Szkarłatna wdowa - Graham Masterton - ebook + audiobook + książka

Szkarłatna wdowa ebook i audiobook

Graham Masterton,

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Katie Maguire w wersji kostiumowej!

Dickensowski Londyn, Ameryka z czasów polowania na czarownice i młoda alchemiczka, która zamierza pokonać szatana. Książka łącząca elementy horroru, kryminału, powieści historycznej i detektywistycznej.

Beatrice Scarlet dorasta w szczęśliwej londyńskiej rodzinie. Ojciec, ceniony aptekarz, przekazuje jej wiedzę na temat tworzenia lekarstw i trucizn. Ale spokój kończy się wraz ze śmiercią matki…

Zrozpaczony ojciec popada w alkoholizm i wkrótce umiera. Osierocona Beatrice mieszka w ponurym domostwie ciotki. Gdy poznaje Francisa – młodego protestanckiego duchownego, w którym zakochuje się z wzajemnością – wydaje się, że los znów się do niej uśmiechnął. Świeżo upieczeni małżonkowie wyruszają do Ameryki, gdzie Francis zostaje pastorem w małym kościele w Sutton w hrabstwie New Hampshire.

Oboje cieszą się z szansy na nowy początek, gdy sielankę przerywa seria brutalnych i tajemniczych zdarzeń: padają zwierzęta, giną ludzie, bez przyczyny wybuchają pożary… W miejscu, gdzie wszystko dzieje się z woli Boga, mieszkańcy są przekonani, że to dzieło… szatana.

Tylko Beatrice widzi w nieszczęściach, jakie spadają na parafię jej męża, efekt przestępczych działań człowieka. W wyjaśnianiu kolejnych zagadek pomagają jej notatniki ojca. Niepokoi ją jednak, że każda kolejna zbrodnia coraz bardziej przypomina prowadzone przez niego eksperymenty…

Co wspólnego z wydarzeniami w New Hampshire ma zagadkowy jegomość, który zjawił się w miasteczku w czarnej karocy, głosząc, że wie, jak pokonać szatana jego własną bronią? I czy aby na pewno do kolejnych morderstw nie przyczyniły się siły nadprzyrodzone?

XIII-wieczna wersja CSI (Crime Scene Investigation) w klimacie Szkarłatnej litery.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 49 min

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,0 (245 ocen)
104
73
42
20
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
polunieczka

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita powieść genialnie odczytana brawo MISTRZU ZADURA
00
kukis

Z braku laku…

Jak ktoś lubi się odmóżdżyć, to może będzie w stanie znieść. Dla mnie książki Mastertona są absolutnie nieznośne, chociaż dawałam kolejne szanse i próbowałam kilka razy. Nie ma książki bez zupełnie bezsensownych scen erotycznych, a w tej opis gwałtu brzmi, jakby sprawiał autorowi niezwykłą uciechę. Brrr. Nigdy więcej.
00
kotolka

Nie polecam

DNF
00
maciej112

Nie polecam

Tylko dzięki lektorowi dotrwałam do końca.
00
Kundziawznz

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze Masterton....super czyta się jednym tchem z ciekawością mimo że horroru to tu nie ma
00

Popularność




JAK BADAŁO SIĘ MIEJSCE ZBRODNI W CZASACH „SZKARŁATNEJ LITERY”, KIEDY NIKT NIE SŁYSZAŁ O CZYMŚ TAKIM JAK CSI?

Młoda kobieta, która wykorzystuje swoją tajemną wiedzę do walki o własne bezpieczeństwo. I do przeciwstawiania się złu i ciemnocie.

Beatrice dorasta w szczęśliwej londyńskiej rodzinie. Ojciec, ceniony aptekarz, przekazuje jej wiedzę na temat tworzenia lekarstw i trucizn. Ale spokój kończy się wraz ze śmiercią matki…

Osierocona Beatrice mieszka w ponurym domostwie ciotki, a potem wraz z mężem, pastorem Francisem Scarletem, płynie do Ameryki. Przytłoczona obowiązkami, musi porzucić nauki ojca… Aż do chwili, kiedy w miasteczku zaczynają dziać się niepokojące rzeczy. Padają zwierzęta, giną ludzie, bez przyczyny wybuchają pożary… Mieszkańcy są przekonani, że to dzieło szatana. Tylko Beatrice widzi w nieszczęściach, jakie spadają na parafię jej męża, działania człowieka. W wyjaśnianiu kolejnych zagadek pomagają jej notatniki ojca. A każda następna zbrodnia coraz bardziej przypomina prowadzone przez niego eksperymenty…

Co wspólnego z nimi ma tajemniczy jegomość, który zjawia się w miasteczku w czarnej karocy i głosi, że wie, jak pokonać szatana jego własną bronią? I czy aby na pewno do kolejnych morderstw nie przyczyniły się siły nadprzyrodzone?

GRAHAM MASTERTON

Urodził się w 1946 r. w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w „Mayfair” i brytyjskim wydaniu „Penthouse’a”. Autor horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów – w tym 11 kryminałów z Katie Maguire – oraz poradników seksuologicznych. Zdobył Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i był nominowany do Bram Stoker Award. Debiutował w 1976 r. horrorem Manitou (zekranizowanym z Tonym Curtisem w roli głównej). Jego dorobek literacki obejmuje ponad 100 książek – powieści i zbiorów opowiadań – o całkowitym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad 2 miliony kupili polscy czytelnicy. O popularności Grahama Mastertona w Polsce może świadczyć choćby to, że w 2021 roku w sierpniu stanął we Wrocławiu przed Art Hotelem jego krasnal – Mastertonek.

grahammasterton.co.ukgrahammasterton.pl

Tego autora

Sagi historyczne

WŁADCY PRZESTWORZY

IMPERIUM

DYNASTIA

Rook

ROOK

KŁY I PAZURY

STRACH

DEMON ZIMNA

SYRENA

CIEMNIA

ZŁODZIEJ DUSZ

OGRÓD ZŁA

Manitou

MANITOU

ZEMSTA MANITOU

DUCH ZAGŁADY

KREW MANITOU

ARMAGEDON

INFEKCJA

Wojownicy Nocy

ŚMIERTELNE SNY

POWRÓT WOJOWNIKÓW NOCY

DZIEWIĄTY KOSZMAR

Inne tytuły

STUDNIE PIEKIEŁ

ANIOŁ JESSIKI

STRAŻNICY PIEKŁA

DEMONY NORMANDII

ŚWIĘTY TERROR

SZARY DIABEŁ

ZWIERCIADŁO PIEKIEŁ

ZJAWA

BEZSENNI

CZARNY ANIOŁ

STRACH MA WIELE TWARZY

SFINKS

WYZNAWCY PŁOMIENIA

WENDIGO

OKRUCHY STRACHU

CIAŁO I KREW

DRAPIEŻCY

WALHALLA

PIĄTA CZAROWNICA

MUZYKA Z ZAŚWIATÓW

BŁYSKAWICA

DUCH OGNIA

ZAKLĘCI

ŚPIĄCZKA

SUSZA

SZKARŁATNA WDOWA

DOM STU SZEPTÓW

Katie Maguire

BIAŁE KOŚCI (książka wcześniej ukazała się pt. KATIE MAGUIRE)

UPADŁE ANIOŁY

CZERWONE ŚWIATŁO HAŃBY

UZNANI ZA ZMARŁYCH

SIOSTRY KRWI

POGRZEBANI

MARTWI ZA ŻYCIA

TAŃCZĄCE MARTWE DZIEWCZYNKI

ŚWIST UMARŁYCH

ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ

DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI

Tytuł oryginału:

SCARLET WIDOW

Copyright © Graham Masterton 2015

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Wiesław Marcysiak 2015

Redakcja: Agnieszka Łodzińska

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Estuary English

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock.com

ISBN 978-83-6733-855-4

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35

Prolog

W wielkanocny poranek, po długim i bolesnym porodzie, Beatrice powiła dziewczynkę. Kiedy wreszcie usłyszała jej płacz, poczuła się tak, jakby pozbyła się ciężkiego kamienia i za sprawą cudu powróciła do życia.

– Jest piękna – powiedziała pani Rust, podsuwając jej noworodka. – Ma ciemne włoski jak ty. Ale oczy chyba ma po ojcu, nie sądzisz?

– Postaraj się uciąć pępowinę krótko – wtrąciła pani Kettle. – Nie chcemy, żeby wyrosła z niej ladacznica!

Beatrice podciągnęła się nieco, aby usiąść. Włosy miała mokre od potu, a w ustach jej zaschło. Poranne słońce oślepiało ją, więc tłum przyjaciółek i sąsiadek zgromadzonych w jej sypialni zdawał się jej teatrem cieni. Siedem z nich siedziało przy niej przez całą noc, karmiąc ją pożywnym ciastem, pojąc piwem i pocieszając, gdy ból stawał się nie do zniesienia. Teraz trajkotały, śmiały się i podawały sobie niemowlę z rąk do rąk.

Pani Rust usiadła na łóżku obok Beatrice i poprawiła poduszki.

– Na pewno będzie miała szczęśliwy żywot – powiedziała cicho. – Wiesz, co mówią? Że łzy boleści zraszają ogród szczęścia.

– Zachowałam dla ciebie łożysko – odezwała się pani Greene. – Zaniosę do kuchni, żeby Mary je wysuszyła.

– Dziękuję – odparła z uśmiechem Beatrice.

– No, a teraz się połóż – powiedziała pani Rust. – Posprzątam tutaj i będziesz mogła się przespać.

– Ale daj mi ją jeszcze potrzymać – upomniała się Beatrice. Podano noworodka pani Rust, a ta włożyła go w ramiona Bei.

Dziewczynka miała teraz zamknięte oczka, chociaż Beatrice dostrzegła, że pod powiekami szybko porusza gałkami, jakby już jej się coś śniło.

Czubkiem palca dotknęła koniuszka jej noska.

– Kim jesteś, moje maleństwo? – wyszeptała.

Rozdział 1

W Boże Narodzenie, kiedy wracała wczesnym rankiem z kościoła, na progu natrafili na klęczącą dziewczynkę przypominającą aniołka.

Jej głowę okalała kanciasta, lodowa aureola, a na plecach zebrała się cienka warstwa szronu, tworząc coś na kształt białych złożonych skrzydeł. Miała otwarte mlecznobłękitne oczy i lekko rozchylone usta, jakby za chwilę miała zacząć śpiewać.

Ojciec Beatrice stał, przyglądając się dziewczynce przez chwilę, a potem wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jej ramienia.

– Zamarznięta na kość – stwierdził. – Idź do domu, Beo. Cofnę się po zakrystiana.

Beatrice zawahała się, a śnieg padał bezgłośnie na jej czepek i pelerynę. Już wcześniej widziała na ulicach martwe dzieci, ale dziewczynka znaleziona w zaułku, którym na skróty zmierzali do domu, wprawiła ją w większy smutek. Było Boże Narodzenie, rozbrzmiewały kościelne dzwony, słyszała śmiech i śpiewy ludzi, którzy szli ulicą Giltspur z powrotem do swych domów, ognisk i rodzin.

Poza tym dziewczynka była taka piękna, chociaż bardzo blada i wychudzona, a Beatrice wyobrażała sobie, jakie to szczęśliwe życie mogło ją czekać.

– Idź, Beo – powtórzył ojciec. – Już nikt nic więcej nie może dla niej zrobić, poza modlitwą.

Rozdział 2

Tego popołudnia, podczas obiadu, ojciec powiedział:

– Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie możliwe, żeby zachować ukochane osoby po ich śmierci dokładnie takimi, jakimi były za życia?

– Clemencie, co ci chodzi po głowie? – obruszyła się jej matka, nakładając mu buraki na talerz.

– No, na przykład ta biedna dziewczynka, którą rano znaleźliśmy z Beą. Oczywiście, była tylko zamarznięta, więc jej wnętrzności długo nie wytrzymają. Ale gdyby tak można było zamienić ludzi w kamień albo w drewno? Wtedy można by ich zachować na zawsze.

– Oj, Clemencie, co to za pomysł! Nie wyobrażam sobie, żeby drewniany posąg mojej matki siedział z nami przy stole! Chybabym oszalała!

Ojciec uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Tak… Tak, być może masz rację. Ale można by to zrobić z jakimś zwierzątkiem. Z psem albo kotem. Wtedy dzieciak mógłby się bawić nim w nieskończoność.

Beatrice odłożyła łyżkę.

– Co ci jest, Beo? – spytała ją matka. – Nie jesteś głodna?

– Nie mogę przestać myśleć o tej dziewczynce – powiedziała Beatrice. – Gdyby tylko ktoś dał jej coś do zjedzenia i pozwolił ogrzać się przy ogniu.

– Nie zamartwiaj się. Jest teraz w niebie i Pan Jezus się nią zaopiekuje.

Beatrice nic już nie odpowiedziała. Nie chciała przeciwstawiać się matce. Chociaż miała dopiero osiem i pół roku i nigdy nie ośmieliła się myśleć inaczej niż rodzice, nie mogła przestać zastanawiać się nad tym, czy niebo istnieje naprawdę, czy to tylko zmyślona historyjka, żeby ludzie nie smucili się tak bardzo utratą najbliższych. A może, kiedy zamarzniesz na śmierć, jest ci już zawsze zimno?

Rozdział 3

– Chodź tu, Beo! – zawołał ojciec, stając w drzwiach kuchni, oświetlony od tyłu promieniami słonecznymi. – Pokażę ci coś wspaniałego!

– Och, proszę, Clemencie! – zaprotestowała mama. – Ma teraz jeść śniadanie!

– To nie potrwa długo – przekonywał ją. Oczy mu się rozświetliły i uśmiechnął się, jak zawsze, gdy udał mu się eksperyment.

– To samo mówiłeś, kiedy zrobiłeś ten tak zwany wulkan – sprzeciwiła się matka. – „To nie potrwa długo”, i biedna dziewczyna wróciła po dwóch godzinach, cuchnąc siarką, jakby poszła do piekła i z powrotem!

Zakaszlała, jakby samo wspomnienie podrażniło jej gardło.

– Teraz to będzie tylko pięć minut – obiecywał ojciec. – Przysięgam, na życie mojej drogiej matki.

– Clemencie, bardzo dobrze wiesz, że nie cierpiałeś swojej matki, a poza tym ona zmarła przed laty.

Jednak Beatrice sama zakończyła ten spór, odsuwając krzesło i przechodząc przez kuchnię, żeby wziąć tatę za rękę.

– Co to takiego, tatusiu? Zrobiłeś błyskawicę?

– Nie, nie. Jeszcze nie wychodzi mi z tą błyskawicą. Zrobię ją, na pewno, ale teraz to coś innego! Chodź i sama zobacz.

Beatrice spojrzała błagalnym wzrokiem na matkę, a ta po chwili machnęła ręką.

– W takim razie idź… – Westchnęła. – Ale tylko na pięć minut, bo owsianka ci wystygnie!

Beatrice wyszła z ojcem przez spiżarnię i trzymając się za ręce, przemierzyli otoczony wysokim murem ogród z ziołami. Na schludnych grządkach rósł piołun, fenkuły, lawenda, rozmaryn i marchewnik anyżowy. Był ciepły letni poranek, a rośliny pachniały tak mocno, że dziewczynka kichnęła.

– Na zdrowie! – zawołał tata. A potem, spoglądając na nią z góry, dodał o wiele ciszej: – Na zdrowie.

Weszli do pobielonej przybudówki znajdującej się na tyłach domu. To tutaj ojciec ucierał wszystkie zioła i korzenie dla klientów, przygotowywał lecznicze mikstury, i tutaj także pracował nad tym, co nazywał swoimi „tajemnicami”. Było tu chłodno i ciemno, ponieważ okna były małe i brudne. Na trzech ścianach wisiały półki zastawione fiolkami i butelkami aptecznymi pełnymi różowych, zielonych i żółtych substancji oraz porcelanowe słoje na przyprawy z napisami: imbir, galangal, szafran, pieprz, goździki, cynamon i gałka muszkatołowa. Poza tym mocno tu pachniało, ale nie tak aromatycznie jak w ziołowym ogrodzie; tu zapach był ostry i piżmowy. Czując go, Bea zawsze wyobrażała sobie dalekie kraje, gdzie mężczyźni noszą turbany, a kobiety mają zasłonięte twarze, i wszyscy latają na dywanach, jak w Baśniach z tysiąca i jednej nocy.

– Nie uwierzysz, jak zobaczysz, Beo – powiedział ojciec, prowadząc ją do warsztatu na końcu pokoju. Blat zastawiony był garnkami i patelniami, świecznikami i przeróżnymi szklanymi retortami. Na samym środku stał miedziany pojemnik w kształcie łódki, przypominający raczej garnek do ryb, do połowy wypełniony kleistym żółtym olejem.

Obok pojemnika ojciec Beatrice rozłożył brązową bawełnianą szmatkę, pod którą najwyraźniej coś było schowane, bo była na środku wybrzuszona.

– Pamiętasz Gwiazdkę, kiedy znaleźliśmy tę biedną zamarzniętą dziewczynkę w Zaułku Dzwonnika, a ja mówiłem o przemianie zwierząt w drewno, żeby prawdziwe zwierzątko mogło stać się zabawką?

Beatrice skinęła głową, szeroko otwierając oczy. Nie odzywała się, ponieważ wszystko, co jej tata robił, zawsze ją dziwiło. Kiedyś powiększył kroplę wody i wyświetlił jej obraz na ścianie, żeby pokazać wszystkie maciupeńkie stworzonka, które roiły się w środku. Innym razem zrobił tak, że z palców leciały mu iskry, jakby był czarownikiem. Potrafił sprawić, że płyny zmieniały się z zielonych w fioletowe i na powrót w zielone, a żelazne opiłki pełzły po kartce jak pająki, gasił też zapalone świece, nawet ich nie dotykając. Spowodował nawet, że martwa żaba zeskoczyła ze stołu na podłogę.

Teraz chwycił za jeden róg szmatki.

– Zobaczysz teraz cud nauki, o którym człowiek marzył od stuleci! Nawet najwięksi alchemicy ze starożytnego Egiptu nie potrafili tego dokonać!

Beatrice nie mogła powstrzymać śmiechu. Tata zwykle był bardzo poważny i nie okazywał emocji, a kiedy rozmawiał z klientami, twarz zawsze miał ponurą. Był przystojny, o nieco lisich rysach, a przedwcześnie posiwiałe włosy zaczesywał do tyłu. Zazwyczaj ubierał się elegancko, ale tego ranka miał na sobie samą koszulę, nawet bez przypiętego kołnierzyka.

– Daję ci… Drewnianego szczura! – wykrzyknął i zerwał szmatkę.

Na stole stał wielki pręgowany szczur i oczami czarnymi jak paciorki wpatrywał się w Beatrice. Dziewczynka wrzasnęła i odskoczyła, podnosząc fartuszek do twarzy. Przeraźliwie bała się szczurów. Zaledwie przed dwoma tygodniami, kiedy poszła w odwiedziny do swojej koleżanki Lucy, która mieszkała przy Cock Lane, usłyszały, że jej mały brat Rufus płacze. Pobiegły do pokoju dziecinnego i zobaczyły, że wielki szary szczur wspiął się do łóżeczka i gryzł go w twarz.

– Nie bój się! Ten nie zrobi ci krzywdy! – To powiedziawszy, ojciec podniósł szczura i uderzył nim o kant stołu. Rozległo się stuknięcie, jakby gryzoń był wyrzeźbiony z kawałka mahoniu.

Beatrice nadal trzymała się z daleka.

– Wygląda jak prawdziwy – wyszeptała. – Ma futro i wąsy, i prawdziwe zęby!

– Jest całkiem prawdziwy, moja kochana! Sam go złapałem w beczce na deszczówkę w ogrodzie!

– To co z nim zrobiłeś? Jak go zamieniłeś w drewno?

– Aha! Najpierw go uśpiłem, wkładając do szklanego flakonu i odsysając całe powietrze, żeby nie mógł więcej oddychać. Potem, kiedy już nie żył, delikatnie podgrzewałem jego ciało przez dwa dni w lnianym oleju. Następnie wyjąłem go z oleju, umyłem i osuszyłem, i zostawiłem do ostygnięcia. I oto jest! Całkiem nieszkodliwy, zabawka, a nie szkodnik!

– To okropne – stwierdziła Beatrice. – Nie chciałbym się nim bawić!

– Świetnie cię rozumiem, przecież to szczur. Wybrałem go do mojego pierwszego eksperymentu, bo jest obrzydliwy. Ale można też zamienić kotki, szczeniaki albo króliczki w drewniane zabawki, i będą milusie.

– Nie, nie będą! Jak możesz tak mówić? Kotki, szczeniaczki i króliczki? To by było okrutne!

Ojciec wyglądał na zaskoczonego.

– Robiłbym tak tylko z niechcianymi i bezdomnymi zwierzątkami, Beo. Inaczej, co by się z nimi stało? Albo zginęłyby z głodu, albo zawiązano by je w worku i wrzucono do rzeki. U nas przynajmniej odeszłyby bezboleśnie, a potem jeszcze całymi latami dawałyby przyjemność i radość dzieciom, które by je dostały. Proszę – powiedział ojciec, podsuwając jej szczura. – Dotknij go, pogłaszcz. Nie ugryzie cię.

Beatrice niechętnie szturchnęła szczura czubkiem palca. Był zupełnie twardy, a jego sierść była ostra i szorstka, jak ryżowa szczotka.

– To okropne – upierała się.

– Hm, tak, może i tak. To w końcu szczur. Ale wygląda dokładnie tak jak za życia… Dokładnie… I to kolejne wykorzystanie tej metody. Taksydermia.

Dziewczynka pokręciła głową, żeby pokazać ojcu, że nie wie, co to takiego jest taksydermia. W końcu miała tylko dwanaście lat.

– Taksydermia to wypychanie martwych zwierząt i pokazywanie ich. Wiesz, jak głowy jeleni, papugi, ryby w szklanych gablotach.

– Ach, tak – odpowiedziała Beatrice. – Przed Shepard’s Coffee House stoi wypchany chart angielski. Zawsze się go bałam. Myślałam, że może nagle ożyć i mnie pogonić.

Ojciec uśmiechnął się.

– Tak… Ale przyznasz, że ten chart wygląda dziwacznie, co? Cały pokrzywiony, z haczykowatym ogonem i głupawym uśmiechem. To dlatego, że do uzyskania naturalnego kształtu i cech martwego zwierzęcia potrzeba ogromnych umiejętności i wiedzy anatomicznej, a niewielu taksydermistów je posiada. Za to dzięki tej metodzie – uniósł stwardniałego szczura – dowolne stworzenie będzie wyglądało dokładnie tak, jakby żyło i oddychało.

Przerwał, a potem dodał:

– Może kiedyś ktoś zrobi coś podobnego z ludźmi. Wiesz, gdy straci się kogoś ukochanego…

– Tato! – oburzyła się Beatrice.

– Nie, oczywiście, że nie – rzekł ojciec. – Tylko taka myśl mi przyszła do głowy. – Odwracał szczura na różne strony, a potem odłożył go na stół. – Naprawdę ci się nie podoba? Myślałem, że go polubisz.

Beatrice zdecydowanie pokręciła głową.

– Cóż, jesteś bardziej podobna do matki niż do mnie – zdecydował ojciec. Objął ją ramieniem i pocałował w głowę. – Twoja mama nie skrzywdziłaby nawet muchy.

Wyszli na dwór, do ogrodu z ziołami, a ojciec zamknął domek na klucz. Kiedy byli już przed kuchennymi drzwiami, znowu usłyszeli kaszel mamy, tym razem bardziej uporczywy. Weszli do środka i zastali ją przy zlewie, o który się opierała i wycierała usta chusteczką.

– Nancy, ten kaszel wygląda na gorszy – powiedział Clement.

Matka szybko spłukała plwocinę.

– Nic mi nie jest. To jest to letnie przeziębienie. Wiesz, jakie mam słabe płuca. Beo, możesz już siąść do śniadania? Co tata chciał ci pokazać?

– Szczura zamienionego w drewno. Był wstrętny.

– Prawdziwego szczura?

Beatrice usiadła przy stole, a mama przyniosła jej miskę owsianki.

– Bea nie zainteresowała się nim specjalnie – dodał ojciec. – Ale znajdę sposób, żeby ludzie konserwowali żywe stworzenia dokładnie takimi, jakimi są za życia, na zawsze.

– Czy to w ogóle możliwe? – spytała Nancy. – Nie wiedziałam, że coś takiego może przetrwać na zawsze.

Clement stał w drzwiach, nic nie mówiąc, tylko patrząc na żonę zatroskanym wzrokiem. Beatrice zerknęła na niego znad miski z owsianką, nie rozumiejąc skąd ten niepokój w jego oczach.

– Muszę się do końca ubrać, moja droga – powiedział po chwili. – I otworzyć sklep. Zanim się obejrzę, klienci będą walić do drzwi.

– Zrobię ci herbaty – odparła Nancy i zakaszlała, raz, a potem jeszcze raz.

*

Wcześnie rano Beatrice zbudził kaszel mamy. Przez ścianę słyszała, jak ojciec z nią rozmawia i jak skrzypi łóżko; a potem zapaliło się światło na korytarzu, bo schodził na dół, żeby przynieść jej wody.

Beatrice wstała i cichutko przeszła pod sypialnię rodziców. Mama siedziała na łóżku wsparta na poduszkach. Była śmiertelnie blada i przyciskała chusteczkę do ust. Najwyraźniej chciała coś powiedzieć, ale wtedy znowu zaczęła kaszleć. Beatrice obeszła łóżko i cierpliwie czekała, aż kaszel ustanie.

– Nie podchodź do mnie zbyt blisko, Beo – powiedziała mama, ocierając usta. – Nie chcę, żebyś zaraziła się, cokolwiek mi dolega.

Chociaż mama zmięła chusteczkę w dłoni, dziewczynka zdążyła zauważyć, że jest poplamiona na różowo.

– Mamo, powinnam sprowadzić lekarza.

– Nie ma takiej potrzeby. Twój tata przygotowuje dla mnie miksturę, która złagodzi kaszel.

Znowu zakasłała, i tym razem chusteczka zrobiła się czerwona od krwi.

– Tato! – zawołała przerażona Beatrice. – Tato!

Usłyszała, jak ojciec wbiega po schodach. Wpadł do sypialni w długiej, białej koszuli nocnej i delikatnie odsunął córkę na bok, żeby usiąść na łóżku obok żony. Nancy znowu zaczęła kaszleć, obryzgując koszulę plamkami krwi.

– Beo, proszę, przynieś mi ścierkę – polecił ojciec. – Jakąkolwiek. Znajdziesz jakieś w dolnej szufladzie.

Odsunęła szufladę i wyjęła małą, płócienną ściereczkę; tata rozłożył ją jednym potrząśnięciem i podał mamie. Nancy znowu kasłała, zasłaniając ścierką usta, ale więcej krwi już nie poleciało, tylko zaróżowiona plwocina. Ojciec przytrzymywał ją za ramiona, gdy na siedząco walczyła o oddech, a jej pierś unosiła się i opadała z ostrym rzężeniem.

– Jak się teraz czujesz? – zapytał po chwili, a ona skinęła głową, chociaż oczami omiatała pokój, jakby nie zrozumiała, co tu robi.

Odwrócił się do Beatrice i powiedział:

– Na stole w kuchni stoi kubek wody i zielona butelka. Możesz je tu przynieść? I łyżkę.

Kiedy wróciła, niosąc to, o co prosił, ojciec pomógł mamie napić się wody. Potem podał jej dwie łyżki szmaragdowego lekarstwa, które sam przygotował.

– Proszę, moja kochana. Czyściec i miodunka z odrobiną miodu. Powinny zmniejszyć wydzielinę z płuc. A teraz spróbuj się przespać. Rano powinnaś poczuć się lepiej.

Pomógł jej się położyć i przewrócić na bok. Bladożółty koc naciągnął jej pod szyję. W sypialni było ciepło i duszno, ale ona drżała i pociła się, szczękając zębami.

Ojciec zabrał Beatrice do jej pokoju.

– Mamie jest dużo gorzej – powiedziała dziewczynka zmartwiona, spoglądając przez korytarz na matkę w łóżku. – Dzisiaj rano powiedziała, że to tylko przeziębienie. Dlaczego pluje krwią?

– Zdaje się, że ma suchoty – odpowiedział ojciec. – Módlmy się, żeby to nie było to, ale zobaczymy, jak się poczuje za kilka godzin. Lekarstwo, które jej dałem, powinno pomóc.

– Będziemy musieli zabrać ją do szpitala?

– Do Świętego Tomasza? – spytał ojciec. – Nie. Mogę ją leczyć w domu, tak samo jak wszyscy lekarze w tym szambie. Ale zanim położysz się spać, Beo, poproś Pana Boga, aby miał ją w opiece i żeby wyzdrowiała, dobrze?

Beatrice pokiwała głową i przytuliła się do taty. Jego broda połaskotała ją w policzek i przypomniał jej się szczur z najeżoną sierścią; pomyślała wtedy o tym, co mówił ojciec o konserwowaniu ludzi. Widziała, jak mama wpatruje się w świeczkę przy łóżku – jej piękna matka z ciemnymi lokami leżącymi na poduszce. Odsunęła od siebie myśl o tym, że mogłaby ją stracić i o tym, co się stanie, jeżeli umrze.

Usłyszeli znowu kaszel mamy, więc tata, pocałowawszy córkę w czoło, wrócił do sypialni, zamykając za sobą drzwi.

Długo nie mogła zasnąć i leżała z otwartymi oczami. Trudno jej było się modlić, gdy mama nieustannie kaszlała, a co dopiero zasnąć. Kiedy w końcu zapadła w sen, śniło jej się, że weszła do salonu, gdzie zastała mamę siedzącą przy oknie z tamborkiem do haftowania. Gdy zaczęła do niej podchodzić, zauważyła, że igła jest wbita, ale dłonie mamy się nie poruszają.

– Mamo! – usłyszała własny, przytłumiony głos. – Mamo!

Lecz mama nie odpowiadała, ani nawet nie podniosła oczu. Zanim Beatrice znalazła się na środku salonu, uświadomiła sobie, że mama nie żyje, a tata zamienił ją w drewno.

*

Pewnego ranka trzy tygodnie później Beatrice obudziła się, a w domu panowała cisza.

Przez wiele dni i nocy jej mama kaszlała prawie nieustannie, ale teraz najwyraźniej przestała. Na zewnątrz było ciepło i wietrznie. Widziała, jak papiery przelatują przed jej oknem i przez całą ulicę Giltspur, docierały do niej przytłumione pokrzykiwania handlarzy zmieszane z hurgotem kół wózków podskakujących na kocich łbach. W domu jednak było duszno i cicho.

Wstała i przeszła do pokoju rodziców. Zobaczyła ojca klęczącego koło łóżka, miał pochyloną głowę i trzymał dłoń matki, która leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami. Nie oddychała.

– Tato? – wyszeptała Beatrice.

Odwrócił się do niej. Nigdy nie widziała u nikogo tak zbolałej twarzy.

– Beo, mama jest teraz u Boga – powiedział. – Od teraz jesteśmy tylko ty i ja, i nikt się nami nie zajmie, tylko my sami.

Rozdział 4

Dzień pogrzebu Nancy Bannister był ciepły, ale ponury, z powodu nisko wiszących szarych chmur. Przed nabożeństwem ciało wystawiono w salonie, przykryte białym, wełnianym całunem, z głową wspartą na białej wełnianej poduszce, jak wymagała tego ustawa o pochówku w wełnie.

Beatrice podeszła do trumny, trzymając ojca za rękę. Tata bez słowa uniósł chustę, która przykrywała twarz mamy. Beatrice zasłoniła dłonią usta. Nie mogła uwierzyć, że ta postać to jej matka. Twarz miała koloru kości słoniowej, a oczy wyglądały jak dwa głębokie i czarne kałamarze.

– Nie denerwuj się, Beo – uspokajał ją ojciec. – Teraz mama jest w niebie, śmieje się i weseli. To tylko ciało, które przynosiło jej cierpienie.

Trumnę zabrano z salonu i wyniesiono na ulicę, gdzie czekał karawan, do którego zaprzęgnięto dwa kare konie, by zabrać ją w krótką drogę do kościoła pod wezwaniem Świętego Jakuba przy Clerkenwell Close. Wyruszył milczący kondukt prowadzony przez młodego, łysiejącego pastora i karawaniarza z pióropuszem strusich piór kiwającym się na głowie. Czuć było nadciągający deszcz.

W kościele łysiejący pastor wysokim, śpiewnym głosem wymienił cnoty Nancy jako żony i matki, a następnie polecił jej duszę Bogu. Echo zwielokrotniło jego głos, więc odnosiło się wrażenie, jakby przemawiało trzech pastorów jednocześnie. Dzwon wybił sześć razy, co było zwyczajową liczbą dla kobiet. Potem trumnę z ciałem Nancy przeniesiono do krypty, by dołączyła do ponad dwustu innych parafian Świętego Jakuba śpiących wspólnie w ciemnościach.

Dopiero gdy żałobnicy wrócili do domu, lunął deszcz i spływał po szybach jak łzy. Siostry Nancy, Jane i Felicity, podały herbatę i ciasto cynamonowe, a Clement poczęstował wszystkich porto. Dłoń mu drżała, a twarz tak mu zszarzała z żalu, że sam wyglądał na chorego.

– Teraz ty zostaniesz panią domu, Beatrice – powiedziała ciotka Felicty. – Zdaje się, że koniec z nauką u pani Tutchin.

– Absolutnie! – zaprzeczył Clement. – Bea nadal będzie pobierała lekcje, tak jak do tej pory.

– Ależ, Clemencie! Jakże zamierzasz dać radę? Nie obraź się, ale nie wyglądasz zbyt zdrowo! Nie chcę tu wracać na Boże Narodzenie na kolejny pogrzeb!

Clement pokręcił głową.

– Każdej młodej dziewczynie potrzebny jest francuski, matematyka i logika, jak również gotowanie i robótki ręczne. Ale Bea będzie mi też pomagać w pracy. Zawsze wykazywała wielkie zainteresowanie mieszaniem leków, już odkąd była na tyle duża, by utrzymać łyżkę. Wolała to od pieczenia ciasteczek. Pewnego dnia, zważcie moje słowa, będzie w Londynie pierwszą i najbardziej uznaną kobietą aptekarzem.

– Kobietą aptekarzem? Nie wyobrażam sobie, aby to było do przyjęcia! Zwłaszcza że Bea jest taka młoda i ładna! Ilu dżentelmenów będzie czuło się swobodnie w towarzystwie aptekarki… Szczególnie jeśli będzie im doskwierać coś wstydliwego?

– Wątpię, czy będzie ich mniej niż tych, którzy codziennie proszą mnie o emulsję kalomelową. Widzicie, jakoś nigdy to nie jest dla nich. Zawsze „dla przyjaciela”.

– Emulsja kalomelowa? – odezwała się Beatrice. – To na chorobę francuską, tak, tato?

– Och! Jestem zaszokowana! – wykrzyknęła ciotka Felicty, wyrzucając w górę ręce obleczone w czarne rękawiczki. – To dziewczę nie ma więcej niż dwanaście lat. Co ona wie o tej przypadłości?

– Tak naprawdę to za trzy tygodnie skończę trzynaście lat – odpowiedziała spokojnie Beatrice. – A tata nigdy nie robił tajemnic z chorób ani z informacji, gdzie ich się ludzie nabawiali.

Clement objął córkę ramieniem i czule przytulił. Kiedy jednak spojrzał na nią i uśmiechnął się, zobaczyła w jego oczach więcej bólu niż nadziei, i wiedziała, jak bardzo cierpi.

*

Kiedy lato ustąpiło jesieni, a potem zimie, Beatrice starała się nie opuszczać lekcji w szkole pani Tutchin i uczestniczyć w nich codziennie. Pani Tutchin młoda blondynka, chuda niemalże jak szkielet, była żoną bankiera. Nie miała własnych dzieci, więc cały czas poświęcała dziewięciu dziewczętom, ucząc je manier i obycia, potocznego francuskiego oraz arytmetyki. Pokazywała również, jak przyszywać guziki i haftować, a także jak upiec tradycyjny chleb na smalcu z rodzynkami.

Beatrice uwielbiała tę szkołę, ponieważ pani Tutchin była tak łagodna, miała miły głos i pachniała wodą różaną. Była cierpliwa wobec wszystkich dziewcząt, ale szczególne względy okazywała Beatrice, ponieważ wiedziała, jak bardzo brakuje jej matki. Czasami, kiedy Bea pochylała się nad robótką, stawała za nią i delikatnie kładła kościste dłonie na jej ramieniu, jakby zapewniała ją, że matka wciąż jej pilnuje.

Jednak z tygodnia na tydzień coraz trudniej było Beatrice znaleźć czas na lekcje, chociaż dom pani Tutchin stał przy Snow Hill, zaledwie o trzy przecznice od Giltspur. Teraz, kiedy zrobiło się chłodniej i wcześniej zapadał zmrok, jej ojciec był coraz bardziej przygnębiony i roztargniony. Zaczął też pić – początkowo tylko po południu, do obiadu, ale potem wypijał kieliszek jałowcówki przed otwarciem sklepu i kolejne w ciągu dnia, z brązowej butelki, którą trzymał schowaną pod ladą. Prawie co wieczór zasypiał w fotelu przed dogasającym powoli ogniem i co noc słyszała, jak gramolił się po schodach, kiedy ogień zamienił się w popiół, a on budził się, dygocząc z zimna.

Prawie każdego ranka musiała go budzić, ponieważ kiedy przychodziła pora otwarcia sklepu, jeszcze chrapał mocno, zawinięty w koce, ubraniu z wczorajszego dnia, cuchnący przetrawionym alkoholem.

Z trudem otwierał zalepione oczy i wpatrywał się w nią, jakby nie wiedział, kim jest. Potem siadał i chrypiał:

– Przepraszam… Przepraszam, Beo. To już się więcej nie powtórzy, przysięgam na Boga.

Czasami umyty i przebrany schodził na dół, aby zjeść z nią śniadanie. Był wtedy prawie taki sam jak dawniej… Zwłaszcza jeżeli podawała kleik owsiany z masłem i winem. Jednak w takie dni było zbyt późno, aby iść do pani Tutchin, a i ojciec namawiał ją, aby została w domu i pomogła mu przygotować lekarstwa, bo miał stos recept do zrealizowania i całą rzeszę pacjentów, którzy zaczynali już tracić cierpliwość.

– Bóg mnie pobłogosławił taką zdolną córką – powtarzał niemal codziennie, całując ją w głowę. – Gdyby tylko twoja mama mogła cię dzisiaj zobaczyć!

Beatrice zakładała sztywny płócienny czepek, długi fartuch z tego samego materiału, a na to jeszcze gruby wełniany płaszcz, ponieważ przybudówkę ogrzewał jedynie mały piecyk na drewno. Potem cały poranek spędzała samotnie, robiąc pigułki, proszki, emulsje i przeróżne syropy według receptur z notesów ojca z pozaginanymi rogami.

Niektóre mikstury wymagały wielu godzin pracy. Jednym z najpopularniejszych lekarstw Clementa Bannistera było mithridatium, antidotum na przeróżne zatrucia, ukąszenia zwierząt, leczące nawet dżumę. Zawierało ponad pięćdziesiąt składników, które Beatrice musiała dokładnie odmierzyć – w tym opium, kardamon, olibanum, szafran, imbir, anyż, pietruszkę i sok akacjowy. Wszystkie te ingrediencje trzeba było dokładnie utrzeć z miodem. Równie popularny, choć o wiele droższy, był teriak, zwany też driakwią, na który składało się sześćdziesiąt składników – korzenie, zioła, różne rodzaje pieprzu, a nawet bitumin i organy zwierząt.

Poza tymi dwoma medykamentami Beatrice musiała przyrządzać płyn do płukania jamy ustnej z suszonych płatków nagietków i przymiotna, stosowany jako lek na chroniczny ból zębów. Na krwotoki z nosa mieszała żywokost i babkę, czasami dodając krwawnik.

Za każdym razem, gdy poczuła duszącą woń liści krwawnika, przychodziła jej na myśl piosenka, którą śpiewała mama, gdy kładła ją spać. Mówiła, że jeśli zawinie liście krwawnika w chusteczkę, to kiedy obudzi się rano, będzie wiedzieć, za kogo wyjdzie za mąż.

Żeniszku śliczny tysiąclistny,

Krwawnikiem wszystkim znany.

Kto będzie moim mężem,

Zdradź no mi czym prędzej!

Nieomal słyszała czysty, wysoki głos matki i z wielkim trudem akceptowała fakt, że matka leży teraz w krypcie kościoła Świętego Jakuba martwa, zimna, sama pośród ciemności.

Jedną z najlepiej sprzedających się mikstur ojca była patentowana odżywka do włosów Bannistera, ale Bea nie lubiła jej przygotowywać, ponieważ miała zapach starego łoju. Trzeba było zagotować liście ostrzenia z odrobiną oleju i soli, a potem uformować z nich kompres, używając słoniny, którą musiała kupić na znajdującym się niedaleko Smithfield Market. Łysiejący klient miał nałożyć sobie ten kompres na głowę na noc, przykryć gorącym ręcznikiem i zmyć rano.

Nie lubiła także przygotowywać kalomelowej emulsji, ponieważ zawarta w niej rtęć brudziła jej palce. Emulsja podobno leczyła chorobę francuską, zwaną też kiłą, ale Bea widziała, jak wyglądały osoby, które długo jej używały. Dziąsła im gniły i przypominały surowe mięso, wypadały wszystkie zęby, psuły się też szczęki, więc ci ludzie z trudem otwierali usta, żeby coś powiedzieć.

Mimo to nadal przychodzili do apteki i niewyraźnie błagali ojca o więcej, bo wydawało im się, że użyli jej zbyt mało.

*

W ostatni poniedziałek kończącego się roku Beatrice formowała właśnie długi walec, z którego miała później wykroić tabletki, kiedy Clement otworzył drzwi do domku z takim hukiem, że aż podskoczyła. Wszedł niepewnie do środka, wpuszczając podmuch lodowatego powietrza. Za jego plecami gęsty śnieg padał szybko i bezgłośnie, przykrywając białą pierzynką ogródek z ziołami. Płatki śniegu topniały szybko na brodzie i włosach Clementa.

– Beo, kochana! – wykrzyknął. – Dlaczego nie jesteś u pani Tuu-czi-in?

– Tato… Drzwi! Zimno leci!

– Co? Ach, tak, przepraszam! Nie mogę przecież córki przeziębić na śmierć! Mojej kochanej córeczki danej od Boga!

Podszedł do stołu i stanął obok niej, lekko się kołysząc.

– Tato, znowu piłeś. Mam nadzieję, że zamknąłeś sklep.

– Co? Sklep? Tak, tak, zamknąłem! Zamknąłem na klucz! Zamknąłem szczelnie jak beczkę!

– Może lepiej pójdziemy do domu. Chciałam ci zrobić baraninę na obiad, z gotowanymi ziemniakami i marchewką. Ale możesz zjeść chleb z serem, jak wolisz…

Beatrice podniosła się, ale Clement położył dłoń na jej ramieniu i delikatnie przytrzymał.

– Co robisz? – spytał i zmarszczył brwi, przyglądając się wałeczkowi suchej, białej pasty, który toczyła na niebieskim kafelku z Delft, gotowa była właśnie go pociąć.

– Tabletki na wzdęcia, o które prosiłeś. Mówiłeś, że to pilne, bo skończył ci się zapas.

Clement pochylił się i powąchał substancję.

– Ach, tak. Mięta, fenkuł i anyż, gwarantowany sposób na najbardziej wybuchowy żołądek. Dobra dziewczyna. Cudowne dziecko. Ale możesz teraz to przerwać.

– Myślałam, że ci się spieszy?

Przekrzywiał głowę z boku na bok, jakby zesztywniał mu kark.

– Nie jesteś u pani Czu-czin.

– Nie, tato. Nie pamiętasz? Chciałeś, abym została i zrobiła te tabletki na wzdęcia i syrop na płuca.

– Tak? Hm, nawet jeśli chciałem, to nie musisz. Już więcej nie. Możesz teraz przestać. Możesz odłożyć tłuczek i zrobimy coś o wiele zabawniejszego. Coś, co nas rozśmieszy i przestaniemy się smucić.

Zamilkł i rozbieganym wzrokiem długo spoglądał na stół. Potem odwrócił się do Beatrice i powiedział:

– Tak bardzo jestem zmęczony płaczem, Beo. Nie chcę już więcej płakać. Byłem w sklepie i weszła ta kobieta. Wiesz która? Zawsze ubiera się na zielono. Weszła do sklepu i poprosiła o coś na melancholię. Chciałem jej zaproponować mój wyciąg z ogórecznika, kiedy mnie zatkało, jakbym miał kolce w gardle, i łzy zaczęły mi płynąć po policzkach. Była skonsternowana, a ja nie mogłem się powstrzymać. Płakałem na jej oczach. Pomyślałem: ta kobieta pyta mnie, jak wyleczyć melancholię? Mnie? Kiedy mnie samego wykańcza tęsknota za twoją matką. Wykańcza, to dziwne słowo, prawda, wykańcza? Wykańcza, wykańcza, wykańcza! Ale tak właśnie jest.

– Tato… – próbowała wtrącić Beatrice, ale ojciec mówił dalej, jakby jej nie usłyszał.

– Ta kobieta powiedziała, że jej mąż niedawno umarł, a ona cierpi na głęboką depresję. I wiesz, co jej powiedziałem? Powiedziałem jej prawdę. Powiedziałem, że nie ma na to lekarstwa. Powiedziałem, że może wypić dziennie nawet trzy butelki mojej mikstury z ogórecznika, aż twarz zrobi jej się zielona jak ten płaszcz i czepek. Ale nie ma lekarstwa. Nie na śmierć, Beo. Nie na śmierć.

Beatrice ujęła jego dłonie.

– Tato, powinieneś iść do domu i coś zjeść. Masz takie zimne ręce! Jeśli chcesz, zrobię ci gorącą czekoladę.

– Czekoladę? – powtórzył. – A co da czekolada? – Przyjrzał się bacznie Beatrice i dodał: – Dlaczego nie jesteś u pani Czu-czin?

– Potrzebowałeś mnie tutaj, tato. Teraz wróć do domu.

– Zabawmy się! – wykrzyknął głośno, jak konferansjer zwracający się do publiczności zgromadzonej w teatrze. – Dzisiaj zróbmy błyskawicę! I dym, który zmienia kolor! Dym! I ogień! Dzisiaj podrzyjmy papier na tysiące kawałków i sprawmy, że wzlecą jak płatki śniegu podczas burzy! Roztopmy cynę. Zróbmy eksplozje tak głośne, że ogłuchniemy na cały tydzień! Ale będziemy się śmiać! I tańczyć! I będziemy tak weseli jak nigdy dotąd!

Nadal trzymając Beatrice za ręce, podskoczył ciężko i powoli, kiwając głową i podśpiewując niemelodyjnie.

– Tato, musisz coś zjeść – powtórzyła Beatrice, uwalniając ręce. – Chodź do domu.

– Ach – powiedział Clement – przypomniałem sobie, dlaczego tu przyszedłem! Skończył mi się gin. Musisz iść do Fortune i kupić mi butelkę!

– Tato, naprawdę nie możesz więcej pić! Wypiłeś już dzisiaj dosyć.

Clement znowu otworzył drzwi i wyszedł na mróz. Cisza była wszechogarniająca. Śnieg nie tylko wygłuszał odgłos kół wozów, ale też przegnał ulicznych handlarzy z ich trąbkami i grzechotkami; zatrzymał w domach nie tylko ludzi, ale i zwierzęta. Londyn był jak ze snu.

– Beo – odezwał się ponownie ojciec. – Nie obędę się bez niego. W sklepie jest śmiertelnie zimno, a ja mam całą przepoconą koszulę i ręce mi się trzęsą tak mocno, że zupełnie nie mogę odmierzać proszków. Proszę, kochana. Wiem, że nie powinienem, i obiecuję, że jutro zacznę nowe życie i nie wypiję ani kropli.

Beatrice zgasiła ozdobną mosiężną lampę, której używała do podgrzewania opium.

– Mówisz to codziennie, tato, ale nie dotrzymujesz słowa.

– Wiem, moja najukochańsza. Wiem, że obiecuję. Ale jutro już nie wypiję, i już nigdy więcej. Dzisiaj jednak, proszę, idź do Fortune i przynieś mi jeszcze butelkę. Masz… – Pogrzebał w kieszeni i wydobył sześciopensówkę. – Właściwie możesz mi przynieść dwie butelki, żebyś nie musiała chodzić później.

– Tato… – zaoponowała, ale on nadal stał w otwartych drzwiach i wpatrywał się w padający śnieg.

– Nie chcę cię więcej prosić, Beo. Nie zmuszaj mnie, abym błagał. Jeśli tego dla mnie nie zrobisz, boję się, że umrę.

Beatrice wyszła na zewnątrz i zamknęła drzwi przybudówki. Ojciec wyciągnął klucz, ale ręce mu się trzęsły tak bardzo, że nie był w stanie wsadzić go do zamka. Beatrice zabrała mu go, przekręciła i oddała.

– Nie mów mi, że zesłał mnie Bóg – upomniała go, gdy już chciał otworzyć usta. – Jeżeli pójdę kpić więcej ginu, to raczej zostałam przysłana przez diabła.

– Beo, jesteś moim aniołem. Wiesz o tym, prawda? Moim aniołem i moim zbawcą. I jesteś taka podobna do swojej matki. Mogłabyś być nią, zmartwychwstałą, powstałą z grobu.

Beatrice miała ochotę upomnieć go, żeby tak nie mówił, ponieważ smuciło ją ciągłe przypominanie o śmierci mamy i przerażała myśl o jej zmartwychwstaniu. Miewała koszmary, w których matka zjawiała się nagle w drzwiach jej sypialni, i wyglądała tak samo jak wtedy, gdy leżała w trumnie w salonie, z ciemnymi, pustymi oczyma i dłońmi pomarszczonymi jak zamszowe rękawiczki, które pozostawiono na deszczu.

Pomogła ojcu wejść do domu. Wtoczył się do salonu i padł ciężko na fotel blisko kominka, dygocząc. Węgle na palenisku nadal się żarzyły, więc Beatrice poruszyła je pogrzebaczem i dosypała jeszcze trochę z kosza.

Uklękła i dmuchała w ogień, aż między węgielkami pojawiły się małe języki ognia.

– Co? – Ojciec otworzył oczy i zapytał: – Nie byłaś jeszcze w Fortune? Zostaw ten ogień.

Beatrice nie zwracała na niego uwagi. Ojciec wpatrywał się w nią z narastającą desperacją, kurczowo wbijając palce w fotel, jakby się bał, że z niego wypadnie, ale Bea czekała i nie spuszczała oczu z kominka, aż ogień mocno się rozpalił i zaczął przyjemnie trzaskać. Wtedy, bez słowa, wyszła do holu, zdjęła gruby brązowy płaszcz i założyła czepek.

– Beo! – zawołał ojciec, gdy otwierała frontowe drzwi.

Nie odwróciła się, ale powiedziała wyraźnie:

– Zaraz wrócę, tato, obiecuję. – I wyszła na ulicę.

Rozdział 5

Śnieg padał gęsto i ulice były puste. Kilka powozów powoli przesuwało się w mroku niczym zjawy, a końskie kopyta ślizgały się po oblodzonym bruku. Beatrice nie pamiętała, żeby kiedykolwiek było aż tak zimno.

Przynajmniej śnieg przykrył sterty śmieci na chodnikach, a ulica wyglądała przyzwoicie czysto, chociaż zarys ciała martwego psa nadal był rozpoznawalny i bladobrązowa nitka ścieków wciąż płynęła rynsztokiem.

Naciągnęła na głowę kaptur i skierowała się w stronę Pye Corner, mrużąc oczy przed płatkami śniegu, które oblepiały jej rzęsy. Pub Fortune of War był oddalony zaledwie o sześć domów, za sklepami bławatnym i spożywczym oraz za małym sklepikiem, gdzie do października sprzedawano książki i materiały piśmienne, ale właściciel zmarł na, jak to określił lekarz, „zęby”.

Dwoje małych dzieci, chłopiec i dziewczynka, kuliło się pod brudną końską derką przy drzwiach zamkniętej księgarni. Chłopiec spał, ale dziewczynka patrzyła bez słowa pustymi oczami na przechodzącą obok Beatrice. Nawet mama Bei, mimo całej swej dobroci, powiedziała kiedyś, że jest niemożliwe, aby nakarmiły i dały schronienie wszystkim nieszczęśliwym dzieciom, które spotykają na ulicy, ale Beatrice zdecydowała, że gdy tylko zaniesie ojcu gin, wróci i da tym dzieciom po kubku gorącej zupy z pasternaku, którą wcześniej ugotowała.

Fortune of War znajdował się przy Pye Corner. W połowie wysokości ceglanego, pokrytego sadzą frontonu osadzono małą, pozłacaną figurkę chłopca, Golden Boy of Pye Corner, który zaznaczał miejsce, do którego sięgnął wielki pożar Londynu niemal siedemdziesiąt pięć lat temu. Tego ranka na czubku głowy chłopca śnieg utworzył małą piramidę.

Beatrice pchnęła drzwi i weszła do środka. Nie lubiła tu przychodzić, ponieważ było ciemno, gęsto od dymu z fajek i tłoczyli się pijani mężczyźni, którzy zaczepiali ją i patrzyli na nią lubieżnie, szczerząc się w szczerbatych uśmiechach. Krzyki i śmiech były ogłuszające.

– Witaj, ślicznotko! – zawołał tłustawy tragarz w za dużej czapce i ciasnej szarej kamizelce. – Chodź no tutaj, usiądź mi na kolanach, daj szczęście samotnemu!

Zawył z uciechy i klepnął się w udo, a jego kompani zarechotali.

– Jack, nie znalazłbyś pisiora, nawet jakbyś go miał przywiązanego do nosa!

Beatrice podeszła do lady, gdzie rumiany właściciel pubu nalewał do kieliszków brandy.

– Co podać, panno Bannister? – zapytał z uśmiechem. – Kolejną butelkę jałowcówki?

Beatrice położyła sześciopensówkę.

– Dwie poproszę, panie Andrews. Tata mówi, że nie będę musiała chodzić dwa razy.

– Och, zmyślny ten tata – odparł ze smutkiem barman. – Proszę poczekać minutę, muszę zejść do piwnicy po te butelki. Ci panowie od rana wszystko wypili do cna. Może to dobre dla interesu, ale nie będzie mi przykro, kiedy śnieg przestanie padać, a oni wszyscy wrócą do pracy.

Zapalił lampę, a potem otworzył drzwi do piwnicy za barem i zszedł w ciemność. Beatrice stała z łokciami opartymi o ladę, dłońmi ostentacyjnie zatykając uszy, żeby zgromadzeni mężczyźni widzieli, że wcale nie słucha ich rubasznych żartów o pisiorach, podnietach i chędożeniu.

Nagle poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia. Odwróciła się i zobaczyła Roberta, szczupłego piętnastoletniego chłopaka, o sztywnych blond włosach, który w Fortunie roznosił piwo i sprzątał. Lubiła go, podobał się jej mimo pryszczy na twarzy, a kiedy tylko przychodziła do pubu, zawsze z nią rozmawiał, i przy nim czuła się ładna i dorosła.

– Hej, Beo, nie przyszłaś czasami po więcej poczciwego ginu? – zapytał ją.

– Tata potrzebuje go do mikstur – odparła Beatrice. – Miesza z nagietkami i czyśćcem. To działa na przeziębienie.

– Naprawdę? – Robert uśmiechnął się. – Działa na przeziębienie? – Z kieszeni długiego skórzanego fartucha wydobył cienki zwitek papieru.

– Landrynkę? John Welkin dał mi kilka za pomoc w transporcie sztywnych.

Przełamał laskę cukierka na pół i wyciągnął rękę w jej stronę, ale Bea pokręciła głową. Lubiła słodycze, ale John Welkin był rezurekcjonistą, a ona nie chciała wkładać do ust czegokolwiek, czego mógłby choćby tylko dotknąć rezurekcjonista.

Robert odgryzł kawałek i głośno chrupał.

– Ci sztywni to są naprawdę sztywni, w większości. Sztywni jak deski! Wczoraj w nocy pijani jak bele przechodzili przez rzekę i lód się pod nimi załamał. Wpadli do wody i zamarzli na kość.

– To straszne! Jak ty możesz ich dotykać?

– E, nie, to nie takie straszne. Przynajmniej nie brudzą. W każdym razie dopóki nie odtają. A niektórzy z nich mają parę pensów w kieszeniach, które pan Welkin pozwala mi zatrzymać. Chcesz ich zobaczyć? Dzisiaj rano miał całkiem dobry połów, i nie są to tylko pijacy. Jest tam też dwójka dzieci, które chciały się poślizgać, i ich matka, co chciała je ratować. Powinnaś zobaczyć jej twarz! Wygląda, jakby ciągle ich wołała!

– Nie… Dziękuję. Wolę nie.

– Och, daj spokój, Beo! Nigdy nie widziałaś czegoś takiego! To lepsze od gabinetu osobliwości! I to za darmo!

Niejeden już raz Beatrice widziała martwe ciała zanoszone na zaplecze Fortune of War, szczególnie po odpływie. Ojciec powiedział jej, że pub został oficjalnie wyznaczony przez Królewskie Towarzystwo Humanitarne do zajmowania się topielcami wyłowionymi z Tamizy. Jeżeli po ciała nikt się nie zgłosił, chirurdzy ze szpitala Świętego Bartłomieja przychodzili, by sprawdzić, czy nadają się do sekcji. Jeżeli tak, rezurekcjoniści, tacy jak John Welkin, otrzymywali za dostarczenie ciała nawet aż cztery gwinee.

Ojciec mówił jej o tym wszystkim w dość nerwowy sposób, aż Beatrice zaczęła się zastanawiać, czy potajemnie nie myśli o kupieniu takiego ciała dla siebie, aby je utwardzić, jak kiedyś tego zjeżonego, burego szczura. Zmieniła temat i powiedziała, że musi zająć się tłustym puddingiem, który akurat przygotowywała.

Robert wzruszył ramionami.

– Jak chcesz – skwitował. – Ja w każdym razie muszę tu posprzątać.

Podszedł do najbliższego stołu i zaczął zbierać brudne kufle i szklanki. W tej właśnie chwili obleśny tragarz dźwignął się z ławy i zbliżył do baru.

– No, co teraz, moja śliczna, mała owieczko! – wykrzyknął.

Zataczając się, podszedł do niej tak blisko, że Beatrice poczuła woń moczu z przemoczonych bryczesów. Odwrócił się do niej z krzywym uśmiechem, bez ostrzeżenia objął w talii ramieniem i energicznie przyciągnął do siebie. Miał pożółkłe białka oczu, a usta wypełniały mu sczerniałe pieńki zębów.

– Mogłabyś dać mi całusa, ślicznotko, co? Co zaszkodzi całus? Już pora, aby ktoś zapoznał cię z uciechami ciała, nie?

Beatrice próbowała się uwolnić, ale on wzmocnił uścisk wokół niej i zaśmiał się, aż poczuła jego ślinę na twarzy.

– No, chodź, moja mała! Nie mów, że nie chcesz!

Przyciągnął ją bliżej, ale wtedy Robert podszedł do lady i szybko odstawił wszystkie cynowe kufle. Bez słowa ominął Beatrice i uderzył tragarza w prawe ucho. Pijak krzyknął: „Cholera!” i puścił Beatrice, osuwając się ciężko na ladę, aż czapka zsunęła mu się na oczy. Robert uderzył go znowu, tym razem w grzbiet nosa. Krew trysnęła z obu nozdrzy i zalała tragarzowi brudną, szarą kamizelkę.

– Ty gnojku! – parsknął tragarz, ściągając czapkę i przyciskając ją sobie do nosa. – Obetnę ci za to kutasa!

Trzech lub czterech jego kolegów wstało ze swoich miejsc i otoczyło Roberta, z groźnymi minami mierząc go wzrokiem. Wszyscy byli tak samo brudni, obleśni i pijani.

– Ty! – odezwał się jeden z nich, wskazując Roberta poczerniałym paluchem. Wyglądał jak klaun, miał głębokie, poziome blizny po obu stronach ust, jakby ktoś przeciągnął mu między wargami nóż rzeźnicki. – Prosisz się, żeby ci skręcić kark, chłopcze!

Robert szybko przerzucał wzrok z jednego tragarza na drugiego. Tłuścioch sięgnął do kieszeni kamizelki i wydobył wielki składany nóż; otworzył go z wprawnym zamachem, jakby był sztukmistrzem. Z nosa nadal leciała mu krew, i musiał od czasu do czasu oblizywać górną wargę, żeby nie ściekała mu na brodę.

– Teraz inaczej będziesz śpiewał, słoneczko – wycedził. Pociągnął nosem, aż się w nim zakotłowało, i dodał: – Bardzo wysoko, jak dziewka, bo w nią cię zamienię!

Robert cofnął się z uniesionymi pięściami, gotowy do obrony, ale najwyraźniej nie wiedział, co począć. Beatrice czuła, jak serce tłucze się jej w piersi; była tak przerażona, że brakowało jej tchu. Pięciu pijanych tragarzy pewnie nie tylko zrani Roberta, ale zamorduje go, a potem ją skrzywdzi. Nagle przypomniała sobie martwą kobietę leżącą na Hosier Lane, o twarzy pokrytej szkarłatnymi sińcami i ze spódnicą podciągniętą do pasa, z trzonkiem szpadla wbitym do środka.

Próbowała chwycić Roberta za rękę, jednak on najwyraźniej nie rozumiał, czego od niego chce, więc musiała złapać go powtórnie, żeby zwrócił na nią uwagę. Spojrzał szeroko otwartymi oczami i mruknął nieprzytomnie:

– Co?

Ale ona nic nie odpowiedziała, tylko odciągnęła go od lady i poprowadziła do tylnych drzwi pubu.

– Zaraz! Zaraz! – krzyknęli tragarze. – Wracaj tu, gówniarzu!

Lecz Beatrice i Robert byli już na zewnątrz, a Robert zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz i zasunął górne i dolne zasuwy. Zdążył w samą porę. Kilka sekund później tragarze naparli z całej siły na drzwi, aż pękła jedna z desek. Po chwili znowu w nie uderzyli, ale trzymały się mocno we framudze.

– Otwieraj! – ryczeli. Teraz bardziej przypominali wściekłe bestie niż ludzi. – Otwieraj te cholerne drzwi, bo inaczej…!

Beatrice i Robert nie ruszyli się z miejsca; spoglądali na siebie bez słowa. Tragarze kopali w drzwi, walili w nie krzesłami, ale po kilku daremnych próbach zrezygnowali. Beatrice słyszała ich głosy. Wyglądało na to, że pan Andrews wyszedł z piwnicy.

– Co teraz zrobisz? – wyszeptała. W korytarzu, gdzie stali, było mroczno i bardzo zimno, a do tego czuć było mdławy zapach – trochę jak w kościele – od którego ściskało ją w żołądku.

Robert już miał coś powiedzieć, kiedy rozległo się krótkie, szybkie stukanie.

– Robercie? Jesteś tam? Robercie! Słyszysz mnie?

– Panie Andrews! Jestem tu z Beą, córką aptekarza!

– Co się dzieje, na miłość boską? Było tu pięciu czy sześciu obwiesiów, którzy twierdzili, że ich zaatakowałeś. Rozdarliby cię na strzępy, gdyby mogli.

– Broniłem honoru Bei, proszę pana!

– Czym? Siekierą? Na podłodze jest więcej krwi niż w rzeźni u Symonda!

– Proszę pana! – zawołała Beatrice. – Czy ci ludzie już sobie poszli?

– Tak, moja droga, wyrzuciłem ich wszystkich. Ale na twoim miejscu wyszedłbym przez podwórko i wrócił do domu zaułkami. Jak wyjdziesz od frontu, mogą czekać na ciebie za rogiem. Są bardzo pijani, mówiąc oględnie, a nie chciałbym, aby stała ci się krzywda.

– Jeden chciał pocałować Beę – odezwał się Robert. – Tylko dlatego go walnąłem.

– Później o tym porozmawiamy – odparł pan Andrews. – Otwórz drzwi, dam pannie Bannister dwie butelki ginu, żeby mogła już wrócić do domu.

Robert odciągnął rygle i otworzył drzwi. Pojawił się pan Andrews, policzki miał jeszcze bardziej czerwone niż zazwyczaj. Podał Beatrice szorstki jutowy worek z dwiema ciężkimi glinianymi butelkami, które zastukały o siebie, gdy go brała.

– Przekaż tacie najlepsze życzenia ode mnie. Ale powiedz mu też, że w jałowcówce nie znajdzie rozwiązania na swoje smutki. Musi wyjść do ludzi.

– Dziękuję panu – szepnęła Beatrice.

Dobrze zrozumiała, co chciał jej powiedzieć, a jego współczucie dodało jej otuchy. Był jedną z nielicznych osób, które widziały, jak bardzo była samotna, jak ciężko musiała pracować, aby pomóc ojcu, i jak się martwiła tym, że on pije.

– Będziesz musiała przejść przez park sztywnych – odezwał się Robert. – Ale nie martw się. Żaden z nich cię nie skrzywdzi, nie tutaj.

Beatrice zawahała się, ale wtedy pomyślała o pijakach czekających na nią na ulicy, skinęła więc głową i poszła za nim do dużego pomieszczenia na zapleczu. Było tu jeszcze zimniej, więc para leciała jej z ust, a jedyne światło wpadało przez pojedyncze wysokie okno. Z wilgotnych, pokrytych czarnymi plamami grzyba ścian łuszczyła się farba, jakby zaraziły się chorobami od znoszonych tutaj codziennie ludzi.

Tego ranka było tu dziewięć ciał – pięciu mężczyzn, dwie kobiety i dwoje dzieci. Leżały na stołach pod ścianami, a na tablicach tuż nad nimi kredą wypisano nazwiska rezurekcjonistów, którzy żądali opłaty za przyniesienie zwłok. Trzech mężczyzn było ubranych w płaszcze i bryczesy, chociaż buty albo same im spadły, albo ktoś je zdjął, odsłaniając dziury w pończochach lub nagie, brudne stopy. Dwóch kolejnych owinięto grubymi wełnianymi całunami. Także jedna z kobiet była przykryta całunem, ale jej był o wiele czystszy, jakby dopiero co wyjęto go z trumny. Natomiast druga miała na sobie ciężką, szarą spódnicę, a pod nią wiele warstw poszarpanych halek i czarne, wysoko sznurowane buty o startych obcasach. Wszystkie twarze przykryto flanelowymi ścierkami – nie po to, by dodać im powagi, ale by oszczędzić wszelkim gościom widoku zmieniających się pod wpływem rozkładu rysów. Chociaż w pomieszczeniu było chłodno, a większość ciał została wydobyta z lodowatej Tamizy, smród był tak mocny, że Beatrice pociągnęła rękaw, aby zasłonić nos i usta, i starała się nie oddychać zbyt głęboko.

– Zerknij na tego! – powiedział Robert, podnosząc szmatkę z twarzy jednego z mężczyzn. Miał zeza, placki rudych włosów, a język sterczał mu z boku, jakby zmarł, próbując rozśmieszyć kolegów.

– Proszę… Nie chcę – jęknęła Beatrice i odwróciła się. – Chcę tylko wrócić do domu.

– A może chociaż popatrz na tę młodą kobietę… To ona chciała uratować swoje topiące się dzieci!

Beatrice nie mogła się opanować i spojrzała. Kobieta o białej twarzy była bardzo młoda, miała najwyżej dziewiętnaście, dwadzieścia lat, ostry nos i sterczące kości policzkowe, jak ktoś, kto nigdy nie najadał się do syta. Piwne oczy miała skierowane w sufit, a usta szeroko otwarte.

Zanim Beatrice zdążyła się odwrócić, kobieta wydała wysoki, chropawy skowyt, zakończony skrzekiem. Bea odskoczyła przerażona.

– Ona żyje! Robercie! Żyje!

Robert znowu wziął ją za rękę i odciągnął.

– Nie, Beo, nie martw się, oni często tak robią. To gaz w ich brzuchach. Możesz tu przyjść w letni wieczór, kiedy jest ciepło, a oni leżą tu przez cały dzień i wszyscy gwiżdżą, pierdzą, jęczą i utyskują. Zupełnie jakby mówili: „Co my tu robimy martwi, kiedy powinniśmy być w barze, pić piwo i grać w karty?”.

Uniósł szmatkę z twarzy kobiety przykrytej całunem i zajrzał pod spód.

– Nie wiem, dlaczego tę tu przywieźli. Według mnie już nie nadaje się dla chirurgów.

I znowu Beatrrice nie chciała patrzeć, a jednak nie mogła się oprzeć. Mimo że ich ciała tak bardzo ją niepokoiły, a zapach przyprawiał o mdłości, to jednak ją fascynowali. Dlaczego? Ten zezowaty, który pewnie dostał ataku serca, śmiejąc się; albo ta przerażona młoda kobieta uwieczniona na wieki w niemym krzyku – ona i Robert mogli się im przyglądać i rozmawiać o nich, ale nie potrafili wyjaśnić, co się im przytrafiło. Byli tu wszyscy, cała dziewiątka, ale jednocześnie każdy z nich już odszedł.

Beatrice ruchem głowy wskazała kobietę w całunie.

– Dlaczego ona ma na sobie żałobną szatę? Wygląda, jakby była przygotowana do pochówku.

– Pewnie już raz ją pochowano – wyjaśnił Robert. – Albo była przygotowana do pogrzebu. John Welkin nigdy nie mówi, skąd ich bierze, a chirurdzy nie pytają. Bywa tu wiele ciał wykopanych z cmentarzy, a nawet takich, które zniknęły z domów, gdy wystawiono je w salonie.

Beatrice ostrożnie zrobiła krok naprzód, nadal zasłaniając rękawem nos i usta. Kobieta leżała tuż pod oknem, więc padało na nią zimne, bezbarwne światło odbite od śniegu na zewnątrz. Przez to wyglądała jeszcze bardziej biało i upiornie. Gdy Bea zbliżyła się, zauważyła, że oczy kobiety zapadły się, policzki były wklęsłe, a skóra wokół ust napięła się tak bardzo, że aż znikły wargi.

– Na pewno rozgotują jej ciało i wykorzystają szkielet – stwierdził Robert. Uniósł szmatkę wyżej, odsłaniając włosy kobiety. Były ciemne i faliste, a wtedy Beatrice zorientowała się, kim była ta kobieta.

– Odłóż to! – wrzasnęła.

– Co? – spytał Robert.

– Szmatkę! Odłóż! Zasłoń jej twarz!

Robert zmarszczył brwi i zawahał się, ale postąpił, jak mu kazała, i opuścił materiał na twarz zmarłej.

– Muszę natychmiast wracać do domu! – powiedziała Beatrice i zaczęła płakać. – Muszę wracać do domu! Muszę powiedzieć tacie!

– Beo, co się stało? – pytał Robert. Próbował schwycić ją za ramiona, aby ją uspokoić, ale wykręciła się i podeszła do drzwi prowadzących na podwórze. Próbowała przekręcić klucz, ale trzymała worek jutowy w jednej ręce, a zamek stawiał opór.

– Robercie… Proszę… Muszę iść do domu! Muszę powiedzieć tacie!

Robert otworzył drzwi. Podwórko było zastawione beczkami po piwie i drewnianymi skrzyniami pełnymi pustych szklanych butelek. Nadal padał gęsty śnieg.

– Beo… – odezwał się. – Nie rozumiem! To ja cię tak zdenerwowałem?

Znowu spróbował chwycić ją za ramię, ale wyszarpnęła się mu. W rozpaczy usta wygięły jej się w podkówkę, rzęsy miała sklejone łzami.

– Robercie, to moja mama!

– Co?

Beatrice wskazała pomieszczenie za jego plecami.

– To moja mama! Twój kochany John Welkin, który pozwala ci zatrzymywać pensy zmarłych, wykradł ciało mojej matki z trumny!

To powiedziawszy, wypadła na podwórko i szarpnęła za koślawą bramę.

– Beo! – zawołał Robert, ale już jej nie było. Słyszał tylko, jak butelki ginu podzwaniają w torbie, gdy biegła zaułkiem. – Beo!

Stał chwilę w śniegu, a potem wrócił do środka. Dziewięć martwych ciał czekało na niego. Podszedł do matki Beatrice i przyjrzał się jej. Starał się dostrzec, czy jest jakieś podobieństwo, ale ciało było tak zniszczone, że trudno było mu wyobrazić sobie, jak wyglądała za życia. Nadal stał nad nią, kiedy zjawił się pan Andrews.

– Co tu robisz, łazęgo? Naczynia trzeba pozmywać i podłogę zamieść, i musisz zanieść wiadomość ode mnie do Świętego Tomasza!

– Tak, proszę pana, przepraszam – odparł Robert.

Idąc za panem Andrewsem do baru, zapytał:

– Myśli pan, że Bóg bawi się nami?

Właściciel pubu odwrócił się i zmarszczył brwi, jakby miał przed sobą idiotę.

– Oczywiście, że się bawi. A jak myślisz, po co tu jesteśmy?