Sekrety kobiet - Ewa Woydyłło - ebook + audiobook + książka

Sekrety kobiet ebook i audiobook

Ewa Woydyłło

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Autorka pokazuje rzeczywistość na „tak” – uczy chcieć, pragnąć, wybaczać, oczekiwać, żądać, nazywać po imieniu, płakać bez wstydu, krzyczeć bez poczucia winy, być sobą bez strachu przed cudzą oceną. Uczy bycia kobietą. Demaskuje mity na temat związków sugerując realne sposoby budowania relacji między partnerami („Jak kłócić się bez wrogości?”, „Jak wybaczać?” „Jak wyrażać miłość i umieć przyjmować jej oznaki ze strony partnera?”). Pokazuje jak mimo różnic i konfliktów wspólnie przeżyć szczęśliwe życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 52 min

Lektor: Marta Król

Oceny
4,3 (63 oceny)
34
18
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aeksabdra

Dobrze spędzony czas

Z książki można się dowiedzieć to co się wie, ale nie ma się uświadomionym lub samej sobie jeszcze nie uświadomiła kobieta. Jest to zarówno dla kobiet, szczególnie na zakręcie życia, jak i mężczyzn by zrozumieć lepiej kobietę. W sumie polecam.
00
BasiaPawl

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i mądra książka, która niesie prawdziwą pomoc .
00
AgnieszkaFS

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam dla gotowych pracy nad sobą
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: LU­CYNA KO­WA­LIK, KA­TA­RZYNA KRZY­ŻAN-PE­REK
Re­dak­cja: MARTA BO­CHE­NEK
Ko­rekta: ANNA RUD­NICKA, BAR­BARA WOJ­TA­NO­WICZ, ELŻ­BIETA STA­NOW­SKA
Pro­jekt okładki: UR­SZULA GI­REŃ
Zdję­cie na okładce: © Shut­ter­stock/virtu stu­dio
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, Kra­ków 2005
Wy­da­nie trze­cie
ISBN 978-83-08-07816-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

MIĘ­DZY NAMI KO­BIE­TAMI

Być ko­bietą

Bar­dzo trudno być ko­bietą.

Weźmy cho­ciażby ilość łez wy­pła­ki­wa­nych każ­dego dnia przez ko­biety na ca­łym świe­cie. Pła­czą z po­wodu swych ma­tek i oj­ców, swych dzieci, mę­żów, ko­chan­ków, sze­fów, in­nych ko­biet, sa­mych sie­bie. Opła­kują ży­cie i śmierć, dole i nie­dole, wiel­kie ra­do­ści i wiel­kie smutki, nie­wiel­kie też. Łzy ko­biece są wsty­dliwe, bo w na­szym świe­cie pła­kać wy­pada tylko ma­łym dzie­ciom. Pła­czemy więc naj­czę­ściej w ukry­ciu, w sa­mot­no­ści. Rzadko uświa­da­miamy so­bie, że inne ko­biety też pła­czą, z tych sa­mych po­wo­dów, co my. Dzięki łzom oca­lamy to, co w nas naj­lep­sze. Za­pewne tej skłon­no­ści do łez za­wdzię­czamy fakt, że znacz­nie rza­dziej niż męż­czyźni ucie­kamy się do agre­sji.

Łzami ob­my­wamy zra­nie­nia i ko­imy po­szar­pane nerwy. Po­wo­dów do pła­czu mamy bez liku. Na­sze nerwy nisz­czą ciosy za­da­wane przez in­nych, ale także, nie­raz jesz­cze bo­le­śniej, zra­nie­nia po­wsta­jące jakby same z sie­bie w głębi na­szych serc i umy­słów.

O tych cio­sach i ra­nach trzeba po­roz­ma­wiać. Cza­sem roz­ma­wiamy. Bywa, że za­czy­namy się ko­muś zwie­rzać i na­gle prze­ry­wamy, nie koń­cząc opo­wie­ści. Bo albo wy­czu­jemy, że ktoś ro­zu­mie nas w pół słowa – po co więc da­lej opo­wia­dać? Albo spo­strze­gamy, że na­sze słowa pa­dają jak szklane kulki na mar­mu­rową po­sadzkę. Dźwię­czą, to­czą się w róż­nych kie­run­kach, by po chwili zgi­nąć w mroku, nie zo­sta­wia­jąc żad­nego śladu. Wtedy zmie­niamy te­mat.

Może jed­nak nie trzeba zmie­niać te­matu? Nie żeby wy­po­wie­dzieć wszyst­kie bo­lące se­krety i po­zbyć się ich raz na za­wsze, lecz żeby wy­do­być na jaw choćby nie­które, przyj­rzeć się im i do­po­wie­dzieć nie do­koń­czone lub ni­gdy nie pod­jęte wy­zna­nia.

De­pre­sja. Ten bez­i­mienny gniew na los i złe ży­cie, po­łą­czony z roz­ża­le­niem.

Lęki. Przed ciem­nym po­ko­jem, cmen­ta­rzem, du­chami, czar­nym ko­tem – jak u ma­łego dziecka. Przed męż­czy­zną, któ­rego jed­no­cze­śnie pra­gniesz tak bar­dzo, że omdle­wają lę­dź­wie, aż za­czy­nasz sła­niać się na no­gach, lecz bo­isz się do niego zbli­żyć. Przed eg­za­mi­nem do li­ceum, wy­gło­sze­niem swego zda­nia pu­blicz­nie, kon­fron­ta­cją w słusz­nej spra­wie. Przed czy­imś pod­nie­sio­nym gło­sem, wul­gar­no­ścią, wy­gra­ża­niem pię­ścią lub sło­wami. Przed Pa­nem Bo­giem, za to, że wie o to­bie coś, co sam spra­wił, a czego ty sama ni­gdy do końca nie poj­miesz.

Sa­mot­ność. Kiedy cały świat wy­daje się wi­ro­wać w tańcu albo krę­cić jak ko­lo­rowa ka­ru­zela, a ty sto­isz z boku i nikt cię nie do­strzega, jakby cie­bie w ogóle nie było. Sa­mot­ność naj­gor­sza bywa wtedy, gdy coś boli, lecz ni­kogo to nie ob­cho­dzi. A może jesz­cze gor­sza jest wów­czas, gdy spływa na cie­bie wielka ra­dość i też ni­kogo to nie in­te­re­suje. Sa­mot­ność w ocze­ki­wa­niu dziecka, które prze­cież jest wa­sze, ale tak na­prawdę staje się tylko twoje, bo part­ner uważa, że te­raz to już nie jego sprawa. Sa­mot­ność z tym dziec­kiem w ra­mio­nach, kiedy w bu­ja­nym fo­telu wy­cze­ku­jesz go­dzi­nami, aż on wróci do domu ze swego świata – je­żeli w ogóle miewa ten ka­prys, by cza­sem wra­cać. I ta sa­mot­ność, kiedy on wraca, ale do sie­bie, nie do cie­bie. Wraca na go­rącą ko­la­cję, por­cję na­leż­nego mu seksu, po upra­so­waną ko­szulę i czy­ste skar­petki. Sa­mot­ność, w któ­rej wiesz, że ob­cho­dzą go te skar­petki, a nie ty. I po­dobna sa­mot­ność, kiedy twoje dzieci za­czy­nają tak samo jak on wra­cać do domu tak na­prawdę nie do cie­bie, tylko po upra­so­wane ko­szule, na obiady, ko­la­cje, upie­czone przez cie­bie cia­sta i ulu­bione na­le­śniki z grzy­bami. Twoją sa­mot­ność naj­trud­niej zro­zu­mieć w gło­śnych po­zo­rach ro­dzin­nej wspól­noty, kiedy wszy­scy mają pełne usta przy­smaku i ko­lej­nych rosz­czeń lub żą­dań, a ty na­wet nie wiesz, czego byś sama pra­gnęła, gdy­byś od­wa­żyła się pra­gnąć.

Krzywdy. Do­znane wtedy, gdy by­łaś bar­dzo mała, a matka zo­sta­wiała cię na całe dnie z ja­kąś obcą, ina­czej pach­nącą ko­bietą, która na­uczyła cię mó­wić „zara”, a gdy to po­wta­rza­łaś, wszy­scy się z cie­bie śmiali. Oj­ciec kar­cił cię za każde krzywo na­ry­so­wane kółko. Nie bił, nie ła­jał, ale od­wra­cał się ze znie­cier­pli­wie­niem. Nie wy­li­czajmy da­lej, star­czy. Twój świat w ta­kich chwi­lach za każ­dym ra­zem wa­lił się w gruzy. „On mnie nie ko­cha. On mnie nie chce. Je­stem do ni­czego”. Czy dzi­siaj też tak cza­sem nie my­ślisz? Krzywdy, ja­kie chcący i nie­chcący wy­rzą­dzali ci szkolni ko­le­dzy, kiedy prze­krę­cali twoje imię i wy­cho­dziły im nie­przy­zwo­ite prze­zwi­ska. Krzywdy od na­uczy­cie­lek, obo­jęt­nych i nie­wraż­li­wych, które na­wet nic złego ci nie zro­biły, ale też nic do­brego.

Nie­rów­ność. Kiedy go­rzej wy­kształ­cony i, co tu dużo mó­wić, głup­szy szef nie­wiele ro­bił, a za­ra­biał dwa razy wię­cej niż ty. Kiedy na opar­ciach two­jego fo­tela roz­kła­dali się z łok­ciami sie­dzący po obu stro­nach fa­ceci, a gdy spró­bo­wa­łaś choć na chwilę się oprzeć, sły­sza­łaś: „Co się pani tak roz­py­cha?” A pa­mię­tasz te sy­tu­acje, gdy za­czy­na­łaś opo­wia­dać dow­cip, a twój mąż po pierw­szym zda­niu prze­chwy­ty­wał wą­tek i nie da­wał ci do­koń­czyć? Lub kiedy dawno temu twój brat mógł po so­bie nie zmyć kubka, a ty ni­gdy. Albo kiedy on zda­wał ma­turę, wszy­scy mu nad­ska­ki­wali, a jak ty – to nikt. Gdy pró­bo­wa­łaś się po­skar­żyć, to sły­sza­łaś, że prze­cież „le­piej od niego się uczysz, jaki więc sens mia­łoby ja­kieś szcze­gólne za­in­te­re­so­wa­nie?” I jesz­cze ten przy­kład: od kiedy pa­mię­tasz, ro­dzice, zwłasz­cza oj­ciec, byli roz­cza­ro­wani, że uro­dzi­łaś się dziew­czynką. Nie żeby ci wy­po­mi­nał, nie, ale pa­trzył na cie­bie ja­koś z ukosa, z cha­rak­te­ry­stycz­nym skrzy­wie­niem ust i czymś ta­kim w oczach, że ro­biło ci się przy­kro. Za­nim po­szłaś do szkoły, od­da­ła­byś wszystko, żeby być chłop­cem. Póź­niej, z cza­sem, już nie. Ale ojca co­raz mniej lu­bi­łaś. Był twoim wy­rzu­tem su­mie­nia za nie­po­peł­niony grzech. Tak zresztą zo­stało. Cza­sem po­dob­nie się czu­łaś w ko­ściele, kiedy mu­sia­łaś bić się w piersi, po­wta­rza­jąc w kółko: „Nie je­stem godna...” Nie wiesz do­tąd, dla­czego nie je­steś godna. Czyż słowo „godna” nie po­cho­dzi od „god­no­ści” i nie zo­stało przez sa­mego Stwórcę nadane czło­wie­kowi? Dawno już prze­sta­łaś się nad tym gło­wić. Zbyt czę­sto czu­łaś, że god­ność to twoja fa­na­be­ria. Tyle razy nie uzna­wali jej w pracy, w któ­rej nie wy­na­gra­dzano cię spra­wie­dli­wie, jakby twoja płeć była czymś w ro­dzaju kary au­to­ma­tycz­nie od­bie­ra­ją­cej prawo do sza­cunku. Nie uzna­wali jej rów­nież wul­garni fa­ceci, któ­rzy na ulicy re­cho­tali ob­sce­nicz­nie, a cza­sem na­wet wy­cią­gali do two­ich piersi i po­ślad­ków brudne łapy, jak­byś była po pro­stu bra­ku­ją­cym za­koń­cze­niem ich wy­gło­dzo­nej mę­sko­ści. Two­jej god­no­ści nie sza­no­wały na­wet twoje wła­sne dzieci, przy­sy­ła­jąc ci SMS-y o tre­ści: „Ucieknę z tego cho­ler­nego domu, a ty się po­wieś”, lub od­po­wia­da­jąc na twoje za­tro­ska­nie: „Spły­waj” i „Za­mknij się” – albo jesz­cze bar­dziej or­dy­nar­nie. Jak więc mo­głaś uwie­rzyć w swoją god­ność i nie za­tra­cić do reszty po­czu­cia war­to­ści? Czy można ce­nić i sza­no­wać ko­goś, kogo cały świat lek­ce­waży lub pięt­nuje? To po pro­stu nie­moż­liwe.

Złość. Gniew. Fu­ria. Czer­wony pło­mień przed oczami. W chwi­lach, gdy od­czu­wa­łaś bez­sil­ność, od­rzu­ce­nie, czy­jąś lu­bież­ność, po­gardę lub wro­gość. Co ro­bi­łaś z tą zło­ścią, któ­rej nie wolno ci było otwar­cie oka­zy­wać w domu, w szkole, a po­tem w pracy, w mał­żeń­stwie, ni­g­dzie? Po­wta­rzano ci tyle razy, że zło­ścić się nie wy­pada, że to nie­ele­ganc­kie, a przede wszyst­kim nie­ko­biece – aż w to uwie­rzy­łaś, a na­wet je­żeli nie cał­kiem uwie­rzy­łaś, to w końcu i tak na­uczy­łaś się swój gniew tłu­mić, wy­pie­rać, za­mie­niać w smu­tek albo li­tość nad sobą. Czy dzi­siaj od­czu­wasz tam­ten gniew? A może dawna złość po­wraca cy­klicz­nie? Nie­które z nas tamta nie wy­ra­żona wście­kłość do­pada w rytm wa­ha­dła po­ru­sza­nego fa­lo­wa­niem obec­nych fru­stra­cji. A może twój za­daw­niony gniew po­wraca w snach – złych, nie­spo­koj­nych, mę­czą­cych? Albo prze­ja­wia się w drga­niu po­wieki? Zle­żały gniew może za­gnieź­dzić się jako chro­niczny ból w krzyżu, żo­łądku, pod most­kiem albo w prze­bra­niu zwa­la­ją­cej z nóg mi­greny. Czy wiesz, że na­ukowcy mają do­wody na to, iż na raka piersi cho­rują znacz­nie czę­ściej ko­biety na ze­wnątrz opa­no­wane, a w środku gej­zery emo­cji. U któ­rych sy­tu­acje stre­sowe trwają tak długo, że or­ga­nizm staje się prze­cią­żony sa­mym wy­pie­ra­niem i tłu­mie­niem gniewu. Wi­dzisz, nie służą nam naj­wy­raź­niej ta­kie chwa­lone po­wszech­nie ce­chy „ko­biece”, jak skłon­ność do kom­pro­mi­sów za wszelką cenę, ugo­do­wość, cier­pli­wość, go­to­wość do po­świę­ceń i zbyt dłu­gie zno­sze­nie psy­chicz­nego zmę­cze­nia.

U nie­któ­rych ko­biet te ich de­pre­sje, lęki, sa­mot­ność i krzywdy spina od dawna gro­ma­dzona i ni­gdy peł­nym gło­sem nie wy­po­wie­dziana złość w bo­le­ściwy ró­ża­niec z wy­pła­ka­nych i nie wy­pła­ka­nych łez, u in­nych w po­wróz z go­tową pę­tlą do po­wie­sze­nia się, jesz­cze u in­nych w na­szyj­nik z twar­dych ko­rali, w któ­rym – mó­wią same – chyba nam do twa­rzy, choć uwie­rają. Ta­kie są mniej wię­cej na­sze se­krety.

Z tych se­kre­tów biorą się na­sze pro­blemy. Po­wstają z nie­mocy wo­bec lu­dzi i fru­stra­cji wy­wo­ła­nych zda­rze­niami, fak­tami i przy­pad­kami lo­so­wymi. Gor­sze od wszyst­kich są roz­cza­ro­wa­nia wo­bec sa­mych sie­bie. U pod­łoża jed­nych i dru­gich leżą nie­re­ali­styczne lub wy­gó­ro­wane, wy­ra­sta­jące z rosz­czeń albo na­iw­no­ści ocze­ki­wa­nia. I jesz­cze coś: cza­sem nie fru­stra­cja czy nie­moc, lecz zwy­czajny brak ener­gii staje się sam przez się pro­ble­mem, który ni­czym zło­śliwy no­wo­twór pro­du­kuje co­raz to nowe ogni­ska. Aż w końcu ży­cie może się stać jed­nym wiel­kim pro­ble­mem. Ten brak ener­gii też zwy­kle nie po­wstaje sam z sie­bie. Naj­czę­ściej przed nim były urazy, roz­cza­ro­wa­nia, nie­speł­nie­nie i żal o coś lub za czymś, czego już nie ma albo ni­gdy nie było, a miało być.

Na­sza nie­doj­rzała lo­gika mówi nam: „Skoro tak bar­dzo cze­goś pra­gniesz i to jest do­bre, to prze­cież nie mo­żesz tego nie do­stać”. A gdy nie do­sta­jesz, rzadko my­ślisz, że głu­pio chcia­łaś, czę­ściej, że zo­sta­łaś oszu­kana. Z po­wodu tej lo­giki do roz­pa­czy do­pro­wa­dza nas za­jęta sobą, nie­przy­stępna star­sza sio­stra, kry­tyczny oj­ciec, zimna i do­cie­kliwa albo za­bor­cza matka. Naj­bar­dziej jed­nak przy­gnę­bia pu­sta skrzynka pocz­towa bez wy­cze­ki­wa­nego li­stu i te­le­fon, który ca­łymi dniami mil­czy, za­miast przy­no­sić wy­zna­nia o tę­sk­no­cie i mi­ło­ści ko­goś, o kim pra­gniemy śnić. Lo­gika ta – przy­naj­mniej w mło­dzień­czych la­tach – każe nam ob­se­syj­nie krą­żyć my­ślami wo­kół mi­ło­ści, czer­piąc z niej, a czę­ściej jesz­cze z jej braku, więk­szość mo­ty­wów do dzia­ła­nia.

Wpi­sana w okres doj­rze­wa­nia mi­ło­sna ob­se­syj­ność po­ciąga za sobą dwa nie­bez­pie­czeń­stwa. Pierw­sze po­lega na tym, że pra­gnąc mi­ło­ści bar­dziej niż cze­go­kol­wiek na świe­cie, bie­rzemy za mi­łość byle co – ja­kieś przy­pad­kowe za­loty, czy­jeś za­uro­cze­nie po­mie­szane z wła­snym albo zu­peł­nie nie­cie­kawą hi­sto­rię z ja­kimś kom­plet­nym ze­rem. Dru­gie nie­bez­pie­czeń­stwo tkwi w wy­ide­ali­zo­wa­nych ocze­ki­wa­niach. Tak do­brze wiemy, czym po­winna być praw­dziwa mi­łość, że bez za­sta­no­wie­nia tor­pe­du­jemy wszel­kie oka­zy­wane nam uczu­cia i za­in­te­re­so­wa­nie przez nie w pełni do­sko­nałe wcie­le­nia ad­o­ra­to­rów. Za­równo w pierw­szym, jak i w dru­gim przy­padku same sie­bie ska­zu­jemy na nie­speł­nie­nie i sa­mot­ność. Z tego po­tem wy­ni­kają próby sa­mo­bój­cze i de­pre­sje, chro­niczne po­czu­cie krzywdy, gniew albo smu­tek, bu­li­mia i ano­rek­sja, al­ko­ho­lizm, ner­wice. Mamy chan­dry i po­czu­cie, że je­ste­śmy nie­szczę­śliwe. Trzeba po­sta­rać się sta­wić temu czoło.

Je­żeli ja­ki­kol­wiek swój pro­blem przed­sta­wisz ob­ra­zowo jako wpad­nię­cie do „głę­bo­kiego dołu”, z któ­rego po osy­pu­ją­cych się i stro­mych ścia­nach nie mo­żesz sama się wy­do­stać, to masz dwa spo­soby po­ra­dze­nia so­bie w tej sy­tu­acji. Pierw­szy: wo­ła­nie o po­moc, a na­stęp­nie mocne chwy­ce­nie się po­da­nej dłoni po to, by z po­mocą in­nych lu­dzi wy­do­stać się z pu­łapki. Dru­gim spo­so­bem, który czę­sto w pierw­szej ko­lej­no­ści przy­cho­dzi do głowy, gdy ktoś na­gle spo­strzega, że znaj­duje się w „głę­bo­kim dole”, jest ża­ło­sne po­chli­py­wa­nie na dnie wy­krotu albo żar­liwe mo­dły wzno­szone do ulu­bio­nego świę­tego, co w su­mie spro­wa­dza się do zda­nia się na los. Cią­gnąc na­wet naj­moc­niej za wła­sne sznu­rówki, nikt sam, bez po­mocy, nie zdoła wy­do­być się z „głę­bo­kiego dołu”.

Pro­blemy emo­cjo­nalne mają w so­bie coś ta­kiego, że bez dy­stansu do sprawy i spoj­rze­nia na rzecz z od­mien­nego niż wła­sny punktu wi­dze­nia nie spo­sób ich do­brze po­jąć. Na­sze ro­zu­mie­nie zmar­twień i trosk znie­kształca na ogół oso­bliwy me­cha­nizm in­ter­pre­ta­cyjny wprzę­ga­jący umysł na usługi emo­cji. Wy­nika to z pod­świa­do­mego ro­zu­mo­wa­nia: „Skoro je­stem w roz­pa­czy, ozna­cza to, że po­wód jest tak po­ważny, że nie można nie być w roz­pa­czy”. Znaj­du­jesz tym sa­mym dla niej uza­sad­nie­nie. Ono na­daje jej od­po­wied­nią rangę. Tkwisz więc da­lej w roz­pa­czy i to ona wła­śnie, a nie jej po­wód, może po chwili stać się głów­nym pro­ble­mem. Na pewno nie tędy droga.

Sama so­bie nie po­ra­dzisz. Po­trzebny jest, jak już po­wie­dziano, drugi czło­wiek. Ktoś cię po­wi­nien prze­ko­nać, że na twoje zmar­twie­nie można po­pa­trzeć z in­nej strony. Że ono jest nie tak bez­na­dziejne i tra­giczne, jak ci się wy­da­wało. Taką rolę może ode­grać nie do­wolny drugi czło­wiek, lecz je­dy­nie ktoś, kto speł­nia na­stę­pu­jące wa­runki: jest emo­cjo­nal­nie doj­rzały, jest życz­liwy i etyczny oraz za­leży mu na tym, by cie­bie z tego dołu wy­cią­gnąć, zbyt­nio nie po­tur­bo­waw­szy. Po­wi­nien więc taki czło­wiek po­sia­dać od­po­wied­nie umie­jęt­no­ści rzu­ca­nia lu­dziom znaj­du­ją­cym się w „głę­bo­kich do­łach” lin ra­tun­ko­wych, bu­do­wa­nia dla nich bez­piecz­nych dra­bin do wspię­cia się w górę albo skrzy­ki­wa­nia do po­mocy do­dat­ko­wych za­stę­pów ra­tow­ni­ków.

Wa­runki te speł­niają – a ra­czej za­kła­damy, że po­winni speł­niać – psy­cho­te­ra­peuci. Trzeba wy­bie­rać so­bie „ra­tow­ni­ków” pod ką­tem tych cech: doj­rza­ło­ści, do­broci i fa­cho­wo­ści. Jak je roz­po­znać? Psy­cho­log nie­doj­rzały bę­dzie się ob­ra­żał, gnie­wał, sam szu­kał wspar­cia, bę­dzie chciał rzą­dzić i bę­dzie cze­kał na okla­ski; czło­wiek zły wy­ko­rzy­sta cię albo skrzyw­dzi; kiep­ski fa­cho­wiec nie po­może ci roz­plą­tać su­płów ani sfor­mu­ło­wać ce­lów, nie wskaże drogi, po­gubi się w me­to­dach, bę­dzie po­pi­sy­wać się książ­kową wie­dzą i nie­zro­zu­miałą ter­mi­no­lo­gią, a ty jak sta­łaś w miej­scu, tak bę­dziesz stała da­lej.

Fa­cho­wość z ko­lei wiąże się z wy­bra­nym przez te­ra­peutę spo­so­bem pracy. Spo­so­bów i szkół te­ra­peu­tycz­nych do­ciera do nas ostat­nio z Za­chodu i Wschodu dość dużo. Warto się tro­chę ro­ze­znać w tych pro­po­zy­cjach, by do­brać dla sie­bie me­todę naj­wła­ściw­szą. Klient czy pa­cjent nie po­wi­nien bier­nie zda­wać się na czyjś sza­ma­nizm je­dy­nie dla­tego, że stał się modny; zbyt dużo ry­zy­kuje – sa­mego sie­bie. Oso­bi­ście po­le­cam kli­niki i ga­bi­nety, w któ­rych te­ra­peuci pra­cują ze­spo­łowo lub je­żeli in­dy­wi­du­al­nie, to in­for­mują, komu pod­le­gają. Wtedy przy­naj­mniej wia­domo, do kogo można się zwró­cić w ra­zie wąt­pli­wo­ści. Sku­tecz­ność psy­cho­te­ra­pii dość ła­two spraw­dzić: albo pa­cjent za­czyna względ­nie prędko czuć się le­piej, albo go­rzej. W ja­kim mo­men­cie to spraw­dzać? Trudno od­po­wie­dzieć jed­no­znacz­nie. Jed­nakże psy­cho­te­ra­peuta po­wi­nien ra­zem z pa­cjen­tem uło­żyć na wstę­pie plan te­ra­pii. Oczy­wi­ście zmiany w ży­ciu będą za­le­żały nie od psy­cho­te­ra­peuty, lecz od tego, co zrobi sam pa­cjent. Nie po­wi­nien on być ni­gdy przed­mio­tem te­ra­pii, lecz za­an­ga­żo­wa­nym, świa­do­mym i uczest­ni­czą­cym pod­mio­tem. Bo po­tem wła­śnie jako „pod­miot” bę­dzie mógł kie­ro­wać swoim ży­ciem. Mię­dzy in­nymi po to zwra­camy się o po­moc do spe­cja­li­sty.

Zwy­czaj ko­rzy­sta­nia z psy­cho­te­ra­pii ogra­ni­cza się u nas jed­nak na ra­zie do nie­zbyt licz­nej klien­teli w więk­szych mia­stach. Nie tylko dla­tego, że na wsi lub w ma­łych mia­stach jest mniej psy­cho­lo­gów. W na­szej tra­dy­cji wciąż wy­soko ce­nimy „po­ke­rową twarz” i nie­ko­rzy­sta­nie z ni­czy­jej po­mocy. „Ten to fajny gość, nie wi­dać po nim, co prze­żywa i sam so­bie z wszyst­kim ra­dzi” – mó­wimy z po­dzi­wem o kimś, kto nie za­pła­cze na­wet na po­grze­bie matki. Ko­biety ła­twiej zwie­rzają się ze swych trosk, ale i one omi­jają z da­leka ga­bi­nety psy­cho­lo­gów, błą­ka­jąc się ze swymi tro­skami po przy­ja­ciół­kach, krew­nych, są­siad­kach. Ety­kietki osoby „za­bu­rzo­nej psy­chicz­nie” bo­imy się jak ognia. Pój­ście do psy­cho­te­ra­peuty bywa dla oto­cze­nia (i wielu z nas) rów­no­znaczne z taką wła­śnie dia­gnozą.

Wła­śnie dla osób, które do­tąd nie od­wa­żyły się zwró­cić do ni­kogo o po­moc psy­cho­lo­giczną, choć czują, że mo­głaby im się przy­dać, otwie­ram na kart­kach tej książki swój ga­bi­net. Cał­ko­wi­cie dys­kretny, ano­ni­mowy, bez świad­ków, re­je­stra­cji i kar­to­tek. Do ni­czego nie będę zmu­szać, nie­które rze­czy wy­tłu­ma­czę, nie­które do­ra­dzę, ogól­nie za­chę­ca­jąc do sa­mo­dziel­nego za­sta­no­wie­nia.

Za­pra­szam wszyst­kich. Za­pra­szam cie­bie, Ma­rio, ko­bieto o naj­smut­niej­szych oczach, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łam, po­grą­żoną w de­pre­sji, na którą od pię­ciu lat le­ka­rze ani nie­le­ka­rze nie znaj­dują le­kar­stwa. Pod ko­niec pierw­szej roz­mowy zo­ba­czy­łam coś nie­zwy­kłego w two­ich ma­to­wych oczach. Pew­nie dla­tego, że tak spodo­bało mi się świa­tełko, które na uła­mek se­kundy za­pa­liło się w two­ich tę­czów­kach, na­gle na­bra­łam na­dziei. Mam za­miar po­dzie­lić się nią z tobą. Nie za­pi­szę ci ta­ble­tek, nie będę cię trzy­mać w szpi­talu i nie każę ci dro­bia­zgowo opi­sy­wać dzie­ciń­stwa. Po­sta­ram się po­móc, żeby świa­tło, które roz­bły­sło w two­ich oczach, nie zga­sło od razu, tylko zo­stało w nich jesz­cze na chwilę, po­tem jesz­cze tro­chę, a po­tem co­raz dłu­żej i dłu­żej. Może wspól­nie uda nam się zna­leźć spo­sób, że­byś sama to świa­tełko na­uczyła się za­pa­lać. Bo, Ma­rio, na­wet naj­pięk­niej­sze oczy nie są piękne, gdy są ma­towe i bez ży­cia.

Za­pra­szam cie­bie, moja imien­niczko, Ewo, która w swym sa­mot­nym nie­szczę­ściu do­szłaś już do tego, że pi­jesz czy­stą wódkę pro­sto z bu­telki, bo już ci wszystko jedno. Spójrz, gdzie się zna­la­złaś. Ty, która ku­po­wa­łaś ob­razy na au­kcjach i nie na­pi­ła­byś się her­baty z kubka, któ­rej nie przy­szłoby do głowy za­ło­żyć perły przed po­łu­dniem, ty – taka wy­ra­fi­no­wana i ary­sto­kra­tyczna, nie­prze­ciętna i po­nad wszyst­kimi... Po­patrz, co się z tobą stało. Pa­lisz na ulicy, pi­jesz czy­stą z gwinta, a głos masz tak ochry­pły, że lu­dzie mó­wią do cie­bie przez te­le­fon: „Prze­pra­szam pana, to chyba po­myłka”.

Za­pra­szam Ju­stynę, Agnieszkę, Syl­wię, We­ro­nikę, Da­rię. Za­pra­szam was, dziew­czyny, które wszyst­kie je­ste­ście młod­sze od mo­ich có­rek i nie­wiele star­sze od mo­jego wnuka, a szu­ka­cie po­mocy na swoje je­dze­nie–nie­je­dze­nie. Och, z wami to mi naj­cię­żej, naj­smut­niej, naj­trud­niej. Nie po­wiem wam, dla­czego, bo to nie ja pod­daję się te­ra­pii, ale chcę, że­by­ście wie­działy, że to, co wam mó­wię, pły­nie bar­dziej z mego serca niż ro­zumu. (Może dla­tego tak wielu z was nie udaje mi się ła­two po­móc?)

Za­pra­szam też pa­nią X, która jest jedną z ty­sięcy żon al­ko­ho­li­ków, a wciąż są­dzi, że jest jedną je­dyną na ca­łym świe­cie, którą spo­tkał taki los. Pa­nią, pani X, naj­chęt­niej od razu za­pro­si­ła­bym nie na roz­mowę w cztery oczy, tylko na jedno ze spo­tkań gru­po­wych, ja­kie przez lata pro­wa­dzi­łam w czwartki wie­czo­rem w In­sty­tu­cie Psy­chia­trii. Dla­czego tam? Dla­czego nie chcę roz­ma­wiać na ucho? Otóż dla­tego, że musi pani jak naj­szyb­ciej zo­ba­czyć, jak wiele ma pani to­wa­rzy­szek w swo­jej nie­doli. Wtedy od razu pani zro­zu­mie, jak bar­dzo się myli, są­dząc, że on pije z pani po­wodu. Al­ko­ho­lik pije z jed­nego po­wodu: bo jest al­ko­ho­li­kiem. Dla­tego musi się pani do­wie­dzieć, że to po­czu­cie winy jest czę­ścią jego cho­roby, która każ­dego, kto jest bli­sko, wciąga jak wir. Stąd to upo­rczywe uczu­cie, że pani to­nie, że to­nie­cie oboje, że to­nie wa­sza ro­dzina. To ten wir, pro­szę pani. Ma­ry­na­rze, ry­bacy i ci, któ­rzy do­brze pły­wają, wie­dzą, że wir nie jest groźny, gdy czło­wiek, który się weń do­stał, prze­staje się sza­mo­tać, ma­chać gwał­tow­nie rę­kami i no­gami, wal­czyć. Pa­ra­doks? Ow­szem, ale oka­zuje się, że tak samo z uza­leż­nie­nia czy ze współ­uza­leż­nie­nia – z tego śmier­tel­nego wiru – można wy­pły­nąć na spo­kojne wody i za­cząć po­wra­cać do do­brego ży­cia po­przez od­stą­pie­nie od walki, ak­cep­ta­cję swej bez­sil­no­ści i wy­ci­sze­nie emo­cji. Li­czę, że kie­dyś przyj­dzie pani spo­tkać się z grupą in­nych współ­uza­leż­nio­nych osób. Tym­cza­sem jed­nak za­pra­szam do tego niby-ga­bi­netu, który dla pani też otwie­ram za po­śred­nic­twem tej książki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki