Święci z Qumran - Sławomir Dąbek - ebook + audiobook

Święci z Qumran ebook i audiobook

Sławomir Dąbek

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młody Egipcjanin po tragicznych wydarzeniach w swoim rodzinnym domu ucieka wraz z macochą do Jeruzalem. Na jej prośbę zostaje przyjęty do elitarnego zakonu esseńczyków w Qumran, gdzie prowadzi pustelnicze życie. Jednak z upływem lat, dostrzegając coraz wyraźniej wynaturzenia i hipokryzję w łonie zakonu, przeżywa zwątpienie i duchowe rozdarcie. Kiedy na jego drodze staje „tajemniczy brat”, który przedstawia mu zupełnie nową wizję życia, opartą na nieznanej do tej pory etyce, chęć porzucenia wspólnoty gwałtownie w
nim narasta. Ponadto płomienne uczucie do uroczej i szlachetnej kobiety tylko umacnia go w swym wyborze. Wkrótce opuszcza klasztor, nie zdając sobie sprawy, że spędzone tam lata na zawsze położą się cieniem na jego życiu...

„Święci z Qumran” to pasjonująca opowieść, w której autor w oparciu o mało znane fakty stawia tezę, że wtajemniczenie Jezusa z Nazaretu do życiowej misji miało swój początek w osobliwym zakonie znad Morza Martwego. Ta pełna trudnych pytań i niejednoznacznych odpowiedzi historia opowiada o zaskakującej duchowej przemianie, która wydarzyła się w czasach kresu moralności i wyższości mamony nad cnotą – pod wieloma względami tak bardzo podobnych do tych, w których żyjemy obecnie.

Ukazując burzliwe zmagania bohatera, autor dyskretnie przenosi nas do Palestyny z I wieku; w czasy erozji moralności i powszechnej akceptacji wobec zdrady etycznych wartości, gdzie zapach ulicy miesza się z rozpalającym wyobraźnię nauczaniem Mistrza z Nazaretu. Autor wkładając w usta bohaterów głębokie refleksje, daje czytelnikowi okazję wejrzenia w siebie; robi to cierpliwie i z rozwagą. Do tej książki się wraca. Ilekroć otworzymy ją na dowolnej stronie, mimowolnie stajemy się poszukiwaczami własnego - JA.
Bożena Sienkiewicz

Sławomir Dąbek jest podróżnikiem, historykiem i orędownikiem kultury świata antycznego. Od wielu lat zajmuje się historią starożytnej Palestyny. W swoich podróżach do krajów śródziemnomorskich udało mu się dotrzeć do większości miejsc związanych z wydarzeniami biblijnymi. Owe doświadczenia dały mu „żywy” materiał na powieść, która stawia pytania irytujące, często bez odpowiedzi, ale wszystkie dotyczą naszej wolności wobec siebie. Powieść napisał dla osób, które mają dość iluzji wszechobecnych reklam, fałszu służbowych rautów i nienagannego lansu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 25 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
3,0 (4 oceny)
0
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA IALEKSANDRIA

ROZDZIAŁ IJUŻ OD WCZESNYCH GODZIN

Już od wczesnych godzin rannych słońce świeciło bardzo mocno. Latem oblepiająca wilgoć i lejący się z nieba żar bezlitośnie nękały mieszkańców Aleksandrii. Na szczęście wiejący od morza wiatr po trosze łagodził upał. Każdego ranka słyszałem mego ojca, jak starannie zamykał okiennice przed spiekotą lata, po czym szykował się do pracy. Za każdym razem robił to z wyjątkową dbałością, jakby miał spotkać się z królową Kleopatrą lub co najmniej z arcykapłanem. Każdego dnia wychodząc z domu, dyskretnie zaglądał do mojego pokoju, aby powiedzieć mi kilka ciepłych słów na pożegnanie. Tamtego dnia zajrzał bardzo wcześnie, uroczyście oświadczając:

– Dziś kończysz dziesięć lat, mój synu. Tak jak obiecałem, zabiorę cię do mojej pracy. W końcu zobaczysz, jak sprawiam, że ludzie żyją wiecznie.

Mój ojciec, Pasenhor, był człowiekiem zasadniczym, dla którego uczciwość i prawo chodziły w parze ze świętością. Pewnie dlatego nie dorobił się wielkiego majątku ani nie potrafił piąć się po szczeblach kariery. Gdy mieszkaliśmy w Memfis, często słyszałem, jak matka mu to wytykała. Ojciec był wysokim mężczyzną o potężnych barkach i mocnych ramionach. Będąc kapłanem, chodził z pedantycznie ogoloną głową, na którą w zależności od potrzeby zakładał odpowiednią perukę. Pracował jako balsamista w przyświątynnym Domu Śmierci. Posiadał licencję na balsamowanie zwłok wysokich rangą dostojników państwowych. Jego nieodłącznym towarzyszem był bogato zdobiony kuferek z cedrowego drewna. Trzymał tam skrupulatnie poukładane narzędzia, wonne oleje w alabastrowych flakonikach oraz płócienne woreczki z przeróżnymi ziołami.

Tamtego ranka wyszykowałem się z szybkością błyskawicy. Dobrze wiedziałem, że Pasenhor nie lubił, kiedy ktoś się spóźnia. Do świątyni Anubisa, leżącej przy jednej z odnóg Nilu, szliśmy główną ulicą. Przez całą drogę trzymał mnie za rękę, a na jego twarzy widać było nieskrywaną satysfakcję. Czułem, jak bardzo chciał mi pokazać, na czym polega jego zawód, ale chyba jeszcze bardziej zależało mu, abym wreszcie zaczął wdrażać się do mojej przyszłej profesji.

– Drogi synu, nasze życie doczesne jest zaledwie próbą generalną przed idealnym życiem po śmierci. Aby móc w zaświatach doświadczać wiecznej szczęśliwości, powinniśmy nasz czas na ziemi przeżyć godnie i według zasad – powiedział Pasenhor.

– Dlaczego mi o tym mówisz, ojcze?

– Dla każdego Egipcjanina najważniejsze w życiu są przygotowania do śmierci. Na przejście do wieczności, grobowce i rytuały gotowi są wydać majątek. Chcę, żebyś wiedział, że każdy uczciwie wykonywany zawód jest potrzebny. Moja profesja, a w przyszłości i twoja, Mennepherze, nigdy nie przeminie, bowiem dla naszych rodaków śmierć jest nadrzędnym momentem życia. Powiem więcej, śmierć w Egipcie jest pewnym i najpotężniejszym pracodawcą.

– Pewnie tak – odpowiedziałem bez przekonania.

– Ależ oczywiście, że tak! Od budowniczych grobów, przez rzeźbiarzy i malarzy, do balsamistów oraz wytwórców niezbędnych dodatków pogrzebowych włącznie. To potężna gałąź naszej gospodarki – oznajmił z dumą.

Jeszcze nie weszliśmy za wysokie mury świątyni, a już wiedziałem, że nic dobrego nie może mnie tam spotkać. Wszechobecny smród w najgorszym wydaniu, który wydobywał się zza murów, nie pozwalał mi swobodnie oddychać.

– Czy koniecznie musimy tam iść? – zapytałem, stojąc jak przed progiem piekieł.

– Nie martw się. Będziesz to czuł tylko przez chwilę, później już się przyzwyczaisz.

Nie przyzwyczaiłem się. Przez cały czas pobytu w Domu Śmierci czułem, jak ten fetor pełzał po mnie, nie dając mi wytchnienia. Ale zdecydowanie gorsze było to, co musiałem oglądać. W swoim życiu nie doświadczyłem gorszego widoku niż moment śmierci człowieka i wyglądu jego ciała, które niedługo potem zapadało się, aby po chwili spuchnąć, przybierając przeróżne formy i odcienie. Niewielu znam, którzy byliby odporni na takie widoki. Oczywiście z wyjątkiem mego czcigodnego ojca, ma się rozumieć.

– Spójrz na tamte namioty. – Ojciec wskazał na ogromne wiaty zadaszone palmowymi liśćmi. – Tam obmywacze czyszczą zwłoki z ran lub ropni specjalnie przygotowaną wodą z natronem.

– Z czym?

– Mieszanką soli i sody.

– Sporo mają trupów na dziś?

– Tylko spójrz za stoły.

– Na sto skarabeuszy, leżą jak ryby na targu. – Splunąłem, nie mogąc przełknąć śliny. – Ci obmywacze muszą być bardzo odporni, żeby w ogóle coś takiego robić, w dodatku dzień w dzień.

– Piwa im nie brakuje – skwitował Pasenhor.

– Ale chyba i kosztowności po zmarłych?

– Nie ociągaj się, mój synu. Chodźmy lepiej do świątyni. Tam po obmyciu ciał balsamiści umiejętnie nacinają zmarłym brzuchy i wyciągają wszystkie narządy.

– Nic dziwnego, że tutejsze koty są wielkie jak psy – rzuciłem sarkastycznie dla rozładowania emocji.

– Mylisz się. One tego nie jedzą.

Ojciec nie zdążył dokończyć zdania, kiedy o mały włos nie wpadłby na nas kot, ciągnąc w pysku kawał ludzkiego jelita.

– To rzadki przypadek, nie bierz tego za regułę. Każdemu może się zdarzyć – łagodził. – Zazwyczaj narządy po zabalsamowaniu trafiają do specjalnych urn. Wyjątek stanowi serce. Zmarły musi je mieć przy sobie, aby żyć w zaświatach.

– No to ten już chyba nie pożyje?

– Spokojnie, ten też będzie miał wszystko, co potrzeba – z powagą na twarzy zapewniał Pasenhor.

Kiedy weszliśmy do nisko zadaszonej części świątyni, przejął mnie dotkliwy chłód. W półmroku zobaczyłem szereg basenów o różnej wielkości. Nad nimi unosił się gryzący fetor z charakterystyczną wonią natronu. Podszedłem bliżej. W basenach zauważyłem unoszące się w wodzie ludzkie zwłoki, niczym ryby w sieci. Pływając, obijały się o siebie. Jakiś człowiek, czymś na kształt zakończonej hakiem dzidy, ciągle je przesuwał. Cofnąłem się. Na szczęście w pobliżu stał ojciec. Chwyciwszy mnie za rękę, zaczął coś mówić. Słyszałem słowa, lecz nie potrafiłem wydobyć z nich żadnej treści.

– Po co oni tam pływają? – krzyknąłem, trzęsąc łydkami.

– Muszą przeszło miesiąc moczyć się w natronie. On wchłania płyny i tłuszcz z ciała. W ten sposób hamuje proces rozkładu.

– Idźmy stąd, ojcze! Najlepiej tam, gdzie używasz swoich narzędzi, które nosisz.

– Widzisz światło w sali na końcu korytarza? – Jego słowa zabrzmiały optymistycznie.

Pomieszczenie, gdzie ojciec pracował, wyraźnie różniło się od tych, które wcześniej widziałem. Było duże i przewiewne. Wewnątrz stało kilka kamiennych stołów, na których leżały wyschnięte zwłoki mężczyzn i kobiet. Okna w izbie zostały tak rozmieszczone, żeby na każdy stół padał snop słonecznego światła.

– Oto moje królestwo! – z powagą i ekscytacją zagrzmiał Pasenhor, dodając: – Tutaj każdy zmarły za sprawą balsamistów świątyni Anubisa otrzyma nowe życie.

– Również ci, którzy pływają w basenach?

– Ależ oczywiście, Mennepherze. Jak widzisz, przy każdym stole pracują kapłani, nacierając olejami i żywicami skórę zmarłego, która wcześniej wyschła na słońcu. Do konserwacji stosują również wino palmowe, mirrę oraz zapachowe oleje z jałowca lub z cedru. Następnie wkładają do jamy brzusznej uprzednio zabalsamowane wnętrzności. Wszystkie są oddzielnie owinięte w płótno. Na swoje miejsce wraca również zabalsamowane serce, które za życia jest siedliskiem inteligencji. W zaświatach dusza zmarłego postawiona jest przed sądem Ozyrysa. Tam na jednej szali wagi ważone jest serce zmarłego, a na drugiej znajduje się Pióro Prawdy bogini Maat. Ozyrys po wysłuchaniu spowiedzi zmarłego wydaje wyrok. Jeśli ciężar grzechów przeważy szalę, duszę zabiera potwór Ammit, pół lew, pół hipopotam z głową krokodyla.

– A jeśli nie przeważy?

– Wówczas Ozyrys wprowadzi duszę do raju. Pamiętaj, że od wydanego wyroku nie ma odwołania.

– A na czym polega twoja praca, drogi ojcze?

– Zabezpieczone ciało wygląda jak szkielet obciągnięty skórą. Ma zapadnięte policzki, usta, oczy i brzuch. Chodzi o to, żeby zmarły po mumifikacji wyglądał jak za życia, a może i lepiej. Właśnie od tego momentu zaczyna się moja rola. Ja nadaję pożądany kształt zmarłemu. Wstawiam sztuczne oczy ze szkła lub płótna, zależnie od zamożności klienta, a także kształtuję specjalnie zaimpregnowanym płótnem usta, nos, policzki i szczęki. Wykorzystując nacięcia na szyi i brzuchu, przez które poprzednio wydobyto wnętrzności, wpycham trociny oraz zwitki płótna, żeby podwyższyły skórę na brzuchu, szyi i karku. Trzeba też uzupełnić wszelkie ubytki ciała, na przykład brakujący nos albo ucho, które gdzieś po drodze mogło odpaść. To wymaga wielkiej staranności i wyobraźni. Na koniec czas na wytworny makijaż, fryzurę, biżuterię oraz wonne olejki. Tak przygotowany zmarły, który często wygląda lepiej niż za życia, gotowy jest do owinięcia go bandażami. Wszystko to robię przy wtórze zaklęć oraz modlitw z Księgi Wyjścia W Ciągu Dnia1.

– W twoim teatrze tylko ty, ojcze, jesteś żywy. – Próbowałem złagodzić atmosferę.

– O tak. Inni już mają życie wieczne – odparł z powagą.

Kiedy ojciec z fanatycznym oddaniem opowiadał, ja miałem mdłości. Ledwie zdążyłem dobiec do małej sali z basenem, gdzie chwilę potem zobaczyłem swoje śniadanie na stopach. Miałem po dziurki w nosie tego koszmarnego Domu Śmierci i wszystkich ludzi, których tam spotkałem. Na wpół trzeźwych obmywaczy i kapłanów w śmiesznych maskach, którzy nieustannie przysypiając, czytali monotonne zaklęcia. Miałem dość nawet mego ojca, który z gorliwością szaleńca i nieludzką wirtuozerią podchodził do swojej pracy niczym do boskiej misji. Jakżeż to było realne, a przy tym jak niezmiernie mocno wywoływało sprzeciw i ogromne obrzydzenie. Wszystko, co w Domu Śmierci widziałem, było paranoiczne. Śmierć zawsze była i pozostanie dla mnie makabryczna, tam ujrzałem w niej plugawą karykaturę życia.

Do świątyni Anubisa chodziliśmy z ojcem jeszcze blisko dwa lata. Każdego dnia widziałem na jego twarzy entuzjazm i dumę z powodu, że uczył mnie fachu, który w Egipcie był zawsze obecny. Tymczasem jako syn wysokiego rangą specjalisty miałem poważne trudności z zawarciem jakiejkolwiek znajomości w Domu Śmierci. Traktowany byłem z nieufnością, jak ten, przy którym nie wypadało opowiadać o towarzyskich sekretach. Ilekroć podchodziłem do rozmawiających, towarzystwo rozpraszało się na mój widok. Brak akceptacji tym mocniej zniechęcał mnie do tego środowiska. Może z wyjątkiem pomocnika o imieniu Kha, który współpracował z moim ojcem przy wytwarzaniu peruk i farb do malowania zwłok. Pomagał też staremu Lamaresowi przy preparowaniu czaszek do balsamowania. Lamares był prawdziwym mistrzem. Nikt tak sprawnie nie potrafił wyciągać mózgów zmarłym, jak on. Kha natomiast specjalizował się w wyrobie peruk. Był w tym bardzo dobry i nie dziwiło mnie, że ojciec wziął go na czeladnika. Początkowo zostałem przydzielony do pracy z nim, jednak nie sprawdziłem się w robieniu peruk. Przynosiłem z odległego magazynu i rozcierałem na proszek różne minerały, z których w tajemnicy przed światem ojciec tworzył przeróżne farby. Bardzo mnie to ciekawiło. Przy każdej okazji ukradkiem podglądałem i zapamiętywałem użyte składniki oraz zastosowane proporcje do jego tajnych kompozycji. To była wiedza iście tajemna. Jedyne, co było ogólnie wiadome, to że kolorem czerwonym malowano mumie mężczyzn, a żółtym kobiet.

Kha był sierotą. Mieszkał w przyświątynnym baraku i utrzymywał się z pieniędzy, których tak naprawdę nigdy nie widział. Zarobione przez siebie pieniądze zabierali mu kapłani, niby na jego utrzymanie. Chcąc uniknąć nędzy, radził sobie, jak mógł. Kilkakrotnie widziałem go, jak chował za pazuchę precjoza należące do zmarłych. Wiadomo, że musiał kraść. Dozór nad Domem Śmierci pełnili kapłani, ale często przymykali oczy na przypadki grabieży przez pracowników. Chyba tylko mój ojciec był wolny od tego, prędzej wziąłby coś z naszego domu i zaniósł do swojego królestwa. Obmywacze kradli wszystko to, co dało się sprzedać. Od biżuterii i kosztowności należących do zmarłych, po bandaże, zioła, drogie olejki i maści. Skradzione rzeczy najczęściej odsprzedawali kapłanom z Domu Śmierci po mocno zaniżonych cenach. Jedni dostawali łatwą gotówkę, a drudzy bez grzechu i za marne pieniądze stawali się właścicielami ogromnych fortun. Po wielomiesięcznej obserwacji z całą pewnością mogę powiedzieć, że obmywacze tylko z wyglądu przypominali ludzi, lecz moralnie była to nędza i trupi brud, który kamiennym rynsztokiem spływał do kanału. Najczęściej byli to zbrodniarze i niegodziwcy, którzy za nic mieli swoje życie. Wyklęci przez bogów, pracowali doraźnie i bez żadnego zaangażowania, bezlitośnie wykorzystując fakt, że oprócz nich nikt inny nie chciał w tym gównie robić. Dlatego kapłani nie mając wyjścia, przymykali oczy na ich szubrawstwo. Pamiętam, że piękne kobiety lub żony bogatych mężów przywożone były do balsamowania dopiero w trzecim lub czwartym dniu po śmierci. Nie chciano, aby w Domu Śmierci obmywacze ciał kopulowali z nimi. Z tego powodu pomiędzy nimi często dochodziło do awantur, a nawet do bójek na śmierć i życie.

Zawsze po pracy ojciec wylewał na siebie kilka kropel ulubionego olejku o silnym zapachu cynamonowo-cedrowym, a potem zachodził na piwo do tawerny „Pod krokodylem”. Będąc niepełnoletni, nie mogłem wchodzić do środka. Tamtego dnia jak zawsze czekałem przed wejściem. Wprawdzie słońce już zachodziło, ale nagrzana przez cały dzień kamienna ławka była tak gorąca, że nie sposób było na niej usiedzieć. Obok tawerny stała wiata, gdzie trzymano zwierzęta. Poszedłem tam, aby schować się przed słońcem. Będąc bliżej, zobaczyłem małą owieczkę zaplątaną w sznur, którym była przywiązana. Chcąc się uwolnić, w rozpaczliwej szamotaninie tłukła głową o ścianę, nie bacząc na ból. Z każdym ruchem sznur zaciskał się na jej szyi, utrudniając oddech. W instynkcie przetrwania to przeurocze zwierzątko o śnieżnobiałym futerku w sposób bezkompromisowy walczyło o siebie. Moja obecność jeszcze bardziej ją spłoszyła, ale wiedziałem, że tylko moje zdecydowane działanie może ją uratować. Udało mi się ją rozplątać dopiero za którymś razem, ale kiedy już to się stało, z ufnością wtuliła się we mnie jak w wybawcę. Tkwiła tak dłuższy czas. Głaskałem tę małą, bezbronną istotę, czując jej dudniące serce.

Tymczasem z tawerny dochodziły przeraźliwe krzyki. Ostra wymiana zdań szybko przerodziła się w awanturę, po której nagle zapadła grobowa cisza. Wyskoczyłem, żeby zobaczyć, co się stało. Kiedy zobaczyłem, jak strażnicy wyprowadzali z tawerny mego ojca, gwałtownie ścisnęło mnie w gardle. Miał związane ręce i nogi, tak więc z trudem szedł. Spojrzeliśmy na siebie. Jego wyraz twarzy był nieludzko tragiczny. W jego oczach widziałem i gniew, i miłość. Ale na pewno nie widziałem w nich błagania. Ojciec był twardym i honorowym człowiekiem i właśnie takiego go pamiętam. Strażnicy przyłożywszy miecze do jego boku, zaprowadzili go do sądu. Nim pobiegłem za nim, wcześniej zapytałem ludzi, co się stało. Powiedzieli, że Pasenhor zabił w tawernie dwóch ludzi. Byli to Grecy mieszkający na stałe w Aleksandrii. Mówili, że znęcali się nad jakimś starcem z Izraela. Moja macocha, druga żona ojca, była Izraelitką. W Egipcie prywatna wojna Greków z synami Izraela trwała od zawsze, a szczególnie w Aleksandrii dyskryminowano ich na każdym kroku. Kiedy starzec chciał zapłacić, dwóch Greków zabrało mu sakwę i rzucali nią do siebie jak piłką. Izraelita biegał, chcąc pochwycić sakwę. Wtedy jeden z mężczyzn zaczął wyjmować z niej monety i rozrzucać pod stołami. A kiedy biedaczyna na kolanach próbował odnaleźć pieniądze, inni zaczęli go kopać. Wszyscy mówili, że wyglądało to obrzydliwie. Nikt z obecnych nie próbował mu pomóc, tylko Pasenhor ruszył przeciwko profanacji godności człowieka. Wywiązała się bójka i stało się, jak się stało.

Dla żony ojca, a mojej macochy był to okropny wstrząs. Zawsze bezgranicznie kochała i szanowała Pasenhora. Kiedy się o tym dowiedziała, pobiegła zapłakana do sądu, aby towarzyszyć mężowi do czasu rozprawy. Jednak nie mogliśmy wejść do piwnic, gdzie był więziony. Wychodząc z sądu, zauważyłem szereg okienek tuż przy ziemi. Biegałem wokół nich, wykrzykując imię ojca. Szybko odnalazłem celę, w której był trzymany. Okna były tak małe, że nie musiały mieć nawet krat. Przy oknie macocha na rozmowie z ojcem spędziła całą noc. Przyniosłem z domu coś do jedzenia i picia. Ich mowa była pełna bólu i zwątpienia. Ojciec przypominał, jak poznał moją macochę, jak zabiegał o jej miłość, jak budował dom dla nas. Mówił, a my płakaliśmy. Czułem między nimi wielką więź, byli oddanymi kochankami. Rano ojca zabrali na rozprawę, na którą nas nie wpuszczono. Sąd skazał go na dwadzieścia lat ciężkich robót w kopalniach rud metali w Nubii.

Po tamtych wydarzeniach przez długi czas macocha nie mogła znaleźć dla siebie miejsca. Często płakała i przy najmniejszej okazji podkreślała brak ojca. Sąsiedzi i znajomi odwrócili się od nas. Przy byle okazji dokuczali nam, demonizując porywczość ojca i fakt, że w Domu Śmierci dorobiliśmy się majątku na cudzej krzywdzie. Macocha, będąc w wierze i z urodzenia Izraelitką, miała na imię Marta, ale ojciec zwracał się do niej Ahmes. To było jej egipskie imię. Sam jej wybrał, jeszcze przed ślubem. Mówił, że imię Ahmes nosiła żona faraona Totmesa, ta, która była matką królowej Hatszepsut2. Pasenhor kochał ją ponad życie, był bardzo dobry i opiekuńczy. Dla niego Marta zawsze była najdroższym Skarbem. Jeszcze będąc w areszcie, poprosił swojego znajomego, który przez lata zajmował się handlem nieruchomościami, aby pomógł jej sprzedać nasz dom. Ahmes nie chciała w ogóle o tym słyszeć. Parę dni później znajomy ojca o imieniu Sihathor przyszedł w tej sprawie do naszego domu, krzycząc od progu:

– Droga Ahmes, to jest absolutnie konieczne, abyś sprzedała dom z dobytkiem.

– To niemożliwe. Nie chcę w ogóle o tym słyszeć. – płakała. – dom poza Mennepherem jest wszystkim, co mi zostało po mężu. A poza tym, gdzie my teraz pójdziemy?

– Tylko posłuchaj, droga Ahmes. – Znajomy zbliżył się do niej i zniżywszy głos, wyszeptał: – Ci dwaj, którzy nieszczęśliwie zginęli z rąk Pasenhora, pracowali na wysokich stanowiskach w greckim banku. Nie wiem, co im odbiło z tym Izraelitą, ale sprawa się rozniosła. Konsulat i wpływowa grecka społeczność z Aleksandrii nie godzą się z wysokością kary, jaką dostał Pasenhor. Według nich jest zbyt niska. Obrońca twego męża jest zdania, że na tym się nie skończy. Uważa, że może dojść do kasacji wyroku i w nowym procesie sąd orzeknie konfiskatę mienia skazanego.

– Sama już nie wiem. – Ahmes wybuchła płaczem. – Gdzie się podziejemy? Nasz dom to jest wszystko, co mamy.

Jeszcze długo rozmawiali, a Sihathor, jedyny racjonalnie myślący, podpowiadał najróżniejsze rozwiązania. Jednak na żadne z nich matka nie wyraziła zgody. Kiedy już zjadł figowe ciastka, a w dzbanku zabrakło wina, wstał, obiecując, że jeszcze wróci w tej sprawie.

Ahmes dniami i nocami modliła się i płakała. I tak na zmianę. Absolutnie nie wiedziała, co począć. Ja z największą przyjemnością zrezygnowałem z pracy w Domu Śmierci. Ostatni raz poszedłem tam po zaległą pensję ojca. Sam nie dostawałem pensji, bowiem pracowałem z własnej i nieprzymuszonej woli. A szczerze mówiąc, z przymuszonej woli ojca. Kapłan, do którego poszedłem po pieniądze, wyrażał ubolewanie i żal, ale z wypłatą zwlekał. Tłumaczył, że nie może mi dać ojca pensji z powodu braku zawiadomienia z sądu, a poza tym jestem niepełnoletni. Nie szkoda mi było tych pieniędzy tak, jak bardzo wkurzała mnie pazerność naszych kapłanów. Wróciwszy do domu, zauważyłem, że Ahmes przestała płakać.

– Musimy się jak najszybciej spakować – rozkazała – ale bierz tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Reszta zostaje.

– Jak to zostaje?

– Mennepherze, niedługo wszystko ci wytłumaczę. Niewiele mamy czasu. Zaraz przychodzi Sihathor z pośrednikiem, aby kupić dom z inwentarzem.

Patrząc na to z perspektywy lat, w pełni popieram jej decyzję o sprzedaży domu. Wiem, że została zmuszona, ale dobrze, że tak się stało. Tam już nie dało się żyć. Sąsiedzi z każdym dniem na coraz więcej sobie pozwalali. A najgorsze były ich dzieciaki, które bez żadnych zahamowań szydziły z ojca. Ze sprzedażą domu raczej nie było większych problemów. Kupujący zbytnio nie narzekali. Ahmes utrzymywała go w nienagannym porządku. Jeżeli był problem, to raczej z pieniędzmi, jak zwykle zresztą. W ostatniej chwili dzięki pomocy Sihathora udało się przekonać bankiera na tak dużą i szybką wypłatę. Po otrzymaniu pieniędzy wynieśliśmy się jeszcze tego samego dnia. Nie zwlekając, spakowani w podręczny bagaż, poszliśmy na postój i pierwszą karawaną opuściliśmy mój ukochany Egipt i znienawidzoną Aleksandrię. Sihathor ogromnie nam pomógł, ale również dużo za to wziął. Sąd niedługo później wydał postanowienie o konfiskacie naszego majątku w ramach zadośćuczynienia dla rodzin tamtych dwóch łobuzów, którzy niechcący, a przede wszystkim z własnej głupoty, zginęli.

1 Staroegipska nazwa Księgi Umarłych. Obecną nazwę wprowadził w 1842 roku niemiecki archeolog Karl Richard Lepsius.

2 Totmes I – faraon starożytnego Egiptu z XVIII Dynastii, z okresu Nowego Państwa, syn Seniseneb. Totmes wstąpił na tron po bezpotomnej śmierci Amenhotepa I i aby uprawomocnić swą władzę, pojął za żonę jego siostrę – Ahmes, córkę Ahmose i królowej Ahmes-Nefertari. Panował w latach 1504–1492 p.n.e. Totmes I był ojcem królowej Hatszepsut z pierwszorzędnej żony Ahmes. [https://pl.wikipedia.org/wiki/Totmes_I].

KSIĘGA IIQUMRAN

ROZDZIAŁ IKIEDY DOTARLIŚMY DO JERUZALEM

Kiedy dotarliśmy do Jeruzalem, zastaliśmy miasto w odświętnej sukni. Dla synów Izraela coroczne święto Pesach było i zawsze pozostanie największym świętem w ich tradycji. Na czas najważniejszych świąt Izraela: Pesach, Szawuot i Sukkot, miasto pokoju zamienia się w wielki tygiel różnych języków i obyczajów. Bez wątpienia jest to spotkanie różnorodnych kultur, ale zawsze jednej duchowej nacji, którą łączy wspólnota wiary w jednego i jedynego Boga. Ogrom ludzi, który zobaczyłem w Jeruzalem, przekroczył moje najśmielsze wyobrażenie. Rozszalały zgiełk, jak również unoszące się w powietrzu mistyczne podniecenie można było dosłownie kroić. W mieście panował uroczysty nastrój, ale jednocześnie dało się odczuć wysoki poziom zagrożenia bezpieczeństwa. Zgodnie z Prawem Mojżeszowym każdy mężczyzna po ukończeniu trzynastego roku życia zobowiązany był złożyć trzy razy w roku ofiarę w Świątyni Jerozolimskiej. Właśnie przy okazji świąt Pesach, Szawuot i Sukkot. Stąd często nazywano je świętami chodzonymi. Nigdy do końca nie mogłem zrozumieć, na czym one polegały, wiedziałem tyle tylko, że wszystkie w jakiś sposób związane były z wyprowadzeniem przez Mojżesza Hebrajczyków z Egiptu. Moja macocha Ahmes jeszcze podczas drogi zaproponowała, żebym na ziemi Izraela używał jej hebrajskiego imienia, Marta. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, dobrze wiedziałem, skąd pochodziła. Nie wiadomo, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby był z nami ojciec. Bardzo mi go brakowało, kiedy Marta z uporem godnym lepszej sprawy robiła wszystko, aby włączyć mnie do Narodu Wybranego. Po pierwsze musiałem stać się prozelitą, tak jak to zrobiła Rut, babka króla Dawida. Będąc z pochodzenia Moabitką, stała się gorliwą zwolenniczką wiary w Przedwiecznego. W moim przypadku było to trochę bardziej skomplikowane. Jak każdy nawrócony na judaizm poganin, dodatkowo musiałem zostać obrzezany. Nic przyjemnego, ale Marta upierała się, mówiąc, że to warunek konieczny i w ogóle, że to znak zawarcia przymierza z Panem oraz symbol dopuszczenia do pełni religijnego życia. Nie chciałem wtedy stawać na przeszkodzie w jej dążeniach, ale dziś z tym obrzezaniem nie poszłoby tak łatwo. A poza tym nie wydaje mi się, żeby trzeba było się okaleczać, aby przypodobać się komukolwiek, a tym bardziej Bogu.

Kiedy miałem to już za sobą, przeszedłem przez typowy dla Hebrajczyków obyczaj. Dla synów Izraela każdy trzynastolatek uznawany był za dorosłego i w związku z tym mógł brać pełny udział w uroczystościach religijnych. Tym samym stawał się zobowiązany do bezwzględnego poszanowania Prawa Mojżeszowego. W synagodze w trakcie uroczystości wywołano mnie do odczytania fragmentu Tory oraz wygłoszenia do niej komentarza. Było to stresujące przejście, bowiem nie znałem dobrze Pisma Świętego. Przed nabożeństwem dano mi dwa skórzane pudełeczka, do których rabin włożył zapisane na pergaminie cztery ustępy Tory 3. Nazywali je filakterie. Jedno z nich musiałem rzemieniem przywiązać do czoła, a drugie do lewego ramienia. Po tej kłopotliwej uroczystości stałem się człowiekiem wolnym, oczywiście dla Prawa Mojżeszowego. Znaczyło to tyle, że za swoje życie brałem pełną odpowiedzialność. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że zupełnie inaczej wyobrażałem sobie wolność, która faktycznie niewiele miała wspólnego z młodzieńczą swobodą.

Uparte działania macochy, aby zrobić ze mnie syna Izraela, miały swój ukryty sens i były przez nią skrupulatnie zaplanowane. Nigdy nie czułem się obywatelem tej społeczności, ale według Tory stałem się nim i to jej wystarczyło. Jednocześnie zrozumiałem, że bycie Izraelitą to nie jest kwestia przynależności etnicznej, to przede wszystkim wspólnota wiary oraz mentalna gotowość utożsamienia się z tradycją Narodu Wybranego. Zatem zgodnie z zasadami judaizmu spełniałem wszystkie warunki. Macocha dopięła swego, a ja niebawem na własnej skórze poznałem sens jej planu.

W pierwszy dzień po szabacie Marta, podobnie jak to zrobił kiedyś ojciec, zajrzała rano do pokoju i uroczyście oświadczyła:

– Skończyłeś już trzynaście lat, mój synu. Tak jak obiecałam, dziś jest ten dzień, kiedy po raz pierwszy pójdziemy razem do twojej szkoły, ale jutro pójdziesz już sam – mówiąc to, ukradkiem płakała.

Na dworze stał już w pełni oporządzony i przygotowany do podróży osioł. Dźwigał na sobie tyle bagażu, jakby wybierał się co najmniej w podróż do gwiazd.

– Gdzie jest ta szkoła, mamo? – Wybuchłem śmiechem, patrząc na bagaż.

– Niedaleko, mój synu.

– Niedaleko czego?

– Niedaleko Jerycha. – Marta dyskretnie zaśmiała się.

Droga z Jeruzalem do Jerycha nie była łatwa. Na szczęście przez cały czas mieliśmy z górki. Szliśmy malowniczą, lecz bardzo niebezpieczną doliną Nahal Prat. W zasadzie było to skaliste koryto rzeki, którym zimą płynęła woda. Tylko gdzieniegdzie można było zobaczyć kępki krzewów i na wpół pożółkłą roślinność. Miejscami dolina była tak wąska, że z trudem przechodziliśmy ciasną ścieżką prowadzącą po zboczu wąwozu. Chyba najlepiej z nas radził sobie osiołek, który szedł w dostojnym skupieniu.

– Mennepherze, spójrz tam. – Wskazała ręką. – Widzisz? Tam na niewielkim wzgórzu widać ogromne mury Jerycha.

– Nie widzę żadnych murów!

– Są na pewno. Jerycho było pierwszym miastem, które Izraelici, po przekroczeniu Jordanu, zdobyli w ziemi Kanaan. Jak mówi Pismo, w tym mieście była szkoła proroków, którą odwiedzali Eliasz i Elizeusz. W czasie najazdu babilońskiego mieszkańcy Jerycha zostali wygnani na wschód, a miasto ograbione. Odbudowali je dopiero po powrocie z niewoli.

– Słyszałem, że rzymski wódz, Marek Antoniusz, podarował Jerycho królowej Kleopatrze.

– Tak, lecz niedługo potem sprzedała je królowi Herodowi. To właśnie on zbudował tam hipodrom, amfiteatr, twierdzę oraz liczne ogrody nawadniane wodą z akweduktów. Wybudował również dwa pałace i uczynił z nich swoje zimowe rezydencje.

– Ale życia sobie nie kupił – rzuciłem bez pardonu.

– Nie słyszałam o takim zdarzeniu, żeby ktoś za pieniądze kupił sobie życie.

– A za co można kupić?

– Mennepherze, niedaleko już mamy szkołę, tam na pewno znajdziesz odpowiedź na swoje pytania.

– Oby!

Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do krainy pozbawionej życia, do miejsca, gdzie pustynia wydarła światu przestrzeń. Łyse pagórki chowały się, tworząc bezduszny krajobraz. Wiatr ostro grał w uszach, a słońca zawsze był nadmiar. W oddali ospale kołysały się wody Morza Martwego, a wokół rozciągała się niekłamana kraina śmierci. Mówią, że to właśnie tam swą iluzją kusiły Sodoma i Gomora – gniazda rozpusty i moralnego zepsucia. Nie dochodząc do morza, w odległości około ośmiu stadionów 4 leżała wyróżniająca się na tle pustyni osada, a mineralny zapach, który trącił od morza, wyraźnie potwierdzał jego bliskość.

3 Biblia Tysiąclecia, Księga Wyjścia 13, 1–10 i 11–16 oraz Księga Powtórzonego Prawa 6, 4–9 i 11, 13–21.

4 Stadion – grecka miara długości. Najczęściej przyjmuje się 192 metry.

ROZDZIAŁ IIW SAMO POŁUDNIE

W samo południe zatrzymaliśmy się przed dużym domem położonym w centralnej części kolonii. Marta stanowczym głosem rozkazała mi zostać i nie spuszczać z oczu osła, sama zaś weszła do budynku przez misternie rzeźbione drzwi. Osada sprawiała wrażenie schludnie utrzymanego miejsca z szeregowo położonymi, niewielkimi budynkami. Wszystkie były niemal identyczne, jakby zbudowane jedną ręką. Głównym budulcem był kamień o kolorze kremoworóżowym, ten sam, który leżał na pustyni. Do domów wchodziło się schodkami w dół, także ich podłogi były o łokieć niżej niż ulica. Związane było to z utrzymaniem niższej temperatury wewnątrz domu względem powietrza na dworze. Spotkałem się już z tym w Egipcie. Na centralnym placu stało kilka dużych budynków, a wśród nich jeden wyróżniał się wielkością. W niewielkiej odległości od nich zauważyłem wykute w skale nieduże baseny. Było ich wiele. To dziwne, ale nie zauważyłem jakichkolwiek murów obronnych, bram lub strażnic. Nie widziałem również żadnych ludzi. Ani dorosłych, ani bawiących się dzieci, ani nawet byle jakiego kota, który wygrzewałby się na dachu. Przeszył mnie upiorny dreszcz, kiedy uświadomiłem sobie, że przyjdzie mi tam spędzić najlepsze lata mojego życia.

– Skąd przyszedłeś, chłopcze? – Jak spod ziemi wyrósł ktoś, kto przypominał cień człowieka.

– A ty to kto? – wycedziłem ze ściśniętym gardłem. – Zawsze tak witasz nowych?

– Zawsze! Trzeba mieć oczy i uszy otwarte, młodzieńcze.

Ogromna biała tunika poruszała się powłóczyście, jakby wiedziona wiatrem. Kiedy w końcu udało mi się dostrzec w niej twarz, ujrzałem człowieka w nieokreślonym wieku. Człowieka o ogromnych uszach i nieprawdopodobnie chudej twarzy w kolorze szarej skały. Jedynie czarne jak sadza oczy, które wydawały się osadzone zbyt blisko siebie, nadawały jego twarzy wyraz dobroci i życzliwości.

– Przyszedłem po ciebie, Mennepherze. Mam przygotować cię do spotkania z Mewakkerem.

– Jak to przyszedłeś po mnie?! – Poczułem się niczym skazaniec prowadzony na ukrzyżowanie. – A Marta, moja mama? Muszę się z nią pożegnać, jeszcze wiele ma mi do powiedzenia. A osioł? Przecież ma mój bagaż.

– Teraz bagaż jest już nasz. Chyba wiedziałeś o tym? Nie musisz się o niego martwić, nic złego się nie stanie. A twoja macocha jest już w drodze do Jeruzalem.

– Co?! Skąd wiesz, że już poszła i że to moja macocha? – krzyknąłem oburzony.

– Spokojnie, Mennepherze, wszystko się ułoży. Zaufaj mi. Wiem, że jeszcze będziesz potrzebował mojej pomocy i to nie raz – dokończył szeptem.

– A kim jest ten Mewakker? – zapytałem roztrzęsiony.

– On jest nadzorcą. Przewodzi Radzie Wspólnoty i czuwa nad dochowaniem wierności wobec jej zasad, a także odpowiada za utrzymanie dyscypliny wśród braci oraz przewodniczy uroczystościom religijnym, na których jako główny celebrans błogosławi chleb i wino. Administruje także majątkiem, nadzoruje zaopatrzenie i odpowiada za wdrożenie do wspólnoty nowo przyjętych, tak jak ty czy ja. Śmiało można powiedzieć, że sprawując faktyczną władzę, troszczy się o całą wspólnotę.

Nagle uzmysłowiłem sobie, w jak niezwykle brutalny sposób skończyło się moje dzieciństwo. Opadłem z sił do jakiejkolwiek walki. Poddałem się bezwarunkowo regule zakonnej. Intuicyjnie czułem, że walcząc ze światem, zacznę zwalczać siebie. Niedługo później, pomimo ogromnych trudności, całkowicie rozstałem się z przeszłością. Z życiem w Aleksandrii, pracą w przyświątynnym Domu Śmierci, a przede wszystkim z ciepłem domu rodzinnego. Jednocześnie wyraźnie poczułem, że przeszłość w żaden sposób nie mogła wnieść niczego pozytywnego do mojego życia. Stała się martwa. Wciąż biłem się z myślami. Dlaczego Marta nie wyszła do mnie, aby powiedzieć choćby dwa słowa na pożegnanie? W jakże cyniczny i wyrachowany sposób zrealizowała swój plan, aby się mnie pozbyć! Czy to prawda? A co stało się z osłem i naszym bagażem? Czy faktycznie jestem w szkole? Dziesiątki pytań bez odpowiedzi przeszywały moją głowę.

– Jesteśmy na miejscu, Mennepherze – oznajmił ze spokojem cień człowieka w habicie. – Zrzuć z siebie całe swoje ubranie, a w zamian dostaniesz nowe. Tu leżą dla ciebie biała zapaska i alba.

– A co się stanie z moimi ubraniami?

– Zostaną spalone – burknął beznamiętnie. – Wcześniej jednak musisz wejść do basenu. Uważaj tylko, bo jest tuż za tobą.

– A niby po co mam tam wchodzić?

– Aby dokonać ablucji.

– Czego?!

– Rytualnego obmycia.

Powoli wszedłem, wrogo nastawiony do tego pomysłu. Przez cały czas pobytu w basenie z orzeźwiającą wodą pozostawał we mnie niesmak kojarzony z basenami w Domu Śmierci.

– Moja rola skończona. Jesteś już gotowy, aby stanąć przed Mewakkerem.

– Czy zobaczymy się jeszcze? – zapytałem spłoszony.

– Tego nie wiem.

– Chociaż powiedz, jak się nazywasz.

– Tal, ale wszyscy mówią na mnie Talik – szepnął i niepostrzeżenie rozmył się w ciemnościach pobliskiego domu.

Do sali, gdzie miałem spotkanie z nadzorcą, wprowadził mnie człowiek przypominający egipskiego kapłana. Głowę miał wygoloną, a jego ciało okryte było białą jak śnieg sutanną. Wewnątrz sali, oprócz surowego krzesła z kamienia, nie było nic. Wszędzie powietrze i jego delikatny powiew. Wyraźnie czułem, jak wypełniało przestrzeń, nasycone okruchami bliżej nieokreślonej aury, jakiejś duchowej energii, która od pierwszego momentu wywołała u mnie poczucie małości. Nieskończenie długo stałem w oczekiwaniu na Mewakkera. Przez cały ten czas z utęsknieniem wpatrywałem się w krzesło, czując na sobie lodowaty i beznamiętny wzrok człowieka u drzwi. Kiedy byłem u kresu wyczerpania, wszedł do pokoju niewysoki i chudy człowiek.

– Witaj, młodzieńcze. To ty nazywasz się Mennepher? – zapytał, kłaniając się dyskretnie. – Czy długo czekasz? Może zechciałbyś usiąść? – dodał z ironią w głosie. – Przed rozmową pomódlmy się, synu, tak aby nasza rozmowa stała się miła Panu.

Stanąwszy twarzą zwróconą do małego okna, przez które akurat wpadały promienie słoneczne, rozłożył ręce do modlitwy i ukradkiem wyszeptał:

– Dzięki Ci, o Panie, albowiem modlitwa jest ofiarą warg, która jest jak wonność sprawiedliwości, a doskonałe postępowanie jest jak dobrowolna, miła ofiara. Człowiek jest słaby, a Ty, Panie, w swej łaskawości dźwigasz go z upadku. Ja, będąc głosem Wspólnoty, jestem jej pośrednikiem względem Ciebie i dlatego błagam o przebaczenie grzechów i pomoc w trudach życia. Bo kimże jest lichy człowiek zrodzony z kobiety?

– Amen – dodałem niepewnie.

– Amen, amen – uzupełnił kapłan przy drzwiach.

– Czy ty, drogi synu Izraela – zaczął spokojnie Mewakker, dając krok w moją stronę – wiesz, czym jest tożsamość człowieka, a czym tożsamość narodu?

– Wiem tylko, czym było poczucie tożsamości dla mego ojca – wyjąkałem zaskoczony pytaniem.

– Każdy naród żyje i rozwija się dzięki dziełom swojej tożsamości. Nie można budować życia na lotnym piasku, musi być fundament. I tym fundamentem dla każdego narodu jest tradycja jego ojców. Czysta i nieskalana niczym dziecko. Kiedy przeszło sto pięćdziesiąt lat temu władcą Syrii zawładnęła obsesja związana z uwielbieniem wszystkiego, co greckie, dla nas nie był to problem. Kłopot zaczął się wówczas, kiedy postanowił zhellenizować kulturę i religię synów Izraela. Ów władca, Antioch Epifanes, przy użyciu siły zmierzał do pełnej asymilacji narodu Izraela z hellenistycznym społeczeństwem Syrii. Zmienił nazwę Jeruzalem na Antiochię Judejską oraz wprowadził prawo, które pozwalało na tworzenie instytucji obcych naszej kulturze. Wtedy też obłudnik Jezus Jazon, który kupił godność arcykapłana od Antiocha, obiecując mu część wpływów z ofiar w Świątyni Jerozolimskiej, zbudował w Jeruzalem stadion sportowy, gdzie młodzież ćwiczyła nago, na styl grecki. Młodzi szybko dostrzegli swoje obrzezanie jako wstydliwe znamię, toteż za wszelką cenę starali się je ukrywać, nawet przy pomocy zabiegów lekarskich. Ale krzywdą nie do wybaczenia było przemienienie Świątyni Jerozolimskiej w przybytek Zeusa Olimpijskiego. Antioch w swej bucie złożył na ołtarzu naszej świątyni ofiarę ze świni, a jej krwią polał ołtarz oraz posąg Zeusa i świętą księgę Mojżesza. Mało tego. Kazał przyrządzić mięso i zmusił kapłanów i innych wiernych do jedzenia go, doskonale wiedząc, że w naszej religii jest to zakazane pod groźbą śmierci5. Jednocześnie syryjski władca swoim dekretem zakazał Izraelitom praktykowania obrzezania i świętowania szabatu. Oprócz tego nakazał ludziom przyjąć pogańskie wierzenia w wielu bogów i składać im ofiary. Ponadto za łamanie jego wyroków groziła śmierć.

– Tragiczne czasy! – rzuciłem mimowolnie.

– W rzeczy samej. Matki, które potajemnie obrzezały swoich synów, zrzucane były z murów wraz z niemowlętami, a przyłapanych na czytaniu naszych świętych ksiąg palono żywcem. Jednak miara się przebrała, gdy król Antioch zażądał, aby synowie Izraela czcili jego jako boga. Wtedy wybuchło powstanie.

– Jak to się stało?

– Było to w Modin, niedaleko Jeruzalem. Królewscy pełnomocnicy, którzy agitowali lud do składania ofiar obcym bożkom, zwrócili się też do Matatiasza, kapłana z pokolenia Joaariba, o wsparcie nikczemnych idei Antiocha. Na to on odpowiedział im, że nawet jeśli wszystkie narody, które mieszkają w państwie podległym królewskiej władzy, na znak posłuszeństwa swemu królowi odstąpią od kultu swych ojców i zgodzą się na jego nakazy, to i tak on, jego synowie i krewni będą postępowali zgodnie z przymierzem ojców. „Niech nas Bóg broni od przekroczenia Prawa i jego nakazów! Królewskim rozkazom nie będziemy posłuszni i od naszego kultu nie odstąpimy ani na prawo, ani na lewo”6. Kiedy tylko skończył to mówić, jakiś wiarołomny parafianin przystąpił do ołtarza, żeby złożyć ofiarę bożkom. Matatiasz widząc to, rozgniewał się i zabił go przed ołtarzem. Nie oszczędził również królewskiego urzędnika, który agitował do składania ofiar, zaś ołtarz rozwalił w gruz. Wnet eksplodowały dzika panika i niebotyczny krzyk. W tym zamieszaniu Matatiasz zaczął wołać: „Niech idzie za mną każdy, kto płonie gorliwością o Prawo i obstaje za przymierzem”7. Tak wybuchło powstanie. Królewscy żołnierze zaczęli plądrować miasto, a przy tym zachowywali się jak obłąkani. Szli przez ulice i mordowali mężczyzn, kobiety i dzieci, paląc każdy dom na swojej drodze. Wśród płomieni słychać było łoskot pękających kamieni i krzyk palących się ludzi. Matatiasz wygrał powstanie, broniąc tradycji ojców przed poganami. Kilka lat później dokonano oczyszczenia i ponownego poświęcenia Świątyni Jerozolimskiej, a na pamiątkę tego wydarzenia ustanowiono Święto Świateł.

– Chanuka – błysnąłem.

– Zgadza się – przytaknął bez entuzjazmu – ale wiesz, po co ci to mówię, drogi Mennepherze? Otóż obrona tożsamości narodowej nie ma ceny, czego najlepszy przykład dali Matatiasz i jego synowie. Jednak każda władza deprawuje i tak się stało w ich przypadku. Po śmierci Matatiasza do władzy doszli ludzie słabi i wiarołomni. Czego przykładem było mianowanie Jonatana, najmłodszego syna Matatiasza, na arcykapłana Świątyni. Prawdę mówiąc, człowieka zacnego i zasłużonego, ale niemającego prawa do dziedziczenia najwyższego urzędu w państwie.

– A dlaczego?

– Nie pochodził z linii kapłana Sadoka8 – uciął krótko.

– Jakiego Sadoka? – szepnąłem pod nosem.

– Wspólnota, której przewodzę w łasce Pana, wyrosła na fundamentach opartych na Prawie Mojżeszowym. Pobożni synowie Izraela, skupieni w stronnictwie chasydów, do końca wspierali powstańców. Jednak bałwochwalczy wybór Jonatana na arcykapłana bardzo ich rozczarował. To wydarzenie przyczyniło się do rozłamu wśród samych chasydów na ludowy nurt faryzeuszy i będącą najbliżej prawdy wspólnotę Nowego Przymierza, której przewodzę w łasce Pana. Nie godząc się na hellenizację religii synów Izraela oraz jawne odstępstwa od Prawa Mojżeszowego przez kapłanów Świątyni, Mistrz Sprawiedliwości, kapłan i założyciel wspólnoty, zerwał z judaizmem świątynnym, jak i z samą Świątynią, uważając ją za skalaną. Wtedy to właśnie bracia opuścili Jeruzalem i przywędrowali na Pustynię Judzką. Właśnie tu, gdzie rozmawiamy, w Qumran nad Morzem Martwym, założyli osiedle, które do dziś jest naszym miejscem na ziemi. Bóg stworzył wszystko, co widzimy i czego nie widzimy. Wcześniej jednak przewidział i zaplanował to, co się zdarzy. A wszystko wypełniło się w całości, bez ani jednej zmiany. Stwórca dał nam dwie drogi: drogę światłości i drogę ciemności. My jesteśmy synami światłości i jedynymi prawowitymi synami Izraela, którzy oczekują na ostateczne starcie z synami ciemności.

– Kim są synowie ciemności?

– Dociekliwy jesteś, mój synu. – Badawczo łypnął w moją stronę. – To są ci, którzy odrzucili łaskę Pana i nie podjęli duchowej więzi ze wspólnotą Nowego Przymierza, a w tej sytuacji tylko my, synowie światłości, mamy moralne prawo oczekiwać zbawienia.

– Czyli tu, gdzie teraz jestem, to nie jest szkoła, jak obiecywała mi Marta?

– Poniekąd miała rację – uspokajał Mewakker – jednak nie zobaczysz w niej nauczycieli i nie dostaniesz w niej wiedzy, jaką dają inne szkoły. Nasza wspólnota da ci to, co w życiu najważniejsze – mądrość i gwarancję zbawienia.

– Nie wierzę, że się na to zgodziłem! – wrzasnąłem, chcąc światu wykrzyczeć mój bunt.

Nadzorca spojrzał pojednawczo na kapłana stojącego przy drzwiach i pochyliwszy się, zaczęli szeptać. Po modlitwie pokój wypełniła grobowa cisza. Kapłani zastygli w bezruchu. Ulga. Żadnych emocji. Nie spostrzegłem nawet, kiedy przestałem czuć ból w nogach. Nie odczuwałem żadnego zmęczenia. Nie czułem też wściekłości na Martę. Działania gwałtowne mają swoją przebojowość i moc, niczym walczący o życie gladiator. Natomiast fakt upływającego czasu może być również użyty jako poważna siła. Upływający czas staje się bezlitosnym orężem w rękach ludzi umiejących nim się posługiwać. Mewakker doskonale o tym wiedział i wykorzystał to po mistrzowsku. Świadomie dał mi trochę czasu, aby jego sprawcza moc zmieniła moje duchowe nastawienie, aby zmieniła to, czego jeszcze chwilę temu tak bardzo nie chciałem. Jeszcze chwilę temu powiedziałem, że nie wierzę, że się na to zgodziłem, a teraz łagodnie na to przystałem, ba, nawet byłem o tym święcie przekonany. To wszystko spowodowała wcześniej nieznana mi moc… czas.

– Drogi Mennepherze – zagaił cicho i ze spokojem. – Mogę zrozumieć twoją niepewność. Wiem, co to znaczy, sam borykam się z nią każdego dnia. Ale wiem też, że ponad niepewnością stoi wola Pana. Nie bez powodu spotkaliśmy się w Dolinie Qumran, choć nie musieliśmy. Zwróć uwagę, ile rzeczy wydarzyło się w twoim krótkim życiu, aby to się mogło stać. Mieszkałeś w Aleksandrii, jednak Pan miał inne zamiary. Wybrał ciebie. Nikt inny nie stanął dziś przede mną, tylko ty. Chciałbym, żebyś to wiedział i myślał o tym przez całe swoje życie zakonnika. A nade wszystko podczas nowicjatu. Jego pierwszy etap będzie trwał do następnego roku.

– A potem?

– Potem zobaczymy.

Uścisnąwszy mnie wyjątkowo serdecznie, podobnie jak to robił mój ojciec, zniknął za białą zasłoną. Stojąc odrętwiały, czułem, jak jego duchowa energia została przy mnie. Po chwili podszedł do mnie stojący przy drzwiach kapłan i zaproponował ciepłym i uprzejmym głosem:

– Chodź, pokażę ci twoją celę, w której będziesz mieszkał. Przynajmniej do końca roku.

5 Por. Diodor Sycylijski, Biblioteka historyczna, ks. 34 (Focjusz, kodeks 244, przeł. O. Jurewicz, Warszawa 1996, t. 4, s. 172).

6 Por. Biblia Tysiąclecia, 1 Mch 2, 19–22.

7 Por. Biblia Tysiąclecia, 1 Mch 2, 28.

8 Sadok był kapłanem pochodzącym z rodu Eleazara, syna Aarona. Po zbudowaniu przez króla Salomona Świątyni stał się jej pierwszym kapłanem.

ROZDZIAŁ IIIMOJA CELA

Moja cela leżała na obrzeżach kolonii. Widać było, że niedawno ktoś w niej mieszkał. Ktoś, kto raczej nie był gorliwy, przynajmniej jeśli chodzi o utrzymanie porządku. Na środku izby leżał czarny duży kot. Czuł się tam bardzo swobodnie, na tyle, że nawet nie podniósł głowy, kiedy weszliśmy. Oprócz kota zauważyłem ceramiczną miskę do mycia, kilka dzbanów na wodę i skromne kamienne łóżko ze stertą białych prześcieradeł. Na ścianach widoczne były wyryte przez poprzedników krótkie teksty z Pisma. Wśród nich łatwo można było też dostrzec niewybredne dzieła czyjejś nadto wybujałej wyobraźni.

– Przekazuję ci, Mennepherze, toporek – oznajmił kapłan. – Każdy nowicjusz go otrzymuje. Przyda się ci w wielu czynnościach dnia. Ustronne miejsce jest niecały stadion stąd. Przestrzegaj tego, tam toporek przyda ci się szczególnie. Po wykopaniu dołka załatwiaj swoje potrzeby, zasłaniając się albą, tak aby nie urazić promieni słonecznych. Za domem masz basen do ablucji. Od jutra będziesz brał udział w pracach wspólnoty. Jednak do czasu, kiedy nie złożysz uroczystej przysięgi, nie będziesz mógł uczestniczyć razem ze wspólnotą w rytualnych obmyciach przed posiłkami, jak i w samych posiłkach. Podobnie jak wszystkich synów Izraela, również i nas, a może przede wszystkim nas, obowiązuje szabas. Przez najbliższy rok będę twoim opiekunem i wszystkie radości i troski będziesz omawiał ze mną. Czy teraz masz jakieś pytania?

– Nie! – odpowiedziałem, mocno przygnieciony sytuacją, w której się znalazłem.

Z roztargnienia nawet nie zapytałem, jak nazywał się mój kapłan opiekun. Stojąc osłupiały, długo patrzyłem na kota, a on na mnie. Nikt z nas nie chciał wykonać pierwszego ruchu. Wydawałoby się, że sytuacja jest bez wyjścia, gdy nagle, jak spod ziemi wyskoczył Talik, niemiłosiernie wrzeszcząc na kota.

– Czemu go przegoniłeś?! – huknąłem. – Nie rób tego więcej! W Egipcie koty są szanowane niczym bogowie. Wznoszone są im pomniki, a nawet świątynie. Tam kot kojarzony jest z radością i opiekunką ogniska domowego, boginią Bastet, córką boga Re. Czy wiesz, że u nas zabicie kota karane jest śmiercią?!

– W Qumran lepiej takich bzdur nie opowiadaj, bo jeszcze ktoś usłyszy i będziesz miał niemały problem – roześmiał się Talik.

– A co mi zrobią?

– Nie wiem. Być może w Egipcie tak jest, jak mówisz, ale wiesz dobrze, że w Judei mamy jednego i jedynego Boga, Stwórcę nieba i ziemi. A mówienie tutaj o kocim bogu jest bardziej niemądre niż włożenie ręki w ogień.

– Nie mielibyście jednego i jedynego Boga, gdyby nie nasz faraon, który przez Mojżesza objawił wam Jego oblicze.

– Mennepherze, czy ty jesteś już synem Izraela, czy może jeszcze synem faraona? Na miły Bóg, czy z tymi prozelitami zawsze musi tak być? Albo zagorzali fanatycy, albo do końca życia stojący okrakiem nad swoja duchowością – wrzasnął Talik.

– Przecież każdy wie, że Mojżesz był Egipcjaninem. – Nie dawałem za wygraną. – Nawet jego imię na to wskazuje. U nas słowo mose oznacza „dziecko”.

– A u nas mosze oznacza „wyciągnięty”, na przykład z wody. Tu w Judei bardzo dobrze znamy jego historię. Jest dokładnie opisana w Piśmie.

– A czy równie dobrze znacie faraona Amenhotepa, a właściwie Echnatona?

– Trochę słyszałem o tym heretyku, ale szczególnie nie widzę potrzeby zajmować się jakąś karykaturą władzy.

– To wiedz, że był pierwszym, który objawił światu jednego i jedynego Boga pod postacią tarczy słonecznej, tłumiąc tym samym wierzenia Egipcjan w niezliczoną ilość bożków.

– Tarczy słonecznej? Nasz Bóg nie ma wizerunku i nie ma nazwy. Jest transcendentną duchowością w nieskalanej postaci – wyrecytował Talik z dumą.

– Tak mówisz?! To dlaczego na spotkaniu Mewakker przed modlitwą szukał właśnie tego okna, przez które zaglądało słońce? A kiedy znalazł, skierował tam swoją twarz i dopiero wtedy zaczął. Wiem, że synowie Izraela podczas modlitwy zwracają się ku Świątyni w Jeruzalem, a wy w kierunku słońca.

– Nie czepiaj się, Mennepherze. Nie czcimy słońca, ono dla nas jest tylko symbolem Bożej obecności. Podczas modlitwy nie zwracamy się w stronę Jeruzalem, bowiem święci z Qumran nie mogą uznać Świątyni, gdzie składane są krwawe ofiary przez sprzeniewierzonych kapłanów. Naszą ofiarą jest ofiara z warg.

– Chyba już to dziś słyszałem.

– A czy obrzezanie, nasz święty znak przymierza, to też wymyślił Echnaton? – żartował Talik, siadając na kamiennym łóżku.

– Dobrze, że o tym mówisz. Chcę ci powiedzieć, że akt obrzezania jest niesłusznie przypisany Hebrajczykom. To wcale nie jest pomysł Mojżesza.

– A niby kogo?

– Oni przejęli zwyczaj obrzezania od Egipcjan.

– Błagam, nie rozśmieszaj mnie.

– Ojciec mówił mi, że pewien dziejopisarz z Grecji dawno temu pisał, że obrzezanie było powszechnie praktykowane przez Egipcjan jako zwyczaj higieniczny. Pracowałem parę lat w Domu Śmierci i na własne oczy widziałem rodowitych Egipcjan po takiej operacji. To było normalne i u biednych, i u bogatych.

– Ciekawe, co jeszcze dziś usłyszę…

– Echnaton nową religię oparł na moralności i sprawiedliwości społecznej. To były wartości, które całkowicie wyprzedzały swoje czasy. Żaden wcześniej panujący faraon nie był uwieczniany na płaskorzeźbach w otoczeniu żony i dzieci. Właśnie rodzina przekazuje nam poczucie miłości i poszanowanie drugiej osoby. On o tym wiedział i eksponował to, dlatego nie chciał być przedstawiany jako bezduszna pomnikowa postać.

– Chcesz powiedzieć, że herezja Echnatona była inspiracją dla Mojżesza?

– Wszystko na to wskazuje. Żyjący kilkadziesiąt lat po śmierci faraona Mojżesz był Egipcjaninem.

– Ale pochodzenia hebrajskiego – nie ustępował Talik.

– Na klejnoty skarabeusza! Ale wszystkie szkoły ukończył w Egipcie, tam też był wysokiej rangi urzędnikiem, do tego wychowanym na dworze faraona. Idea wiary w jednego Boga wypełniała Mojżesza bez reszty. W końcu, po wielu latach i dramatycznych zdarzeniach z ówcześnie panującym faraonem, ziścił swój plan. Jako swój naród wybrał plemię Hebrajczyków. Był to ubogi i obcy Egiptowi lud mieszkający we wschodniej Delcie Nilu. Stanął na jego czele, aby za wszelką cenę ocalić monoteistyczne zdobycze Echnatona. Mojżesz z nadludzkim poświęceniem wyprowadził zwolenników nowej religii na półwysep Synaj, gdzie przekazał im fundamentalną regułę kultu Atona, którego Hebrajczycy nazywali Adonai. Ponadto przedstawił filary rodzącego się społeczeństwa Hebrajczyków: monoteizm, dekalog, zwyczaj obrzezania oraz obostrzenia żywieniowe. Te aspekty do dziś wyróżniają religię Mojżeszową od innych – wykrzyczałem, triumfalnie wpatrując się w cherlawą twarz Talika.

– Wyczuwam, że swoją historię poparłeś wątpliwą pewnością siebie – ironizował.

– Niby dlaczego?

– Słyszysz?

– Co?

Chwilę potem w drzwiach stanął zwalisty jak stóg siana mnich o spoconej twarzy i dramatycznie wytrzeszczonych oczach. W jednym ręku miał drewnianą laskę, a w drugim trzymał za ogon kota, który wcześniej wylegiwał się w mojej celi.

– To ty jesteś ten nowy? – ryknął jak okaleczony buhaj. – Jeszcze raz zobaczę, że zamiast się modlić, rozmawiasz z tym Cieniem Cienia, to dopieprzę ci tydzień P.P.K.

– Ale… Nie wiedziałem, że… – Spanikowałem.

– Widzisz tę aleję? Od swojej celi do wychodka masz ją zamieść, tak abyś nie musiał poprawiać. Inaczej ja ciebie zamiotę, a mam w tym wprawę. Masz czas do kolacji, tak że zbieraj się.

– Gdzie są miotły? – zapytałem naiwnie.

– Jakie miotły?! Masz łeb, to kombinuj! – Parsknął obleśnym śmiechem, po czym zrobił energiczny obrót i niczym greccy dyskobole bezlitośnie cisnął kotem w stronę rosnących palm. Zatkało mnie. Na odchodne utkwiwszy we mnie swój jadowity wzrok, w wymownym geście przeciągnął palcem po gardle.

– Na sto skarabeuszy, o co tu chodzi? – fuknąłem z wściekłości. – Macocha mówiła, że wybrała mi najlepszą szkołę. Mewakker zapewniał, że trafiłem do wspólnoty w duchu, a ja widzę, że zaczyna się gorzej niż w rzymskich koszarach. Gdzie ten Talik się podział, do stu skarabeuszy? Ma jakąś niezwykłą umiejętność zapadania się pod ziemię. Przecież przez dach nie wyparował.

Kiedy to mówiłem, spod sterty białych prześcieradeł ostrożnie wysunęła się głowa Talika.

– Słyszałem, że miałeś wizytę – powiedział jakby nigdy nic.

– Kto to był, Cieniu Cienia?

– Na niego uważaj! Ta bezwzględna bestia nigdy nie żartuje. Trzymają go tutaj, aby narzucał reżim wśród nowicjuszy. Jego już poznałeś, ale poznasz jeszcze kilku. Gwarantuję ci.

– Ile czasu już tu jesteś?

– Dwa lata, został mi tylko rok do osiągnięcia pełnych praw brata wspólnoty.

– Trzy lata? Jak to wytrzymać?

– I nawet nie myśl o ucieczce. Znajdą cię. Oni mają czas.

Kiedy to mówił, zrobiło mi się niedobrze. Przez plecy przeszedł mi dreszcz i poczułem się jak rozbity dzban.

– Co to jest P.P.K.? – zapytałem skołatany.

– To jeszcze nie wiesz? – Talik uśmiechnął się. – P.P.K. to „Praca Poza Kolejnością”. Spokojnie, przyjacielu, nie raz ją zaliczysz.

– Żebym ja ją tylko spotkał! – zakląłem.

– Kogo?

– Swoją macochę, która podarowała mi ten raj.

– Nie denerwuj się, jeszcze jej podziękujesz. Nie walcz ze sobą, bo to największa głupota. Kiedy w pełni pogodzisz się z tym, co masz, wtedy zmienisz to w wewnętrzny spokój. Uwierz mi! Jeśli będziesz się szarpał jak spłoszone zwierzę, to stracisz i siły, i rozeznanie w rzeczywistości. Dziś rozum każe ci walczyć, ale przyjdzie czas, że duch zwycięży i pozwoli ci to zaakceptować, abyś mógł robić swoje. Wiedz, że poddanie się to nie kapitulacja.

– Łatwo ci mówić. Ja dziś muszę jeszcze zamieść ulice do wychodka, a nawet nie wiem czym.

– Kiedy ją raz zamieciesz, nigdy jej nie zaśmiecisz. Właśnie dlatego to robisz. A o miotłę się nie martw. Spójrz tam, pod wyschniętymi palmami znajdziesz wiele liści na miotłę.

Spojrzałem na palmy, a następnie na Talika. Jego proste zdania odebrałem jak klucze do dobrego życia. Od tamtej pory w beznadziejnych sprawach zawsze mam go przed oczami.

ROZDZIAŁ IVPRZEZ PIERWSZE MIESIĄCE

Przez pierwsze miesiące pobytu we wspólnocie dostawałem prace pozbawione najmniejszego sensu. Były wyniszczające nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim emocjonalnie. Każdego dnia ćwiczyłem bezcelowość. Niejednokrotnie te same schody, bez względu na wynik, czyściłem kilka razy dziennie. Z góry na dół i na odwrót. Myślę, że nie chodziło tylko o to, abym jako nowicjusz miał wypełniony czas do ostatniej chwili. Raczej głównym zadaniem wychowania przez pracę było, aby do szpiku kości wypalić resztki niezależności oraz jakiekolwiek dążenie do zachowania własnych poglądów. Szybko zauważyłem, że Starsi Wspólnoty z Mewakkerem na czele nie potrzebowali kreatywnie myślących. Raczej lojalną, oddaną wspólnej sprawie intelektualno-duchową masę. Początkowo wzmagał się we mnie bunt i mimo że wrzało we mnie jak w wulkanie, nie mogłem ani przez chwilę okazać choćby cienia niezadowolenia. Musiałem robić wszystko, co rozkazał Samson. Za najmniejszy przejaw nieposłuszeństwa ten osiłek był skłonny wbić mnie w ziemię. Strach, przygnębienie i łzy stały się nieodłącznymi towarzyszami dnia. Żyjąc w nabożnej wspólnocie, z każdym dniem czułem coraz większe osamotnienie. Świat ukazał mi się w dwóch kolorach: w czerni i szarości.

Samson robił wszystko, aby mój wyniesiony z domu sposób myślenia wyprać do cna. Przy tym zawsze towarzyszył mu cyniczny uśmiech oraz wymalowana na twarzy satysfakcja opętanego fanatyzmem szaleńca. Przy nim zapomniałem, jak smakuje radość życia. Tę przestrzeń automatycznie wypełniła obojętność, pogarda dla siebie oraz głębokie uczucie bezsilności. Straciłem poczucie sensu, stałem się bierny, bez ochoty na cokolwiek. Pojawił się strach i ten wszechogarniający ból istnienia. Strach i obojętność, ta upiorna huśtawka nastrojów zjadała mnie bez litości. Każdego wieczora idąc spać, marzyłem, aby się nie obudzić.

W przerwach od pracy modliłem się w swojej celi zgodnie z harmonogramem modlitw wspólnoty, lecz jako nowicjusz nie uczestniczyłem we wspólnych modlitwach, a tym bardziej w rytualnych posiłkach. To był kolejny powód, który dobitnie uwydatniał moje poczucie wyobcowania. W Regule Wspólnoty napisano: „Wspólnie będą spożywać, wspólnie będą się modlić i wspólnie będą obradować ”9. System modlitw był skomplikowany, w zależności od dnia i typu święta. W zwykły dzień pierwsza modlitwa była jeszcze przed wschodem słońca, następna o piątej godzinie dnia10, a ostatnia o zachodzie. Przed modlitwą mnisi przepasywali biodra lnianą zapaską i obmywali się w basenach z zimną wodą, zachowując przy tym milczenie. To właśnie schody do tychże basenów nieustannie szorowałem. Po rytualnym oczyszczeniu, już ubrani w obrzędowe szaty, spotykali się na modlitwie w Sali Zgromadzeń, która skierowana była na wschód. Mewakker błogosławił chleb i wino, które później były spożywane. Błogosławieństwo poprzedzało czytanie fragmentów Pisma, które następnie były wyjaśniane i komentowane przez celebransa. Towarzyszyły temu wspólne śpiewy hymnów i wypowiadanie błogosławieństw. Po modlitwie szli do jadalni na wspólny posiłek, który spożywano również w milczeniu. Jedli mało. Dostawali chleb i jedną potrawę. Po jedzeniu wszyscy zdejmowali obrzędowe szaty i wracali do swoich prac. Rytualne szaty były wyrazem sakralnej atencji wobec posiłku, który postrzegany był jako ofiara i dziękczynienie. Czas wspólnych modlitw oraz posiłków bracia traktowali z powagą i niekłamaną wiarą jako szczególny rodzaj eucharystii, na czas której wszyscy jej uczestnicy stawali się kapłanami.

Przy stole zawsze obowiązywał porządek miejsc według następującej hierarchii: kapłani, lewici, pozostali Izraelici, a na końcu prozelici. Będąc prozelitą, zajmowałem zawsze najgorsze miejsca. Obecność kapłana była obowiązkowa, gdyż to on dokonywał błogosławieństwa pokarmów. Trudno jest wyjaśniać słowami, jak ogromny wpływ na ducha scalania i umacniania się wspólnoty miały wspólne modlitwy i posiłki. To nieważne, że w milczeniu, tym bardziej klimat celebry dawał przekonanie mistycznej relacji z Bogiem. Ogromną rangę tegoż misterium najbardziej odczuwali ci, którzy stojąc na zewnątrz wydarzeń, nie mogli w nich uczestniczyć. Przez cały czas nowicjatu ze ściśniętym gardłem i niewypowiedzianą tęsknotą patrzyłem w stronę wspólnie modlących się braci.

Każdego wieczora dostawałem do celi jedzenie na cały dzień, czyli na kolację i obiad następnego dnia. Rano nikt z nas nie jadał. Kolację jadłem sam, będąc zmęczony do granic wytrzymałości. Bywało, że zasypiałem na podłodze z jedzeniem w ustach. Wcześniej się modliłem. Nie kierowałem się przy tym w żadną stronę świata i nie nazywałem mego Boga jakimkolwiek imieniem. Jednak bardzo wyraźnie czułem Jego wszechobecność, której jako prozelita nie mogłem w pełni zdefiniować. Po pewnym czasie przestałem szukać definicji, uznając, że to próżny wysiłek. Byłem przekonany, że rzeczywistość Boga stała ponad wszelkim poznaniem, tym bardziej poza umysłem poznającego, który zawsze działa w ograniczony sposób. Pomyślałem: Panie, spraw, abym zapomniał o wszystkim, co wiem o Tobie, i zaprzestał szukać Cię rozumem, a mój umysł niech nie ograbia mnie z ufności ducha. Ta krótka modlitwa mieszkała w moim sercu każdego dnia i czułem, jak z dnia na dzień utwierdzała mnie w Bogu. Poczułem, jak moje koszmarne i jałowe życie nabierało nowego wymiaru, jakiegoś ożywczego tempa. Niestety w sposób brutalny zostało zniszczone. Tamtego dnia, kiedy zdarzyła się żałosna demonstracja głupoty i bezczelności Samsona, trudno mi zapomnieć. Będąc wzburzony jak Nil podczas przypływu, w trakcie kolacji wpadł do mojej celi i ryknął:

– Słyszałem, Egipcjaninie, że potrzebujesz się modlić ponad miarę, że uduchowiłeś się już tak dalece, że gotów jesteś sam się zbawić z grzechu tego świata. Wyskakuj z celi i to już!

– A moja kolacja?! – krzyknąłem, wierząc w resztki jego człowieczeństwa.