Sylwandira - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Sylwandira ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Sylwandira” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Powieść opisuje losy Rogera który poślubia piękną Sylwandire. Przez pewien czas jest ona wspaniałą żoną, jednak z czasem planuje by wejść do jeszcze wyższych sfer. Rozpoczyna romans z panem Royancourtem. Małżeństwo powoli się rozpada. Żona wraz z kochankiem knują intrygę dzięki której Roger zostaje uwięziony. Po wyjściu z więzienia postanawia zemścić się na Sylwandirii i jej kochanku…


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-387-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

I

Kto był kawaler Roger Tankred d’Anguilhem i jego rodzina w roku 1708.

Na początku ośmnastego wieku, to jest w epoce wypadków, które zamierzyliśmy skreślić, Paryż wiele stracił z dawnéj swojéj świetności i znaczenia. Ludwik nie mógł darować stolicy, że gdy był jeszcze dzieckiem, podczas burzliwych dni Frondy, odrzuciła go od swego łona, a ponieważ z równą przyjemnością mścił się na rzeczach jak na ludziach, stworzył Wersal — tego ulubieńca bez zasługi, jak go wówczas nazywano, ażeby pozbawiając stary Luwr swojéj królewskiéj obecności, ukarać go za dawne przewinienie.

 Z tego powodu Wersal od dnia, w którym Ludwik XIV przeniósł doń swoję rezydencyją, stał się świetnym punktem królestwa; pochodnią, przy któréj płomieniu opalały skrzydła wszystkie złocone motylki dworu Ludwika XIV. Ten wszakże potężny blask zjednoczony nad Wersalem, zostawiał w cieniu resztę królestwa; — i dla tegoto podczas siedemdziesięcio trzech letniego panowania Ludwika XIV, historyja Wersalu, jest prawie historyją całéj Francyi, a na jej kartach napotykamy same wielkie imiona; — zaś co do téj dzielnéj i walecznéj szlachty prowincyjonalnéj, która niegdyś stanowiła siłę monarchii, która z Dugueschn’em wypędziła Czarnego księcia z Gujenny, a z Joanną d’Arc króla Henryka VI z Francyi, ta szlachta już nie istniała, a raczéj oddalona od środkowego punktu działań, nie dawała znaku życia.  Żałujemy, że nie możem wybrać naszego bohatéra z pośród tych świetnych dworaków, otaczających bez ustanku króla, uważnych na każde jego skinienie, niepokojących się każdém zmarszczeniem brwi, uszczęśliwionych uśmiechem; — lecz nadejdzie może chwila, że porzucimy wraz z nim jego rodzinny zakątek i wstąpimy w to promieniste koło, otaczające zawsze rezydencyją królewską.  Tymczasem zaś, prosimy czytelnika, aby opuścił Wersal, w którym zresztą obecność pani de Maintenon czyni od niejakiego czasu pobyt dosyć nudnym, i udał się z nami o 58 mil od Paryża, na lewy brzeg Loary, w okolice miasta Loches, na piękną dolinę, położoną między rzekami Indrą i Cher, którą przerzynają gaje, majestatycznie nazywane lasami, i stawy, którym dają okazałe miano jezior.  Ta okolica była prawdziwém gniazdem szlachty, gdzie wegetowali potomkowie wszystkich tych wielkich rodzin, które uciskane najprzód przez Ludwika XI, następnie pozbawione zostały przedniejszych głów swoich zarządów Ryszeliego; dzięki przeto zrujnowanym zamkom, skonfiskowanym majątkom, ograniczonym przywilejom, wszyscy ci dzielni wieśniacy, szlachetni jak Charlemagne, byli biédni jak Gauthier, bez-grosza. Niegdyś rozbijając po drogach pod Filipem Augustem i Ludwikiem IX, byli wodzami partyzantów, pod Filipem Pięknym i Karolem V; kapitanami pod Franciszkiem I i Henrykiem II; nakoniec chorążemi lub sierżantami w wojskach Henryka IV i Ludwika XIII; wreszcie, nie mając sposobności nawet w ostatnich szeregach wojska dobyć starych szpad swoich przodków, których złocenia rdza potrochu zatarła, zostali tém czém są w epoce niniejszéj powieści; — potomkami najszlachetniejszych, najdawniejszych i najbogatszych rodzin Francyi.  W istocie, jak rzekliśmy, znakomitsza szlachta zbliżyła się po trochu do Wersalu i stara Turenija z przepysznemi swojemi zamkami, emigrowała z ciałami i majątkami w okolice Chartres i Maintenon.  Loches, ulegając powszechnemu upadkowi, przestało być królewskiém miastem okoliczni ziemianie, zamieszkując kraj bogaty, spokojny lecz zapomniany, zaczynali czuć stopniowo nad swojemi głowami rozpościerający się całun smętności.  Dla tego téż szlachta, powodowana obrażoną miłością własną, w poruszeniu powszechnéj oppozycyi, nie przestawała nadawać rzeczom nieobecnym nazwisk, które je przypomniały; ich dom zawsze nazywał się zamkiem, mur zewnętrzny wałem, a błotnisty strumyk, w którym żerowały stada kaczek, fossami; był i dziedziniec honorowy, stanowiący jedyne podwórze domu; była sala broni, zwykle owocarnia lub mleczarnia; wreszcie kaplica, którą był zazwyczaj kościołek najbliższej wsi, oddalonéj na godzinę drogi.  Jednakże wszystkie te osady szlacheckie byłyby gniazdami szczęścia, gdyby ich mieszkańcy nie czuli się poniżonemi, uznając się za nieszczęśliwych. Prawda, że ich próżność była pokryta nieukontentowaniem; że zbyt biedni, ażeby mogli udać się do Wersalu, mówili głośno, że co chwila czyniono im zapomogi, które odrzucali. Ponieważ zaś wszyscy jedno utrzymywali, zmuszeni byli udawać, że sobie wzajemnie wierzą. Rozumie się, że cała ta mała oppozycyja nie przekraczała granic prowincyi, i od pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu lat jak trwała, przechodząc od ojca do syna, nie doszła nigdy do uszu króla.  Zresztą, w tym małym zakątku ziemi, tworzącym część prowincyi, którą nazywają ogrodem Francyi, szlachcic uchodził za bogatego, mając dwa tysiące talarów dochodu; to téż nie wielu dosięgało téj upragnionej liczby. Ogól szlachty posiadał średnio od dwóch tysięcy pięciuset do trzech tysięcy liwrów dochodu, a niektórzy zmuszeni przestawać na stu piędziesięciu lub dwustu pistolach na rok, znajdowali jeszcze sposób, pomimo tak szczupłej fortunki, nie pokazywać się zbyt niekorzystnie z rodzinami, niekiedy licznemi, na zgromadzeniach okolicznéj szlachty.  Wprawdzie, wszyscy ci panowie, a raczej ich przodkowie, posiadali niegdyś prawa i swobody nader rozciągłe, które potrosze zaczynały tracić swoję moc, co nie przeszkadzało im, gdy przypadkiem odczytywali swoje przywileje i okurzali pargaminy, uczuwać ztąd niejaką dumę. Dla tego pewien zagrodnik barona Agenora Palameda d’Anguilhem, przestraszył się nie pomału dnia jednego, gdy jego pan i senior tupając nogami podczas polowania na wilka, odezwał się w te słowa:  „Baronowie d’Anguilhem, mają przywilejem XIII wieku nadane prawo, raz w rok na polowaniu, rozgrzać swoje nogi w wnętrznościach jednego z swych wassali otworzonych przez ich krajczego.”  Rozumie się jednak, że ani godny szlachcic, ani żaden z jego przodków, nie czuł nigdy takiego zimna, aby potrzebował uciec się do tak osobliwego środka.  Ponieważ wymówiliśmy nazwisko barona d’Anguilhem, korzystajmy z sposobności i powiedzmy, kto on był i czém był.  Baron Agenor Palamed d’Anguilhem był jednym z tych możnowładnych właścicieli, których wyliczyliśmy majątki i przywileje: zamieszkiwał zamek w niższéj części doliny, posiadał sześćdziesiąt owiec i sześć krów, sprzedawał na rok za dwieście liwrów wełny, zbierał za trzysta liwrów konopi, razem pięćset liwrów, które wsapaniale oddawał pani baronowéj d’Anguilhem na jéj wydatki toaletowe i wychowanie syna.  Pani baronowa Kornelija Atenais d’Anguilhem miała tylko sześć sukien, — lecz te były wszystkie, jeżeli nie najwytworniejszéj elegancyi, to przynajmniéj rzadkiéj piękności. Jedna sięgała epoki jéj zamężcia; druga urodzenia syna, którego nazywano baronetem przez grzeczność, chociaż miał tylko prawo do tytułu kawalera, którym my go będziemy mianowali, nie mając żadnego powodu pochlebiania mu. Co do czterech innych sukien baronowéj, te pochodziły nie z tak odległéj epoki i były nieco w nowszym guście, chociaż także pamiętały z jaki dziesiątek lat.  Baronet, a raczej kawaler Roger Tankred d’Anguilhem, domniemany sukcessor dóbr d’Anguilhem, de la Pintade i de la Guérite, to jest sześćdziesięciu morgów ziemi, dwudziestu morgów lasu, i ogrodu zasadzonego kapustą, rozpoczynał piętnasty rok życia. Był to wysoki, ładny chłopak, posiadający na dziesięć mil na około reputacyją zawołanego Strzelca i nieustraszonego jeźdźca; — gdyż na dwudziestu bekasów, zabijał ich zwykle dziewiętnastu, a najnarowistszy koń musiał uledz sile jego dłoni i kolan. Od pięciu lat wieku, to jest epoki, w któréj baron Agenor dał mu małą szpadkę w rękę, nie było dnia, ażeby choć przez godzinę nie ćwiczył się w robieniu bronią z swoim ojcem, jednym z najtwardszych rębaczy z okolicy; — chociaż dzięki swojéj reputacyi, nie miał nigdy sposobności dobyć szpady na serio; tym sposobem, od lekcyi do lekcyi, mała szpadka zamieniła się w długi rapir, noga słaba w sprężynę stalową, ręka nabrała niepospolitéj siły, i owe dziecko mogło przez dzień cały stać w obronnéj postawie, nie doświadczając żadnego znużenia.  Oprócz tych nabytych korzyści, kawaler posiadaj jako dary przyrodzone, piękne, jasne włosy, wzrost wynoszący pięć stóp, pięć cali, który obiecywał nie zatrzymać się na tak pięknéj drodze; dwoje oczu niebieskich, z spojrzeniem otwartém i jasném, dwa tłuste, rumiane policzki, na których zaczynał wyrastać lekki meszek, i nogę doskonale utoczoną. Dla tego wszystkie żony okolicznych właścicieli, korzystając z wolności jaką im nadawał młody wiek kawalera, nazywały go prawie zawsze albo pięknym Rogerem, albo pięknym Tankredem, stosownie do tego, jak ich romansowy umysł uczuwał sympatyją do zdobywcy Sycylii lub kochanka Kloryndy.  Opisawszy tedy powierzchowność i fizyczne zalety kawalera, poznajmy go z wewnętrznéj, to jest moralnéj strony.  Ta cześć tak ważna wychowania mężczyzny, przeznaczonego do utrzymania i uświetnienia nazwiska d’Anguilhem, była, od czasu jak Bóg dał im syna, główném zajęciem barona i baronowéj. Pani d’Anguilhem dawała dziecku piérwsze lekcyje czytania, pisania i rachunków. Proboszcz wsi sąsiedniej nauczył go deklinacyi i konjugacyi, lecz na tém ograniczały się jego wiadomości, i przyznawał z szczerością, która więcej przynosiła zaszczytu jego charakterowi niż nauce, że nie był w stanie więcéj udzielić swojemu uczniowi. Baron i baronowa byli tedy w wielkim kłopocie jak prowadzić daléj wychowanie syna, z którym oboje nie chcieli się rozłączać tak wcześnie, gdy dowiedzieli się, że niejaki ksiądz Dubuquoi ukończywszy edukacyją jednego z najbogatszych dziedziców z Lochss, pragnął znaléść innego ucznia. Tego samego szukali baronostwo d’Anguilhem. Zasięgnięto jak najdokładniejszych wiadomości, które wypadły wszystkie na korzyść professora, i w skutek których ksiądz Dubuquoi zainstalowany został w zamku, z pensyją sto pięćdziesiąt liwrów rocznie, stołem, i szumnym tytułem nauczyciela pana kawalera d’Anguilhem.  Teraz powiédzmy kilka słów o zamku zamieszkiwanym przez osoby przez nas opisane, a z których jedna, nie będziemy taili dłużéj przed czytelnikami, przeznaczona jest na głównego bohatera téj historyi. Domyśla się zapewne czytelnik, że chcemy mówić o tym, którego damy zwykły były nazywać pięknym Tankredem albopięknym Rógerem.  Zamek ów nie był, ściśle mówiąc, zamkiem, chociaż téż nie był i domem. Byłto budynek trzymający środek pomiędzy temi dwoma rodzajami budowli, i obejmował ośm pokoi na dole, Te pokoje byty: mleczarnia zaszczycona nazwiskiem sali jadalnéj, salon ozdobiony trzema staremi portretami, które trudno było rozeznać, i jednym nowszym wyobrażającym oficera marynarki królewskiéj, w mundurze kapitana okrętu. Będziemy jeszcze mówili o tym portrecie. Była sala broni, ozdobiona pięciu staremi zbrojami, a w któréj zwykle zgromadzała się rodzina; nakoniec cztery pokoje sypialne. Kuchnia i przyległe jéj części położone w suterenach, oraz piwnice znajdujące się pod kuchnią, rozciągały się pod całym domem; wreszcie, w jednym z czterech narożników budynku, sterczała wieża, dwanaście metrów wysoka, którą nazywano la Guérite. Pan baron Agenor d’Anguilhem sypiał w téj wieży, i na niéj to mianowicie opierał pretensyją nadawania swojemu mieszkaniu okazałego tytułu zamku.  Zamek ten nie należał do najbogatszych w okolicy. Baron d’Anguilhem pobierał od osadników należących do jego posiadłości summę tysiąc dwieście liwrów: ponieważ zaś na prowincyi dochody każdego są wszystkim wiadome, trzeba było albo uchodzić za niemajętnego obywatela, albo kłamać.  Baron kłamał tedy: utrzymywał, że posiada sto luidorów dochodu z kassy wojennéj, i drugie sto z prywatnej szkatuły króla. Nie śmiemy zaręczyć, ażeby sam to rozgłaszał, jednak nie zaprzeczał nigdy, jeżeli kto odezwał się w tym przedmiocie. Nikt wszakże nie wierzył w owe dwieście luidorów dochodu, chociaż na pozór wszyscy byli innego przekonania, i kawaler Roger Tankred nie uchodził w okolicy za nader świetną partyją.  To zresztą, jak się łatwo domyśleć, nie obchodziło bynajmniéj młodzieńca; był zdrów, wysoki, silny; w braku swoich, wszystkie cudze konie do niego należały; polowanie miał przepyszne, gdyż w skutek wzajemnego układu pomiędzy całą tą poczciwą szlachtą, każdy z nich zbyt ścieśniony, ażeby mógł poprzestać na swoich gruntach, miał wolność polowania na wszystkich posiadłościach; tłómaczył biegle Korneljusza Neposa, a nie czując żadnych potrzeb, nie spostrzegł jeszcze, że był ubogi.  W istocie, czegóż mu brakowało? Miał guwernera, którego uważał jako niepotrzebny zbytek. Powracając z polowania, znajdował zawsze, dzięki macierzyńskiej troskliwości baronowéj, smaczny i obfity obiad, którego resztki psu oddawał. Po jedzeniu, czekało go wygodne łóżko, w którém mógł, gdyby mu się podobało, spać przez dwanaście godzin. To wszystko, każdy przyzna, nie mogło się nazywać niedostatkiem.  Gdy Roger Tankred oddalał się z zamku, czy to konno, czy pieszo, czy z fuzyją na ramieniu, czy pod rękę z księdzem Dubuquoi, wieśniacy pracujący w polu kłaniali mu się, a młodzież okoliczna witała się z nim uściśnieniem ręki. Czegóż więcéj pragnąć może serce proste i umysł filozofa.  Gdy przyjmowano gości w zamku, Roger Tankred brał się do roboty, ani mniéj ani więcéj jak dwoje służących stanowiący całą czeladź domową. On czyścił staroświeckie srebra z herbami familijnemi, on pomagał baronowéj przy pieczeniu ciast, które na wzór dawnych kasztelanek, nie wahała się gnieść własnemi rękami. Nadto, ponieważ był równie zręcznym jak mocnym, podejmował się czyszczenia kilku sztuk porcelany japońskiéj, zachowanych od trzech pokoleń jak relikwije. Gdy już goście przybyli, Roger Tankred kładł nową suknię, która zawsze miała najmniéj, dwa lub trzy lata, pogładził grzebieniem swoje piękne włosy, wijące się z natury, i podawał rękę damom.  Baron i baronowa dumali nieraz nad przyszłością tego ukochanego syna i roztrząsali wszystkie karyjery, jakie były przed nim otwarte. Ojciec radził zawód wojskowy; lecz baronowa robiła uwagę, że musiałby chyba zagrzebać imię d’Anguilhem’ów w ostatnich szeregach wojska, nie mając dostatecznego majątku na zakupienie pułku. Mógłby miéć miejsce wypadek wyjątkowy, że król usunie tę przeszkodę, nadając patent pułkownika i przydając doń sto tysięcy talarów gratyfikacyi; lecz król Ludwik XIV, tyle już podobnych uczynił podarunków, że oświadczył się w niemożności czynienia ich nadal tak często; a nie miał téż żadnego powodu dotrzymania na korzyść kawalera Rogera Tankreda tego mądrego postanowienia. Tak przekonywała baronowa swojego męża, gdy naprowadził rozmowę na ten przedmiot. Co zaś nią istotnie powodowało, to obawa, ażeby ostatni z Anguilhem’ów nie otrzymał, jak bardzo łatwo trafić się mogło, cięcia halabardą we Flandryi, lub postrzału z muszkietu nad brzegami Renu, co zniszczyłoby wszystkie jéj nadzieje, nie licząc rany zadanej jéj macierzyńskiemu sercu.  Baron napomykał wówczas o dobrym jakim urzędzie skarbowym. Był to w owéj epoce zawód, w który szlachcic mógł wstąpić bez poniżenia się. Lecz zkąd wziąć ten urząd, którego kupno kosztowało dwa razy tyle co pułk, bo pułk przynosił tylko właścicielowi zaszczyty i niebezpieczeństwa, gdy tymczasem z urzędu płynęły piękne i dobre luidory? Trzeba było przeto wyrzec się i tego zawodu pozostawionego ulubieńcom pani de Maintenon, ojca Lachaise i p. du Maine; tém bardziej, że zacny baron jako szlachcic prowincyjonalny, nienawidził szczerze starą i jezuitę. Nie było więc nadziei z téj strony, i sama baronowa, jakkolwiek radaby była widzieć swojego ukochanego syna zajmującego miejsce, któreby nie narażało dni jego na niebezpieczeństwo, zmuszoną była przyznać ze smutkiem, że szaleństwem byłoby tworzyć podobne zamiary.  Baron powracał przeto do ulubionéj swojéj myśli, którą kołysał się w chwilach rozmyślań, to jest ujrzenia swojego syna oficerem marynarki. Marynarka była pięknym i szlachetnym zawodem, i ze wszech miar godnym szlachcica. Ludwik XIV, uczynił Francyją mocarstwem morskiém, które zaczynało rywalizować z Angliją i Hollandyją, temi dwiema władczyniami morza, które nie raz udało mu się osłabić jednę za pomocą drugiéj, gdy tymczasem sam wzrastał w potęgę kosztem obudwu; lecz w tym zwłaszcza punkcie baron napotykał w swojéj żonie nader żywą oppozycyją. Jeżeli obawiała się dla swojego syna zawodu żołnierskiego, tém bardziej obawiać się musiała widzieć go marynarzem, zmuszonym codziennie walczyć nie tylko przeciwko ludziom, ale i przeciw igraszkom żywiołów; jeden raz tylko, wkrótce po ich pobraniu się, baronostwo zwiedzili port morski.  Było to w Brescie; zapragnęli użyć przejażdżki morskiéj, lecz zaledwie wypłynęli na środek zatoki, powstał wicher tak gwałtowny, że barka, w któréj znajdowali się, ze sto razy o mało co nie zatonęła, i cudem prawie dostali się do portu. Od tego czasu, pani d’Anguilhem, która jakkolwiek wieśniaczka, miała nerwy równie drażliwe jakby była paryżanką, nie mogła słuchać o morzu; widziała bez ustanku przy świetle błyskawic i huku piorunów, swojego biednego kawalera miotanego wiatrem, zagrożonego przez bałwany, które co chwila gotowe były pochłonąć go; tak, że skoro tylko baron, po tysiącznych przygotowaniach, dotykał tego przedmiotu, baronowa zaczynała wydawać głośne krzyki, i zapytywała mgża, czy chciał, w nagrodę przykładnego jéj od tylu lat z nim pożycia, przyprawić ją o śmierć.  Wtedy baron, wyborny człowiek w głębi duszy, wzdychał głęboko, mówiąc:  — Baronowo, baronowo, nie jesteś godną imienia Kornelii, które nosisz!  Na co ona odpowiadała:  — Nie żyjemy wczasach Greków, mości panie, i ja nie jestem Rzymianką.  W istocie, poczciwa kobieta była tylko dobrą, tkliwą, wyborną matką, co mniéj może waży w oczach filozofów, lecz co milszém jest zapewnie Bogu. Pozostawano przeto w wiecznéj niepewności względem przyszłego powołania kawalera Rogera Tankreda, któremu tymczasem udzielano jak można najlepszego wychowania, chociaż nie spodziewano się zrobić z niego na przyszłość nic innego, jak szlachcica prowincyjonalnego z cztérystu talarami dochodu, jak był jego ojciec. Była to smutna ostateczność.  Jednak, na tym pochmurnym horyzoncie, błyszczała nieznacznie mała gwiazda, która rzucała niekiedy na dom d’Anguilhem przelotnym promieniem swojego znikomego światła. Tą opiekuńczą konstellacyją było dziedzictwo, jeżeli nie prawdopobne, to przynajmniéj przypuszczalne po wice-hrabi de Bouzenois, krewnym barona, kapitanie fregaty, prawdziwym wilku morskim, który odbył wszystkie wyprawy pod Janem Bart.  Jego to wyobrażał ów portret, który błyszczał w salonie pomiędzy staremi portretami familijnemi.  Niekiedy mówiono w zamku o téj znakomitości współczesnéj, która przydała swój blask do znakomitości przeszłowiecznych, lecz mówiono o niéj z szczególną ostrożnością. Bo téż w istocie majątek ów był tak znaczny, nadzieja osiągnięcia onego, tak wątłą, że plany budowane na niéj, uważano jako zamki na lodzie, jako istne marzenia; nie śmiano więc myśleć na serio o tém dziedzictwie, i słusznie; lecz przy sposobności mówiono z niejaką dumą: mamy krewnego w Wersalu, pana de Bouzenois, kapitana okrętu królewskiego. Potem przydawano wskazując na obraz: Oto jego portret w wielkim uniformie.  Ów to portret i powinowactwo z wicehrabią, wzbudziło chęć w baronie d’Anguilhem uczynienia syna marynarzem.  — Koniec końcem, — mawiał do siebie, — wice-hrabia de Bouzenois, jest moim stryjecznym bratem; jestem nawet jedynym krewnym jakiego posiada, i objąłbym spadek po nim, gdyby umarł bez testamentu; gdybym go przeto prosił o protekcyją dla kawalera Rogera Tankreda, nie mógłby mi jéj odmówić: a protekcyja kapitana fregaty może otworzyć karyjerę w marynarce mojemu synowi, i kto wié do czego kawaler mógłby dojść.  Barona utwierdzało jeszcze w tych planach tajemnicze życie wice-hrabiego de Bouzenois. Najdziwaczniejsze wieści krążyły o źródle tego olbrzymiego majątku, który zaślepiał całą rodzinę. Jednak, śród tych opowiadań, było kilka szczegółów, które wydawały się prawdopodobnemi, i oto one:  Wice-hrabia de Bouzenois, udał się na pierwszą wyprawę mając lat szesnaście, na francuzkiéj fregacie Thétis. Nabył najprzód sławy w bitwach z Anglikami i Hollendrami; następnie, podczas drugiej wojny z Flandryją, uzbroił swoim kosztem bryg Rekin, na którym dał się we znaki okrętom kompanii angielskiej płynącym z Chandernagor i okrętom kompanii holenderskiéj płynącym z Batawii, za co, oprócz znakomitego udziału w zdobyczy, otrzymał stopień kapitana fregaty na téj samej Thétis, na któréj rozpoczął swój zawód. Nakoniec po podpisaniu traktatu Nimégue, pan wice-hrabia de Bouzenois, w nagrodę swoich usług, został mianowany rządcą małéj osady, jaką Francuzi posiadali wówczas na brzegach Malabaru.  Znanym jest wszystkim zwyczaj kobiét owych okolic. Zwyczaj ów, który dzięki filantropizmowi Anglików, zaczyna wychodzić z używania, zwyczaj ów był wtenczas w całéj swojéj sile. Chcemy mówić o obrzędzie palenia wdów indyjskich. Było tedy zdarzenie, że umarł jeden z najbogatszych i najpotężniejszych wodzów malabarskich, i że stosownie do zwyczaju, żona jego, nie mająca jeszcze dwudziestu lat i nadzwyczajnie piękna, oświadczyła niezmienną chęć spalenia się na jego grobie.  Pan de Bouzenois, który wówczas miał zaledwie trzydzieści pięć lat, a tém samém był jeszcze młotdy; p. de Bouzenois, przystojny, odważny, a co większa rządca osady; p. de Bouzenois, mówimy, dowiedział się o tym zamiarze. Ponieważ za życia męża, były kapitan fregaty Thétis, spoglądał nieraz okiem amatora na tę, która dziś była wdową, postanowił, gdyby się dało, nie dopuścić ofiary, i w tym celu udał się do domu zmarłego, gdzie znalazł wdowę ubierającą się w najpiękniejsze suknie, oblewającą się najprzyjemniejszemi wonnościami, słowem przystrajającą się na śmierć, jak gdyby na jakie święto. Wyłożył wówczas pięknéj Malabarce przedmiot swojego przybycia, przedstawił jéj, że było zbrodnią rozstawać się dobrowolnie z życiem, przypomniał, że była wprzód matką niż wdową, i że jéj życie potrzebniejsze było żyjącemu synowi niż mężowi umarłemu, słowem był naprzemian zalotny, czuły, wymowny, patetyczny, lecz wszystko napróżno. Ofiara przyznawała, że żal jéj było żegnać się tak młodo z życiem, które zaledwie poznała; lecz nie mniéj przeto trwała w swojém postanowieniu, chociaż w jéj uporze przebijało się nie tyle miłości śmierci jak raczéj obawy żyjących; przysięgała wreszcie na Wisznu, Shiwę i Brahmę, że byłaby shańbioną na zawsze, gdyby miała słabość postąpić wbrew panującemu zwyczajowi; słowem widoczném było, że biedna wdowa nie z wewnętrznego pociągu pragnęła stać się pastwą płomieni, lecz dla tego, że to było rzeczą przyjętą, zwyczajem, modą wreszcie, a w każdym kraju kobiéta pragnie stosować się do mody.  Wice-hrabia przeto postanowił co ma czynić. Dozwolił czynić wszelkie przygotowania, tak jak gdyby ceremonija miała miéć miejsce; następnie, w chwili gdy piękna wdowa żegnała się z swoją rodziną, dobył szpady, dał znak dwudziestu żołnierzom, których ustawił naokoło stołu, pod pozorem dodania świetności widowisku; i, podczas gdy połowa szczupłego oddziału rozrzucała słomę, szczapy drzewa i inne materyjały palne, z drugą połową porwał młodą wdowę i uprowadził do swojéj rezydencyi.  Po tym postępku, nie wiemy jakiego rozumowania wice-hrabia de Bonzenois użył dla uspokojenia piękności malabarskiéj.  Lecz co pewna, to że nazajutrz nie tylko wyrzekła się stosu, lecz nawet zdawała się zadowoloną, że przeszkodzono spełnieniu ofiary.  W rok potém, p. de Bouzenois zaślubił wdowę, i oboje uczynili sobie, jak mówiono, wzajemny zapis dóbr na przeżycie. Ponieważ zaś Indyjanka wkrótce umarła, przeto p. wice-brabia de Bouzenois dzięki, rupiom pięknéj nieboszczki przyłączonym do własnych piastrów, stał się posiadaczem olbrzymiego majątku.  Teraz zaś, w razie gdyby wice-hrabia de Bouzenois umarł bez testamentu, cały ten majątek spadłby na d’Anguilhem’ów, jego najbliższych krewnych, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa, syn Indyjanki otrzymał swoję część po zamążciu swojéj matki.  Jednak te widoki były zbyt wątpliwe, aby wpływać mogły na obranie przyszłego zawodu dla kawalera Rogera Tankreda.  Jedynie tylko, podczas długich wieczorów zimowych, gdy zgromadzeni około szerokiego komina, sąsiedzi zamku d’Anguilhem, rozmawiali, już u jednego, już to u drugiego, o czynach swoich przodków lub krewnych, p. de Chémillé, którego stryjeczny dziadek był pułkownikiem, opowiadał o bitwach na otwartém polu; p. de Birgaron, kuzyn córki chrzestnej Vauban’a, o oblężeniach; p. Gantry, którego szwagier byt pisarzem przy magazynie soli, mówił o finansach, a ksiądz Dubuquoi o sprawach kościelnych.  Co do barona Agenora d’Anguilhem, ten dzięki swojemu pokrewieństwu z wicehrabią de Bouzenois, przedstawiał w swéj osobie marynarkę. Tym więc sposobem, czyny bohaterskie i miłosne kapitana fregaty, rzucały jakikolwiek blask na jego krewnych w Loches: prawda, że chwała nie jest udziałem zbyt wiele przynoszącym, ale w braku czego innego, i ona ma swoję wartość.

II

Jak kawaler d’Anguilhem, którego damy z miasta Loches i okolic nazywały, jedne pięknym Rogerem, a drugie pięknym Tankredem, spostrzegł że miał serce.

Czas upływał jednostajnie w ten sposób, a baronostwo nie mogli nic postanowić względem przyszłego powołania swojego jedynaka, który dosięgał już piętnastego roku życia, przepędzając dnie całe na polowaniu lub zwiedzaniu konno okolic, i niekiedy tylko oddając się pracy.

 Zresztą, kawaler Roger Tankred, postrach zajęcy i sarn, ani pomyślał jeszcze o ułowieniu jakiéj pastereczki. Posiadał wprawdzie z matki, znakomitą skłonność do tkliwości, lecz w Anguilhem nic jeszcze nie przyczyniło się do jéj rozwinięcia. Życie jakie dotąd prowadził, nie dozwalało mu myśleć o tém.  Jednak sposobność się trafiła. Opowiedzmy, jak kawaler Roger Tankred z niéj korzystał.  Baronostwo dawali wielką kolacyją w święta wielkanocne, i cała szlachta na sześć mil w około, była zaproszoną do zamku d’Anguilhem. Kawaler Roger Tankred, dopełniwszy zwykłych swoich obowiązków, o jakich mówiliśmy wyżéj, ubrał się jak mógł najstrojniéj i udał się do salonu, w którym zgromadzeni już byli wszyscy goście.  Rozmowa toczyła się o spuszczaniu drzewa, o przeszłych siewach, o łowach; a że te trzy przedmioty zajmujące były dla szlachty wiejskiéj, nie uważano znacznego opóźnienia jednego z zaproszonych gości: tym gościem byt wice-hrabia de Beuzerie, znany w całéj okolicy z takiéj akuratności, że ta weszła w przysłowie. Jednak, gdy ósma wybiła na zegarze, a podług inwitacyi miano zasiąść do stołu o pół do ósméj, żołądki zaczęły się dopominać, a ich właściciele dopytywać się wzajemnie, co mogło zatrzymać opóźniającego się.  To pytanie było tém naturalniejsze, że od chwili jak wybiła wskazana godzina, uważano, że baron śledził okiem z niespokojnością bieg skazówek, i że dwa lub trzy razy baronowa, zapytywana u drzwi salonu, czy można już dawać na stół, odpowiadała głośno:  — Jeszcze trochę, Katarzyno, pan de Beuzerie nie długo zapewnie przybędzie.  Zegar wskazywał już kwadrans na dziewiątą; widocznie wypadek tylko jaki mógł być przyczyną tego opóźnienia pana de Beuzerie. Baronowa d’Anguilhem zaczęła przeto niepokoić się o wice-hrabinę, z którą żyła w przyjaźni, i o pannę Konstancyją, jéj córkę, która będąc na wychowaniu w klasztorze, przybyła na święta do rodziców i miała przyjechać wraz z niemi do Anguilhem.  Wtedy kawaler Roger Tankred otrzymał od barona rozkaz osiodłania Krysztofa i udania się na zwiady drogą ku Beuzerie. Jeżeliby za godzinę powrócił nic nie odkrywszy, miano zasiąść do stołu, bez względu na następstwa.  Roger Tankred, przyjął zlecenie: był to chłopiec zawsze gotów do wszystkiego; wdział długie kamasze na jedwabne pończochy, osiodłał Krysztofa, cztéroletniego podjezdka, skoczył nań, i dzięki kolczastéj gałęzi w jaką się uzbroił w braku ostróg, zdołał przymusić go do galopu.  Czas był prześliczny dla poety: bladawy księżyc ukryty za piętrzącemu się obłokami, ostry wiatr świszczący pomiędzy gałęziami drzew ogołoconych z liści, złowieszcze głosy nocnych ptaków, wszystko to zachwyciłoby René’go, Werther’a lub Hamlet’a; lecz Roger nie czuły był na te nocne piękności: zresztą był głodny, a gdy był głodny, nie wiele rzeczy w naturze, wyjąwszy stół dobrze zastawiony, potrafiło zwrócić jego uwagę. Przeto galopował przeklinając i odsyłając do djabła ludzi nieakuratnych, a przewidując że dzięki temu opóźnieniu potrawki będą przegotowane i pieczyste przypalone, całą winę przypisywał pannie de Beuzerie, która zapewnie dla zrobienia kompletnéj toalety zatrzymała rodziców. Tak rozumując młodzieniec poganiał Krysztofa, który przywykły nawet z kawalerem do wolniejszego chodu, galopował w najlepsze, wydając parę nozdrzami jak fantastyczny koń kochanka Leonory.  Lecz pomimo, że znaczną już przestrzeń przebiegł, Roger nie widział nic jak cień chmur przesuwających się pod księżycem i przyćmiewających jego światło. Kiedy niekiedy zatrzymywał się podsłuchując, lecz nie słyszał nic oprócz szumu drzew poruszających wiatrem; wtedy odwracał z westchnieniem głowę ku Anguilhem, i spostrzegał w oddaleniu, pomiędzy gałęziami drzew, okna zamku. Na ten widok brała go chętka zawrócić konia ku domowi, lecz nie upłynęło dziesięć minut jak wyjechał; nabierał przeto odwagi i zacinał na nowo Krysztofa, z wielkiém zadziwieniem biednego zwierzęcia, które służąc zazwyczaj za wierzchowca baronów, nie przywykłe było do podobnego obejścia.  Nagle zdawało się Rogerowi, że usłyszał na dwieście lub trzysta kroków przed sobą krzyk; na ten krzyk, jego koń sam się zatrzymał, parskając głośno nozdrzami. Kawaler rzucił oczyma na około siebie; znajdował się w miejscu samotném i bagnistém, na ciasnej grobli wysypanéj wśród trzęsawisk; noc była posępna, krzyk wydał mu się okropnym: Roger zadrżał.  Jednak powiedzmy na pochwałę imienia Anguilhem’ów, uczucie przestrachu jakiego doświadczył kawaler, krótko trwało i ustąpiło natychmiast na wspomnienie, że mógł być użytecznym tym, którzy wydali ten krzyk rozpaczy. Puścił się przeto galopem, wołając jak mógł najgłośniéj:  — Hola! w któréj stronie jesteście, odezwijcie się!  — Tutaj, tu, — odpowiedział głos bliższy teraz jak piérwszą razą, i który zdawał się wychodzić z głębi ziemi.  — Gdzie? — zapytał Roger postępując zawsze naprzód.  — Z lewéj strony drogi, w bagnisku, tu, tu, pod miejscem gdzie teraz stoisz.  Roger zatrzymał Krysztofa i stajał się dojrzeć co w ciemnościach, które powiększyły się teraz z powodu zupełnego zakrycia księżyca przez chmury. Zdawało mu się, że spostrzegł coś ruszającego się o piętnaście stóp pod jego nogami.  — Czy to pan, p. de Beuzerie? — zapytał.  — Tak, tak, ja sam, kawalerze, — odpowiedział głos; — wydobądź nas ztąd na imię nieba; nasz powóz stoczył się z grobli i ugrzęźliśmy w bagnie.  — Pomocy! p. Rogerze, — odezwał się głos kobiecy.  — Pomocy! powtórzył głos młodéj dziewczyny.  — Ab! biedni państwo de Beuzerie, — zawołał Roger, — zaczekajcie chwilę.  I zeskoczył z Krysztofa. Wówczas usłyszał łoskot, jaki dotychczas zagłuszał odgłos stąpania jego wierzchowca, lecz który teraz wyraźnie dochodził do jego uszu. Koń uderzał nogami w błoto bagniska, tak że ugrzązł w niém po sam brzuch.  Staroświecka kareta, jak mówił p. de Beuzerie, stoczyła się z grobli na doli upadła na płask; lecz dzięki grubości pudła miękości bagna, upadek nie był dla nikogo niebezpiecznym.  Pani de Beuzerie uznała najprzód za stosowne zemdleć, lecz na głos Rogera, przyszła do siebie. Co do jéj córki Konstancyi, ta zniosła wypadek z największą odwagą; rozumie się, że p. de Beuzerie, który nie był nigdzie zraniony, doznawał tylko obawy o żonę i córkę.  Kawaler Roger Tankred, miarkując że nie było czasu do stracenia, zsunął się z grobli i stanął na pudle powozu. Zawołał następnie na woźnicę, aby przyszedł mu na pomoc; lecz ten odszedł po ratunek i nikt się nie odzywał. Wtedy młodzieniec postanowił sam wydobyć pana, panią i pannę de Beuzerie; tym sposobem przysługa jego będzie większa. Najprzód więc otworzył drzwiczki i wydobył z powozu pannę Konstancyją, którą wice-brabina mu podawała, jak owa matka z potopu, która trzyma swoje dziecię wzniesione po nad wodą. Roger wziął pannę de Beuzerie, i złożył ją na suchém miejscu grobli z równą łatwością, jak gdyby miał do czynienia z ptaszkiem. Następnie, przyszła kolej na wice-hrabinę; to była rzecz trudniejsza. Wice-hrabina była, mówiąc stylem prowincyjonalnym, przystojną kobiétą; miała pięć stóp i cal jeden wzrostu, tłusta była w samą miarę, i mogła ważyć od stu do stu siedemdziesięciu funtów. Jednak zebrawszy wszystkie siły, Roger zdołał wyciągnąć ją na wierzch, gdy tymczasem wice-hrabia pomagał mu, popychając ją od dołu, i po kilku chwilach złożył ją w całości i nienaruszoną obok córki.  Pozostawał p. de Beuzerie, który daleki był od przedstawienia tych samych trudności, co jego żona. Byłto starzec wysoki i suchy, jeszcze silny i rzeźki, który? pomocą Rogera za chwilę dostał się na groble, już znajdowały się jego żona i córka.  Roger, który nie miał już nic do czynienia w powozie, wydostał się także na górę za p.de Beuzerie, od którego równie, jak od dam musiał przyjąć nieskończone podziękowania.  Jednak woźnica nie powracał. Napróżno wołano na niego, głosy gubiły się w samotności i tylko sowy i puszczyki odpowiadały, jakby żartując z biednych podróżnych.  Roger, którego głód czynił co raz niecierpliwszym, zaproponował, aby nie czekać na woźnicę, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, sam się znajdzie, i wziął się do odprzgania ugrzęźniętego konia, który także za chwilę wydostał się na groblę nie daleko swoich panów.  Szło więc teraz tylko oto, aby się dostać do zamku. Rzecz ta, wydająca się nader łatwą na pierwszy rzut oka, stawała się jednak, jak zaraz zobaczymy, trudną do wykonania, przez okoliczności w jakich się znajdowano. Były tylko dwa konie do odbycia téj drogi, gdyż o powozie ani było myśleć. Trzeba było siedmiu lub ośmiu ludzi, aby go wydostać na groblę. Były więc dwa konie, lecz jeden z nich byt zabłocony: Roger przeto oświadczył, że poprowadzi za cugle Krysztofa, na którego wsiąść mogą wice-hrabina i jéj córka, zaś p. de Beuzerie wsiadłby na drugiego konia. Lecz Krysztof, zagrzany jeszcze biegiem, rżał i bił w ziemię kopytami, co wzniecało obawę w obu kobiétach, i wniosek został odrzucony.  Roger wtedy oświadczył się wsiąść z panią de Beuzerie na Krysztofa, za którego wówczas ręczył, gdy tymczasem wic-hrabia i jego córka dosiądą drugiego konia. Lecz, jak mówiliśmy, ten drugi koń był powalany błotem, i wice-hrabina zrobiła po cichu uwagę swojemu mężowi, że gdyby przyjęto ten wniosek, Konstancyja powalałaby swoję piękną, nową suknię pekinową. I ten przeto projekt został odrzucony.  Nakoniec zdecydowano, że pani de Beuzerie, mniej obawiająca się o swoje suknie jak panna Konstancyja, wsiądzie wraz z mężem na swojego konia, na którego przełożą siodło z Krysztofa, zaś kawaler Roger Tankred jako wyćwiczony jeździec, dosiądzie oklep Krysztofa i weźmie za siebie pannę Konstaneyją.  Przystąpiono przeto do wykonania tego projektu, który musiał jeszcze uledz niejakiéj zmianie. Pan de Beuzerie wsiadł pierwszy na konia, potém Roger podniósł panią de Beuzerie i posadził ją majestatycznie za jéj małżonkiem. Aż dotąd wszystko szło wybornie; lecz w tém miejscu przedstawiła się mała trudność.  Jeżeliby kawaler Roger Tankred wsiadł piérwszy, nie miałby kto pomódz pannie Konstancyi dostać się na konia; przeciwnie gdyby kawaler Roger Tankred posadził wprzód pannę Konstancyją, sam znowu nie mógłby go dosiąść, chyba za pomocą jakiego gimnastycznego skoku, który mógłby się wydawać śmiesznym. Napróżno wszędzie szukano ławki, kamienia lub pnia jakiego. Nakoniec kawaler Roger Tankred, któremu głód coraz bardziej dawał się we znaki, wynalazł sposób: to jest, że sam siądzie z tyłu za panną Konstancyją, którą w takim razie sam obejmowałby rękami, zamiast coby ona jego się trzymała. Położenie to było wprawdzie trochę za nieprzyzwoite, i usłyszawszy propozycją wice-hrabia i wice-hrabina zmarszczył brwi; lecz wice-hrabina nachyliła się do ucha męża i rzekła:  — Cóż robić mój kochany, kiedy tak trzeba... zresztą to są dzieci.  — Siadajcie więc jak chcecie, — rzekł Pan de Beuzerie, — gdyż czas już raz skończyć.  Wtedy Roger podniósł jak piórko pannę Konstancyją i prawie w téj saméj chwili znalazł się za nią na koniu.  Panna Konstancyja wydała lekki okrzyk przestrachu, o którego przyczynę zapytał się zaraz troskliwy o bezpieczeństwo córki wice-hrabia.  — Nic, panie, nic, — odpowiedział Roger: — w chwili gdy siadałem, panna zachwiała się, lecz teraz nie ma niebezpieczeństwa, gdyż ją trzymam w moich objęciach.  — W objęciach, do pioruna! w objęciach! — mruczał wice-hrabia.  — Daj pokój mój kochany, — rzekła wice-hrabina, — naprowadzisz te dzieci na myśli o których nie mają wyobrażenia.  — Nie mówmy więc o tém, — rzekł wice-hrabia; i tak dobrze użył swoich napiętków, że koń puścił się truchtem. Krysztof udał się za niemi.  Jednakże przyznajmy, że obawy wice-hrabiego chociaż nieco przesadzone, nie były bezzasadnemi; skoro kawaler Roger Tankred poczuł, że panna Konstancyja opiera się na jego sercu, serce to zaczęto bić, jak nigdy jeszcze nie doświadczał. Z swojéj strony, młoda dziewczyna, która będąc wychowaną w klasztorze, piérwszy raz siedziała na koniu, drżała ze strachu, bądź to, że znajdowała w tém nieznaną roskosz, bądź że istotnie w swojéj pierwotnej niewinności, obawa odnosiła górę nad przyzwoitością, przyciskała do piersi rękę, którą obejmował ją młodzieniec, i odwracała się niekiedy ku niemu mówiąc:  — O! panie kawalerze, trzymaj mnie mocniéj, mocniéj jeszcze! O! p. kawalerze, boję się! upadnę.  I za każdą razą gdy się odwracała, jéj jeszcze włosy dotykały czoła młodzieńca, świeży oddech mięszał się z jego oddechem, tak że biedny Roger zapomniał o wzrastającym apetycie, i chciałby był aby ta podróż wiecznie trwała; doznawał nieznanego i błogiego uczucia: jego pierś wzdymała się i każdy powiew wiatru, każdy szura drzewa, każdy promień księżyca zdawał się szeptać mu do ucha:  — Nie prawdaż Rogerze, że jesteś szczęśliwy?  — Tak, — kawaler był szczęśliwy, i panna Konstancyja, nie wiedząc sama dlaczego, była także szczęśliwą. Uczucie trwogi jakiego doznawała, połączone było z roskoszą, z jakiéj nie mogła sobie zdać sprawy, tak, że mówiła sama do siebie, że nigdy nie obawiała się tak przyjemnie, i że strach był uczuciem pełném roskokosznych wzruszeń.  W takiém to usposobieniu serc i umysłu, dwoje młodych ludzi przybyło do zamku d’Anguilhem; odgłos stąpania koni słyszany był od wszystkich gości. Żołądek zgłodniały niema uszu, powiadają, lecz bardzo fałszywie. Przeciwnie zgłodniały żołądek cały zamienia się w słuch, i to słuch bardzo delikatny. Wszyscy wybiegli przeto na przedsionek, i wice-hrabia, wice-hrabina, panna Konstancyja i Roger przyjęci zostali przy świetle illuminacyi.  Baron podał rękę wice-hrabinie, która dzięki téj pomocy dosyć przyzwoicie dostała się na ziemię. Wice-hrabia zsiadł uroczyście na trzy tempa, jak zsiadać powinien każdy dobry jeździec; co do Rogera, ten zeskoczył tylko, wziął w obie ręce pannę Konstancyją, uniósł ją jak piórko i postawił na ziemi tak leciuchno, że nie słychać nawet było, jak dotknęły żwiru maleńkie nóżki młodéj dziewczyny. Wtedy dopiero przy blasku świec Roger ujrzał dobrze Konstancyją, którą dotąd tylko odgadywał. Cóż powiedzieć o Konstancyi? Oczy prześliczne, niebieskie, włosy blond wydające się zwojami jedwabiu, usteczka jak wiśnie, szyja łabędzia i kibić Sylfidy, Taką była panna Konstancyja de Beuzerie.  Obłok palący jak płomień przesunął się przed oczyma Rogera, któremu zdawało się że umrze z radości.  Udał się, nie śmiejąc podać jéj ręki, za panną Konstancyją, która dostawszy się na ziemię, oddała rumieniąc się ładny ukłon swojemu kawalerowi i zbliżyła się do matki; lecz rzecz dziwna, jego serce tak swobodne i wesołe przed chwilą, ścisnęło się. Zdawało mu się, że młoda dziewczyna rozłączyła się z nim na zawsze. I Roger, biedny Roger, którego znany apetyt wszedł w przysłowie, usiadł do stołu nie mając najmniejszéj chęci do jadła.  Jednakże wielki tryumf oczekiwał Rogera. Niecierpliwość z jaką wyglądano kolacyi, popchnęła wszystkich gości do sali jadalnéj; lecz zaledwie piérwsze danie sprzątnięto, rozmowa przytłumiona głodem, zaczęłaodradzać się w zapytaniach; chciano wiedziéć przyczynę opóźnienia państwa de Beuzerie i pytano się dla czego zacna rodzina, która miała odbyć drogę powozem, przybyła konno.  Wtedy p. de Beuzerie opowiedział cały wypadek z wszelkiemi szczegółami, przedstawił kawalera Rogera Tankreda jako swego wybawiciela, unosząc się nad siłą, zręcznością i gorliwością, jakich pomimo młodego swojego wieku dał dowody. Pani de Beuzerie niemniejszemi obsypywała go pochwałami. Sama tylko Konstancyja nic nie mówiła, lecz rumieniła się i spoglądała z boku na Rogera. Roger, który nie spuszczał z niéj wzroku na chwile, dojrzał tego rumieńca i napotkał się z jéj wejrzeniem; a ten rumieniec i to wejrzenie, sprawiły mu chociaż nie wiedział dla czego, nieopisaną roskosz. Nie było o niczém więcéj mowy podczas kolacyi, i przy wetach, kawaler Roger Tankred uznany został jednomyślnie przez wszystkich gości za wybawiciela całéj rodziny w ogólności, a panny Konstancyi w szczególności.  P. d’Anguilhem zachwycony był wgłębi duszy, widząc, jak korzystnym był dla jego syna wypadek w bagnach. Myśląc nad przyszłym losem kawalera, baron szukał zawsze dla niego postanowienia, a panna Konstancyja, która z śmiercią rodziców miałaby do sześciu tysięcy franków dochodu, była wyśmienitą dla niego partyją. Możnaby wówczas połączyć Beuzerie z Anguilhem, zakupując trzy lub cztery mile bagien, przepysznych do polowania, lecz zkąd inąd całkiem bezużytecznych, które możnaby nabyć za małe pieniądze, a co razem uformowałoby jedną z najwspanialszych baronii w Turenii. Dzieci rodzone z tego małżeństwa posiadałyby wówczas wzgórza i dolinę, jak było za czasów największéj potęgi ich dziadów. Baron, któremu ten plan bardzo przypadał do smaku, był nadzwyczaj wesoły podczas wieczerzy, śpiewał nawet przy wetach.  Rzecz się przeciwnie miała z panem de Beuzerie. Jak gdyby przewidywał zamiary barona, wice-hrabia, który usiadł już do stołu z miną pełną godności, pochmurzał się co raz bardziéj i ku końcowi obiadu dał znak swojej żonie, aby się także miała na ostrożności, który to znak wicehrabina zrozumiała z pojętnością małżeńską, godną największych pochwał. Co więcej: ponieważ posadzono dwoje dzieci obok siebie i ponieważ, zamiast jeść, jak powinny robić dzieci od dwunastu do piętnastu lat, rozmawiali z sobą po cichu, jak kochankowie; państwo de Beuzerie, rzucali na córkę piorunujące spojrzenia których Konstancyja, zajęta wcale czém inném, zrazu nie uważała, lecz nareszcie dostrzegłszy ich, mięszała się tém bardziéj że nie domyślała się bynajmniéj przyczyny gniewu swoich rodziców. stołu, pani de Beuzerie wzięła swoję córkę za rękę i posadziła przy sobie, zaś p. de Beuzerie oświadczywszy że chciał dziś jeszcze odjechać, wyszedł dowiedzieć się o swojego furmana.  Wice-hrabia powrócił w rozpaczy; jego furman przyszedł pijany jak bela, a powóz pozostawał ciągle w bagnie: wówczas, jak grzeczność nakazywała, baronostwo ofiarowali swoim sąsiadom pokój w zamku. Lecz na tę propozycyją, która nie miała wszakże nic zdrożnego, pan de Beuzerie tak się widocznie skrzywił, że baron nie nalegał wcale, lecz zaproponował, aby założyć konia wice-hrabiego do karyjolki barona; tym sposobem państwo de Beuzerie będą mogli, jak zdawali się gorąco pragnąć, téj jeszcze nocy być w swoim zamku; nazajutrz zaś ludzie pana d’Anguilhem wydobyliby powóz z bagna i odprowadziliby go do Beuzerie.  Ten projekt został przyjęty z zapałem przez wice-hrabiego i wice-hrabinę, z wielkiém zmartwieniem panny Konstancyi i kawalera Rogera, którzy zamienili z sobą pełne łez spojrzenie, na szczęście niespostrzeżone przez nieugiętych rodziców młodéj dziewczyny. Nie długo oznajmiono, że koń wice-hrabiego założony do karyjolki barona.  Trzeba było się rozłączyć; biedne dzieci widziały się od dwóch godzin po raz piérwszy, a zdawało im się, że się znały od dzieciństwa. Baron i wice-hrabia uścisnęli sobie ręce; pani d’Anguilhem i pani de Beuzerie pocałowały sig; Konstancyja ukłoniła sig pigknie całemu towarzystwu, i rzuciła smutne spojrzenie na kawalera Rogera Tankreda; potém wiedli wszystko troje do karyjolki, koń ruszył, i słychać było tylko oddalający się turkot kół, który nareszcie całkiem ucichł.  Roger nie powrócił do salonu z resztą towarzystwa. Pozostał na progu, zkąd pobiegł potem po bramy podwórzowéj, tam stał smutny i nieporuszony, z oczyma zwróconemi w stronę, w którą oddalała się karyjolka, chociaż dawno już jéj nie widać było. Bez wątpienia pozostałby tak do świtu, gdyby nie poczuł, że go ktoś uderzył po ramieniu. Był to jego nauczyciel ksiądz Dubuquoi, który przyszedł do niego mówiąc, że dłuższa nieobecność w salonie, mogła być uważana przez tych którzy pozostali, za niegrzeczność. Roger otarł skrycie dwie wielkie łzy, które mu spadły na policzek, i udał się za swoim guwernerem.

III

Jak kawaler d’Anguilhem spostrzegłszy że miał serce, chciał się przekonać czy panna de Boazerie miała je także.

Szczęściem dla kawalera, w owéj epoce, zabawy nie przedłużały się do późna: o północy wszyscy goście oddalili się; jedni bliżéj mieszkający rozjechali się do domów, drudzy zaś dalsi, udali się do pokojów, które ofiarowali im baronostwo, odznaczający się staroświecką gościnnością.  Roger udał się także do swojego pokoju, lecz na to ażeby myślał o pannie Konnstancyi; ochota do snu uleciała razem z apetytem.  Piérwszy to raz kawaler myślał oczém inném, jak o łowach, konnéj przejażdżce, lub jakby się dowcipnie wykręcić od Sallustyjusza lub Wirgilego.  Roger był smutny; zrozumiał, że ten nagły odjazd nie miał innego celu, jak uprowadzenie Konstancyi; lecz wyczytał w oczach młodéj dziewczyny, że nie rada była temu i pragnęła zostać, i to go pocieszało. Zresztą w piérwszych cierpieniach pierwszéj miłości, jest coś uciskającego tak słodko serce, że przekładamy nawet to uczucie nad obojętność, jakiéj doświadczaliśmy przedtem.  Roger usnął późno i to snem gorączkowym; pomimo to jednak obudził się o świcie, zdrów, rzeźwy i z błyszczącemi oczyma. Miał bowiem zamiar odprowadzić powóz z Krysztofem, pod pozorem dowiedzenia się w imieniu swoich rodziców, o zdrowiu państwa de Beuzerie i czy szczęśliwie zajechali do domu. W tym celu postanowił dać talar stangretowi, aby udał chorego i oświadczył niemożność powrócenia do Beuzerie.  Kawaler, który wiedział, gdzie się znajdował powóz, zaprowadził w to miejsce polowego i stajennego, którzy, przy pomocy ogrodnika i trzech lub czterech parobków, zdołali wydobyć powóz na groblę. Na szczęście trwałość staroświeckiéj karety, ochroniła ją od uszkodzenia; założono przeto do niéj Krysztofa, który podbudzony przez częste uderzenia biczem swojego młodego pana, ruszył dobrym kłusem, wierzgając i rżąc, na znak że nie pojmował, dla czego się z nim od wczoraj tak źle obchodzono.  Lecz w miarę jak zbliżali się do Beuzerie, Roger przestawał naglić Krysztofa, z czego ten korzystając, z kłusa przeszedł do truchta, a z truchta do stępa. W istocie, ów zamiar odprowadzenia powozu wicehrabiego i odebrania swojego, wydawający się zrazu naturalnym młodzieńcowi, zdawał mu się teraz niesłychaném zuchwalstwem; przypomniał sobie surowe czoło pana de Beuzerie, jego brwi zmarszczone, głos ucinany, a nadewszystko jego nagły odjazd i zapytywał sam siebie czy ten kto z takim pośpiechem starał się oddalić z zamku d’Anguilhem, dobrze przyjmie dziedzica tegoż zamku. Wszystkie te uwagi nie bardzo zaspokajały kawalera Rogera, który obok innych swoich zalet, nie posiadał téj szczęśliwéj śmiałości, która prawie zawsze jest poręką powodzenia; nie tylko więc przestał popędzać Krysztofa, ale nawet gdyby ten stanął lub chciał wrócić do domu, może nie miałby odwagi zawrócić go; lecz na szczęście nie przyszło do tego. Krysztof idąc stępadoprowadził swojego pana do Beuzerie i niebawem Roger ujrzał dwie wieżyczki zamkowe pokryte łupkiem, ukazujące swoje skrzypiące chorągiewki po nad drzewami parku.  Roger zbliżał się więc do zamku, niespokojny nadzwyczaj o przyjęcie, jakie go tam spotka, gdy nagle, w oknie jednéj z wieżyczek, pokazała się mała główka z jasnemi włosami, któréj piękne niebieskie oczy spoglądały w strong, z której młodzieniec przybywał, gdy tymczasem ręka należąca do téjże saméj główki powiewała chustką na znak, że nowo przybyły został poznany. Na ten widok, Roger zatrzymał Krysztofa i oboje zaczgęli zamieniać pomiędzy sobą znaki naiwnéj miłości, jakie ich serca im dyktowały.  Trwało to dziesięć minut i trwałoby bezwątpienia aż do wieczora, gdyby nagle za Konstancyją, Roger nie spostrzegł drugiéj osoby. Tą osobą nie był kto inny, jak pani de Beuzerie, która przechodząc przez kurytarz i spostrzegłszy córkę, która zapomniała zamknąć drzwi od swojego pokoju, dającą przez okno jakieś znaki, ciekawa była dowiedzieć się, do kogo one się odnosiły. Pani de Beuzerie, która wczoraj ganiła mężowi, że się oddawał bezpotrzebnéj obawie, przez co zmuszeni byli opuścić wcześniéj zamek, poznała Rogera i zaczęła pojmować, że przypuszczenia wice-hrabiego nie były tak płonne jak zrazu mniemała.  Roger widząc że go odkryto, pojął że nie można już było się cofać, zaciął przeto Krysztofa i wjechał w podwórze zamku de Beuzerie.  Piérwszą osobą jaką spostrzegł Roger, był wice-hrabia, powracający z rannéj swojéj przechadzki po parku Kawaler poznał, że nadszedł czas nadrobić śmiałością; skoczył przeto na ziemię, postąpił ku panu de Beuzerie, oświadczył mu tonem dosyć pewnym, że ponieważ jego stangret był słaby, podjął się sam odprowadzić powóz do Beuzerie, tak w przekonaniu że może być potrzebny wice-hrabiemu, jak téż dla dowiedzenia się w imieniu rodziców o zdrowiu sąsiadów.  Ponieważ oba te powody były bardzo naturalne, musiał wice-hrabia poprzestać na nich, jakkolwiek doskonale przenikał istotny cel odwiedzin młodzieńca: udał przeto że wierzy zupełnie jego słowom, zapytał również o zdrowie barona i baronowéj, a że godzina obiadowa zbliżała się, zaprosił nawet swojego usłużnego sąsiada do stołu: można się domyśleć, że Roger przyjął to zaproszenie z wdzięcznością.  Drugą to próbę chciał uczynić wicehrabia; być może że się wczoraj omylił, pragnął zaś miéć przekonanie w tym względzie: postanowił przeto uważać ich znowu oboje. Niestety! biedne młode serca nie umiały jeszcze udawać. Wchodząc do salonu Konstancyja zarumieniła się jak gdyby miała piętnaście lat, Roger zaś zbladł jak gdyby miał ośmnaście: p. de Beuzerie spostrzegł u obojga przeciwny skutek, który jednak pochodził z jednéj przyczyny, jego podejrzenia zamieniły się w pewność.  Podczas obiadu Konstancyja i Roger zdradzili się niejednokrotnie; lecz tą razą pan de Beuzerie, zamiast marszczyć czoło jak wczoraj, zostawił im wszelką wolność i tylko dawał swojéj żonie znaki, mające znaczyć: A cóż, czynie miałem słuszności? czy to było przywidzeniem, jak mówiłaś? nie jestże to teraz jasném?  W istocie, to było tak jasném, że ku końcowi obiadu, p. de Beuzerie, bez wątpienia ażeby odjąć Rogerowi wszelką nadzieję, odezwał się z niechcenia, że Konstancyja powróci dziś jeszcze do klasztoru. Na tę wiadomość, Konstancyja z lekka krzyknęła, Roger zaś widząc że zbladła i sądząc że zemdleje, poskoczył ku niéj; lecz wice-hrabia zatrzymał go mówiąc, że gdyby jego córka potrzebowała pomocy, to ma przy sobie matkę.  Lecz Konstancyja nie umiała jeszcze zemdleć. Biedna mała zbyt naiwną była na to; zalała się tylko łzami, co widząc Roger wszelkich sił potrzebował aby się wstrzymać od płaczu. Zresztą te łzy, sprowadziły bardzo smutne następstwo dla obojga dzieci: Konstancyja otrzymała rozkaz udania się do swojego pokoju. Nie przestając więc płakać, pożegnała skinieniem głowy Rogera, który oddał jéj ukłon z miną płaczliwą: poczém, widząc że nie miał już nic do czynienia w zamku, oświadczył wice-hrabieinn, że będzie miał honor pożegnać się z nim. Możnaby powiedzieć że wice-hrabra przewidział ten nagły odjazd, gdyż zeszedłszy na dziedziniec, Roger ujrzał Krysztofa już zaprzężonego do karyjolki. Ukłonił się więc wice-hrabiemu, który uścisnął mu po przyjacielsku rękę, polecił oświadczyć swoje ukłony baronostwu i nakoniec życzył mu szczęśliwéj podróży.  Roger, jak łatwo się domyśleć, nie ominął małego okna w wieżyczce. Szczęście chciało że w téj chwili, przypadkiem, wicehrabina, sądząc że Roger jest jeszcze w salonie, wychodziła z pokoju swojej córki. Konstacyja, wolna na chwilę, pobiegła do okna i spostrzegła Rogera. Z wielkiém podziwieniem kawalera, oblicze młodéj dziewczyny błyszczało radością. Młodzieniec chciał jéj zapytać, zkąd pochodziła ta niespodziewana radość, gdy pokazała mu ołówek i kawałek papieru. Roger zrozumiał że Konstancyja napisze do niego i zatrzymał się. W istocie, za chwilę, papier i ołówek upadł u nóg jego.  Na papierze wyczytał te kilka słów:  „Mama, która mnie bardzo kocha, powiedziała mi, że tylko dla tego abyś tu nie powrócił, oświadczono przy tobie, że odjadę dziś jeszcze do klasztoru. Istotnie, odjadę dopiero w przyszłą niedzielę.

„ Konstancyja.”

 Roger zrozumiał że skoro mu rzucono ołówek, to dla tego aby odpowiedział; odderwał więc kawałek papieru i napisał  „Jutro rano przechadzaj się po parku, od strony lodowni, przeszkoczę przez mur i naradzimy się wspólnie, jak się nadal widywać. Nie wiém czy ty równego doznasz żalu, lecz ja czuje że umrę jeżeli mnie rozłączą z tobą.

„ Roger.“