Ta żałosna myśl, że nigdy więcej cię nie zobaczę - Rosa Montero - ebook + książka

Ta żałosna myśl, że nigdy więcej cię nie zobaczę ebook

Rosa Montero

4,2

Opis

Kiedy Rosa Montero odkrywa pamiętnik Marii Curie, który ta zaczęła pisać po śmierci męża, Pierre’a, w słowach Marii odnajduje echo własnego smutku. Na przestrzeni czasu obie kobiety doświadczają tego samego bólu w obliczu niewyobrażalnej straty. Ich głosy mieszają się ze sobą, by opowiedzieć historię odradzania się do życia. Bo życie jest tak potężne, że od pierwszych chwil rozpaczy pozwala się cieszyć chwilami radości.

Rosa Montero za książkę Ta żałosna myśl, że nigdy więcej cię nie zobaczę została uhonorowana nagrodą Premio de la Crítica de Madrid 2014.

 

Rosa Montero pisze, jakby siedziała obok nas i rozmawiała z każdym z osobna. To nie jest jednak rozgadana, konfesyjna opowieść, chociaż intymna i bezwarunkowo szczera. To przecież esej, który łączy to, co najważniejsze w tym gatunku: wiedzę, przystępność, indywidualną perspektywę i jeszcze jeden, niezbędny składnik: „brokatowy pył" literatury. Refleksja o miejscu kobiet i zmieniających się czasach, które, chociaż przyniosły emancypację, to czasem wciąż przypominają XIX wiek. To również piękny list miłosny do tych, których już z nami nie ma.

Siłą tej książki jest niezwykle wrażliwy język, który sprawia, że każda historia zapada w sercu i nie daje o sobie zapomnieć.

Sylwia Chutnik

 

 

 

 

Przekład wsparty finansowo przez Ministerstwo Kultury i Sportu Hiszpanii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (22 oceny)
10
7
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magda883

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała! Nie spodziewałam się, że zachwyci mnie do tego stopnia, że zapragnę sięgnąć nie tylko po wszystko, co napisała autorka, ale i po biografie Marii Curie! Niesamowicie wzruszająca, fascynująca lektura.
10
curlyigu

Nie oderwiesz się od lektury

Książka nieoczywista, biografia Marie Curie przeplata się tutaj z osobistymi przeżyciami autorki. Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o głównej bohaterce, a wszystko podane jest za pomocą pięknych słów. Duży plus również za umieszczone fotografie, pozwalające rzeczywiście dostrzec omawiane aspekty.
10
RudyBoblin

Nie oderwiesz się od lektury

Jakież to było fascynujące! Kompletnie nie spodziewałam się paraleli życia Marii Skłodowskiej-Curie i autorki. To było tak świeże, ciekawe. Pani Rosa Montero cudownie analizuje życiorys Mani, jest przy tym absolutnie subiektywna i stronnicza, szczera, można wręcz napisać, że radykalna. Na minus hasztagi w środku zdania i zwracanie się jedynie do kobiet.
10

Popularność




tytuł oryginału LA RIDÍCULA IDEA DE NO VOLVER A VERTE

copyright © by Rosa Montero 2013

copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Ezop sp. z o.o. 2023

copyright © for the Polish translation by Wojciech Charchalis 2023

© for photo: archiwum Rosy Montero: 45 lewa, 72, 81, 117, 141, 197, 221; Forges: 171; Getty Images: 109; Getty/Frederick M. Brown: 46; Getty/Hulton Archive: 43 prawa; Getty/Kevin Cummins: 45 prawa; Getty/Natasja Weitsz: 10; Getty/Science Sources: 12; Keith Saunders/Arenapal: 193; Paula Rego: 81, 82; Prawa zastrzeżone: 21, 34, 36, 41, 43 lewa, 47, 52, 59, 61–63, 78, 96, 98, 100, 106, 129, 133, 135, 149, 161, 163, 175, 199, 204

projekt okładki i stron tytułowych / Ula Pągowska

redakcja / Dorota Koman

korekta / Elżbieta Cichy

Wydawca:

Wydawnictwo Wyszukane

Imprint Wydawnictwa Ezop sp. z o.o.

01-829 Warszawa, al. Zjednoczenia 1/226

tel. 22 834 17 56, e-mail:[email protected]

www.ezop.com.pl

ISBN 978-83-65230-98-0

Warszawa 2023

Zapraszamy do naszego sklepu internetowego www.ezop.com.pl

Przekład wsparty finansowo przez Ministerstwo Kultury i Sportu Hiszpanii

Sztuka udawania bólu

Ponieważ nie mam dzieci, najważniejsze, co mi się w życiu przydarzyło, to moi zmarli, chodzi mi o moje ukochane osoby. Wydaje ci się to mroczne, może trochę chore? Ja tego tak nie widzę, wręcz przeciwnie: wydaje mi się to logiczne, naturalne, bardzo właściwe. Jedynie przy okazji urodzin i śmierci człowiek wychodzi poza czas; Ziemia przestaje się kręcić, a wszelkie trywialności, na które marnotrawimy godziny, opadają na ziemię jak brokatowy pył. Kiedy rodzi się dziecko albo ktoś umiera, teraźniejszość dzieli się na pół i pozwala ci przez moment dojrzeć szczelinę tego, co prawdziwe: monumentalną, rozżarzoną i beznamiętną. Człowiek nigdy nie czuje się tak autentyczny, jak wtedy, gdy krąży wokoło tych biologicznych granic: masz pełnię świadomości, że przeżywasz coś bardzo wielkiego. Przed wielu laty dziennikarz Iñaki Gabilondo powiedział mi podczas jakiegoś wywiadu, że śmierć jego pierwszej żony, która odeszła młodo na raka, była dla niego bardzo ciężkim doświadczeniem, ale też najbardziej transcendentalnym, jakie mu się przydarzyło. Jego słowa zrobiły na mnie wrażenie: w sumie to ciągle je jeszcze pamiętam, choć mam bardzo słabą pamięć komara. Wtedy wydało mi się, że dobrze rozumiem, co chce powiedzieć; ale potem, gdy tego doświadczyłam, zrozumiałam to znacznie lepiej. Nie wszystko w śmierci jest okropne, choć wydaje się to nieprawdą (zdumiewa mnie, że sama to mówię).

To jednak nie jest książka o śmierci.

W sumie to nie wiem za dobrze, czym jest albo czym się stanie. Mam ją teraz tutaj, na czubkach palców, ledwie kilka linijek na tablecie, pęcherzyk jeszcze niedookreślonych komórek elektronicznych, który łatwo można usunąć. Książki rodzą się z maciupkiego zarodka, mikroskopijnego jajeczka, zdania, obrazka, przeczucia; i wzrastają jak zygoty, organicznie, komórka po komórce, dzieląc się na tkanki i struktury coraz bardziej skomplikowane, aż zmieniają się w kompletną i często niespodziewaną postać. Wyznaję ci, że mam jakiś pomysł na to, co chcę zrobić z tym tekstem; ale czy ten projekt utrzyma się do końca, czy pojawi się coś innego? Czuję się jak ten pasterz ze starego kawału, który od niechcenia obrabiał kawałek drewna nożem i kiedy jakiś przechodzień go pytał, jaką postać rzeźbi, on odpowiadał: „Jak wyjdzie z brodą, to świętego Antoniego; a jak nie, to Niepokalane Poczęcie”.

W każdym razie jakiś święty wizerunek.

Świętą z tej książki jest Maria Curie. Zawsze wydawała mi się kobietą fascynującą, co zresztą zdarza się ludziom prawie na całym świecie, bo jest to postać nietuzinkowa i romantyczna, która wydaje się większa niż życie. Wspaniała Polka, która była w stanie dostać dwie Nagrody Nobla, pierwszą z fizyki w 1903 roku wraz z małżonkiem, Pierre’em Curie, i drugą z chemii w 1911 roku, samodzielnie. W sumie w całej historii Nagrody Nobla były jeszcze tylko trzy osoby, które dostały dwie nagrody: Linus Pauling, Frederick Sanger i John Barden, ale tylko Pauling w dwóch różnych kategoriach, jak Maria. Jednak Linus dostał nagrodę z chemii i nagrodę pokojową, a trzeba przyznać, że ta druga warta jest znacznie mniej (jak wiadomo, dali ją nawet Kissingerowi). A zatem Madame Curie jest niepokonana.

Poza tym Maria odkryła i zmierzyła radioaktywność, tę przerażającą właściwość Natury, płomienne nadludzkie promienie, które leczą i zabijają, które zwęglają guzy rakowe podczas radioterapii albo spalają ciała po wybuchu atomowym. Do niej należy też odkrycie polonu i radu, dwóch pierwiastków bardziej aktywnych niż uran. Polon, pierwszy, który odkryła (dlatego nadała mu nazwę swojego kraju), szybko został przysłonięty znaczeniem radu, chociaż ostatnio stał się modny jako skuteczny sposób na dokonanie morderstwa: przypomnijmy sobie straszliwą śmierć rosyjskiego szpiega Aleksandra Litwinienki w 2006 roku po przyjęciu polonu-210 albo dyskusyjny przypadek Arafata (następny zdumiewający laureat Pokojowej Nagrody Nobla). A zatem nawet do tych złowieszczych zastosowań dotarła biała ręka Marii Curie. Jednak czy nam się to podoba, czy nie, ta niszcząca siła spoczywa u samej podstawy XX wieku i prawdopodobnie też XXI. Żyjemy w czasach radioaktywnych.

Litwinienko na łożu śmierci.

Zawodowa wielkość Madame Curie była czymś absolutnie rzadkim w tamtych czasach, w których kobietom nie pozwalało się robić niemal nic. W gruncie rzeczy dzisiaj naukowczyń też jest względnie niewiele i rzecz jasna ciągle skąpi im się nagród. Od początku istnienia Nagrody Nobla aż do roku 2011 nagrodzono 786 mężczyzn i jedynie 44 kobiety (niewiele ponad sześć procent), a ponadto większość z nich to nagrody pokojowe i literackie. Są tylko cztery laureatki z chemii i dwie z fizyki (wliczając w to dublet Marii Curie, który znakomicie podwyższa średnią). Żeby nie mówić o przypadkach, kiedy zwyczajnie ukradziono im Nobla, jak to miało miejsce w przypadku Lise Meitner (1878–1968), która wydatnie przyczyniła się do odkrycia rozszczepienia jądrowego, a nagrodę dostał Otto Hahn i nawet o niej nie wspomniał przy tej okazji, bo w dodatku Lise była Żydówką, czasy zaś były nazistowskie. Lise miała szczęście, że żyła wystarczająco długo, by doczekać czasów, kiedy zaczęto o niej mówić, i na starość kilkukrotnie oddano jej cześć; nie wiem, czy to mogło zrekompensować gorycz całego życia.

Znacznie gorzej potoczyła się historia Rosalind Franklin (1920–1958), znakomitej badaczki brytyjskiej, która odkryła fundamenty struktury molekularnej DNA. Wilkins, kolega z pracy, z którym pozostawała w konflikcie (był to ciągle bardzo maczystowski świat), wziął notatki Rosalind i bardzo ważne zdjęcie DNA, które udało się jej zrobić za pomocą skomplikowanego procesu zwanego dyfrakcją promieni X, i bez jej wiedzy czy autoryzacji pokazał wszystko dwóm kolegom, Watsonowi i Crickowi, pracującym na tym samym polu, i nielegalnie przywłaszczając te odkrycia, oparli się na nich, żeby rozwinąć własne badania. Nie wiadomo, czy Rosalind dowiedziała się o kradzieży intelektualnej, której padła ofiarą; zmarła bardzo młodo, w wieku trzydziestu siedmiu lat, na raka jajnika, prawdopodobnie wywołanego ekspozycją na promienie X, które umożliwiły jej wejrzenie w trzewia DNA. W 1962 roku, cztery lata po śmierci Franklin, Watson, Crick i Wilkins dostali Nobla z medycyny za odkrycie struktury DNA. Ponieważ nagrody nie można dostać pośmiertnie, Rosalind nigdy jej nie dostała, chociaż w oczywisty sposób na nią zasłużyła. Jednak najbardziej haniebne jest to, że ani Watson, ani Crick nie wspomnieli o Franklin i nie uznali jej wkładu w to odkrycie. Cóż, historia to nikczemna i smutna. Przynajmniej jednak o niej wiadomo. Zadaję sobie pytanie, ile innych przypadków szpiegowania, przywłaszczenia i pasożytowania mogło mieć miejsce w historii nauki i nigdy nie ujrzały światła dziennego.

To jest Rosalind Franklin; ładna, nie?

Niesamowite: kiedy pisałam te słowa, koleżanka z Facebooka, Sandra Castellanos, przysłała mi wiadomość; nie znamy się osobiście, wiem tylko, że mieszka w Kanadzie i że jest dobrą początkującą pisarką, bo ją czytałam. Od miesięcy nie rozmawiamy i nagle, wyłaniając się ze skwierczącej przestrzeni cybernetycznej, spada na mnie ta wiadomość:

Cześć, Rosa, zobaczyłam to i pomyślałam sobie, że ci się spodoba:

For the love of Physics [Z miłości do fizyki], Walter Lewin:

„Wyzwania granic naszego oprzyrządowania czynią jeszcze bardziej zdumiewającymi osiągnięcia Henrietty Swan Leavitt, znakomitej, ale szerzej nieznanej astronomki. W 1908 roku Leavitt pracowała na drugorzędnym stanowisku w Obserwatorium Harvarda, gdzie rozpoczęła prace, które pozwoliły na dokonanie wielkiego skoku w pomiarach odległości gwiazd.

Tego rodzaju rzeczy zdarzały się tak często w historii nauki, że fakt umniejszenia talentu, inteligencji i wkładu naukowczyń powinien być uznany za błąd systemowy”.

I u dołu strony:

„Zdarzyło się coś takiego Lise Meitner, która pomogła w odkryciu rozszczepienia atomu; Rosalind Franklin, która brała udział w odkryciu struktury DNA; i Jocelyn Bell, która odkryła pulsary i powinna dzielić Nagrodę Nobla przyznaną w 1974 roku jej opiekunowi Anthony’emu Hewishowi”.

Łał! Nic nie wiedziałam o Leavitt ani o Jocelyn Bell, ale w osłupienie wprawiło mnie niesamowite zestrojenie czasu i tematu. Coś najbardziej niepokojącego: te #ZbiegiOkoliczności, które wydają się magiczne, często zdarzają się na polu literatury. O tym jednak porozmawiamy później.

Pisałam inną powieść. Od ponad dwóch lat robiłam notatki. Czytałam książki bliskie tamtemu tematowi. Dawałam zygocie wzrastać w mojej głowie. Wreszcie ją rozpoczęłam, to znaczy przeszłam do czynów, usiadłam przed komputerem i zaczęłam pisać. Było to w listopadzie 2011 roku. Cała akcja dzieje się w dżungli, tej duszącej, gnijącej, doprowadzającej do szału macicy roślinnej. Napisałam trzy pierwsze rozdziały. I podobają mi się. Poza tym dokładnie wiem, co się wydarzy potem. I też mi się to podoba, to znaczy, wydaje mi się, że pisanie tego może być dla mnie emocjonujące. A jednak pod koniec grudnia zostawiłam tę historię, może na zawsze (mam nadzieję, że nie). Przez całe życie tylko jedną powieść porzuciłam w środku: zdarzyło się to w 1984 roku i przy tamtej okazji miałam już jakieś sto stron. Wywaliłam je do śmieci, poza pięcioma czy sześcioma pierwszymi, opublikowanymi później jako opowiadanie pod tytułem Życie jest proste w tomie Kochankowie i wrogowie. Tamta powieść nigdy nie wróci. Przestałam czuć postaci, przestały mnie obchodzić ich perypetie, zmęczyłam się tematem. Żeby móc pisać powieść, żeby znieść nudne i bardzo długie posiedzenia, których wymaga ta praca, miesiąc za miesiącem, rok po roku, historia musi skrywać pęcherzyki światła wewnątrz twojej głowy. Sceny, będące wysepkami rozpalonych do białości emocji. I to przez pragnienie dotarcia do którejś z tych scen, w sumie nie wiedzieć czemu przyprawiających cię o szczękanie zębami, jesteś w stanie przecierpieć być może miesiące największej i niezwykle ciężkiej do zniesienia nudy nad klawiaturą. Tak więc pejzaż, który jawi się przed tobą, gdy zaczynasz pisać fikcję literacką, to wielki naszyjnik mroku rozświetlony od czasu do czasu dużą tęczową perłą. I ty przechodzisz z wysiłkiem po sznurze cieni od paciorka do paciorka, nęcona płomieniem jak ćma, aż docierasz do ostatniej sceny, która dla mnie jest ostatnią z tych wysepek światła, płomienną eksplozją. Oczywiście każda powieść ma niewiele takich pereł: jeśli dopisze szczęście, duże szczęście, może z dziesięć. Ale czasem mogą wystarczyć nawet cztery czy pięć, jeśli są dla ciebie wystarczająco silne, jeśli są upajające, jeśli czujesz, że są tak wielkie, że nie mieszczą ci się w piersi i mówisz sobie: ja to muszę opowiedzieć. Bo jeśli tego nie zrobisz, wydaje ci się, że ta scena wybuchnie w twoim wnętrzu i w końcu będziesz wypuszczać nosem kłęby pary.

A z tą powieścią z 1984 roku wydarzyło się tak, że fajerwerki zgasły. Skończył się wewnętrzny przymus opowiadania, drżenie i zauroczenie. To była prawdziwa aborcja, a do tego tak późna, powiedzmy metaforycznie, jakiś piąty miesiąc, że moje zdrowie literackie zostało nadwerężone: złapała mnie Posucha, jak mawiał Donoso, i spędziłam niemal cztery lata, nie mogąc pisać. Cholerne piekło, bo utraciwszy pisanie, utraciłam sens życia. Czułam atonię, oddalenie od rzeczywistości, szarość, która przygaszała wszystko, jakbym nie była w stanie się emocjonować tym, czym żyłam, jeśli tego nie przetworzyłam w głowie na słowa. Jeśli się dobrze przyjrzeć, możliwe, że Fernando Pessoa odnosił się do tego w znanym wierszu: „Poeta zawsze udaje. I tak się zapamiętuje, że uda nawet cierpienie, które sam naprawdę czuje”. Może pisarz jest typem mniej więcej ułomnym, który nie jest w stanie czuć własnego bólu, jeśli go nie udaje albo nie buduje na nim słownych konstrukcji. Tymi słowami, które ustawią, które ulepszą, które ucieszą, które uspokoją, które sprawiają, że uzyskasz świadomość własnego życia. Dobre, wszystkie terminy wyszły mi na U. Niesamowite. Ślepe pobrzękiwanie mózgu.

Nie sądzę, żeby moje opowiadanie o dżungli było tak martwe jak to z 1984 roku, które w końcu mnie zablokowało. Chcę myśleć, że to zwykły brak synchronizacji pomiędzy tematem i mną; że nie to chciałam w tej chwili opowiedzieć; albo że raczej potrzebowałam opowiedzieć coś innego. Ta powieść pojawiła mi się w głowie podczas miesięcy choroby mojego męża. To fabuła najmroczniejsza, najbardziej desperacka i najbardziej bolesna, jaką kiedykolwiek wymyśliłam. A teraz siebie tam nie widzę. Nie chcę się tam pchać. Nie pragnę spędzić najbliższego roku pochwycona przez tę miażdżącą dżunglę.

Zastanawiałam się nad tym, kiedy przyszedł e-mail od Eleny Ramírez, wydawczyni z Seix Barral. Proponowała mi, żebym napisała prolog do Unikatowych, serii małych, krótkich książeczek. Chciała, żebym napisała o dzienniku Marii Curie, niewiele ponad dwadzieścia stron powstałych w ciągu dwunastu miesięcy po śmierci jej męża, który zmarł w wieku czterdziestu siedmiu lat, potrącony przez wóz konny. I Elena Ramírez, kobieta mądra, czarownica, wieszczka, napisała tak: „Pomyślałam o tobie, bo ona z nagą brutalnością przedstawia żałobę po stracie męża. Myślę, że jeśli ten tekst ci się spodoba, możesz zrobić coś wspaniałego na jego temat albo wychodząc poza niego (o ile tak można powiedzieć) ogólnie o żałobie. Myślę poza tym, że w miarę jak będziesz wchodzić w książkę i w zależności od tego, jak się będziesz czuła przy pisaniu, może to być prolog albo część główna, a dziennik Curie dodatkiem… zostawiam temat otwarty na wszelkie niespodzianki”.

Przeczytałam ten tekst. I zrobił na mnie wrażenie. Więcej nawet: porwał mnie.

Jednak to nie jest też książka o żałobie. Albo nie tylko.

Kupiłam pół tuzina biografii Madame Curie, o której już wcześniej co nieco wiedziałam, ale nie za wiele. I zaczęło w mojej głowie rosnąć coś bezkształtnego. Pragnienie opowiedzenia jej historii moimi słowami. Pragnienie, żeby użyć jej życia jako idealnej miary, potrzebnej do zrozumienia mojego; i nie mówię o teoriach feministycznych, ale o próbie rozwikłania, jakie jest #MiejsceKobiety w społeczeństwie, w którym tradycyjne miejsca zostały zamazane (mężczyzna też chodzi zagubiony, oczywiście, ale w tym bagnie niech się grzebie jakiś facet). Pragnienie wałęsania się po świecie, po moim świecie; i zastanawiania się na temat #Słów, które rezonują we mnie, #Słów, które ostatnio kręcą mi się po głowie jak wałęsające się psy. Pragnienie, żeby pisać, jak się oddycha. Naturalnie, z #Lekkością.

Kiedy byłam mała, zapadłam na gruźlicę. Nie chodziłam do szkoły od piątego do dziewiątego roku życia i, jak podaje legenda rodzinna, uratował mnie pediatra o imieniu don Justo, który był cudownym lekarzem i wielkim człowiekiem i do tego nie kasował za poradę, jeśli nie miało się pieniędzy. Pamiętam dobrze wiele wizyt u don Justa; mieszkaliśmy daleko, musieliśmy jechać autobusem i ja zawsze miałam mdłości (podówczas, kiedy prawie nikt nie posiadał własnego samochodu i ludzie niewiele jeździli pojazdami mechanicznymi, bardzo często zdarzało się, że człowiek czuł się bardzo źle od razu, gdy tylko wsiadał do samochodu). W głębi gabinetu don Justo miał swego rodzaju pokoik, gdzie stała maszyna od promieni X. Raz za razem, zawsze, kiedy do niego przychodziłam, podczas choroby i wizyt kontrolnych w następnych latach, don Justo kazał mi stawać przy maszynie, rozebranej od pasa w górę, bo dopiero co mnie osłuchał. Kazał mi stać bardzo prosto, z plecami przylepionymi do lodowatego metalu, po czym przybliżał mi do piersi monitor promieni, też nieprzyjemnie zimny. Ja kładłam brodę na górnej krawędzi: aparat wydzielał lekki aromat jakby żelaza, woń, którą później rozpoznałam w zapachu krwi. Don Justo i mama stawali przed maszyną bez żadnej osłony i po zgaszeniu lampy zaczynał się spektakl; pamiętam półmrok gabinetu i jak twarze pediatry i mamy się rozjaśniały niebieskawym blaskiem promieni. „Widzi pani, doña Amalia? – mówił don Justo, wskazując palcem jakiś zakamarek mojej klatki piersiowej – ta część wydaje się bielsza, bo rana wapnieje”. Patrzyli i prowadzili ożywioną rozmowę przez jakiś czas, który mnie wydawał się bardzo długi, zafascynowani spektaklem moich wnętrzności. Ja czułam się ważna, ale też zażenowana, i byłam niespokojna: ta ciemność, ten widmowy blask, który zdawał się przekształcać ich w duchy, żeby nie wspomnieć o obrzydliwym wyobrażeniu moich flaków. Dzisiaj przeliczam liczbę tych napromieniowań, które pewnie otrzymaliśmy wszyscy, i włos mi się jeży, chociaż pocieszające jest to, że don Justo zmarł w wieku niemal stu lat, a mama nadal żyje i walczy w wieku dziewięćdziesięciu jeden. To wszystko miało miejsce pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych; Maria Curie zmarła, pokonana przez rad, ćwierć wieku wcześniej. Teraz myślę o zimnym blasku, który emanował z mojej klatki piersiowej jak ektoplazma, i o brzęczeniu maszyny i czuję głęboką bliskość, dziwną zażyłość z tą posępną polską naukowczynią. W jakiś sposób jej praca pomogła mnie zdiagnozować i wyleczyć. Że nie wspomnę już o tym, że matka Marii zmarła na gruźlicę. A poza tym ja też widziałam ten niebieski blask, który Curie tak bardzo kochała! Powiedzmy, że byłam radioaktywną dziewczynką; a teraz jestem starszą panią w średnim wieku albo młodą staruszką, która od kilku lat mieszka o dwie przecznice od dawnego gabinetu don Justa, to znaczy o sto metrów od miejsca, gdzie była ta dawna maszyna od promieni X, pachnąca jak krew. Teraz w tym mieszkaniu jest gabinet ginekologiczny. Czasem odnoszę wrażenie, że człowiek przez całe życie ciągle krąży po tych samych miejscach, jak w jakiejś niepokojącej grze planszowej.

Maria Curie nie była tylko pierwszą kobietą uhonorowaną Nagrodą Nobla i jedyną laureatką dwóch nagród, ale też pierwszą studentką kończącą studia na Wydziale Nauki paryskiej Sorbony, pierwszą doktoryzowaną z nauk ścisłych we Francji, pierwszą, która miała swoją katedrę… Była pierwsza na tylu polach, że nie sposób ich wymienić. Pionierka absolutna. Istota nie z tego świata. Była też pierwszą kobietą, która została pochowana w Panteonie Wybitnych Mężczyzn (sic!) w Paryżu. Przeniesiono jej szczątki 26 kwietnia 1995 roku z wielką pompą i ostentacją (oczywiście w Panteonie leżą też Pierre Curie i Paul Langevin, czyli mąż i kochanek Marii) i przemówienie prezydenta Mitteranda, wtedy już bardzo chorego, podkreślało „przykładną walkę kobiety” w społeczeństwie, w którym „funkcje intelektualne i odpowiedzialność publiczna były zarezerwowane dla mężczyzn”. Były, powiedział. Jakby te nierówności już zostały całkowicie przezwyciężone we współczesnym świecie. Jednak Maria Curie dalej jest jedyną kobietą pochowaną w Panteonie; i Panteon dalej się nazywa, jakżeby inaczej, Wielkich Mężczyzn. Jak osiągnęła to wszystko ta Polka bez wsparcia, bez pieniędzy, tak wcześnie, tak sama, tak pod włos? Była kobietą nową. Wojowniczką. #Mutantką. Czy to dlatego zawsze była tak poważna, tak smutna? Dlatego miała tę tragiczną minę na wszystkich zdjęciach? Nawet przypadkowych, jak na tym poprzedzającym jej wdowieństwo. Przyszedł mi znów do głowy ten stary kawał o pasterzu rzeźbiącym w drewnie i myślę sobie, że może to, co wyjdzie z tej książki, będzie czymś pomiędzy; i że Maria musiała być jednocześnie świętym Antonim i Niepokalanym Poczęciem, żeby zrobić wszystko to, co zrobiła.

Pierre i Maria.

Ta żałosna myśl, że nigdy więcej cię nie zobaczę

Prawdziwy ból jest niewypowiedziany. Jeśli możesz mówić o tym, co cię zadręcza, masz szczęście: to oznacza, że nie jest aż tak źle. Bo jeśli ból spada na ciebie bez uśmierzenia, pierwszą rzeczą, którą ci odbiera, jest #Słowo. Może rozpoznasz to, co mówię; może doświadczyłaś tego; bo cierpienie jest czymś pospolitym w każdym życiu (tak jak radość). Mówię o tym bólu, który jest tak wielki, że nawet nie wydaje się, że rodzi ci się w środku, ale że jest tak, jakbyś została pogrzebana przez lawinę. I tak leżysz. Pogrzebana pod tymi niebezpiecznymi tonami żalu tak bardzo, że nawet nie jesteś w stanie się odezwać. Jesteś pewna, że nikt cię nie usłyszy.

Teraz, kiedy to myślę, wydaje się to szaleństwem. Kiedy byłam nastolatką i bardzo młodą dziewczyną, doświadczyłam kilku napadów lęku. Były to nagłe napady paniki, mdłości, ostre poczucie, że tracę kontakt z rzeczywistością, przerażenie możliwością pogrążenia się w szaleństwie. Studiowałam psychologię na Universidad Complutense (zostawiłam ją na czwartym roku) właśnie dlatego: bo myślałam, że oszalałam. W sumie wydaje mi się, że to jest powód, dla którego dziewięćdziesiąt dziewięć procent osób studiuje psychologię albo psychiatrię (pozostały jeden procent to dzieci psychologów albo psychiatrów i z tymi jest jeszcze gorzej). I niech będzie jasne, wcale nie wydaje mi się, aby było coś złego w takim podejściu do praktykowania terapii; wiedząc, czym jest brak równowagi psychicznej, można mieć więcej zrozumienia, więcej empatii. Mnie te napady lękowe powiększyły wiedzę o świecie. Dzisiaj cieszę się, że je miałam: w ten sposób dowiedziałam się, co to znaczy cierpieć z powodu bólu psychicznego, który jest niszczący swoim niewypowiedzeniem. Bo podstawową cechą tego, co nazywamy szaleństwem, jest samotność, ale samotność monumentalna. Samotność tak wielka, że nie mieści się w słowie samotność, i której człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić, jeśli jej nie doświadczył. To poczucie, że odłączyłeś się od świata, że nie będą cię w stanie zrozumieć, że nie masz #Słów, żeby się wyrazić. To tak jak mówić językiem, którego nikt nie rozumie. To być kosmonautą dryfującym w mrocznych przestworzach kosmosu. O takim wymiarze samotności mówię. I chodzi o to, że w prawdziwym bólu, w bólu-lawinie, dzieje się coś podobnego. Choć poczucie odłączenia nie jest aż tak ekstremalne, również nie jesteś w stanie dzielić ani wyjaśnić swojego cierpienia. Mówi o tym wiedza ludowa: Facet zwariował z bólu. Ostry smutek jest obłąkaniem. Milkniesz i się zamykasz.

To zrobiła Maria Curie, kiedy przynieśli jej ciało Pierre’a: zatrzasnęła się w milczeniu, w ciszy, w pozornym kamiennym chłodzie. Byli małżeństwem od jedenastu lat i mieli dwie córki, młodsza miała czternaście miesięcy. Pierre wyszedł tego poranka jak zawsze do pracy; zjadł obiad z kolegami i wracając do laboratorium, potknął się i wpadł pod wóz towarowy. Konie go ominęły, ale tylne koło zmiażdżyło mu głowę. Zginął na miejscu.

Wchodzę do salonu. Mówią mi: „Zmarł”. Czy jakaś kobieta jest w stanie zrozumieć takie słowa? Pierre zmarł, on, którego przecież widziałam, jak rano wychodził, jego, którego miałam nadzieję przytulić w ramionach wieczorem, już go zobaczę tylko martwego i to koniec, na zawsze.

Zawsze, nigdy, słowa absolutne, których nie możemy zrozumieć, skoro jesteśmy tylko malutkimi stworzeniami pochwyconymi przez nasz króciutki czas. Nie bawiłaś się w dzieciństwie w próby wyobrażenia sobie wieczności? Nieskończoność rozwijająca się przed tobą jak niebieska taśma, oszałamiająca i nieskończona? To jest pierwsza rzecz, która uderza cię w żałobie: niezdolność pomyślenia tego i przyznania tego. Zwyczajnie ta myśl nie mieści ci się w głowie. Ale jak to możliwe, żeby go nie było? Tej osoby, która tyle miejsca zajmuje na świecie, gdzie ona polazła? Mózg nie może zrozumieć, że zniknęła na zawsze. I co to u diabła jest zawsze? To nieludzka idea. Chcę powiedzieć, że jest poza naszymi możliwościami pojmowania. Ale jak to, nigdy więcej go nie zobaczę? Ani dziś, ani jutro, ani pojutrze, ani za rok? To rzeczywistość niepojęta, którą umysł odrzuca: nie zobaczyć go nigdy więcej to jest żart, żałosna myśl.

…czasem [mam] żałosne poczucie, że to wszystko jest złudzeniem i że wrócisz. Czyż wczoraj, gdy zamknęły się drzwi, nie przyszła mi do głowy absurdalna myśl, że to byłeś ty?

Po śmierci Pabla ja też tygodniami myślałam: „Może w końcu przestanie się wygłupiać i wreszcie wróci”, jakby jego nieobecność była żartem, żeby mnie wkurzyć, jak czasem robił. Proszę mnie zrozumieć: to nie była prawdziwa myśl i całkowicie przyjęta, ale jedna z tych półmyśli, które migoczą na obrzeżach świadomości, jak nerwowe śliskie rybki. Tak samo doskonale powszechnie wiadomo, że wielu ludziom wydaje się widzieć na ulicy osobę, którą właśnie straciły (mnie to się nigdy nie przytrafiło). Doskonale opowiada to Ursula K. Le Guin w bezpretensjonalnym wierszu zatytułowanym On Hemlock Street [Na ulicy Cykuty]:

I see broad shoulders

A silver head,

And I think: John!

And I think: dead.

[Widzę szerokie plecy

Wysrebrzoną głowę

I myślę: John!

I myślę: nie żyje.]

Miałam wielkie szczęście i przywilej utrzymywać swego rodzaju przyjaźń z Ursulą K. Le Guin, która jest jedną z pisarek, których mistrzostwo nad moim dziełem przyznaję w sposób świadomy (drugim jest Nabokow). Kiedy napisałam do niej przed kilkoma miesiącami, opowiadając, że chcę napisać książkę o Marii Curie, odpowiedziała:

Przeczytałam biografię Marii Curie, kiedy miałam piętnaście albo szesnaście lat. Było tam sporo cytatów z jej dziennika. Zrobiła na mnie wrażenie, wzbudziła podziw i przerażenie. Może zawodzi mnie pamięć, ale pamiętam, że po tym, jak Pierre umarł na ulicy, ona zachowała chusteczkę, którą starała się mu wytrzeć twarz. Trochę krwi i mózgu zostało na tkaninie i ona ją schowała, ukryła przed wszystkimi, aż musiała ją spalić. Ten obraz w przygnębiający sposób prześladował mnie przez te wszystkie lata.

Kurczę, powiedziałam do siebie, tego szczegółu nie znalazłam w żadnej z biografii, które przeczytałam. Mając na względzie to, że Ursula urodziła się w 1929 roku, pomyślałam, że być może chodzi o książkę, którą druga córka Marii, Ewa, napisała w 1937 roku. W chwili, w której otrzymałam e-mail Le Guin, jeszcze nie przeczytałam tej książki, której nakład został wyczerpany, więc musiałam tropić ją po świecie, żeby zdobyć używany egzemplarz po angielsku. Tak więc słowa Ursuli zmusiły mnie do uważnego przejrzenia krótkiego dziennika Curie i odkryłam akapit, który w świetle tego mrocznego wyjaśnienia miał sens objawienia:

Z siostrą spaliłyśmy twoje ubrania z tego nieszczęsnego dnia. W ogromny ogień rzucam strzępy pociętego materiału ze skrzepami krwi i resztkami mózgu. Przerażenie i rozpacz, całuję to, co z ciebie zostało, mimo wszystko […]

Przy pierwszej lekturze uznałam, że spalono garnitur niedługo po wypadku, i uznałam to „całuję to, co z ciebie zostało” jako metaforę, ale teraz obawiam się najgorszego. Czekałam z niecierpliwością na książkę Ewy i rzeczywiście natknęłam się na brutalną scenę. Niemal dwa miesiące po śmierci Pierre’a, na dzień przed powrotem do Polski Broni, swej siostry, Madame Curie poprosiła ją, żeby poszła z nią do sypialni i po dokładnym zamknięciu drzwi wyciągnęła z szafy wielki tobół zawinięty w pergamin: był to kłąb ubrań Pierre’a, ze skrzepami krwi i poprzylepianymi kawałkami mózgu. W tajemnicy zachowała sobie te plugastwa. „Musisz mi pomóc to zrobić”, błagała Bronię. I zaczęła ciąć tkaninę nożyczkami, i rzucać jej kawałki do ognia. Kiedy jednak doszło do resztek substancji organicznej, nie mogła dalej: zaczęła je całować i głaskać je, ku przerażeniu siostry, która wyrwała jej ubrania z rąk i dokończyła mrocznego dzieła. Nie dziwi mnie, że ten obraz wrył się w pamięć Ursuli jako dziecka. I powtarzam, że ostre cierpienie jest jak poryw szaleństwa. Na zewnątrz Maria zaskakiwała swoją emocjonalną powściągliwością: „Ta zimna, spokojna, pogrążona w żałobie kobieta, automat, w który się zmieniła Maria”, mówi jej córka Ewa. Ale w środku płonęła czystym obłąkaniem z bólu.

Ja nigdy nie doszłam do takiego poziomu, oczywiście; przeciwnie, chciałam „dobrze się zachowywać” w mojej żałobie, więc chwyciłam za siekierę: pozbyłam się od razu wszystkich jego ubrań, zamknęłam na klucz jego rzeczy, kazałam obić jego ulubiony fotel, ten, na którym zawsze siadywał. Udawałam ostrą. Kiedy przyszedł tapicer, żeby zabrać ten fotel, usiadłam na nim zrozpaczona. Chciałam nacieszyć się potem, który wsiąkł w materiał, dawnym śladem jego ciała. Pożałowałam, że wezwałam fachowca, ale nie miałam odwagi albo dość przekonania, żeby mu powiedzieć, że już nie chcę tego robić. Zabrał fotel. Stoi tu teraz, obszyty banalną, wesołą tkaniną w paski. Nigdy więcej na nim nie usiadłam.

„Zachowuj się” podczas żałoby. #RobićToCoNależy. Żyjemy tak oddaleni od śmierci, że nie wiemy, jak się zachować. Mamy w głowie okropny mętlik. Mnie się zdarzyło, że przyjęłam swoją żałobę jak chorobę, z której muszę się czym prędzej wyleczyć. Myślę, że to dość pospolity błąd, bo w naszym społeczeństwie śmierć jest postrzegana jako anomalia, a żałoba jak patologia: „Nieustannie mówimy o śmierciach do uniknięcia, jakby śmierci można było zapobiec, zamiast ją odwlec”, mówi doktor Iona Heath w swojej książce Matters of Life and Death [Sprawy życia i śmierci]. A Thomas Lynch, ten ciekawy pisarz amerykański, który od trzydziestu lat jest dyrektorem zakładu pogrzebowego, wyjaśnia w The Undertaking [Zakład pogrzebowy]: „Zawsze umieramy z powodu błędów, anomalii, niedoskonałości, dysfunkcji, zatrzymań, wypadków. Są chroniczne albo nagłe. Język aktów zgonu – ten Milo mówi niewydolność krążeniowo-oddechowa – to jak język słabości. W ten sam sposób można by powiedzieć o pani Hornsby, o jej bólu, że jest powalona, rozbita albo rozsypała się na kawałki, jakby coś z nią było strukturalnie niewłaściwie. To tak, jakby śmierć i ból nie stanowiły części Porządku Rzeczy, jakby błąd Milo i wdowy po nim były, albo powinny być, źródłem wstydu”.

I