gi­lii zo­sta­ły tyl­ko czte­ry dni. To pierw­sze ja­se­łka w Mi­zaj­nem, war­to po­ka­zać się z do­brej stro­ny. Daj­cie z sie­bie wszyst­ko – za­chęca­ła dzie­ci.

Ku ucie­sze re­ży­ser­ki pró­ba wy­pa­dła ide­al­nie. Na­wet dwie dziew­czyn­ki, któ­re no­to­rycz­nie za­po­mi­na­ły swo­jej kwe­stii, dziś ode­gra­ły role śpie­wa­jąco. Po pró­bie dzie­ci za­pa­ko­wa­ły pier­nicz­ki w ręcz­nie ro­bio­ne pu­de­łecz­ka, któ­re Ju­lia prze­wi­ązy­wa­ła czer­wo­ną wstążką. Przy oka­zji ma­lu­chy opo­wia­da­ły o przy­go­to­wa­niach świ­ątecz­nych w ich do­mach i o spo­dzie­wa­nych pre­zen­tach od mi­ko­ła­ja. Bi­blio­te­kar­ka wci­ąż jed­nak czu­ła się skrępo­wa­na. Za­chwy­co­ne spoj­rze­nie ksi­ędza pe­szy­ło ją. Sie­dział pod oknem, od cza­su do cza­su roz­cie­ra­jąc zmar­z­ni­ęte ręce. A ona z lek­kim stra­chem roz­my­śla­ła o tym, że za chwil­kę dzie­ci wyj­dą i ona znów zo­sta­nie z ksi­ędzem sama. I fak­tycz­nie, gdy wszyst­kie pier­nicz­ki zo­sta­ły spa­ko­wa­ne, a pu­de­łecz­ka owi­ąza­ne fan­ta­zyj­nie wstążką, dzie­ci się po­że­gna­ły i opu­ści­ły bi­blio­te­kę.

Kie­dy zo­sta­li sami, chcia­ła za­pro­po­no­wać ksi­ędzu her­ba­tę, ale prze­stra­szy­ła się, że jej pro­po­zy­cja może zno­wu zo­stać opacz­nie zin­ter­pre­to­wa­na, więc mil­cząc, sku­pi­ła się na wkła­da­niu zwró­co­nych przez czy­tel­ni­ków ksi­ążek w od­po­wied­nie miej­sca.

Wi­ka­ry chrząk­nął. Naj­pierw ci­cho, a po­tem nie­co gło­śniej. A po­nie­waż Ju­lia nie re­ago­wa­ła, wstał i zro­bił dwa kro­ki w jej stro­nę.

– Pro­szę pani...

– Tak?

– W gło­wie mam tyle słów... – Znów za­czął się plątać. – Kłębi się we mnie po­ezja słów. Chcia­łbym prze­lać ją na pa­pier, ale boję się za­cząć, bo my­ślę, że jed­nak nie mam wła­ści­wie nic mądre­go do po­wie­dze­nia... – Mó­wił co­raz szyb­ciej, ale na­gle za­wie­sił głos, by za­raz do­dać nie­co ci­szej: – i nie je­stem tak zdol­ny, żeby... – Umil­kł, jak­by spe­szo­ny wła­snym zu­chwal­stwem.

– Żeby na­pi­sać wiersz? – spy­ta­ła.

– Tak, wła­śnie tak! – Ucie­szył się. – Nie wiem... od cze­go za­cząć – wy­znał. – Przy­sze­dłem do bi­blio­te­ki, ale nie spo­dzie­wa­łem się, że pani jest tak...

– Oczy­wi­ście, po­mo­gę ksi­ędzu – prze­rwa­ła rap­tow­nie i może trosz­kę nie­grzecz­nie, ale ob­le­ciał ją strach przed nie­po­trzeb­nym wy­zna­niem.

– Wspa­nia­le! – wy­krzyk­nął ura­do­wa­ny. – Znaj­dzie mi pani od­po­wied­nią li­te­ra­tu­rę?

– Ma się ro­zu­mieć. Pro­szę chwil­kę po­cze­kać. – Po­chy­li­ła się nad re­ga­ła­mi z po­ezją i wy­ci­ągnęła to­mik wier­szy ksi­ędza Ja­nu­sza Sta­ni­sła­wa Pa­sier­ba. Do­ło­ży­ła rów­nież po­ezję ksi­ędza Twar­dow­skie­go i Ka­ro­la Woj­ty­ły.

Wzi­ął ksi­ążki, po­dzi­ęko­wał, za­su­nął su­wak w kurt­ce i skie­ro­wał się ku drzwiom. Jul­ka ode­tchnęła z ulgą. Jed­nak z ręką na klam­ce od­wró­cił się do bi­blio­te­kar­ki i rze­kł, po­ko­nu­jąc onie­śmie­le­nie.

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że jest pani... – Za­mil­kł, a Jul­ka znów spąso­wia­ła. Nie, tyl­ko niech to nie będzie mi­ło­sne wy­zna­nie, szep­ta­ła w du­chu. – Że będzie pani tak bar­dzo po­dob­na do mo­jej mamy – wy­du­sił w ko­ńcu i wy­sze­dł na ze­wnątrz.

Gdy tyl­ko za­mknęły się drzwi za mło­dym du­chow­nym, dziew­czy­na wy­bu­chła śmie­chem.

– No nie, niech to gęś kop­nie! Ba­łam, że on mi tu za­raz mi­ło­ść wy­zna, a ten mi oświad­cza, że ko­ja­rzę mu się z jego mamą sta­ro­win­ką. Oj, ko­bie­to! Obu­dź się! – Pac­nęła się otwar­tą dło­nią w czo­ło. – Bab­cia Anie­la ma ra­cję, chy­ba naj­wy­ższy czas się za­ko­chać. – Za­śmia­ła się ser­decz­nie.

Wtem drzwi się otwo­rzy­ły i ra­zem z mro­źnym po­wie­trzem wtar­gnął do po­miesz­cze­nia dziar­ski kor­pu­lent­ny mężczy­zna koło czter­dziest­ki. Jego oczy i za­ru­mie­nio­na twarz po­ja­śnia­ły na wi­dok dziew­czy­ny.

– O! Co ja wi­dzę! Nie­po­trzeb­nie przy­sze­dłem na­pra­wiać piec, sko­ro taka go­rąca ko­bit­ka tu urzędu­je. – Cmok­nął lu­bie­żnie, po­sta­wił na podło­dze wiel­ką tor­bę z na­rzędzia­mi i bez­ce­re­mo­nial­nie otak­so­wał Ju­lię wzro­kiem.

– Zro­bić panu her­ba­tę czy jest pan żo­na­ty? – spy­ta­ła na poły nie­win­nie, ale nie wy­trzy­ma­ła i par­sk­nęła nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem.

– Nie wiem, o co pani cho­dzi, przy­sze­dłem tyl­ko na­pra­wić piec. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ale do­bra, her­ba­tą nie po­gar­dzę – oświad­czył i nie cze­ka­jąc na go­rący na­pój, udał się do ko­tłow­ni, skąd jesz­cze dłu­go sły­szał sal­wy śmie­chu bi­blio­te­kar­ki. – Wa­riat­ka – pod­su­mo­wał, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi i bez zbęd­nej zwło­ki za­brał się do usu­wa­nia uster­ki.

* * *
Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki