Szczodrość syreny - Denis Johnson - ebook + książka
BESTSELLER

Szczodrość syreny ebook

Johnson Denis

3,9

Opis

Ostatni, wydany pośmiertnie, zbiór opowiadań wybitnego amerykańskiego pisarza.

Denis Johnson jednym zdaniem umie przykuć nas do lektury. „Dziś rano dopadł mnie taki smutek na myśl o tempie życia – o dystansie, jaki dzieli mnie od własnej młodości, o tym, jak uporczywie żałuje się rzeczy sprzed lat, ale też żałuje się ciągle czegoś nowego, o tym, ile wymyślnych kształtów potrafi przybrać porażka – że niemal rozbiłem auto”.

Umie też sprawić, że zwyczajne epizody – towarzyskie spotkanie, telefon od byłej żony (której?), wiadomość o śmierci dawno zapomnianego znajomego – w nieuchwytny sposób łączą się i pozwalają nam dostrzec w nich inny, tajemniczy porządek.

Denis Johnson (1949–2017) – pisarz, poeta i dramaturg, uznawany za jednego z najwybitniejszych twórców amerykańskiej literatury. Jego charakterystyczny lapidarny język połączony z umiejętnością tworzenia uderzających obrazów i scen o niezapomnianym uczuciowym natężeniu przysporzyły mu niegasnącej popularności wśród czytelników i innych pisarzy. Dwukrotnie nominowany do nagrody Pulitzera, zdobył National Book Award w 2007 roku za powieść Tree of Smoke (wydanie polskie: Drzewo Dymu, 2009). Nakładem wydawnictwa Karakter w 2020 ukazał się Syn Jezusa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (68 ocen)
21
23
19
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katwe

Nie oderwiesz się od lektury

Co za książka ! Literatura przez wielkie L. Mistrzostwo formy , styl zwięzły i oszczędny a zarazem precyzyjny i uderzający między oczy. Tematy na wskroś amerykańskie a zarazem jakże uniwersalne. Niby tematyka zwyczajna, wręcz nudna - zmagania z codziennością ale napisane tak że chwyta za gardło i trzewia i wyrywa się w pamięć.
20
espequer

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna proza! Pozornie i na pierwszy rzut oka nic tu się nie dzieje i nic tu nie ma, zwykłe historie, ale jest w tej wyrafinowanej prozie jakaś Tajemnica. Będę jej szukał w kolejnych książkach autora. Świetna sprawa.
00
Tuliaszn

Dobrze spędzony czas

Amerykański warsztat pisania opowiadań.
00
Wolszczanka

Dobrze spędzony czas

bardzo dobre opowiadania. będę wracać do tego autora
00
kajfilka

Dobrze spędzony czas

Nierówne, ale dla tych najlepszych warto
00

Popularność




Szczo­drość sy­re­ny

Ro­dza­je ci­szy

Po ko­la­cji nikt nie kwa­pił się do wyj­ścia. Jak­by­śmy so­bie wy­obra­ża­li, że ca­łe to smacz­ne żar­cie Ela­ine po­da nam jesz­cze raz. By­ło kil­ka osób, z któ­ry­mi tro­chę się po­zna­li­śmy dzię­ki wo­lon­ta­ria­to­wi Ela­ine – ni­ko­go z mo­jej pra­cy, ni­ko­go z agen­cji re­kla­mo­wej. Sie­dzie­li­śmy w kół­ku, w sa­lo­nie, i każ­dy miał opi­sać naj­gło­śniej­szy dźwięk, ja­ki zda­rzy­ło mu się sły­szeć. Ktoś wspo­mniał głos żo­ny, kie­dy po­wie­dzia­ła mu, że już go nie ko­cha i chce roz­wo­du. Ktoś in­ny – ło­mot wła­sne­go ser­ca pod­czas za­wa­łu. Tia Jo­nes zo­sta­ła bab­cią w wie­ku trzy­dzie­stu sied­miu lat i mia­ła na­dzie­ję, że już ni­g­dy nie usły­szy nic tak gło­śne­go jak płacz wnucz­ki, któ­rą trzy­ma­ła na rę­kach szes­na­sto­let­nia cór­ka. Mąż Tii, Ralph, przy­znał, że uszy go bo­lą za każ­dym ra­zem, gdy je­go brat od­zy­wa się przy lu­dziach, bo ma ze­spół To­uret­te’a i ko­men­ta­rze w ro­dza­ju „Ja się ona­ni­zu­ję! Ład­nie ci pach­nie czło­nek!” wy­my­ka­ją mu się ni stąd, ni zo­wąd w to­wa­rzy­stwie cał­kiem ob­cych osób w au­to­bu­sie, w ki­nie, na­wet w ko­ście­le.

Mło­dy Chris Ca­se nadał roz­mo­wie in­ny bieg: ro­dza­je ci­szy. Stwier­dził, że naj­cich­szą rze­czą, ja­ką kie­dy­kol­wiek sły­szał, by­ła mi­na, któ­ra w Afga­ni­sta­nie, na obrze­żach Ka­bu­lu, urwa­ła mu pra­wą no­gę.

Na te­mat in­nych ro­dza­jów ci­szy nikt nie miał nic do po­wie­dze­nia. Wła­ści­wie za­pa­dła ci­sza. Nie wszy­scy wie­dzie­li, że Chris stra­cił no­gę. Ow­szem, ku­lał, ale lek­ko. Ja na­wet nie zda­wa­łem so­bie spra­wy, że wal­czył w Afga­ni­sta­nie.

– Mi­na? – upew­ni­łem się.

– Tak jest. Mi­na.

– A mo­że­my zo­ba­czyć? – spy­ta­ła De­ir­dre.

– Nie­ste­ty, psze pa­ni – od­parł Chris. – Nie no­szę przy so­bie.

– Ale ja mia­łam na my­śli no­gę!

– No­gę mi urwa­ło.

– Mia­łam na my­śli tę część, któ­ra zo­sta­ła!

– W po­rząd­ku, po­ka­żę – po­wie­dział. – Ale bę­dziesz ją mu­sia­ła po­ca­ło­wać.

Szok, śmiech. Od ra­zu się zga­da­ło o najab­sur­dal­niej­szych rze­czach, ja­kie w ży­ciu ca­ło­wa­li­śmy. Nic cie­ka­we­go. Wszy­scy tyl­ko lu­dzi, w do­dat­ku tyl­ko tam, gdzie za­wsze.

– No, da­waj. – Chris za­chę­cał De­ir­dre. – Obiekt tak wy­jąt­ko­wy, że masz oka­zję wszyst­kich tu prze­li­cy­to­wać.

– Nie, nie po­ca­łu­ję two­jej no­gi!

Nikt nie dał po so­bie po­znać, ale chy­ba wszy­scy by­li­śmy na nią tro­chę źli. Każ­dy chciał zo­ba­czyć.

Te­go wie­czo­ru był też z na­mi Mor­ton Sands i przez więk­szość cza­su uda­wa­ło mu się za­cho­wać mil­cze­nie. Te­raz się jed­nak ode­zwał:

– Je­zu, De­ir­dre.

– Hm. No do­bra – po­wie­dzia­ła.

Chris pod­cią­gnął man­kiet pra­wej no­gaw­ki gdzieś do po­ło­wy uda i od­cze­pił pro­te­zę, ustroj­stwo z chro­mo­wa­nych prę­tów i pla­sti­ko­wych pa­sków, przy­pię­tą do nie­na­ru­szo­ne­go ko­la­na, po czym uniósł je, jak na ja­kimś ma­ka­brycz­nym ło­ży­sku, by oka­zać po­marsz­czo­ną koń­ców­kę no­gi. De­ir­dre uklę­kła przed nim na na­gich ko­la­nach, a on wy­su­nął się do przo­du – sie­dział na ka­na­pie obok Ral­pha Jo­ne­sa – tak, że po­zna­czo­ny bli­zna­mi ki­kut zna­lazł się o kil­ka cen­ty­me­trów od jej ust. Wte­dy się roz­pła­ka­ła. A nam wszyst­kim by­ło głu­pio i tro­chę wstyd.

Ja­kąś mi­nu­tę cze­ka­li­śmy, co bę­dzie da­lej.

Ci­szę prze­rwał Ralph Jo­nes:

– Chris, przy­po­mnia­łem so­bie, że kie­dyś cię wi­dzia­łem przed Aces Ta­vern, jak bi­łeś się z dwo­ma fa­ce­ta­mi na­raz. Se­rio – Jo­nes zwró­cił się do resz­ty to­wa­rzy­stwa. – Wy­szedł z ni­mi na dwór i obu na­ko­pał do du­py.

– Pew­nie mo­głem im tro­chę od­pu­ścić – przy­znał Chris. – Uchla­ni by­li.

– Na­praw­dę ich wte­dy spo­nie­wie­ra­łeś, Chris.

W kie­sze­ni ko­szu­li mia­łem ku­bań­skie cy­ga­ro, pri­ma sort. Za­chcia­ło mi się wyjść na dwór. Ko­la­cja uda­ła się nam jak ma­ło kie­dy, a ja mia­łem ocho­tę zwień­czyć ją mi­łym dym­kiem. Ale kor­ci­ło mnie, że­by zo­ba­czyć, co jesz­cze się wy­da­rzy. Jak czę­sto ma się oka­zję oglą­dać ko­bie­tę ca­łu­ją­cą ki­kut? Tyl­ko że Jo­nes wszyst­ko po­psuł ga­da­niem. Czar prysł. Chris wci­snął pro­te­zę na miej­sce, do­cią­gnął pa­ski, opu­ścił no­gaw­kę. De­ir­dre wsta­ła, otar­ła oczy, wy­gła­dzi­ła spód­nicz­kę, usia­dła i by­ło po wszyst­kim. A re­zul­tat ca­łej spra­wy był ta­ki, że ja­kieś pół ro­ku póź­niej, w gma­chu są­du, w obec­no­ści nie­mal tej sa­mej gru­py przy­ja­ciół i sę­dzie­go po­ko­ju, Chris i De­ir­dre wzię­li ślub. Ow­szem, są te­raz mał­żeń­stwem. Ja wiem, i ty też wiesz, jak to się krę­ci.

Wspól­ni­cy

Przy­po­mniał mi się jesz­cze in­ny ro­dzaj ci­szy. Kil­ka lat te­mu po­szli­śmy z Ela­ine na ko­la­cję do Mil­le­ra Tho­ma­sa, dy­rek­to­ra agen­cji, w któ­rej pra­co­wa­łem jesz­cze na Man­hat­ta­nie. Tak jest – on i je­go żo­na Fran­ce­sca też w koń­cu tu osie­dli, ale znacz­nie póź­niej niż Ela­ine i ja – kie­dyś był mo­im sze­fem, te­raz jest eme­ry­tem w San Die­go. Przy je­dze­niu osu­szy­li­śmy dwie bu­tel­ki wi­na, mo­że trzy. Po­tem by­ła bran­dy. A wcze­śniej, jesz­cze za­nim usie­dli­śmy do sto­łu, kok­taj­le. Nie zna­li­śmy się zbyt do­brze, więc nie­wy­klu­czo­ne, że al­ko­hol był po to, że­by o tym fak­cie pręd­ko za­po­mnieć. Po bran­dy ja za­bra­łem się za szkoc­ką, a Mil­ler za bur­bo­na, i cho­ciaż na ze­wnątrz by­ło na ty­le cie­pło, że dzia­ła­ła kli­ma­ty­za­cja, stwier­dził, że wie­czór jest chłod­ny i trze­ba na­pa­lić w ko­min­ku. Szpry­ca roz­pał­ki, buch dra­ski, i już pło­nę­ło, trza­ska­jąc, ca­łe na­rę­cze dre­wie­nek, do któ­rych do­ło­żył kil­ka więk­szych ka­wał­ków, jak to okre­ślił, do­brze wy­su­szo­ne­go dę­bu.

– Ka­pi­ta­li­sta w swo­jej kuź­ni – pod­su­mo­wa­ła Fran­ce­sca.

W któ­rymś mo­men­cie sta­li­śmy z Mil­le­rem Tho­ma­sem w świe­tle pło­mie­ni, spraw­dza­jąc, ile ksią­żek każ­dy z nas zdo­ła utrzy­mać. Wy­pro­sto­wa­li­śmy ra­mio­na, Ela­ine i Fran­ce­sca ukła­da­ły nam książ­ki na dło­niach, a my, mi­mo wie­lu prób, nie by­li­śmy w sta­nie za­li­czyć te­go spraw­dzia­nu rów­no­wa­gi. Z cza­sem zresz­tą był to co­raz bar­dziej spraw­dzian si­ły. Nie wiem, kto wy­grał. Ca­ły czas ka­za­li­śmy so­bie do­kła­dać ksią­żek, a na­sze ko­bie­ty uzu­peł­nia­ły sto­si­ki, więc po ja­kimś cza­sie więk­szość księ­go­zbio­ru Mil­le­ra le­ża­ła wo­kół nas na pod­ło­dze. Nad ko­min­kiem wi­sia­ło nie­wiel­kie płót­no Mars­de­na Har­tleya, ja­kiś sza­lo­ny olej­ny pej­za­żyk w nie­mal sa­mych błę­ki­tach, a ja po­wie­dzia­łem, że to chy­ba nie­zbyt do­bre miej­sce, za bli­sko dy­mu, za bli­sko ognia, na ta­ki dro­gi ob­raz. A był na­praw­dę mi­strzow­ski, wno­sząc z te­go, co uda­ło mi się doj­rzeć w sła­bym świe­tle lamp i ko­min­ka, po­śród wa­la­ją­cych się po ca­łej pod­ło­dze ksią­żek… Mil­ler się ob­ra­ził. I mó­wi, że za­pła­cił za to ar­cy­dzie­ło, że ma je na wła­sność i mo­że je wie­szać, gdzie mu się po­do­ba. Pod­szedł do sa­mych pło­mie­ni, zdjął ob­raz, a po­tem ob­ró­cił się w na­szą stro­nę, trzy­ma­jąc go przed so­bą i oświad­czył, że mógł­by na­wet, gdy­by miał ta­ki ka­prys, ci­snąć go do ko­min­ka i tam zo­sta­wić.

– Czy to jest sztu­ka? Ja­sne. Ale wie­cie co? – po­wie­dział. – Stać mnie, że­by mieć ją na sztu­ki.

Wy­su­nął ob­raz przed sie­bie, pła­sko jak ta­cę, pej­za­żem do gó­ry, i za­czął ku­sić ogień, na zmia­nę wpy­cha­jąc płót­no do ko­min­ka i je stam­tąd wy­cią­ga­jąc… A dziw­ne jest to, że pa­rę lat wcze­śniej sły­sza­łem nie­mal iden­tycz­ną hi­sto­rię o Mil­le­rze Tho­ma­sie i je­go uko­cha­nym pej­za­żu Har­tleya, o bar­dzo po­dob­nym wie­czo­rze, gdzie po drin­kach, wi­nie, bran­dy i ko­lej­nej rund­ce, po ha­ła­śli­wych roz­mo­wach i roz­rzu­ca­niu ksią­żek po po­ko­ju Mil­ler za­czął wkła­dać ob­raz w pło­mie­nie, mó­wić, że to je­go wła­sność i gro­zić, że go spa­li. Wte­dy obec­nym uda­ło się prze­ko­nać Mil­le­ra, że­by spu­ścił z to­nu i od­wie­sił ob­raz na miej­sce, ale tym ra­zem – cze­mu? – żad­ne z nas nie zna­la­zło słów, by się sprze­ci­wić, gdy Mil­ler wsa­dził tę swo­ją wła­sność w ogień, od­wró­cił się na pię­cie i prze­szedł na dru­gą stro­nę sa­lo­nu. Czar­ny wy­kwit na płót­nie roz­rósł się w coś na kształt dym­nej ka­łu­ży, z któ­rej zro­dzi­ły się drob­niut­kie pło­my­ki. Mil­ler za­siadł pod roz­mi­go­ta­nym oknem, że­by stam­tąd, z drin­kiem w rę­ku, przy­pa­try­wać się ca­łej spra­wie. Nikt nie ode­zwał się sło­wem, nikt na­wet nie drgnął. Ci­szę prze­ry­wa­ły grom­kie trza­ski drew­nia­nej ra­my, a wspa­nia­łe ma­lo­wi­dło sma­ży­ło się w naj­lep­sze, czer­nie­jąc i ko­śla­wie­jąc w coś sza­re­go, trze­po­tli­we­go; chwi­lę póź­niej ogień miał je na wła­sność.

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Lar­ges­se of the Sea Ma­iden

Re­dak­cja: Mi­łosz Bie­drzyc­ki

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Iza­be­la Po­rę­ba

Fo­to­gra­fia na ob­wo­lu­cie: © Lia­ison / Hul­ton Ar­chi­ve / Get­ty Ima­ges

Fo­to­gra­fia au­to­ra: © Cin­dy Lee John­son

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Co­py­ri­ght © 2018 by De­nis John­son, Inc. All ri­ghts re­se­rved

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Krzysz­tof Ma­jer, 2022

ISBN 978-83-67016-31-5

173. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

Wy­da­je­my, co się nam po­do­ba

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317