Szkoła aniołów - Toni Hill - ebook + audiobook + książka

Szkoła aniołów ebook i audiobook

Toni Hill

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść hiszpańskiego autora bestsellerowych kryminałów, który spróbował ­swoich sił – i to z ogromnym sukcesem – w powieści gotyckiej.

Historia nienawiści, zemsty, zdrady i obsesji.

Klątwa? A może kara za grzechy?

Młody psychiatra Frederic Mayol po studiach w Wiedniu wraca do Barcelony, uciekając od traumy Wielkiej Wojny, która wciąż toczy się w Europie. Ma pokierować nową placówką – szpitalem, w którym są leczone chore dusze. O tym zawsze marzył.

Jest jednak pewien problem. Budynek, w którym mieści się szpital, ma w sobie coś przerażającego. Rzeźby aniołów na fasadzie, zamiast koić nerwy, straszą. Jakby wokół nich krążyły duchy głęboko skrywanej mrocznej przeszłości… Frederic dowiaduje się, że przed laty była tu szkoła dla dziewcząt z dobrych domów i doszło pożaru – tragicznego w skutkach i nie do końca wyjaśnionego. Kiedy próbuje zgłębić tę tajemnicę, natrafia na mur milczenia.

Kluczem do zrozumienia tego, co naprawdę wydarzyło się w tym miejscu, jest dziennik dyrektorki szkoły, który wpada w ręce Frederica. Ale Blanca, młoda kobieta, w której się zakochuje, z jakichś powodów nie chce, by rozgrzebywał przeszłość. Pragnienie poznania tajemnicy staje się jednak obsesją młodego lekarza. Zanurzając się w historii pełnej namiętności, nienawiści, zemsty – a także zbrodni – Frederick nawet nie przeczuwa, jak straszna może być prawda, którą odkryje.

Tajemnice ujawniane w tak idealnych dawkach, że nawet najbardziej wytrawni czytelnicy nie będą w stanie oderwać się od tej książki.

„Qué Leer“

Klimatyczna historia, ciekawe postacie i finał, którego nikt nie byłby w stanie przewidzieć.

„Library Journal“

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 31 min

Lektor: Czytaja: Tomasz Sobczak, Roch Siemianowski, Olga Zmuda

Oceny
4,1 (100 ocen)
41
36
19
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Może i niezła powieść,ale mnie nie wciągnęła. Gdy rozstrzygnęła się zagadka morderstw,zaprzestałam czytania. Następne kilkadziesiąt stron już mnie nie zainteresowało. I jakoś tak tematyka pierwszej wojny w powieści niby gotyckiej mi nie podeszła.
00
Dominika198

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę gotycka historia, z niespodziewanym zwrotami akcji i wspaniale wykreowanymi bohaterami. Klimat czasów Wielkiej Wojny, nawiązania do klasyki, a jednocześnie do modnych w tamtej epoce nurtów psychologii to kolejne atuty tej świetnej powieści, którą można śmiało polecić miłośnikom literatury grozy jak i zwolennkom dobrych kryminałów.
00
werolska

Dobrze spędzony czas

Naprawdę dobra rozrywka. Dobry klimat, jest niepokojąco, wciąga!
00
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

Delektowałam się każdą stroną, każdym słowem. Historia wciągnęła mnie od pierwszych stron a potem był koniec. Tej książki nie można czytać szybko, należy się nią delektować. Polecam
00
PaulinaJ29

Dobrze spędzony czas

Świetna powieść gotycka, bardzo nastrojowa.
00

Popularność




HISTORIA NIENAWIŚCI, ZEMSTY, ZDRADY, OBSESJI… I ZBRODNI.

KLĄTWA? KARA ZA GRZECHY? CZY TKWIĄCE W LUDZIACH ZŁO?

Młody psychiatra Frederic Mayol wraca po studiach w Wiedniu do Barcelony, by pokierować placówką, w której są leczone chore dusze. Jej ozdobiony rzeźbami aniołów budynek ma jednak w sobie coś przerażającego. Podobno przed laty była tu szkoła dla dziewcząt i doszło do niewyjaśnionego, tragicznego w skutkach pożaru. Kiedy Frederic próbuje zgłębić tę tajemnicę, natrafia na mur milczenia.

Pewien dziennik, który wpada mu w ręce, mógłby wyjaśnić, co wydarzyło się w tym miejscu. Mimo że młoda kobieta, w której Frederic się zakochuje, z jakichś powodów nie chce, by rozgrzebywał przeszłość, on obsesyjnie zanurza się w mrocznej historii.

Być może gdyby wiedział, jak straszna może być prawda, zrezygnowałby z próby jej odkrycia.

Hiszpański pisarz urodzony w 1966 roku w Barcelonie, autor sześciu powieści.

Po ukończeniu studiów na wydziale psychologii pracował jako redaktor prasowy i tłumacz literacki. Przez całe dorosłe życie był związany z branżą wydawniczą. Jego dorobek translatorski obejmuje przekłady z angielskiego na język hiszpański powieści takich autorów, jak David Sedaris czy Jonathan Safran Foer.

Jako fan Agathy Christie postanowił sam pisać kryminały. Jego przełożona na kilkanaście języków trylogia z inspektorem katalońskiej policji Héctorem Salgado odniosła spektakularny sukces. W jej skład weszły: Lato martwych zabawek, Piękni samobójcy i Kochankowie z Hiroszimy.

Kolejne powieści Hilla, a zwłaszcza czwarta, Szkoła aniołów, ugruntowały jego pozycję na rynku wydawniczym.

Tego autora

LATO MARTWYCH ZABAWEK

PIĘKNI SAMOBÓJCY

KOCHANKOWIE HIROSZIMY

SZKOŁA ANIOŁÓW

Tytuł oryginału:

LOS ÁNGELES DE HIELO

Copyright © Toni Hill Gumbao 2016

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Elżbieta Rzewuska 2023

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki i ilustracje: Kasia Meszka

ISBN: 978-83-6775-806-2

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu elektronicznego na zlecenie Woblink

woblink.com

Katarzyna Błaszczyk

Światło dnia powoli znikało z czerwonego pokoju. Minęła czwarta i popołudniowe chmury zamieniały się w szary zmierzch. Słyszałam głośne uderzenia deszczu o szyby i wycie wiatru w salonie. Zimno przenikało ciało, pozbawiało odwagi. Znowu ogarnął mnie ten sam, znany mi nastrój: pokorna, niepewna siebie, smutna gaszę w sobie najmniejszą oznakę irytacji. Skoro wszyscy mówili, że jestem zła, widocznie mieli rację.

Charlotte Brontë, Dziwne losy Jane Eyre

Przełożyła Teresa Świderska

Idą tamtędy, skarżąc się,

Idą umarli, istoty zza grobu,

Chłostając w bezsile,

Rozgrzebując cienie

Z daremną tkliwością.

Luis Cernuda, Nie, to nie miłość umiera

Prolog

Barcelona, rok 1914

Nikt nie powinien znać godziny swojej śmierci, powiedział mu ksiądz w więzieniu, jakby nie sam fakt wykonania egzekucji świadczył o jej niesprawiedliwości, lecz poznanie dotyczących jej szczegółów, zanim zostanie wykonana. Dzień, godzina, miejsce. Garota. To są sprawy, które dotyczą tylko Boga, dodał; nie ciebie ani mnie, ani kata, ani sędziego. Później, kiedy ojciec Robí zdał sobie sprawę, że za kilka lat, gdy wszyscy będą podejrzewani o anarchizm i jego słowa mogłyby zostać źle zinterpretowane, dodał zrezygnowanym głosem, że niektóre postępki, ze względu na swój dewiacyjny charakter, dają podstawy, by człowiek uzurpował sobie ten boski przywilej i wymierzał karę z całą surowością. Ani przez chwilę ojciec Robí nie zwracał uwagi na jego protesty, na zapewnienia, że nie zrobił niczego niestosownego poza tym, że czerpał radość z przebywania z istotą żywą, która oddawała mu się ze skromnością, jakiej można było oczekiwać od dobrze wychowanej młodej kobiety. Wprawdzie kiedy nadszedł czas wyspowiadania się przed kapelanem, te próby oczyszczenia się już straciły na sile, tak jakby on sam przestał w nie wierzyć i uznał, że są tylko słowami bez większego sensu, wyuczoną na pamięć litanią. Jak modlitwa w kościele. Właściwie już w chwili, kiedy znalazł ciało Clarisy, wiedział, że nikt nie uwierzy jego słowom, i domyślał się, że śmierć, która jak zaraza zdeformowała rysy jego młodej kochanki, niebawem i jego weźmie w posiadanie. Obudził się o zmierzchu, po całym popołudniu cielesnych rozkoszy i po krótkim, lecz głębokim, błogim śnie. Poczuł bliskość ciała, które miłował do upojenia, i uniósł się trochę, żeby patrzeć na nią śpiącą, znaleźć spokój, jaki ogarnia człowieka, gdy obserwuje sen istoty drogiej jego sercu. Uznał, że kobieta, która kilka godzin wcześniej oddała się mu po raz pierwszy, zasługuje na podarunek, który uraduje ją po przebudzeniu tak, jak widok jej uśpionej twarzy cieszył jego. W drodze do hoteliku widział ogród pełen kwiatów, postanowił więc wyjść po cichu, zerwać całe naręcze i obsypać nimi łóżko.

Wrócił wkrótce z bukietem i obszedł łóżko, żeby położyć kwiaty na ciepłej pościeli. Zatrzymał się jednak, bo tam, gdzie jeszcze niedawno leżał, ujrzał czerwoną plamę, a po chwili zobaczył ciętą ranę na szyi Clarisy, odrażającą czerwień krwi, szeroko otwarte szkliste oczy, uwiecznione z wyrazem przerażenia i zdumienia, i ohydnego martwego ptaszka wetkniętego w usta. Rzucił kwiaty na podłogę i tam zostały – podarunek miłości, który stał się wieńcem pogrzebowym.

Uciekł oczywiście; odraza była silniejsza niż miłość. Chciał uciec od tego zastygłego ciała, które zwiastowało jego własny bliski koniec. Krył się przez wiele dni i nocy, dopóki nie schwytała go policja. Już po pierwszym ciosie wiedział, że jego wersja – choćby i najgłośniej przekonywał – nigdy nie będzie wysłuchana; ugiął się pod ciosami, kopniakami i zniewagami. Do dnia, kiedy ogłoszono wyrok i znalazł się sam w celi, gdzie czekał na egzekucję, ani przez chwilę nie myślał o przerażeniu, które będzie mu towarzyszyć w samotne noce, o cieniach błąkających się na ścianach jak czarne ptaki, szepcących groźby, naigrawających się z niego; o głosach nawiedzających gorączkowe sny, w których widział siebie idącego zdecydowanym krokiem, stającego przed katem. Czasem twarz tego człowieka wydawała mu się znajoma, niekiedy był to ktoś obcy lub poczwarny karzeł, jakich widuje się na wiejskich jarmarkach. I za każdym razem siadał i czuł, jak żelazna obręcz zaciska się mu na szyi. W takich momentach zawsze się budził, sekundę przed tym, nim kat z całej siły obróci śrubę. Leżał na pryczy, dygotał z zimna rodzącego się w trzewiach i starał się pokonać strach, przypominając sobie rady księdza. „Kiedy ogarnie cię niepokój – powiedział mu pewnego wieczoru – przywołuj w pamięci najlepsze chwile z twojego krótkiego życia”. I tak robił, a przynajmniej się starał.

Przywoływał obrazy z dzieciństwa, bitwy z kolegami na kamienie, słońce w ogrodzie w Murcji, wszystko tak niepodobne do wąskiej ulicy w Cornellà, dokąd ojciec sprowadził rodzinę dwanaście lat temu, gdy on miał tylko siedem lat. Miał wrażenie, że świat nagle się skurczył, chociaż nie mógł zaprzeczyć, że jedli lepiej, a przynajmniej bardziej regularnie. Często stawał przy oknie, wychylał przez nie niemal pół ciała i patrzył na rozciągające się przed nim pola, takie inne, a jednocześnie tak podobne do tych, które zostawił za sobą. Tkwił w tej pozycji, zawieszony nad parapetem, póki matka bez ceregieli nie wciągała go za kołnierz do środka. Później, żałując ostrej reakcji, dawała mu kromkę chleba polaną oliwą i posypaną cukrem i opowiadała historie z Murcji, które uciekały z jego dziecięcej pamięci. Nigdy tam nie wrócił, jak jego młodszy brat, który rozchorował się i matka zawiozła go do dziadków. Już wtedy myślał, że z nich dwóch – mimo że to raczej słabe zdrowie brata zadecydowało – on miał większego pecha. Wszystko by oddał, żeby uciec z tamtego nowego mieszkania, w niczym niepodobnego do domu z podwórzem, w którym spędził wczesne dzieciństwo. Nie mógł nie zauważyć, że matka długo nie wracała, a kiedy w końcu ją zobaczył, jej twarz wydała mu się ciemna, poszarzała, jakby całe światło było ukryte w oczach dziecka pozostawionego daleko pod opieką dziadków. Od tamtej chwili to ona stawała przy oknie, jej zagubiony wzrok wędrował po horyzoncie; zdawało się, że z uporem wyczekuje czyjegoś przybycia.

„Murcjanie”, mówili o nich, i rzeczywiście z czasem zaczęli przybywać inni, z tej samej wioski lub z pobliskich, krewni i znajomi, wypędzeni przez surowe warunki życia, zachęceni perspektywą lepszej przyszłości. Firma Siemens potrzebowała ludzi; to tam od czterech lat, od dnia otwarcia, pracował ojciec, a ostatnio także on, do czasu tej sprawy z Clarisą. Nie, w te przerażające noce w celi nie chciał pamiętać chwil spędzonych w fabryce. Ani Clarisy. Już nie. Bo to oznaczałoby, że w myślach widziałby ją martwą. Tak jak matkę, którą pewnego dnia znaleziono na ulicy pod otwartym oknem. „Zemdlała”, powiedzieli. Zakręciło się jej w głowie, kiedy wieszała pranie. Ale on wiedział, że aby wypaść z okna, trzeba się porządnie wychylić, i że matka celowo wspięła się na parapet i skończyła na chodniku jak rozbita doniczka.

Jedynym, co pozwalało mu nie widzieć obrazu garoty, wynurzającego się jak zjawa z kątów celi, była plaża. Morze. Zobaczył je po raz pierwszy, kiedy miał jedenaście lat, i stał oniemiały, przerażony falami wściekle bijącymi o brzeg. Nigdy nie nauczył się pływać. Rodzice bali się wody i nie pozwalali mu wchodzić dalej niż do miejsca, gdzie fale stykały się z piaskiem.

Tak, ów letni dzień nad morzem, chwila, gdy odkrył, że niebo i ziemia łączą się na odległym horyzoncie, były wspomnieniem, przy którym uparcie trwał w ciemnej celi. Zamykał oczy, aby widzieć morze, słyszeć kołyszący szum, wdychać zapach, lecz tylko po części mu się to udawało. Widział błękitną przestrzeń wody, ale z jakiegoś powodu unosiła się na niej Clarisa, pozostawiając za sobą krwawy ślad na białej pianie. Widział ryby dyszące bezradnie w wielkim wiadrze, jakich używają rybacy, króliki zabijane przez matkę w kuchni jednym uderzeniem noża, kwiaty, które więdły zaraz po tym, jak je ścinała. Śmierć niszczyła nawet dobre wspomnienia. Prześladowała go, krążyła wokół w snach i na jawie, oblegała go w czasie rozmów z księdzem, który co wieczór powtarzał mu, że powinien okazać szczerą skruchę, by zapewnić sobie miejsce w niebie. „Czy Clarisa tam będzie?”, zapytał, a ksiądz wahał się chwilę, po czym przypomniał mu, że biedna dziewczyna, umierając w tak straszny sposób, nie miała czasu na dokonanie rachunku sumienia i zapewne trafi do czyśćca, aby odkupić swoje winy.

„Nikt nie powinien znać dnia swojej śmierci”, powtórzył, chociaż w jego przypadku nie pozwolono mu o tym zapomnieć. I nadszedł ten dzień. Ksiądz pragnął mu towarzyszyć tej ostatniej nocy, a on był mu za to bardzo wdzięczny. Prosił o spotkanie z ojcem, na próżno, ale też bardzo za nim nie tęsknił. Ksiądz, może po to, żeby go czymś zająć, a może dlatego, że temat go interesował, opowiadał mu o Franciszku Ferdynandzie, następcy austriackiego tronu, parę dni temu podle zamordowanym razem z ciężarną żoną. Gazety o niczym innym nie pisały. O zbrodni i o Czarnej Ręce, serbskiej tajnej organizacji, która za nią stała. „Bóg jeden wie, co teraz będzie!”, rozpaczał ojciec Robí, a on myślał o Austrii i Serbii, miejscach, o których nigdy nie słyszał i do których nigdy nie pojedzie, bo kiedy nadejdzie świt, przyjdą po niego i zaprowadzą go na podwórze. Kat posadzi go, założy żelazny kołnierz na szyję, zacznie obracać śrubę, metal wbije się w kręgi, a on tym razem już się nie obudzi. „Czy jutro umrę?”, pytał nieustannie, szukając odpowiedzi, której nie chciał usłyszeć.

Rzeczywistość jest zawsze mniej piękna niż sny. Kiedy otworzyły się drzwi celi, od wielu godzin leżał zwinięty w kłębek na pryczy, łkając cicho jak dziecko. Ksiądz, zmęczony czuwaniem, przysnął na trochę i ocknął się, słysząc, jak wchodzą, a on zapytał: „Już?”. Odpowiedź była tak oczywista, że nikt nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Wiedział, że musi wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Potrzeba było czterech strażników, żeby go unieść, a potem obezwładnić, gdyż bezsilne kończyny nagle nabrały życia, waliły pięściami, kopały w powietrzu, podczas gdy ktoś w nim chrapliwym głosem, od którego serce się krajało, wołał, że nie jest winny, że nie chce umierać. Że ją kochał i nigdy by jej nie skrzywdził. Że nie ma nawet dwudziestu lat.

Łzy mieszały się ze smarkami i śliną i nie pierwszy raz ojciec Robí pomyślał, że źle się dzieje na tym świecie; musiał sobie przypomnieć, że sam Bóg mówi o odwecie – oko za oko – chociaż te słowa brzmiały absurdalnie wobec tego chłopca o jasnych włosach, z pianą na ustach, który jakimś cudem wyrwał się z rąk strażników, padł przed nim na kolana, przywarł do jego nóg i ukrył twarz w sutannie, odciskając na niej gorące łzy i zimny pot. Po chwili ksiądz spojrzał w jego oczy i dopiero wtedy zauważył ich szaroniebieski kolor. Nie było ludzkiej siły, aby oderwać młode ciało trzymające się go jak deski ratunkowej z desperacją rozbitka na morzu, podczas gdy strażnicy czekali niecierpliwie. Mogli obezwładnić go jednym uderzeniem w kark i wywlec nieprzytomnego, ale procedury egzekucji nie dopuszczały takiej możliwości; czekali więc. Ksiądz pochylił się i szepnął mu do ucha coś, czego nie usłyszeli. Chłopak nie przestawał płakać, płakał coraz ciszej, ręce opadały mu wzdłuż ciała, jakby już nie żył. Strażnicy wykorzystali ten moment bezwładu i pociągnęli za sobą słaby i bezwolny wrak człowieka.

Ojciec Robí, idący za nimi w pewnej odległości, przemógł się, żeby nie zamknąć oczu, kiedy umęczone ciało umieszczono w końcu na krześle; było teraz wyprostowane, przytrzymane żelazną obręczą na szyi. Bezwiednie podniósł rękę do koloratki, żeby ją trochę poluzować. Gest ten nie umknął uwadze jednego ze strażników i wywołał na jego twarzy wzgardliwy uśmiech. Ksiądz spojrzał wokół siebie. Mężczyzna i kobieta w głębokiej żałobie patrzyli na tę scenę z rogu podwórza. On stał w postawie niemal na baczność, podczas gdy ona, najprawdopodobniej żona, opierała się na jego ramieniu, żeby nie upaść. Z pewnością byli to rodzice Clarisy Miravé. Ksiądz usiłował ściągnąć na siebie wzrok mężczyzny, ale tamten uporczywie wpatrywał się w garotę. Ojciec Robí znowu skierował uwagę na skazańca, bezgłośnie wysłał mu ostatnie słowa i westchnął głęboko, gotując się na finalną chwilę. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś go obserwuje, więc odwrócił głowę, żeby zobaczyć kto. Wydało mu się, że to kobieta, również w czerni, ale nie dojrzał jej twarzy, ponieważ miała pochyloną głowę, jakby była zaprzątnięta własnymi myślami. Zdziwiło go, że jest zupełnie sama, oddalona od niewielkiej grupy składającej się z dyrektora więzienia, rodziców ofiary, obrońcy skazanego i kilku innych mężczyzn. Nie chciał się jej przypatrywać; czuł, że jego obowiązkiem, z szacunku dla chłopaka, który za chwilę miał zostać stracony, jest być świadomie obecnym przy tej śmierci. A jednak ciekawość kazała mu rzucić jeszcze jedno spojrzenie, przelotne, tak krótkie, że później nie potrafił powiedzieć, czy to, co zobaczył, rzeczywiście się zdarzyło, czy było niebywałym efektem napiętej atmosfery tego miejsca.

Kobieta na chwilę uniosła głowę i z jej ust wydobył się paroksyzm śmiechu, który powinien porazić wszystkich tam obecnych, a w odczuciu księdza był jak palący ból setek igieł przebijających bębenki w jego uszach. Lecz na ten ból ukłuć zaraz nałożył się inny: oczekiwany przez wszystkich metaliczny trzask i zduszony ostatni oddech mężczyzny, który tak niedawno płakał u jego stóp. Oczy księdza wypełniły się łzami, co nie zdarzyło mu się od śmierci matki, wiele lat temu. Zamrugał, by się ich pozbyć, nieco zawstydzony, lecz czuł, że ten smutek pozostanie w nim przez długi czas. Po raz pierwszy po egzekucji nie potrafił się modlić, jedynie poruszał ustami w jakiejś parodii modlitwy, z czego – wiedział doskonale – będzie musiał się wyspowiadać. I tak poruszał nimi, dopóki kat nie dokończył swego dzieła i głowa młodego chłopaka nie opadła na bok, wygięta pod nienaturalnym kątem.

Kiedy ksiądz znowu się rozejrzał zamglonymi oczami, kobieta w czerni znikła. Nie zostawiła po sobie żadnego śladu. Obecni przy egzekucji rozchodzili się szybko, bo choć bardzo pragnęli zobaczyć śmierć mordercy, woleli mieć to już za sobą i wrócić do świata żywych. Ojciec Robí podszedł do jednego ze strażników i wyraźnie poruszony, zapytał go o kobietę, której śmiech ciągle rozbrzmiewał mu w głowie, kiedy zamykał oczy.

Strażnik spojrzał na niego jak na wariata. Tak samo zareagowali kierownik więzienia, kat i adwokat nieszczęsnego więźnia, którzy jeszcze byli na placu. Nikt nie widział żadnej kobiety, nikt nie usłyszał niczego poza jękiem zabójcy, Maria Guerrera, który zakończył życie o godzinie ósmej pięć rano pierwszego lipca 1914 roku. Oby Bóg w swym miłosierdziu dał mu wieczny odpoczynek.

Zaniepokojony i wyraźnie skonsternowany przeżyciem, którego nie mógł przecież sobie wymyślić, ksiądz przeżegnał się i pozostawiony sam z ciałem zmarłego, sięgnął po jedyne znane sobie pocieszenie. Modlił się za tę umęczoną duszę, ale też modlił się za swoją. Starał się usunąć ze świadomości ową zjawę, złożyć winę na wiek czy napięcie nerwowe. Szukał, jak zawsze, wsparcia u Boga, żeby w swej niezmierzonej mądrości dał jego lękom sensowne wytłumaczenie. Ale tym razem Najwyższy odmówił pomocy i ani tego dnia, ani przez wiele kolejnych ojciec Robí nie potrafił pozbyć się wrażenia, że przez chwilę widział twarz śmierci i słyszał jej przerażający okrzyk powitania.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wstęp

Barcelona, rok 1931

Zawsze twierdziłem, że są takie historie, które powinny być opowiedziane, ludzkie dramaty, które nie mogą zaginąć w niepamięci lub niewiedzy. W czasie całego mojego życia usłyszałem ich wiele; pacjenci, nieraz przyjaciele opowiadali mi je, wiedząc, że z moich ust nikt ich nie usłyszy, i do tej pory sumiennie dotrzymywałem tej niepisanej umowy. A jednak tym razem jakiś wewnętrzny przymus nakazuje mi usiąść do pisania. Może to wiek, może świadomość nadchodzącego końca skłaniają mnie do zapisania wydarzeń, które w nie tak odległej przeszłości wzruszyły mnie i wzburzyły bardziej niż jakiekolwiek inne zdarzenie, o jakim miałem okazję usłyszeć w latach mojej praktyki lekarskiej. Bardziej nawet niż którekolwiek z opowiadań o duchach, tworzonych przecież po to, aby takie lęki budzić w czytelniku. We mnie wywołują jedynie lekki uśmiech i muszę przyznać, że słucham ich z nutką lekceważenia, niepozbawionego ironii. Są to błahe rozrywki, odwołujące się do naszych naturalnych lęków: śmierci, ciemności, zaświatów… Budzą w nas Tanatosa, jak to się teraz mówi, uosobienie śmierci, a w istocie służą do zamknięcia tych lęków w fikcyjnej przestrzeni, ograniczonej początkiem i zakończeniem opowieści. Nie mają wpływu na naszą rzeczywistość, gdyż najczęściej dzieją się w czasach dawnych, w opuszczonych starych domach lub na ponurych wzniesieniach czy wrzosowiskach, które to miejsca zjawy, istoty kapryśne i najwyraźniej niezbyt mądre, najchętniej zamieszkują, choć nic nie przeszkodziłoby im zadomawiać się w klimatach cieplejszych i nieco dogodniejszych. A poza tym istoty te najczęściej zjawiają się nieoczekiwanie przed przypadkowymi wędrowcami, równie nierozgarniętymi i nieostrożnymi, lekceważącymi ostrzeżenia lokalnych mieszkańców, którzy dobrze znają takie okolice, lub też przed bogatymi pannami nudzącymi się w swoich buduarach. Może się zdarzać, że takie historie ukazują się w snach osób łatwowiernych. Jeśli o mnie chodzi, przyznam, że odczuwam jedynie rodzaj przewrotnej przyjemności, kiedy czytam je lub kiedy ktoś mi je opowiada. Lecz kiedy tylko zamykam książkę lub opowiadający pełnym emfazy głosem zapowiada przerażający finał, cała historia ginie w mglistej magmie jej podobnych. Nigdy nie męczyły mnie złe noce, nigdy nie ogarniała mnie trwoga po przeczytaniu lub usłyszeniu takich mrocznych opowieści. Kolacja, cygaro, kieliszek brandy, sprawy zawodowe… dobrze służą stłumieniu najmniejszej oznaki strachu. A jednak już od kilku lat, kiedy tuż przed zaśnięciem gaszę światło w sypialni, nie mogę zapomnieć słów Frederica Mayola; jego opowieści, pełnej napięcia, relacjonowanej szorstkim tonem człowieka, który już zbyt wiele widział i zbyt wiele wie, czasem zniekształcanej i stanowiącej jego subiektywny i niepokojący obraz wydarzeń, jakie miały miejsce w Barcelonie przed piętnastu laty, podczas gdy okrutna wojna obracała w ruinę całą Europę. Niewyobrażalny konflikt, dla niektórych nieuchronny – ponieważ zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie się opowiadał za siłowym pomszczeniem zniewagi – i w równym stopniu przygnębiający ze względu na bezsensownie rozlaną krew. Lecz nie do mnie należy go osądzać; my, starzy, przeżyliśmy zbyt wiele, aby przyjmować za prawdę takie pojęcia jak honor, duma czy ojczyzna, i niewiele zostaje nam wiary w sprawiedliwość lub, co gorsza, w człowieczeństwo. Jedynym, czego oczekujemy i jednocześnie się obawiamy, jest spokojna starość, ukoronowana spokojną śmiercią. Nie, wojna była dla młodych, u których krew rozpala się w żyłach w równych proporcjach do odwagi, głupoty i żywiołowego pragnienia zmieniania świata. Widzę to teraz, w wieku siedemdziesięciu lat, mając wokół siebie ludzi rozemocjonowanych niedawno proklamowaną Republiką, której celem jest zmodernizowanie kraju, co zawsze popierałem, ale na aktywny udział brak mi teraz sił fizycznych. Kiedy słyszę rozmowy o laicyzacji i prawach wyborczych, kiedy jest tyle zamieszania wokół zmiany koloru flagi albo kiedy dyskusje o nowym hymnie kończą się bijatyką, rozpraszam się, moje myśli umykają w przeszłość. Nadanie spójności temu, co się kiedyś wydarzyło, wydaje mi się ciekawsze niż śledzenie zbyt zmiennej, zbyt niespokojnej teraźniejszości. Zdrowy rozsądek nigdy nie wywołał rewolucji, a w moim wieku stracić rozsądek byłoby absurdem. Dlatego – jestem o tym przekonany – my, ludzie starzy, powinniśmy słuchać i nic nie mówić, skryć się za wspomnieniami, a ważne decyzje pozostawić młodym, którzy z dużą łatwością zapominają błędne decyzje i świętują te dobre. Zresztą kto chciałby słuchać rozsądnych rad kogoś, dla kogo przyszłość może już nic nie znaczyć? Po co mieć na uwadze wyważone argumenty oparte na doświadczeniach z przeszłości, która za chwilę przepadnie? Nie, lepiej wycofać się, pozostać dyskretnie na tyłach, poświęcić się temu, co jest dla nas naprawdę ważne, i nikomu nie zawracać głowy. Tu muszę powiedzieć, że w całym moim długim życiu żadna historia nie poruszyła mnie tak bardzo jak ta, którą wam tu opowiem. Już wtedy, kiedy ją usłyszałem z ust mojego rozmówcy, spędzała mi sen z powiek, a dzisiaj, gdy przywołuję ją w pamięci, zdaję sobie sprawę, że wrażenie, jakie na mnie wywarła, nie osłabło z upływem czasu. Wręcz przeciwnie, emanujące z niej zło, absolutna amoralność, perwersyjna żądza zadawania bólu dzisiaj przygnębiają mnie bardziej niż wówczas, być może dlatego, że z wiekiem, choć roztropniejsi, stajemy się również słabsi i bardziej lękliwi. Bardziej wyczuleni na mroczne porywy ludzkich serc i na to, co nas czeka po śmierci.

Pozwólcie mi się teraz przedstawić. Nie ma potrzeby zanadto się rozwodzić, ale myślę, że powinniście wiedzieć, kim jestem. Będzie to krótka prezentacja, gdyż za chwilę zniknę i pozostawię tę historię w rękach autentycznych bohaterów. Nazywam się Sebastián Freixas i jestem doktorem medycyny ogólnej i psychiatrii. Widzicie więc, że nie skłamałem, mówiąc, iż moje życie pełne było opowieści, zajmowałem się bowiem, z dość dużym powodzeniem, leczeniem ciał i umysłów. Chorobami psychicznymi interesowałem się w trakcie niemal całego życia zawodowego i włożyłem wiele wysiłku w zrozumienie tego, co ludzie nazywają „obłędem”. Nie mam na tyle czelności, by twierdzić, że dokonałem wielkich odkryć; nie będę też z fałszywą skromnością pomniejszać własnych dokonań. Do dzisiaj ludzki umysł nadal stanowi wielką tajemnicę, mimo że zrobiono wielki krok naprzód w kwestii zrozumienia tworzących go mechanizmów. Mogę śmiało powiedzieć, że zawsze byłem skłonny patrzeć na problem z różnych punktów odniesienia, daleki byłem od wszelkiego doktrynerstwa i kiedy tylko mogłem, starałem się godnie traktować chorych psychicznie, którzy w czasach gdy pod koniec ubiegłego wieku zaczynałem praktykę lekarską, byli traktowani jak więźniowie. Wymagało to zwalczania wielu uprzedzeń i obawiam się, że nie zawsze udawało nam się to osiągnąć. Niemniej najnowsze odkrycia pozwoliły nam pójść do przodu w tej dziedzinie i przyznam bez żenady, że w dużej mierze przyczyniłem się nie tyle do wyleczenia tych nieszczęśników, ile do zadbania o ich dobro, kiedy byli zamknięci w ośrodkach, gdzie pracowałem, zwłaszcza w tym ostatnim, kierowanym przeze mnie jeszcze kilka miesięcy temu, zanim zdecydowałem wycofać się z życia zawodowego.

To w tej placówce poznałem Frederica Mayola. Albo Friedricha, jak go niektórzy nazywali. Pamiętam, że o tym właśnie rozmawialiśmy w czasie wywiadu, który z nim przeprowadzałem w ramach werbowania lekarzy do mojego zespołu psychiatrów. Nie mogę uwierzyć, że minęło piętnaście lat od owego ranka, kiedy w moim gabinecie pojawił się młody mężczyzna o wyjątkowo ciemnej karnacji. Być może dlatego, że już wiedziałem co nieco o jego pochodzeniu, zwłaszcza o austriackiej matce, spodziewałem się zobaczyć osobę o germańskich rysach, jasnowłosą. Lecz tak nie było: Mayol odziedziczył urodę po ojcu, po hiszpańskiej gałęzi rodziny – ciemne włosy, krzaczaste brwi i czarne jak węgiel oczy. Niewątpliwie bardzo przystojny, wysoki, godnej postury i o zdecydowanych ruchach. W czasie rozmowy zauważyłem, że jego rysy, na pierwszy rzut oka raczej ostre, zmieniały się, kiedy zaczynał mówić. Jego głęboki, poważny, a jednocześnie miły głos w pewien sposób łagodził surową twarz i mocną szczękę. Frederic Mayol wyrażał się spokojnie, rzeczowo, bez tego gorączkowego pośpiechu typowego dla dwudziestoparolatków. Niedawno skończył dwadzieścia siedem lat, o ile dobrze pamiętam. Wtedy też, w tej pierwszej rozmowie, próbując określić jego charakter, pomyślałem, że taka powściągliwość maskuje bardziej gorącą naturę w dyskusjach na tematy budzące autentyczne zainteresowanie. Kilka dni wcześniej w jednym z głównych periodyków branżowych ukazał się reportaż opisujący horror w zakładach dla umysłowo chorych. Artykuł niejakiego Gonzalo R. Lafory, ilustrowany mrożącymi krew w żyłach fotografiami, z drastycznymi szczegółami opisywał praktyki stosowane w naszym kraju. Zdjęcia przedstawiały mężczyzn w kaftanach bezpieczeństwa, często nagich, przykutych rękami i nogami do żelaznych łańcuchów w ciemnych, przepełnionych pomieszczeniach. Autor pisał o braku jakiegokolwiek przygotowania opiekunów, zwykłych strażników więziennych, stosujących przemoc wobec pacjentów traktowanych jak dzikie bestie, które należy poskromić pałami. Naturalnie informacje te – mimo że trochę zniekształcone i z posmakiem sensacji – wywołały wzburzenie opinii publicznej, lecz jak wiemy z doświadczenia, nie trwało ono długo. Sprawiły też, że kilku psychiatrów, z doktorami Perezem Valdesem i Tomasem Busquetem na czele, wystąpiło w obronie zawodu, przekonując, że nie wszystkie szpitale psychiatryczne tak wyglądają. W Katalonii mogliśmy się szczycić inną formą traktowania psychicznie chorych. Kiedy poruszyłem ten temat, Frederic Mayol jasno przedstawił swój punkt widzenia, potępiając takie prymitywne ośrodki i nazywając je „więzieniami dla psychicznie chorych”.

– Te odrażające miejsca powinny być zamknięte! – zawołał z żarem w głosie. – To potworne, żeby w dwudziestym wieku nadal dopuszczano się takich aktów przemocy wobec ludzi, których jedynym wykroczeniem jest choroba.

Przyznałem mu rację i zapewniłem, że jak sam za chwilę będzie mógł się przekonać, nasze urządzenia i pomieszczenia, choć może nie tak nowoczesne, jak byśmy chcieli, są jasne, przestronne i do pewnego stopnia przytulne. Możliwie najlepiej wykorzystywaliśmy otrzymywane darowizny i staraliśmy się zapewnić pacjentom względną wygodę. Nie powiedziałem mu, że w kilku przypadkach używaliśmy kaftanów bezpieczeństwa, aby opanować agresywnych pacjentów; nikt nie lubi przyznawać, że zdarzają się sytuacje wymagające niektórych środków przymusu. Potem rozmawialiśmy o jego studiach w Wiedniu, gdzie dokładnie poznał teorię psychoanalizy, która w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku była modna w całej Europie. Wbrew moim oczekiwaniom Mayol był bardzo ostrożny w jej ocenie; przyznał, że psychoanaliza stanowi punkt zwrotny, jest nowatorska, ale nie bronił jej tak zaciekle jak żarliwi zwolennicy wszelkich nowych koncepcji. Przyznam, że bardzo mi się to podobało; już wcześniej napisałem, że zawsze byłem daleki od dogmatyzmu, i dotyczyło to również teorii, która w kilku punktach kładła wręcz obsesyjny nacisk na wpływ przeżyć z dzieciństwa i na seksualność. Czytałem prace Freuda, naturalnie; jest on niewątpliwie znanym radykalnym myślicielem, ale odnosiłem też wrażenie, że opisane głośne przypadki miały przemawiać za jego teorią, a nie odwrotnie. W każdym razie ja również sięgałem w swoich eksperymentach do hipnozy i luźnych skojarzeń; a rezultaty były równie niespójne, co obiecujące.

Długo jeszcze rozmawialiśmy o najsłynniejszych przypadkach wiedeńskiego mistrza. Ponieważ takie zakłady opieki jak nasz dysponują skromnymi środkami, chciałem mieć pewność, że angażując Mayola, nie popełnię błędu. Dlatego mówiliśmy też o jego doskonałych wynikach na studiach i o życiu w austriackiej stolicy.

– Obawiam się, że Barcelona wyda się panu niewielka po przepychu Wiednia – zauważyłem, nie dodając jednak, że znam to miasto jedynie ze słyszenia. Nigdy nie lubiłem podróżować i unikałem oddalania się na dłużej z mojego rodzinnego miasta. – Chociaż obecnie, kiedy trwa ta straszna wojna, mieszkańcy Wiednia są z pewnością narażeni na dotkliwe niedostatki.

– Gorzej mają ci, którzy biorą w niej udział – odparł Mayol. – Nikt nie jest w stanie nawet sobie tego wyobrazić. I prawdę mówiąc, zarówno cesarz, jak i kanclerz robią wiele, aby o niej nie mówiono.

Zabrzmiała w tych słowach nuta żarliwości, o czym wspomniałem już wcześniej. Jak gdyby wrota śluzy otwierały się nagle pod naporem wody i w tonie głosu, ciągle spokojnym i wyważonym, pojawiła się irytacja, a w czarnych oczach – błysk niepohamowanego gniewu.

– To, co się dzieje w okopach, jest znacznie większym szaleństwem niż sytuacja mieszkańców Wiednia. Młodzi chłopcy wpędzani do rowów, z których nikt nie wychodzi żywy, pod wodzą generałów grających nimi, jakby byli ołowianymi żołnierzykami rozmieszczanymi na mapie bitew i jednym ruchem zmiatanymi z niej, kiedy panowie dowódcy się pomylą. Oddziały dowodzone przez oficerów nieudolnych, lecz zadowolonych z siebie, i wszystko to, oczywiście, ku większej chwale rządzących, dla których najważniejsze jest chronienie zranionej dumy. Dowódcy zachowujący się jak dzieci chowane od wieków w tradycji ślepej miłości dla ojczyzny, honoru i poświęcenia, podczas gdy inni za nich umierają.

Przerwał i dotknął lewego ramienia. Już wcześniej zauważyłem, że jest nienaturalnie sztywne.

– Proszę spojrzeć, doktorze Freixas. To najlepsze, co mogło mi się przytrafić w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. Kula mogła mnie zabić, lecz tak się nie stało, doznałem tylko kontuzji, która uratowała mi życie, bo dzięki niej nie jestem już przydatny dla wojska. Inni nie mieli tyle szczęścia. Ból, jaki jeszcze odczuwam, jest niczym w porównaniu z tym, co przeżywają tamci.

Rozumiałem tę gorzką ironię. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, mówią. I uraz ramienia Mayola był dobrym tego przykładem.

– Któregoś dnia będzie pan musiał opowiedzieć mi o swoich przeżyciach na polu walki, doktorze Mayol. Jestem przekonany, że były niezwykłe.

Skrzywił usta w czymś, co miało być uśmiechem.

– Z pewnością – odparł. – Ale obawiam się, że uzna pan moje poglądy za takie, które nie są cenione przez ludzi o konserwatywnych poglądach.

– Ludzie o konserwatywnych poglądach nie cenią gorzkiej prawdy. Wolą używać eufemizmów, które ją będą ubarwiać, podkolorowywać i tak naprawdę zniekształcać.

– To znaczy kłamią?

Roześmiałem się.

– Cóż, to dość dosadne określenie. Myślę, że wieloletni kontakt z ludźmi o konserwatywnych poglądach skaził formę mojego wywodu, choć mam nadzieję, że nie jego treść.

Uśmiechnął się, a ja wiedziałem już, że będzie nam się dobrze współpracować i młody doktor Mayol będzie cennym nabytkiem w ośrodku, którym kierowałem. Tak jak niektórzy młodzi lekarze mają arogancję wypisaną na twarzach, czego nie znoszę, tak u niego widziałem wiarę w siebie i entuzjazm. Gdy oprowadzałem go po salach i pomieszczeniach naszego ośrodka, zadawał dociekliwe pytania i wysłuchiwał moich odpowiedzi z wielką uwagą. Przedstawiłem mu historię tego miejsca; opowiedziałem, że pierwotnie miał tu powstać luksusowy hotel, lecz w jego miejsce otwarto szkołę z internatem dla panien z dobrych rodzin. Pamiętam, że w czasie tej wizyty byliśmy świadkami nieprzyjemnego incydentu, w pewnym sensie przeczącego wszystkiemu, o czym mówiłem. Jeden z pacjentów, młody Biel Estrada, dostał ataku akurat w chwili, kiedy pokazywałem nowemu lekarzowi świetlicę. Trudny moment z wyjątkowo rzadkim nasileniem agresji i muszę przyznać, że było mi trochę wstyd. Nie chodzi o to, że zależało mi na wywołaniu dobrego wrażenia, ale nie byłem zadowolony, widząc, że pacjent, który zaatakował swojego lekarza, doktora Bescosa, musiał być siłą obezwładniony, a następnie wyprowadzony do separatki piętro wyżej. Dopóki nie zadziałały leki uspokajające, słychać było jego krzyki.

Reakcja doktora Mayola ostatecznie mnie przekonała. Nie tylko trzymał się na uboczu, pozostawiając opiekunom wykonanie swojej pracy, ale też przyznał, że niektórzy pacjenci mogą być agresywni i wówczas jedynym wyjściem jest użycie wobec nich siły. Jakże spokojne i wyważone były te słowa i jak niewiele miały wspólnego z człowiekiem, który pojawił się u mnie kilka lat później w stanie, jaki można było określić tylko w jeden sposób: absolutne delirium. Tamtego wieczoru w jego oczach już nie było blasku, a kiedy zaczął opowiadać, z rozszerzonych źrenic wyzierała czysta zgroza. Podkrążone oczy świadczyły o zmęczeniu i braku snu, wymachiwał prawą ręką, w której trzymał zeszyt z zapisaną w nim ważną częścią wydarzeń; w czarnych włosach przebłyskiwały srebrne nitki, których wcześniej z pewnością nie zauważyłem. Widziałem go wtedy po raz ostatni, a opowiedzianą przez niego historię postanowiłem teraz wam przekazać. Przytoczę również słowo w słowo treść zeszytu, który mi zostawił – dziennika niejakiej Águedy Sanmartín. To do was będzie należeć decyzja, czy chcecie dać temu wiarę, czy nie. Ale jeśli pragniecie znać moje zdanie, powiem wprost: jestem przekonany, że wszystko, co opowiedział mi Frederic Mayol, jest prawdą, chociaż przyznam, że kiedy słuchałem tej historii, miałem wrażenie, że tego biednego człowieka prześladuje rodzaj manii, za sprawą której przekształcał mało przekonujące argumenty w logiczną całość. Opowiem wam to, co wiem, i osądźcie sami. Obawiam się jednak, że wasze ewentualne pretensje mnie nie dosięgną, jeśli bowiem ktoś tę historię przeczyta, będzie to oznaczać, że porzuciłem już świat żywych, a jej główny bohater stanął oko w oko z własnymi demonami i postanowił ją upublicznić. Proszę się nie niepokoić: generalnie rzecz biorąc, cieszę się dobrym zdrowiem, lecz starość jest zdradliwa i wizja kresu – czasem nieco odległego, czasem boleśnie bliskiego – zasnuwa cieniem moje dni.

Jeszcze jedna uwaga: nieco wyżej nierozważnie pokpiwałem sobie z klasycznych opowieści o duchach, nazywając je banalnie skonstruowaną fikcją. Chcę podkreślić, że niektóre fragmenty tego, co tu opiszę, nie mają żadnego naukowego uzasadnienia i należy je potraktować jak wytwór chorego umysłu szaleńca lub mojej własnej starczej wyobraźni. Przyznaję się bez wstydu. Lecz jednocześnie są tu fakty udokumentowane: przerażające zabójstwa z pierwszych stron gazet, osądzane przed opinią publiczną. Te można sprawdzić, choć wówczas zauważycie, że oficjalne wyjaśnienia różnią się znacząco od wersji, którą przedstawiam. Ludzie często nie są gotowi zmierzyć się ze złem.

Nie będę dłużej zwlekać. Z góry przepraszam za wszelkie błędy rzeczowe, jakie mogły się wkraść na kolejnych stronach; nie przepraszam zaś za dodanie pewnych fragmentów do tego, co opowiedział mi Frederic Mayol, ponieważ zrobiłem to dla potrzeb narracji. Musicie zaufać mi bardziej, niż ja zaufałem Mayolowi. Z drugiej strony nigdy nie wierzyłem w bezstronną obserwację ludzkich zachowań; dlatego moją misją jest nie tylko wierne przekazanie tego, co wiem, ale także interpretacja tej wiedzy, próba nadania grozie jakiejś spójności. Umieszczam się zatem na drugim planie narracji; zajmę miejsce Boga, który być może nie istnieje, a jeśli naprawdę gdzieś przebywa, postanowił trzymać się z daleka od zła rządzącego światem, który sam stworzył. Bo zapewniam was, że w tej historii zajrzymy w najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy, zgłębimy najgorsze potworności popełnione przez istoty dręczone nienawiścią i pragnieniem zemsty.

Zarówno żywe, jak i zmarłe.

1

Barcelona, 16 kwietnia 1916 roku

Tym, co w jego dzieciństwie bez cienia wątpliwości wskazywało czas i miejsce, w którym się znajdował, było śniadanie, choć w obu domach – ojcowskim na ulicy Alí-Bey w Barcelonie i w mieszkaniu matki w pobliżu Votivkirche w Wiedniu – zawsze jadł je sam, w obecności kogoś ze służby, kto miał dopilnować, aby nie wstał od stołu, dopóki nie skończy całego posiłku. Powody, dla których ani ojciec, ani matka nie jedli z nim śniadań, były dla obojga różne, a ta odmienność odzwierciedlała inną filozofię życia, inne zwyczaje. Horaci Mayol wstawał o świcie i kiedy Frederic siadał do stołu, jego ojciec odbywał długi poranny spacer zawsze tą samą trasą. Natomiast matka, Claudine, spała do południa, ponieważ jej dom wieczorami wypełniał się gośćmi, w większości artystami, którzy dyskutowali – śmiali się, czasem nawet bili – ale prawie zawsze ściszonymi głosami, bo pani domu nie tolerowała hałasów mogących zakłócić sen jej Friedricha. Co ciekawe, rodzice chłopca, tak różni pod każdym względem, wyznawali identyczne poglądy w kwestii jego wychowania – zasad, manier, wyników z przedmiotów szkolnych, generalnie sposobu bycia. Jednakże te same cele starali się osiągnąć innymi metodami. A on nie umiałby powiedzieć, co wolał: fizyczną dyscyplinę ojca, nigdy niewspółmierną z przewinami, często bolesną i doprowadzającą go do łez, czy pełne dobrych chęci komentarze matki, specjalistki w zawstydzaniu go w rzadkich sytuacjach, kiedy jego dziecinne zachowanie okazywało się, jak mówiła, „nieodpowiednie”.

Tamtej kwietniowej niedzieli, jedząc chleb z pomidorem i szynką, rozpamiętywał delikatne grzanki z masłem i miodem podawane u matki w świąteczne dni, zawsze poprzedzane jajecznicą, i pyszną pachnącą kawę; śniadanie w niczym niepodobne do stawianej przed nim od poniedziałku do piątku owsianki, której nigdy nie jadł z przyjemnością.

Kiedy tak myślał o tym, jakie wizje może w nim wywołać zwykły plasterek szynki, pojawiła się obok niego stara Enriqueta z tacą, na której stały dzbanuszek z mlekiem i mały kubek płynu w kolorze kawy. Frederic pomyślał sobie, że określenie „stara” było jej przypisane od dzieciństwa, i podzielał w tym zdanie matki, która kiedy wracał do Wiednia, wypytywała go o wszystko, co wydarzyło się w Barcelonie. Interesowała ją każda rzecz: dom, mąż w dalekim kraju, miasto, drobne szczegóły, na przykład kto ich odwiedzał albo co jadali w niedziele. „A jak się czuje stara Enriqueta?”, pytała niezmiennie na końcu, jak gdyby nagle przypominała sobie tę niską, tęgą kobietę o ostrych rysach i wąskich wargach, na których nigdy nie zawitał uśmiech. Na co on też niezmiennie odpowiadał: „Dobrze, jak zawsze”. Tego ranka jednak po raz pierwszy zauważył, jak bardzo się postarzała, i zaczął się zastanawiać, ile Enriqueta może mieć lat. Na pewno nie wyglądała tak staro szesnaście czy siedemnaście lat temu, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że taka się urodziła, od razu w średnim wieku, tak jakby nie do pomyślenia było połączenie tej surowej twarzy z dzieciństwem i młodością. I nigdy nie była sympatyczna, tym bardziej teraz. Postawiła wyszczerbioną tacę na stole, a kiedy nalewała mleka do kawy, ręka jej zadrżała i trochę płynu wylało się na obrus. Szybko go wytarła niebieską ściereczką, którą zawsze miała przewieszoną przez pasek czarnej sukni.

– Przyniosę więcej mleka – powiedziała.

– Nie trzeba, naprawdę. To wystarczy. – Frederic uśmiechnął się, ale nie zyskało to uznania w szczurzych oczkach kobiety.

Odwróciła się i powolnym krokiem, jakby taca była nieznośnym ciężarem, ruszyła do drzwi. Chwilę później była z powrotem z dzbanuszkiem mleka i prowokacyjnie znaczącym gestem postawiła go na stole.

– Mówiłem pani, że nie trzeba. Ale dziękuję – dodał szybko, wlewając kilka kropel do kawy. Uśmiechnął się, gdy zdał sobie sprawę, że ciągle zwraca się do niej per pani, jak wtedy, kiedy był smarkaczem.

Zastanawiał się, o czym mógłby z nią porozmawiać. Był w Barcelonie już prawie od miesiąca, po okresie długiej rekonwalescencji w szpitalu i równie długiej podróży przez niemal całą Europę. Ucinał sobie pogawędki z ojcem i przeprowadził rozmowę z doktorem Freixasem w sprawie pracy w jego sanatorium w charakterze psychiatry. Poza tym z nikim nie zamienił nawet jednego słowa. Ojciec otwarcie przedstawił mu swoją sytuację finansową i wyjaśnił, że jego dochody zapewniają mu wprawdzie wygodne życie na starość, lecz to, co pozostanie po jego śmierci, nie wystarczy na utrzymanie syna, jeśli ten nie będzie miał dodatkowego źródła dochodu. Krótko mówiąc, Frederic ma sobie poszukać pracy.

Tak jak w szpitalu, tęsknił za poczuciem koleżeństwa, ordynarnymi żartami, życiem pośród towarzyszy broni. Brakowało mu poczucia, że nigdy nie jest sam, nawet w nocy. Dla jedynaka wychowanego w miłości, ale bez nadmiernego jej okazywania – to jeszcze jedna wspólna cecha jego żyjących w separacji rodziców – codzienny kontakt z innymi mężczyznami, całkowicie różnymi pod względem wieku czy wykształcenia, był ogromnie stymulujący. O wiele bardziej niż lata szkolne, kiedy za sprawą nieśmiałości i częstych wyjazdów Frederic został zepchnięty w nieuchwytny, ale realny obszar klasowych „dziwadeł”. W okopach nie było miejsca na nieśmiałość ani na dziwactwa; trzeba było zabijać czas do następnej bitwy, pogrążając się we wspomnieniach albo rozmawiając z innymi żołnierzami o czymkolwiek. Tak czy owak, tego niedzielnego ranka nie miał ochoty jeść śniadania w samotności i chcąc zatrzymać Enriquetę, powiedział, spoglądając na nią spod oka:

– Moja matka przesyła pozdrowienia dla pani. – Było to kłamstwo.

Enriqueta wzgardliwie zmrużyła swoje małe oczka, chcąc w ten sposób pokazać, że choć nie wierzy ani jednemu słowu, to owszem, jest gotowa wykorzystać tę okazję i zapytać, co słychać u jej najzagorzalszego wroga.

– A jak się miewa pani Claudia? – spytała przesadnie uprzejmym tonem, używając hiszpańskiej formy imienia, czego matka Frederica serdecznie nie znosiła i o czym wszyscy wiedzieli.

Przypomniał sobie, że matka w ramach zemsty wołała na starą służącą Henriette, a po chwili poprawiała się i dodawała tym swoim figlarnym głosikiem: „Ach, nie, chérie, bardzo bym chciała tak cię nazywać, ale Henriette zupełnie do ciebie nie pasuje. Za bardzo… wyrafinowane imię jak dla ciebie”. Claudine studiowała w Paryżu – tam właśnie poznała Horaciego, kiedy powrócił z zamorskich podróży – i francuski stał się niemal jej pierwszym językiem, choć mówiła też po hiszpańsku i naturalnie po niemiecku. Przeprowadziła się do stolicy Francji w bardzo młodym wieku, uciekając z miasta, które wówczas wywoływało przykre wspomnienia. W grudniu 1881 roku rodzice Claudine, bogaci Żydzi pochodzący z Moraw, byli na przedstawieniu Opowieści Hoffmanna wystawianych w Ringtheater. Claudine została w domu, w łóżku z grypą, na pewno niezadowolona, że traci największą atrakcję muzycznego sezonu w stolicy. Ale grypa uratowała jej życie. W czasie przedstawienia wybuchł pożar, a środki bezpieczeństwa, jak później mówiono, nie działały. Chaos, jaki nastąpił po zgaśnięciu świateł, dopełnił reszty zniszczenia. Ponad sześćset osób straciło życie, wśród nich rodzice i starsza siostra Claudine. A ona, młoda, bogata i nagle zupełnie sama, kiedy doszła do siebie po przeżytym szoku, postanowiła wyjechać do Paryża.

– Dobrze – odparł Frederic z uśmiechem. – Ale martwi ją wojna. Wiedeń nie jest już miastem, jakim był… – Przerwał, nie wiedząc, w jaki sposób wytłumaczyć kobiecie, która rzadko opuszczała dom, jeszcze rzadziej dzielnicę, a granicy Barcelony nie przekroczyła nigdy, zmiany, które dokonały się w miejscu tak odległym jak stolica imperium austro-węgierskiego. Nie wrócił więc do tematu. – W gruncie rzeczy dobrze się czuje. Jak zwykle, raz lepiej, raz gorzej. No i jest starsza.

Enriqueta nie poruszyła się, wyraźnie oczekując, że usłyszy więcej informacji.

– Wszystkim przybywa lat – oświadczyła z nutką zadowolenia w głosie.

– Istotnie. – Frederic jeszcze raz uśmiechnął się lekko. – Ja skończyłem dwadzieścia siedem. Nie jestem już małym chłopcem, którego trzeba pilnować, żeby skończył śniadanie.

Myślał zapewne, że wspomnienie dawnych lat wywoła w niej jakiś odruch, ale okazało się, że tę kobietę nie jest łatwo wzruszyć. Przeciwnie, potraktowała te słowa jako krytykę i naganę.

– Wykonywałam polecenia – powiedziała bez cienia emocji w głosie. – Niech pan nie myśli, że nie miałam nic innego do roboty poza pilnowaniem pana. – Zabrzmiało to tak, jakby to był jeszcze jeden ciężar dołożony do jej domowych obowiązków, zadanie wykonywane wbrew jej woli, które teraz w dodatku stało się dla niego powodem do wyrzutów.

– Tak myślałem – rzucił trochę urażony. – Teraz nie ma takiej potrzeby. Niech pani idzie do kuchni, czy gdziekolwiek. Nie musi pani ze mną zostawać.

Skinęła głową i odeszła zmęczonym krokiem. Pozostawiła po sobie uczucie skrępowania, jakie jest czasem efektem nieprzyjemnych rozmów, posmak na tyle gorzki, że musiał dosypać do kawy trochę więcej cukru. W ostatnich miesiącach miał już trudne spotkania, i to z osobami o wiele ważniejszymi dla niego niż stara Enriqueta z jej egzystencjalną goryczą. Ciekawe, że piętnaście miesięcy na froncie – od chwili kiedy późnym latem 1914 roku zaciągnął się na ochotnika, do czasu gdy wskutek odniesionych ran wrócił do cywila – odkryło przed nim wielki świat przyjaźni i koleżeństwa z ludźmi w jego jednostce, przyjaźni twardej, solidnej, bez żadnych upiększeń, przyjaźni autentycznej, szczerej. A jednocześnie był to czas odsunięcia się od dwóch kobiet, które odgrywały ważną rolę w jego życiu, matki i Gretty. Z różnych powodów, ściśle mówiąc, krańcowo różnych, obie poczuły się oburzone i obrażone jego decyzjami, niezdolne zrozumieć, co najpierw popchnęło go do zgłoszenia się do walki, a później wywołało opór wobec wojny. Biura rekrutacyjne zorganizowane w parku na Praterze wzywały młodych Austriaków do ochotniczego zaciągu, przydając mu barwy spontaniczności, szczerego patriotycznego zapału. „Jesteś młody, jesteś odważny i silny, dlatego musisz walczyć za ojczyznę!” Wesoła muzyka z pobliskiego lunaparku, wirujące karuzele, diabelski młyn, mnóstwo słodyczy, wszystko to miało sprawić, by osiemnastego sierpnia, w dzień urodzin z Bożej łaski cesarza, w oczach młodych wiedeńczyków wojna była tylko jednym z elementów tej przygody, prawdziwą atrakcją, z której wrócą z uśmiechem zadowolenia po spełnieniu obowiązku. Frederic już wówczas wyczuwał, że w tych wpadających w ucho melodiach, entuzjastycznym witaniu przyszłych żołnierzy i w domniemanych nagrodach czekających bohaterskich i odważnych mężczyzn w mundurach kryje się fałsz. A mimo to nie mógł się oprzeć gorączkowemu podnieceniu, które połączyło go tamtego popołudnia z dwoma najlepszymi przyjaciółmi. Tak jakby w ich oczach rozpalił się błysk światła i kierował ich krokami, wszyscy trzej zaciągnęli się jednocześnie, obiecując sobie, że będą się trzymać razem, razem walczyć i wrócą razem, bo wojna, jak mówiono, nie potrwa długo. Opanował ich niebywały pośpiech, chęć natychmiastowego przyłączenia się do tej akcji, ponieważ w głębi duszy obawiali się, że konflikt się zakończy, zanim zima pokryje miasto białym płaszczem, a oni nie będą mieli okazji poczuć prawdziwego smaku chwały. To było coś, mówili, co muszą przeżyć we trzech. Oczywiście nigdy nie rozmawiali o tym, że mogą razem zginąć. Wojna była na ustach wszystkich, ale nie śmierć, jakby między tymi dwoma pojęciami nie było żadnego związku, a nawet więcej, jak gdyby zaakceptowanie takiej możliwości było aktem zdrady imperium. „Trzeba walczyć, aby móc o tym opowiedzieć”, powiedział Matthias, z rozpłomienioną twarzą. Ani on, ani Anton, ani nawet Frederic nie pomyśleli, że aby móc o tej wojnie opowiedzieć, najlepiej byłoby patrzeć na nią z odległości. Powszechna radość udzieliła się też Gretcie, dziewczynie, z którą łączyło go coś w rodzaju dyskretnego narzeczeństwa, opartego bardziej na wymownym milczeniu niż na wypowiedzianych zobowiązaniach. Gretta była pięknością, pięknością zwiewną i delikatną; o jasnych kręconych włosach i błękitnych oczach, nieco sennych, które nagle ożywiły się, kiedy niecałe dwa tygodnie po zaciągnięciu się stanął przed nią w mundurze żołnierza austro-węgierskiej armii. Skromność i nieśmiałość, cechujące ich krótkie intymne relacje, kompletnie zniknęły i tego samego wrześniowego wieczoru, w pensjonacie bardziej mrocznym niż wiedeńskie niebo, Gretta oddała mu się z nabożnym zapałem męczennicy za sprawę. Najpierw pozwoliła mu pieścić przez suknię drobne i nabrzmiałe piersi, cieszyć się niewinnym ciałem, które powoli pokazywała, zdejmując kolejne części garderoby, wodzić dłońmi wzdłuż prowokacyjnie krągłych bioder i jędrnych pośladków. Potem naga, jedynie z medalikiem, który zawsze miała na szyi, położyła się na łóżku i zamknęła oczy, gotowa do złożenia ofiary. Odruchowo podniosła medalik do ust i szybko go pocałowała, i ten gest niemal udaremnił kulminacyjny moment aktu, bo Friedrich mimo pożądania, które przyćmiewało mu umysł, zrozumiał, że Gretta nie oddaje się jemu, lecz imperium, armii, zwycięstwu, patriotycznej dumie. Przemożna siła młodości zwyciężyła jednak. Tak jak na Praterze zignorował natarczywy głos przestrzegający go przed fałszywą nutą w zapraszaniu do udziału w wojnie, tak teraz w tym tanim pokoiku wyzbył się wszelkich skrupułów i rzucił się na to śliczne drżące ciało, które oddawało mu się z zamkniętymi oczami. „Otwórz oczy”, wyszeptał, wchodząc w nią, ale go nie posłuchała. Najcichszy jęk nie wymknął się z jej ust, choć Friedrich podwajał wysiłki, pieszcząc ciemne sutki i całując twarz, która wyglądała, jakby Gretta zapadła w trans. A kiedy już osiągnął orgazm, dziewczyna odżyła. Straciwszy dziewictwo, które niewątpliwie było dla niej ciężarem, obudziła swoje pięć zmysłów – a może i jeszcze jakiś inny – a on poczuł się najwaleczniejszym żołnierzem, najdzikszym kochankiem, najbardziej pożądanym mężczyzną w monarchii.

Niestety, to krzepiące uczucie zderzyło się z pełnym pogardy gniewem matki, kiedy zobaczyła go w tym samym mundurze. Jego argumenty, choć rzeczowe, zirytowały ją jeszcze bardziej i nie miały jakiegokolwiek znaczenia. Zatruła atmosferę, sprowadzając konflikt do absurdu i naigrawając się z pojęcia męskości, kojarzonego z walką na frontach, czym udało jej się go rozdrażnić. „Ta wojna jest śmieszna!”, krzyczała, chodząc po saloniku pełnym mebli, okrążając otomanę, dotykając masy drobnych bibelotów i innych przedmiotów, jakby chciała rzucić którymś w syna albo w ścianę za jego plecami. Piękna hebanowa serwantka, w której trzymała rzeczy z laki, drżała, kiedy matka przechodziła obok, perorując długo i zawile. „Stary, zniedołężniały cesarz wymachuje honorem, aby wypowiedzieć wojnę, podczas gdy nawet nie pojawił się na pogrzebie zamordowanego następcy tronu i jego żony, której nie znosił. Marionetka w rękach niemieckiego kanclerza, żałosna, bezwolna lalka! Nawet jego własny syn popełnił samobójstwo. Słyszałeś go kiedyś? Następca tronu popełnia samobójstwo razem ze swoją kochanką… Nie, to są szaleńcy! Następca tronu był tak samo szalony jak jego matka, ta bawarska maniaczka, która wybrała się na spacer do parku bez odpowiedniej asysty, jak zwykła kobieta, i dała się zasztyletować”.

Zakrawało na ironię, że matka, kobieta zupełnie niekonwencjonalna, zaatakuje kobietę o równie silnej osobowości, samą cesarzową Elżbietę. Ale Claudine ciskała gromy na wszystkie strony, na cesarza, armię, niemieckiego kajzera, na głupiego rosyjskiego cara i serbskich separatystów – „tę bandę wiejskich kryminalistów” – jak nakręcająca się spirala, co mogło się skończyć tylko w jeden sposób: rzuciła się na sofę koloru butelkowej zieleni z białym obszyciem i wybuchła płaczem. Błagała syna w jednym zdaniu, aby nie wyjeżdżał, i zaraz w następnym, aby wracał zdrowy i cały; przekonywała go, że wstępowanie do armii kraju, który nawet nie jest jego ojczyzną, to absurd, i z teatralnym patosem wyrzucała sobie, że sprowadziła go do Wiednia i tu go kształciła.

Frederic wiele razy był świadkiem tego rodzaju gwałtownych ataków matki, która zawsze lubiła występować w tragicznej, ale przyjemnej roli ofiary losu, więc wiedział, że jedyną odpowiedzią na to jest milczenie. Wysłuchanie tej lawiny protestów, przytulenie jej, gdy zmęczona zamilknie, pocieszanie, jakby to ona szła na wojnę. Ale tym razem na nic się to nie zdało. Wyczerpana płaczem, obrażona, zamknęła się u siebie i uparcie się nie odzywała. Odmówiła zobaczenia się z nim nawet tego ostatniego ranka, kiedy przyszedł się pożegnać przed wyjazdem na stację.

Nie zmieniła nieugięcie wrogiej postawy przez całe piętnaście miesięcy, kiedy uczestniczył w tej wojnie, którą teraz mógł tylko nazwać barbarzyństwem. Listy od Gretty, które początkowo niemal pożerał, a później czytał ze znużeniem, gorliwie opiewały bohaterstwo żołnierzy w ogóle, a jego w szczególności, obrzucały wroga naiwnymi epitetami i zapewniały, że wojna skończy się „szybko” – choć fakty na to nie wskazywały – i że wojska austro-węgierskie powrócą zwycięskie, witane otwartymi ramionami przez ich wierne kobiety. Na listy wysyłane do matki nigdy nie dostał odpowiedzi, ale przekonany, że Claudine je czytała, wysyłał je regularnie przez cały okres służby. A kiedy wrócił z okaleczoną ręką, zobaczył narzeczoną, która irytowała go już od kilku miesięcy, i milczącą matkę, która przynajmniej okazała tyle delikatności, by nie powtórzyć wypróbowanego w takich sytuacjach „A nie mówiłam!”.

Jego decyzja, żeby po skończeniu studiów opuścić Austrię i przejechać kontynent, na którym toczyła się wojna, by wrócić do ojcowskiego domu, zirytowała obie. Tym razem to Gretta obrzuciła Frederica inwektywami, oskarżając go o sprowadzenie jej na złą drogę, o zdeptanie jej dziewictwa, o naigrawanie się z jej patriotycznych uniesień. Matka natomiast nie porzuciła tego obcego jej naturze nabytego chłodu i patrzyła na Frederica tak, jakby nie był jej synem, lecz kimś, kto zajął jego ciało, dorosłym mężczyzną, którego w ogóle nie rozumiała.

Po tym wszystkim względny spokój ojca odpornego na silne emocje był kojącym balsamem, tak docenianym jak smak znanych potraw czy zatęchły zapach jego gabinetu. Horaci Mayol miał swoje wady, ale nigdy nikomu nie dawał ich odczuć; szedł przez życie, z zegarmistrzowską precyzją dzieląc każdy dzień na regularne odstępy. Frederic nie musiał spoglądać na zegarek, by wiedzieć, że jest dziesiąta rano; trzask zamka u drzwi mówił mu, że ojciec wraca z codziennego spaceru, a dochodzące z salonu bicie zegara jedynie potwierdzało godzinę, którą już znał. Później, jak każdej soboty, Horaci siadał w fotelu, aby przeczytać gazety, wypijał aperitif przed obiadem, a po nim udawał się na popołudniową sjestę trwającą czterdzieści pięć minut. Frederic uśmiechnął się na myśl, jak to musiało złościć jego matkę, mistrzynię w sztuce improwizacji, dla której nie było nic gorszego od rutyny. Nigdy nie nurtowało go, dlaczego wyjechała do Paryża, a potem do Wiednia. Być może kiedyś przez chwilę zastanawiał się, jak to się stało, że dwie tak absolutnie różne osoby zakochały się w sobie, pobrały i żyły razem przez niemal dekadę. Jego rodzice nie spotkali się od czasu, gdy Claudine wróciła do Wiednia, ale z mimochodem rzuconej przez matkę uwagi wiedział, że czasem do siebie pisywali. Dla niego ta dziwna sytuacja rodzinna, nietypowa wśród jego kolegów, nie była trudna do zaakceptowania. Uczył się w Barcelonie do dwunastego roku życia, potem w Wiedniu; letnie wakacje, kiedy był mały, spędzał w Austrii, a następne, do wybuchu wojny, z ojcem. I chociaż zawsze brakowało mu brata, z którym dzieliłby dzieciństwo, mógł przyznać, że jego wczesne lata nie były nieszczęśliwe.

Jak było do przewidzenia, ojciec zajrzał do salonu i skinął lekko głową na powitanie. Wstąpił raczej po leżące na stole gazety niż po to, by dotrzymać mu towarzystwa. Przy okazji zostawił list do Frederica, który przyszedł pocztą poprzedniego dnia. I natychmiast zniknął w swoim gabinecie, pomieszczeniu, które fascynowało Frederica od małego, głównie dlatego że nie wolno mu było tam wchodzić. W dziecięcej wyobraźni, rozbudzonej wieloma godzinami spędzanymi w samotności, pokój był pełen niepojętych tajemnic. Czasem fantazja go ponosiła i wyobrażał sobie, że ojciec ukrywa na półkach mapy skarbów i niezwykłe przedmioty z przeszłości spędzonej na dalekich wyspach. Bo Horaci Mayol nie zawsze był człowiekiem przewidywalnym i flegmatycznym, jakim stał się po latach. Przeciwnie, w młodości porzucił rybackie miasteczko Sant Pol i zaokrętował się na statek płynący do kolonii, konkretnie na Kubę, i tam się wzbogacił; tylko tyle o nim wiedziano, tylko tyle chciał opowiedzieć. Frederic nieustannie rozmyślał o jego dawnym życiu, tworząc sobie postać ojca w niczym niepodobnego do tego, z którym mieszkał. Któregoś dnia, trawiony ciekawością, wszedł do tego zakazanego miejsca, wykorzystując moment, kiedy ktoś nie zamknął drzwi. Niewiele zobaczył, tylko wielką bibliotekę i mocno zniszczony fotel, gdyż stara Enriqueta natychmiast pojawiła się na progu i ze źle ukrywanym zadowoleniem kazała mu stamtąd wyjść. To jej jednak nie wystarczyło i jeszcze tego samego dnia poinformowała Horaciego o tym incydencie, a ten wymierzył synowi policzek, bardziej bolesny z powodu upokorzenia niż dotkliwego ciosu.

Frederic uśmiechnął się, wspominając tamte chwile, lecz nagły ból zaraz wykrzywił mu twarz. Nie cierpiał tych ostrych szarpnięć mięśni; atakowały podstępnie, bez uprzedzenia. Zaczynały się w lewym ramieniu i biegły przez całą okaleczoną rękę, służącą jedynie do przewodzenia bólu. Lekarz uprzedzał go, powiedział, że musi się przyzwyczaić, ale on nie potrafił uchronić się przed strachem, jaki wywoływała w nim ta przeszywająca eksplozja, tamująca oddech. Na szczęście takie uderzenia bólu nie trwały długo, choć efektem były zawroty głowy i zmęczenie. Wstał z fotela i podszedł do drzwi prowadzących na patio. Pogoda tego ranka była piękna, nie miał jednak ochoty wyjść i cieszyć się nią. Ojciec dbał o tę zieloną przestrzeń z taką samą skrupulatnością, z jaką traktował wszystkie inne czynności, ale sam pomysł stworzenia ogrodu wypłynął od matki. Uwielbiała kwiaty, powietrze i Frederic myślał, że ojciec spędza w tym miejscu tak wiele godzin w nadziei, że któregoś dnia Claudine wróci i zobaczy swoje rośliny tak samo piękne i kolorowe jak wówczas, gdy je porzuciła. Oczywiście przez te wszystkie lata kwiaty i krzewy rosły, usychały, pojawiały się nowe, a kartezjańskie zasady, którym hołdował ojciec, znalazły wyraz w układzie przestrzeni. Ogród tworzył uporządkowaną całość, naprawdę przyjemną, w każdym razie z miejsca, z którego Frederic na niego patrzył. Dużo przyjemniejszą niż salon czy jakiekolwiek inne pomieszczenie w domu, gdzie kurz przykrywał zabytkowe meble powłoką przygnębiającego zaniedbania. Radosny duch Claudine unosił się w ogrodzie, podporządkowany wprawdzie dbałości Horaciego, który prawdopodobnie próbował – nadaremnie – pohamować zachcianki młodej żony, udowadniając, że natura roślin jest dużo łatwiejsza do opanowania niż natura człowieka.

Kolejny atak bólu zaciemnił Fredericowi wzrok; musiał oprzeć się dłonią o serwantkę. Czuł rosnące pragnienie tego, co przyniesie natychmiastową ulgę i do czego codziennie obiecywał sobie nie wracać. Od tygodnia walczył z tym pragnieniem i zawsze przegrywał. Początkowo miało to mu pomóc zasnąć, być antidotum na prześladujące go na przemian bezsenne noce i senne koszmary, a powoli stawało się czymś więcej: jedynym, choć tylko chwilowym, środkiem na ból nieznanego źródła, niemożliwy do uleczenia. Frederic zdawał sobie sprawę, że lekarstwo stawało się chorobą, uzależnieniem, z każdym dniem coraz wcześniej dającym o sobie znać. Ból powoli zanikał, oblał go zimny pot, serce lekko przyspieszyło; nabrał głęboko powietrza, żeby stłumić pragnienie, i wyszedł do ogrodu.

Ciepłe wiosenne słońce przyniosło mu ulgę. Pomyślał, że ma jeszcze dwa tygodnie lenistwa, zanim rozpocznie nową pracę. Pragnął i jednocześnie trochę się bał tej narzuconej sobie samotności. Było bowiem coś, co bardzo chciał zrobić, pomysł, na który wpadł w czasie rekonwalescencji w szpitalu i który z biegiem czasu zaczynał nabierać kształtów. Nie miał odwagi rozmawiać o tym z nikim, nawet z ojcem, gdyż sama idea nieco go peszyła. Stojąc teraz w ogrodzie, omal nie powiedział tego głośno, jakby chciał przekonać samego siebie, że to nie kaprys czy absurdalny pomysł. „Chcę napisać książkę – szepnął. – Chcę opisać wojnę, tak jak ją widziałem. Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, do jakich potworności prowadzi”.

Zdecydował już, w jakich warunkach będzie mógł zrealizować swój pomysł. A więc izolacja, praca, która go uniezależni od ojca, wolny czas w miejscu, gdzie nic nie będzie mu zakłócało spokoju. Możliwość zatrudnienia w sanatorium doktora Freixasa doskonale odpowiadała jego potrzebom. Horaci zdumiał się, słysząc, że syn zamierza zająć stary dom w Sant Pol, ale wierny swoim zwyczajom, ograniczył się do słów: „Będą potrzebne jakieś naprawy, żeby się nadawał do zamieszkania”. Frederic pojechał tam w dniu, kiedy miał rozmowę z doktorem Freixasem. Klinika znajdowała się w głębi lasku oddzielającego Sant Pol od Sant Cebrià de Vallalta. To ustronne i spokojne miejsce w pobliżu morza było doskonałe dla pacjentów, których władze umysłowe toczyły nierówną walkę.

Dom w Sant Pol z całą pewnością miał swoje lata, ale był w lepszym stanie, niż Frederic i jego ojciec przypuszczali. Frederic spędził tam noc i mimo zimna, które przenikało przez drewniane okiennice, udało mu się zasnąć. Rzeczywiście, konieczne były podstawowe naprawy, lecz przede wszystkim trzeba było tam porządnie posprzątać. Ten drugi problem już został rozwiązany: sam doktor Freixas zarekomendował kilka sprzątaczek z kliniki, mieszkanek Sant Pol. Frederic, który nie pamiętał, czy kiedykolwiek był w miasteczku, spacerował uliczkami, podziwiając nowe wille wybudowane przez tych, którzy jak jego ojciec zdobyli fortuny w koloniach, lub przez barcelończyków chcących mieć tam swoje letnie rezydencje. Zachwycił się jednym z tych domów, nowiutką budowlą na rogu, z piękną wieżyczką, z której roztaczał się widok na morze. Potem poszedł w przeciwnym kierunku, pod górę, w stronę pustelni. Nikogo nie spotkał po drodze; oddychał morskim powietrzem, ostrym i słonym, i kiedy poczuł, jak zwilża mu twarz, pomyślał, że nie istnieje lepsze miejsce na pisanie książki.

Obserwował z góry plażę, na której kobiety w czarnych sukniach reperowały sieci rybackie. Widok przypomniał mu klasyczny obraz, z lekceważeniem uznawany przez matkę i jej przyjaciół za mało oryginalny, ale oglądany na żywo, nabierał łagodnego, nastrojowego piękna. Błękit wody łączył się z niebem szarzejącym od ciemnych chmur, białe grzbiety fal muskały piaszczysty brzeg, po którym przechadzały się mewy, jak prawdziwe gospodynie tego miejsca, obojętne na obecność osób, które parę metrów dalej zszywały rozłożone na piasku sieci. Z ciekawością zauważył, że kobiety niemal się nie poruszają, w przeciwieństwie do mew i fal; wyglądały jak posągi z czarnego kamienia, milczące totemy rozproszone na plaży.

Postanowił dołączyć do sceny, której dotąd był tylko biernym obserwatorem. Zszedł powoli ścieżką, lecz jak się to często zdarza, gdy stąpał już po piasku, obraz się zmienił. Kobiety poruszały się, składały sieci. Z bliska widok stracił swój hipnotyczny urok. Mewy, zirytowane nagłą krzątaniną, podniosły niezbyt przyjemny wrzask, a wiatr unosił piasek. Frederic nagle poczuł się niezręcznie. Obrzucany zaciekawionym wzrokiem kobiet, szeptem komentujących jego strój i buty, zupełnie nieodpowiednie w tym otoczeniu, szybko odszedł. Pomyślał jednak z uśmiechem, że miasteczko, w którym jest tak mało atrakcji, to idealne miejsce na urzeczywistnienie jego planu.

Teraz, gdy siedział w zacisznym ogrodzie i spod przymrużonych powiek obserwował sylwetkę ojca w wielkim oknie jego gabinetu, nadal był o tym przekonany. Nagle przypomniał sobie, że ojciec zostawił dla niego list na stole w salonie, i poszedł go przeczytać. Ucieszył się, widząc, kim jest nadawca; uśmiechnął się na myśl, co powiedziałby doktor Freixas, jeśliby wiedział, że otrzymuje listy od Anny, córki mistrza Freuda, tej, która postanowiła iść w ślady ojca. Po powrocie do Wiednia, w przypływie nostalgii za chwilami spędzonymi na wykładach doktora Freuda, przechodził koło jego domu na Berggasse, ale nie odważył się zadzwonić do drzwi. Przypadek sprawił, że spotkał Annę, najmłodszą córkę mistrza, którą znał z widzenia. Dziewczyna wracała ze szkoły, gdzie pracowała jako nauczycielka, rozpoznała go i razem poszli na kawę do pobliskiej kawiarni. Anna powiedziała mu, że jej bracia również znaleźli się na froncie i że ojciec z nieukrywanym niepokojem śledził koleje konfliktu. Kiedy się żegnali, dał jej adres domu w Barcelonie, a ona obiecała napisać. Najwyraźniej dotrzymała słowa.

Rozerwał kopertę.

Drogi Friedrichu!

Mam nadzieję, że list ten zastanie Pana w dobrym zdrowiu, wyleczonego z kontuzji ramienia i już niecierpiącego na bóle, na które Pan narzekał, kiedy się spotkaliśmy. Mam również nadzieję, że Pański ojciec ma się dobrze.

U nas wszystko w porządku, choć niepokoi nas brak wiadomości od Martina i Ernsta. Myślę jednak, że w tym przypadku brak wiadomości jest dobrym znakiem. Opowiadałam ojcu o naszym spotkaniu i trochę się zasmucił, gdy się dowiedział, że przechodził Pan koło naszego domu, ale nie miał odwagi zadzwonić. Proszę o tym wiedzieć: ojciec byłby zachwycony, mogąc się z Panem spotkać i porozmawiać o Pana doświadczeniach w służbie w naszej armii.

Chciałabym podziękować Panu za miłe chwile w kawiarni i za strudel jabłkowy (pochłonęłam niemal cały i później prawie nie tknęłam kolacji). Myślę, że to było dla mnie jedno z najprzyjemniejszych popołudni. Ostatnio atmosfera w Wiedniu jest równie ponura jak pogoda i mimo że w domu staramy się tworzyć pozory normalności, niepokój o moich braci i ogólna sytuacja nie pozwalają na okazywanie radości.

Zdaję sobie sprawę, że bardzo się Pan starał rozwiać moje obawy i ukrył przede mną to, jak strasznym doświadczeniem jest znalezienie się na froncie. Jestem za to wdzięczna, ale chcę powiedzieć, że wolałabym usłyszeć od Pana prawdę bez żadnych osłonek. Zniosłabym to ze spokojem. Bycie najmłodszą spośród pięciorga rodzeństwa czyni człowieka silnym. A może taka się urodziłam; moja matka zawsze powtarza, że ciągle wplątywałam się w jakieś kłopoty i byłam najbardziej niesfornym i nieposłusznym z jej dzieci, zwłaszcza w porównaniu z moją siostrą Sophie, najśliczniejszą ze wszystkich sióstr. Lecz wyznam szczerze, że to nie ja dałam rodzicom najwięcej powodów do niepokoju, lecz mój starszy brat, Martin. Oczywiście jego kłótnie i bitki uważano za „sprawy chłopaków”, podczas gdy moja dziecięca niesforność nadała mi tylko matczyny przydomek „czarnego diabełka”.

Muszę jednak powiedzieć, że celu Pan nie osiągnął. Od czasu naszego spotkania nie przestaję myśleć o Martinie i Ernście, wspominać naszych przygód, gdy byliśmy dziećmi. Czy wie Pan, że kiedyś omal mnie nie utopili? To było nad jeziorem Garda; miałam wtedy dziesięć lub jedenaście lat. Byliśmy tam na wakacjach tylko z mamą (przy okazji opowiem Panu o tych długich letnich wakacjach, bo wątpię, czy inne dzieci czerpały z nich tyle radości, ile te chwile nam dawały) i któregoś dnia Martin i Ernst zaproponowali mi przejażdżkę łódką. Wyglądali jak prawdziwi żeglarze, więc z ochotą przystałam, bo prawie nigdy nie chcieli się ze mną bawić. Wskoczyliśmy do łódki i szybko zobaczyłam, że coś jest nie w porządku, ale ogarnięta chęcią przeżycia przygody, nic nie powiedziałam. Wszystko, byleby się nie przyznać, że się boję! Kazali mi się położyć na dnie, ale widziałam na ich twarzach, że w ogóle nie panują nad łodzią, która niebezpiecznie szybko wypełniała się wodą, podczas gdy wiatr pchał ją w stronę skał. Jestem pewna, że większym wstydem dla nich było to, że matka musiała przybyć im z pomocą. Okazało się, że obserwowała nas z brzegu. Widząc, co się dzieje, znalazła kilku mężczyzn, poleciła im wynająć łódkę i wyruszyć nam na ratunek. Z nią na pokładzie, naturalnie! W końcu nie wydarzyło się nic złego, ale pamiętam skruszone twarze Martina i Ernsta na widok łódki „dowodzonej” przez mamę.

Nie zamierzam dłużej Pana zabawiać. Chciałabym, i mówię to również w imieniu papy, otrzymywać czasami wiadomości od Pana. Ta długa wojna rozniosła na drobne kawałki nasze życie i dobrze jest złożyć na nowo to, co mieliśmy kiedyś, nawet jeśli to tylko wspomnienia.

Szczerze oddana

ANNA F.

Frederic złożył ostrożnie list. Nie mógł powstrzymać się od uczucia, że przeszłość, pogrzebana w wojnie, wraca ze zdwojoną siłą. Spotkania z Freudem w Café Central, dyskusje, czasem bardzo gorące, na temat pojęć, które kilka lat wcześniej zostałyby uznane za zbyt szokujące dla norm i obyczajów epoki. Wiedeń z początków dwudziestego wieku dał się porwać nowym prądom filozoficznym, przeciwstawiał się konwenansom i odważył się zgłębiać tematy dotąd uznane za tabu, nadal ciesząc się muzyką, sztuką i wspaniałą kawą. Nic nie wywoływało cienia podejrzenia wśród mieszkańców tego przeistoczonego w stolicę świata miasta, że barbarzyńska wojna wkrótce zniszczy ten elitarny, kosmopolityczny świat i wyśle kwiat młodzieży do okopów, skazując wielu z nich na pewną śmierć.

2

Szkoła AniołówSant Cebrià de Vallalta, wrzesień 1908 roku

Dzisiaj dziewczynki zaczynają wracać po letnich wakacjach. Większość przyjedzie po południu pociągiem, a pozostałe pojawią się w towarzystwie rodziców w czasie weekendu. Będę je witać przed domem pod bacznym wzrokiem kamiennych aniołów, tych pięknych gargulców, które ozdabiają górne narożniki budynku i które niegdyś dały mu nazwę. Nie miałam żadnego powodu, żeby ją zmieniać, mimo że szkoła nie jest, w żadnym znaczeniu, placówką religijną. W przeciwieństwie do innych postaci, świętych lub męczenników, anioły mają w sobie łagodność, życzliwość, czasem figlarność, zupełnie jak nasze panienki. Osiemdziesiąt aniołów z krwi i kości.

Trudno mi uwierzyć, że nawet po tylu latach jest to ten moment roku szkolnego, który najbardziej lubię. Tak wiele jest do zrobienia, nadzieje sięgają zenitu. To nie znaczy, że nie oddycham z ulgą, kiedy patrzę, jak w końcu czerwca odjeżdżają po dziesięciu miesiącach zajmowania się i kierowania nimi, ale niczego nie można porównać do radości ogarniającej mnie na ich powrót. W lecie szkoła zamienia się w opustoszałe gmaszysko, trzewia olbrzymiego zwierzęcia, wchłaniającego nas, niepozwalającego odejść. Tyle nieprzyjemnych rzeczy trzeba zrobić, kiedy dziewczynek nie ma; na te miesiące pozostawia się dokładne sprzątanie i duże naprawy, więc pierwsze tygodnie wakacji to ciągłe wędrówki wzdłuż i wszerz domu, który nie wie, co to jest odpoczynek. Moje kroki odbijają się pustym echem od ścian. Korytarze się wydłużają, schody nigdy się nie kończą, a nawet czasem w absolutnej nocnej ciszy wydaje mi się, że słyszę tego ducha, który zdaniem dziewczynek spaceruje korytarzami. Zupełnie nieprawdopodobna historia, która jakimś sposobem stała się legendą wśród bardziej łatwowiernych uczennic.