Szkatułka. Muzyka spoza czasu. - Emilia Kiereś - ebook
NOWOŚĆ

Szkatułka. Muzyka spoza czasu. ebook

Kiereś Emilia

0,0

Opis

Trzynastoletni Wojtek przy okazji przekopywania grządki w ogrodzie natrafia na tajemniczą metalową skrzynię. Wewnątrz znajduje nieco biżuterii, kryształowe naczynia i list w zaklejonej kopercie. To właśnie niepozorna koperta z listem zapoczątkuje przygodę, dzięki której chłopak otrze się o wieczność, spotka niezwykłych osobników, pomoże zapobiec niewyobrażalnej katastrofie, a na koniec odkryje zachwycającą tajemnicę.
Do tej tajemnicy czytelnika przybliża drugi wątek powieści, osadzony w 1942 roku – przygody Halinki i jej kuzyna Gustawa, który prowadzi badania nad kosmosem i legendarną muzyką sfer. Młody marzyciel wierzy, że jeśli uda mu się odtworzyć tę muzykę, na Ziemi zapanuje wiekuista harmonia. Halinka, którą kuzyn przygarnął po tym, jak Niemcy aresztowali jej matkę, niespodziewanie staje się osobą, od której zależy powodzenie całego przedsięwzięcia.
Pasjonująca powieść z elementami baśniowo-fantastycznymi, pełna przygód, tajemnic i jednocześnie refleksji nad naturą świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Marta Rydz-Domańska

Copyright © Emilia Kiereś

Copyright © Wydawnictwo BIS 2025

ISBN 978-83-7551-842-9

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22 877-27-05, 22 877-40-33

[email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Fragment

19 października 2024

5 marca 1942

20 października 2024

5 marca 1942

22 października 2024

9 marca 1942

24 października 2024

9 marca 1942

24 października 2024

9 marca 1942

24 października 2024

11 marca 1942

24 października 2024

12 marca 1942

25 października 2024

13 marca 1942

25 października 2024

13 marca 1942

25 października 2024

13 marca 1942

26 października 2024

16 marca 1942

4 listopada 2024

16 marca 1942

4 listopada 2024

16 marca 1942

4 listopada 2024

16 marca 1942

4 listopada 2024

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

19 października2024

Szpadel wbił się w ziemię z metalicznym chrzęstem. Dżdżyło, a za kołnierz bluzy Wojtka wpełzał nieprzyjemny chłód. Włosy, posklejane w wilgotne strączki, lepiły się chłopakowi do czoła, a trampki już całkiem przemokły od błota. Widmowe światło ulicznej latarni przesączało się do ogrodu poprzez mgłę, wcale nie rozpraszając panujących tu ciemności.

Wojtek przelotnie spojrzał na okno sypialni rodziców. Ono także było ciemne, podobnie jak wszystkie okna piętrowej willi, w której mieszkał.

Właściwie też wolałby teraz leżeć w łóżku, ale jednak wrócił tu, by wydobyć przedmiot, na który natrafił przypadkiem tego sobotniego popołudnia i o którym nie mógł przestać myśleć.

Rano, przy śniadaniu, został poproszony o przekopanie skrawka ziemi przy schodkach tarasu. Rosła w tym miejscu trawa przemieszana z perzem, ale mama zaplanowała tam grządkę z tulipanami. Jeszcze w ciągu tego weekendu zamierzała posadzić cebulki („To ostatni dzwonek!” – stwierdziła). Po obiedzie więc, bez szczególnego zapału, Wojtek przekopał wskazany kawałek zapuszczonego trawnika, a los najwyraźniej postanowił wynagrodzić mu ten trud: chłopak natrafił pod ziemią na coś, co wyglądało jak metalowa skrzynia.

Niestety, zanim zdążył się temu przyjrzeć, nadbiegła jego młodsza siostra, wzywając go na podwieczorek. Był niepocieszony, że zdarzyło się to akurat w tym momencie. Z całą pewnością nie mógł jednak pozwolić, by znalezisko wpadło w ręce Ady. Jeśli rzeczywiście skrzynia kryła w swoim wnętrzu coś interesującego, chciał to zbadać w spokoju i samotności. Dlatego też na widok siostry pospiesznie przysypał wykopalisko ziemią i postanowił tu wrócić, kiedy wszyscy położą się spać.

I właśnie wrócił, tylko że teraz z powodu ciemności, mgły i mżawki nie mógł odszukać miejsca skrywającego skarb. Jaka szkoda, że nie zdążył go oznaczyć!

Przeszedł dwa kroki w bok, odgarnął mokre włosy z czoła i znów zaczął kopać. Szpadel wchodził miękko, jak w masło, ale chrzęst ziemi oraz zgrzyt metalu o kamyki wydawały się Wojtkowi głośne jak pociąg towarowy. Niestety. W nocy zawsze wszystko lepiej słychać. Na pewno hałas w końcu obudzi rodziców, a wtedy nici z całego przedsięwzięcia.

Chłopak na chwilę przerwał kopanie i wsparł się na trzonku szpadla.

Dom milczał, uśpiony. Czarne szyby polśniewały jak nocna tafla jeziora, na szarym tynku znaczyły się ciemniejsze plamy zacieków i nieregularnie rozmieszczone, okrągłe ślady pocisków z czasów drugiej wojny światowej. To tata powiedział Wojtkowi, skąd się wzięły te ślady. Chłopakowi nagle wydało się dziwne, że przez tak długi czas – prawie sto lat! – nikt nie otynkował na nowo budynku, poznaczonego tymi odpryskami jak bliznami. Może to nadawało mu charakter, a może po prostu tynkowanie było zbyt kosztowne. Zresztą w okolicy znajdowało się więcej takich domów.

Stara willa była pozbawiona jakichkolwiek ozdób – przypominała sześcienny klocek. „Modernistyczna” – tak określał ją tata. Za jedyny przejaw fantazji architekta można było uznać ceglane wstawki wokół okien i półkolisty wykusz, nasuwający niejasne skojarzenia z okrętem. No i był jeszcze taras wykładany kamiennymi płytami, otoczony pergolą wspartą na murowanych słupkach. Pergolę oplatały grube pędy wisterii, o tej porze roku już niemal bezlistne.

Wojtek lubił swoje wiekowe osiedle, może dlatego, że leżało na uboczu. Nie było stąd daleko do śródmieścia, zaledwie kilka przystanków, a jednak życie tutaj toczyło się spokojnie i jakby w zwolnionym tempie. On sam też był spokojny z natury – męczyły go zgiełk i pośpiech miasta, w którym wszystko zdawało się go ponaglać i przytłaczać. Czasami wręcz czuł się tak, jakby urodził się za późno i nie należał do tej supernowoczesnej epoki, pełnej technologicznych cudów oraz nigdy niegasnących, jaskrawych świateł. Od pierwszego wejrzenia polubił stary dom, do którego sprowadzili się przed trzema laty. W swojej nowej dzielnicy czuł się swobodnie i gdyby tylko mógł, w ogóle by się stąd nie ruszał.

Teraz w oddali zazgrzytał tramwaj, jakieś nocne stworzenie przemknęło przez szeleszczącą kępę krzewów pod płotem i znów zrobiło się całkiem cicho.

Chociaż nie. Nie całkiem.

Chłopak nadstawił uszu. W pewnej odległości dały się słyszeć niespieszne kroki. Zbliżały się. Ktoś szedł po mokrym chodniku, dźwięcznie stukając obcasami. Pewnie jakaś spóźniona elegantka w pantoflach na szpilkach. Stuk. Stuk. Stuk. Stuk – niosło się po opustoszałej ulicy.

A niech to! – pomyślał chłopak, zły, bo właśnie zamierzał znów wziąć się do kopania. Działka ogrodzona była drucianą siatką, a on nie chciał, żeby ktokolwiek go zobaczył. Widok trzynastolatka przekopującego trawnik o północy musiałby wzbudzić niemałe zdziwienie albo wręcz podejrzliwość.

Stanął w cieniu domu, żeby ukryć się przed wzrokiem intruza.

Stuk. Stuk. Stuk. Stuk.

Kroki były coraz bliżej.

– No, szybciej! Przejdź już! – mruknął chłopak niecierpliwie, kiedy wreszcie we mgle zarysował się ruchomy ciemny kształt. Ku zdziwieniu Wojtka sylwetka, która wyłoniła się z mgły, należała jednak do mężczyzny. Był wysoki, szczupły, ubrany dość nietypowo: w długi ciemny płaszcz, szerokie spodnie i kapelusz. Siąpiący deszczyk zdawał się mu nie przeszkadzać – w ruchach mężczyzny nie było żadnego pośpiechu.

Stuk. Stuk. Stuk.

Wojtkowi przypomniało się, jak dziadek opowiadał mu o dawnych czasach, kiedy to szykowni panowie, nawet całkiem młodzi, nosili na co dzień marynarki, laski i kapelusze, a na nogach mieli wypucowane do połysku trzewiki podkute blaszkami. Obcasy postukiwały dźwięcznie przy każdym kroku.

Nocny przechodzień wydawał się właśnie takim typem: jakby wyjętym z bardzo starego filmu.

Kto dzisiaj nosi takie buty? I taki kapelusz? – dziwił się chłopak.

Tymczasem mężczyzna, który do tej pory szedł wzdłuż drucianej siatki, mniej więcej w połowie jej długości niespodziewanie się zatrzymał. I wtedy stało się coś dziwnego: powietrze w jednej chwili jakby zastygło, krople mżawki zaś – niesłychane! – zawisły nieruchomo w powietrzu, niczym wilgotny obłok. Zdawało się, że czas stanął w miejscu i zrobiło się jeszcze ciszej niż przedtem.

Wojtek zamarł, zdjęty trwogą. Ta cisza była niesamowita, zupełnie nieziemska. Z zapartym tchem, z bijącym mocno sercem obserwował przechodnia z ukrycia.

Nieznajomy zaś przez chwilę stał bez ruchu, a następnie zrobił dwa kroki w stronę siatki.

Stuk. Stuk.

Zatrzymał się, popatrzył na ogród, po czym niespodziewanie obrócił głowę w stronę Wojtka.

Chłopak odruchowo wtulił się w załom muru. Okrzyk strachu zamarł mu w gardle, kiedy w gęstym mroku pod rondem kapelusza dostrzegł błyszczące oczy. Nagła fala lodowatego zimna, zaczynająca się w okolicach serca, przepłynęła przez całe jego ciało, a włosy stanęły mu dęba.

Czy ten człowiek go widział? Przecież to chyba niemożliwe…?

Co teraz będzie?! – pomyślał Wojtek w popłochu.

Ale mężczyzna postał tak przez chwilę, po czym bez słowa, bez jednego zbędnego gestu, odwrócił się i poszedł dalej, tym samym miarowym, spokojnym krokiem.

Stuk. Stuk. Stuk. Stuk – poniosło się po uśpionej ulicy. Dźwięk powoli zanikał w oddali.

Dopiero kiedy całkowicie ucichł, Wojtek odważył się ruszyć. Mżawka znów siąpiła z nieba, tak jak przedtem; dziwne napięcie się ulotniło, ale poczucie zagrożenia nie opuściło chłopaka. Prawdę mówiąc, zupełnie odechciało mu się przebywać w ogrodzie.

Ale właściwie dlaczego? – zastanowił się, próbując zapanować nad niewytłumaczalnym, bezsensownym lękiem. Przecież to był tylko przygodny przechodzień.

Lęk jednak nie ustępował, zupełnie jakby wsączył się w jego krwiobieg, albo wręcz przeniknął do szpiku kości i utkwił tam na dobre.

A może by tak wrócić do łóżka? – pomyślał chłopak. Nie musiał przecież szukać skarbu teraz. Mógłby poczekać na jakiś dzień, kiedy zostanie sam w domu, i wtedy przekopać grządkę w świetle dnia, w porze zwykłego ulicznego ruchu, kiedy jego działania nie budziłyby podejrzeń żadnego z przechodniów.

Ale nie! Przecież jutro mama posadzi cebulki i nie da się tu kopać bez szkody. Trzeba więc teraz skończyć to, co się zaczęło.

– Ostatnia próba – mruknął pod nosem. Wrócił przed taras, wbił szpadel w grządkę i obejrzał się przez ramię, bo wciąż mu się zdawało, że czuje na sobie czyjś wzrok. Ulica była jednak pusta, deszczyk kapał niemrawo, mokra jezdnia lśniła jak ryba, a z głębi nocy napływał nieokreślony, zatęchły jesienny zapaszek. Nic się nie działo.

Wojtek odrzucił jedną, potem drugą porcję ziemi, a przy trzecim ruchu szpadel ze zgrzytem uderzył o coś twardego.

Chłopak padł na kolana i, nadal niewiele widząc, zaczął odgarniać ziemię rękami.

Porządnie się zasapał, zanim wydobył znalezisko.

Tak jak mu się wcześniej zdawało, była to niemała i dość ciężka metalowa skrzynia. Oczyścił ją powierzchownie rękawem, po czym pospiesznie zasypał dołek. Przyklepał ziemię łopatą i znów nerwowo zerknął przez płot na ulicę. Złowieszczy stuk podkutych obcasów wciąż brzmiał mu w uszach, choć w rzeczywistości dawno już ucichł.

Wojtek dźwignął skrzynię i ruszył powoli w stronę drzwi. Ledwo jednak minął klon, rosnący przy narożniku domu, coś z szelestem przemknęło po gałęziach. Poderwał głowę i tylko przez mgnienie ujrzał sylwetkę jakby bardzo małego dziecka, przycupniętą wysoko, tuż obok pnia. Sylwetka zaraz błyskawicznym ruchem skryła się wśród liści.

Serce niemal wyskoczyło Wojtkowi z piersi. Wrzasnął krótko, a postać na drzewie też wydała cienki, przeraźliwy krzyk, od którego krew ścinała się w żyłach.

Chłopak nie zapanował nad strachem. Z niespodziewaną energią, najszybciej jak mógł, dobiegł do drzwi i zatrzasnął je za sobą kopniakiem, aż huknęło. Czym prędzej wdrapał się na piętro, choć ładunek nieźle mu ciążył. Wpadł do swojego pokoju i trzęsąc się – sam nie wiedział, ze strachu, z przejęcia czy z wysiłku – wsunął znalezisko pod łóżko, zrzucił z nóg zabłocone trampki i wskoczył pod kołdrę.

Tak jak się spodziewał, jego powrót nie mógł przejść niezauważony. Minęła chwila, a już zaskrzypiał parkiet, pstryknął włącznik w przedpokoju i dały się słyszeć lekkie kroki mamy. W rozświetlonej szparze pod drzwiami przesunął się cień. Mama bezgłośnie nacisnęła klamkę i zajrzała do pokoju. Po chwili wahania odezwała się szeptem:

– Wojtuś?

Ale on udał, że śpi. Wiedział, że mama raczej się nie nabierze – zdradzał go przyspieszony oddech – jednak nie mógł teraz rozmawiać o tym, co właśnie zaszło.

Mama postała chwilę i wycofała się po cichu. Pstryk – światło w przedpokoju zgasło. Wojtek spojrzał w prostokąt okna pokreślony cieniami gałęzi i wypełniony mgłą, podbarwioną na pomarańczowo światłem latarni. Przez jedną przerażającą chwilę wydało mu się, że poprzez szum krwi w uszach znów słyszy groźny stuk obcasów, i to całkiem blisko – ale zaraz uprzytomnił sobie, że to tylko zegar nad jego biurkiem odmierza kolejne sekundy.

Co za przygoda! Wykopał skarb! Ale kim był ten człowiek, który wstrzymywał deszcz i dlaczego zaglądał do ogrodu? Kto siedział w gałęziach klonu? I co znajduje się w skrzyni? Wojtek czuł, że musi sobie to wszystko dobrze poukładać w głowie i zastanowić się – najlepiej za dnia – czy aby wydarzyło się naprawdę. Właśnie bowiem naszły go wątpliwości, czy cała ta przedziwna noc po prostu mu się nie śni.

5 marca1942

Coś stuknęło na schodach i Halinka się obudziła. Obróciła się na plecy i nadstawiła uszu, ale nic więcej nie usłyszała. Przez chwilę jeszcze leżała bez ruchu, ale zaraz podciągnęła pierzynę pod samą brodę i spojrzała na okno. Za szybą było widać tylko posrebrzaną czerń księżycowej wiejskiej nocy.

Halinka znów wytężyła słuch, a cisza wydała się głębsza. Ciemność czająca się po kątach zdawała się zasysać wszystko wokół. Dziewczynce nagle zrobiło się straszno i smutno. Mijało pół roku, odkąd tu zamieszkała, a wciąż jeszcze chwilami czuła się w tym miejscu obco. Mimo że przecież znała je wcześniej i teraz też było jej tu dobrze – na tyle, na ile to możliwe w czasie wojny.

Halinka z całej siły zacisnęła powieki – to był jej sposób na to, żeby się nie rozpłakać. Miała wiele okazji, żeby go wypracować. Musiała być dzielna. Nikt tutaj nie cackał się ze sobą, a przecież wszystkim było trudno i źle. I każdy poniósł jakąś stratę. Wojna, jak czołg, zgniatała człowieka bez litości, choćby nawet na zewnątrz nie było tego widać. To się działo w środku. Ale trzeba było z tym żyć i starać się pomagać innym przetrwać te okropne czasy. Tak mówili dorośli, i chyba mieli rację.

A jednak zdarzało się, zwłaszcza w środku nocy, że na Halinkę przychodziła chwila słabości. Czasami nawet było to coś gorszego: nagle zaczynało jej brakować tchu, serce rozbijało się szaleńczo o żebra, w uszach szumiało, a wyobraźnia podsuwała różne straszne myśli: że już nie zobaczy rodziców, że nie wróci do domu, że spadnie na nich bomba. Niby tutaj, na wsi, było bezpieczniej niż w mieście, gdzie spędziła całe swoje dotychczasowe życie, ale przecież nigdy nic nie wiadomo.

Przy takich napadach lęku najbardziej pomagało jej myślenie o ojcu, o tym, że byłby dumny z dzielnej córki. Chciała być taka dzielna jak on. O mamie wolała w tych chwilach nie myśleć, bo zwykle przynosiło to odwrotny skutek: łzy same cisnęły się do oczu.

Halinka poprawiła się na poduszce, wbiła wzrok w okno i przyłożyła ucho do małego zegarka na łańcuszku. Należał do mamy. Precyzyjny mechanizm tykał miarowo, prawie równo z sercem dziewczynki: cyk-cyk, cyk-cyk. Czasami, kiedy było jej bardzo smutno, wyobrażała sobie, że to mama jest obok i że to jej serce tak stuka. Już od dawna miała trudności z zasypianiem i nieraz kojący głos zegarka, niczym cicha, dobrze znajoma kołysanka, przychodził jej z pomocą. Ale kiedy już Halince udało się zapaść w sen, potrafiło ją z niego wyrwać byle stuknięcie. To się chyba zaczęło tamtej nocy, kiedy gestapo zabrało mamę.

Dziewczynka znów z całej siły zacisnęła powieki i spróbowała skierować myśli na inny tor, kiedy coś szurnęło, zdaje się, że w sieni, i skrzypnęły drzwi.

Czyżby to Gustaw wybierał się na kolejną nocną wyprawę?

Znacznie starszy kuzyn był dla dziewięcioletniej Halinki postacią zagadkową, a jego działania otaczała aura tajemnicy. Tuż przed wojną rozpoczął studia na politechnice i podobno okazał się nad wyraz zdolny – w rodzinie cieszył się wręcz opinią geniusza.

Po tym, jak Niemcy aresztowali matkę Halinki i zarekwirowali mieszkanie, Gustaw przygarnął małą kuzynkę i zabrał ją na wieś, do letniego domu. Sam przeniósł się tutaj już wcześniej, kiedy tylko okupanci zamknęli uczelnie. Wkrótce potem zresztą jego ojca także aresztowano. Młody mężczyzna tym chętniej zaszył się więc za miastem i poświęcił rozlicznym zagadkowym zajęciom, o których nie chciał z nikim rozmawiać. Ostatnio zdawał się nimi szczególnie pochłonięty. Za dnia prawie nie wychodził ze swojego pokoju, chętnie za to wypuszczał się na nocne eskapady, objuczony tajemniczymi sprzętami.

Halinka uniosła głowę, słysząc żwir chrzęszczący pod czyimiś stopami. Zaciekawiona wstała z łóżka, żeby sprawdzić, co się dzieje.

Po deszczowym dniu nastała pogodna noc. Gęste chmury znikły zupełnie. Księżyc świecił jak reflektor przeciwlotniczy, tyle tylko że nie z ziemi w niebo, a w przeciwnym kierunku. Dziewczynka otworzyła okno szeroko i wychyliła się na zewnątrz. W księżycowej poświacie jasne, niemal białe włosy Halinki zajarzyły się jakby własnym blaskiem, zaś szare oczy w mizernej twarzyczce zdały się prawie czarne.

Ogród przed domem, drewniany płot, droga, a dalej łąka i las skąpane były w zimnym świetle. Cienie kładły się na ziemi wyraźne i ostre, połyskliwe kałuże czerniały w koleinach.

Drogą podążała ciemna, chuda postać, też bardziej podobna do cienia niż do żywego człowieka. Tak, oczywiście, to był Gustaw.

Halinka obserwowała go z rosnącą ciekawością. Wkroczył na łąkę, podnosząc wysoko kolana, a gdy oddalił się nieco od drogi, zaczął rozstawiać statyw. Oświetlał go latarką, coś przy nim majstrował, wreszcie umocował na nim wąski, podłużny przedmiot.

Ciekawe, czy to jakaś szpiegowska robota i czy dlatego Gustaw zajmuje się nią tylko w nocy, pomyślała Halinka. Wcale by się tym nie zdziwiła.

Sama zastanawiała się kiedyś, jak mogłaby wziąć udział w walce z Niemcami. Chciałaby im odpłacić za to, że zabrali jej rodziców. Nawet podpytywała o to Gustawa, ale on tylko się zmartwił i zdenerwował. Powiedział, że Halinka najlepiej się przysłuży krajowi, jeśli przeżyje tę wojnę, będzie się pilnie uczyła i zrobi coś dobrego potem. A resztę niech zostawi dorosłym.

Nagły ruch za oknem przykuł uwagę dziewczynki. Statyw nie utrzymał się na nierównym podłożu i wszystko razem przewróciło się na ziemię. Gustaw teraz biegał dookoła i zbierał nieporęczny sprzęt. Wymachiwał przy tym rękami i, jak się Halince zdało, gadał coś sam do siebie.

Tknięta nagłą niespokojną myślą dziewczynka podniosła wzrok i zdrętwiała z przerażenia. Przez chwilę wydało jej się, że widzi jakiś ruch na tle ciemnej linii lasu. Czarne szeregi żołnierzy powoli przesuwające się w ich stronę. Zamrugała.

Nie, to tylko złudzenie. Precz z tym głupim strachem! Tak bardzo była nim zmęczona. Na dnie jej serca nieustannie czaił się lęk, że w końcu Niemcy przyjdą i tutaj, do tego domu, położonego z dala od wszystkiego. Wiadomo było przecież, że żadne miejsce nie jest teraz naprawdę bezpieczne. Właściwie Halinka nie pamiętała nawet, czy kiedykolwiek było inaczej. Wiedziała tylko, że ciągle się boi.

Nie bardzo miała ochotę kłaść się znów do łóżka. Niespokojne myśli i tak nie dałyby jej zasnąć albo Gustaw obudziłby ją, wracając. Zeszła więc po cichu na dół, włożyła buty oraz palto i wydostała się na zewnątrz.

Przenikliwe marcowe powietrze niosło zapach roztopów, błota i deszczu. Czarne cienie niepostrzeżenie przesuwały się po ziemi, w miarę jak księżyc – zimny, samotny, daleki – wędrował po niebie. Dziewczynka pomyślała, że gdyby ktokolwiek mógł spojrzeć na Ziemię z Księżyca, na pewno nie zauważyłby tej okropnej wojny, która w porównaniu z ogromem wszechświata jest niczym. A tutaj, na Ziemi, pochłania wszystko i wszystkich jak niepowstrzymany huragan.

Niespiesznie obeszła ogród, omijając kałuże powleczone cieniutką warstewką lodu, po czym wróciła do domu. Zdjęła ubłocone buty, ustawiła je równo pod ścianą, a następnie przysiadła w sieni, na najniższym stopniu schodów, u stóp wysokiego zegara. Poważny, niski dźwięk jego tykania rozbrzmiewał głośno w domu, który poza tym spowijała całkowita cisza – jeśli nie brać pod uwagę zwykłych skrzypnięć i stuków. Była to miła wakacyjna siedziba, murowana, z pięterkiem i spadzistym dachem. Od frontu witał gości ganek zwieńczony portykiem wspartym na dwóch kolumnach, jak w starym dworku. Stryj przyjeżdżał tu z małym Gustawem i z żoną, zanim zachorowała, na długo przed wojną. Piękny ogród pełen wybujałych krzewów i pnączy był jej dziełem.

Mama także przepadała za kwiatami. Ciekawe, czy lubiłaby tu mieszkać, pomyślała Halinka.

Coś ścisnęło ją za gardło, ale na szczęście w tej samej chwili zaskrzypiały drzwi wejściowe. Gustaw wracał.

– Czy jesteś szpiegiem? – odezwała się dziewczynka, kiedy tylko ciemna postać stanęła w sieni.

Gustaw aż podskoczył na dźwięk głosu wypływającego z mroku.

– Halinka! – zakrzyknął cicho i jego patykowata sylwetka, ledwo widoczna w ciemności, zbliżyła się. – Co ty tu robisz? Powinnaś spać!

– Obudziłam się i już nie mogłam zasnąć. Widziałam cię na łące. Czy to był karabin?

– Co? – zdumiał się kuzyn.

– Ten podłużny przedmiot.

– Ach, to! Nie, skąd. Nie karabin. – Zawahał się. – To luneta.

Ciekawe! Jednak, czymkolwiek się Gustaw zajmował, nie było to chyba zbyt bezpieczne. Halinka poczuła się w obowiązku przypomnieć o tym kuzynowi.

– Gdyby Niemcy wiedzieli, że masz taką lunetę…

– Ale nie wiedzą. I się nie dowiedzą. Prawda?

Dziewczynka poderwała głowę z oburzeniem. Co to za pytanie? Chyba Gustaw nie przypuszczał, że mogłaby to komukolwiek wypaplać?

– Wielu Polaków mogłoby trafić w różne straszne miejsca, gdyby tylko Niemcy się domyślali, czym się zajmują – powiedział Gustaw. Mówił szybko, nerwowo, jak zawsze; połykał niektóre głoski i leciutko się zacinał. Słuchając go, miało się wrażenie, że jego głos nie nadąża za myślą. – Ale to nie znaczy, że powinniśmy nic nie robić. Przeciwnie – ciągnął z przejęciem. – M u s i m y działać. To warunek naszego przetrwania. Nie możemy dać się zastraszyć.

Halinka cicho przytaknęła, chociaż nie była pewna, jakie konkretne działanie jej kuzyn ma na myśli. Tymczasem Gustaw przeszedł kilka kroków i oparł się ramieniem o poręcz schodów. Szkła jego okularów błysnęły w mroku, kiedy spojrzał w dół, na dziewczynkę.

– Na tym także polega wojna – dodał łagodniej. – Nawet jeśli wróg nas podbije, w duchu musimy zostać niepokonani. Nie możemy przecież być we wszystkim posłuszni okupantom. Wtedy stalibyśmy się niewolnikami, a to byłby nasz koniec. Nie wolno do tego dopuścić.

To wydało się dziewczynce bardziej zrozumiałe. Pomyślała o tych przerażających wrogach, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, sprawili, że oddzielono ją od rodziców, skazali na życie w cudzym domu i w ciągłej niepewności, zbombardowali miasta, wsie, i gdzie tylko stanęli, nieśli zniszczenie i śmierć. Wcale nie chciała być im we wszystkim posłuszna, o nie. Ale tak bardzo się ich bała!

– Oczywiście, wszyscy się boimy – powiedział cicho Gustaw, jak gdyby usłyszał jej myśli. – Ale strach nie jest niczym złym. Nie jest też oznaką słabości. Słabością i złą rzeczą jest ulegać strachowi i postępować niegodziwie z jego powodu.

– Ja nie wiem, jak bym się zachowała, gdyby mnie Niemcy złapali… – wyznała Halinka.

– Nikt tego nie wie – powiedział Gustaw. – I trudno kogokolwiek osądzać. Ale pamiętaj. Wolność jest tu… – Dziewczynka dojrzała ruch w mroku i domyśliła się, że kuzyn wskazał na serce. – I dopóki tu będzie, nie wszystko stracone.

Halinka nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale teraz uderzyły ją słowa kuzyna. Często rozmawiał z nią poważnie, czasami nawet zbyt poważnie, i nie zawsze wszystko rozumiała. Teraz jednak pojęła, że przecież naprawdę tak jest: do jej duszy okupanci nie mieli dostępu. To było jedyne miejsce, w którym mogła zachować całkowitą wolność, zawsze, i do którego nigdy, przenigdy nie mógł zajrzeć żaden człowiek poza nią samą.

Ciemna, chuda sylwetka Gustawa poruszyła się, jakby chciał odejść, ale Halinka pospiesznie powtórzyła pytanie:

– Czy jesteś szpiegiem?

– Proszę, nie mów głośno takich rzeczy – zganił ją kuzyn. – To niebezpieczne. Słowa zataczają kręgi, rozchodzą się niewiadomymi drogami, a potem ludzie znikają. Nie wiesz, co robi gestapo?

Halinka zesztywniała.

– Wiem. Zabrali mi mamę – powiedziała ledwo słyszalnie.

Gustaw syknął, jakby coś go zabolało, i szybkim, niezgrabnym ruchem położył rękę na jej ramieniu.

– Przepraszam. Że też zawsze muszę coś palnąć… – Przez chwilę panowała niezręczna cisza, którą wreszcie przerwał Gustaw: – A ta luneta… przewróciła się, soczewka się w niej obluzowała. Na nic mi się już dziś nie zda.

– Ale po co ci ona? – spytała Halinka.

– Nie wiem, czy chcę o tym mówić. Nie wiem, czy powinienem. – Kuzyn zawiesił głos, westchnął, po czym machnął ręką. – Dobrze, niech będzie. Powiem ci, tylko od czego zacząć?

Dziewczynka wstrzymała oddech. Nie do wiary! Gustaw zamierzał wtajemniczyć ją w swoje sprawy?

– Chodźmy do mojego pokoju – zdecydował. – Tam porozmawiamy.