Świat Ludwika - Andrzej Katzenmark - ebook + audiobook + książka

Świat Ludwika ebook i audiobook

Katzenmark Andrzej

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Literackie zaproszenie do rozmowy.

Życie Ludwika jak życie każdego człowieka można by zmieścić w jednym worku niesionym na plecach, jedynie wyczuwanym, a przede wszystkim wyobrażanym, niekiedy bardzo wyraźnie. W tym zszytym jak najstaranniej przez rodzicieli kawałku sprężystego materiału (mniejsza o efekty), a potem naprawianym nieustannie przez dźwigającego (a cóż to może być za naprawa?)  mieściły się wszelkie (nie wszystkie) zdarzenia, przeżycia, obserwacje, myśli, oceny, opinie, rozmowy, uczucia, odczucia, a także fantazje i zmyślenia oraz sprawy tak odległe, że za ciasny byłby dla nich kosmos, przynajmniej ten oglądany ponad głowami mieszkańców Ziemi.

Świat Ludwika to zbeletryzowana i pełna humoru gra ze spuścizną filozoficzną, której efekt zaskakuje i wzbudza ciekawość wiodącą do poznania... Prawdy, człowieka, zasad rządzących światem czy może tylko i aż prawdy o sobie samym?

Andrzej Katzenmark – filolog klasyczny i pisarz. Za powieść Granice i przełomy w 2004 roku otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie literackim Uniwersytetu Gdańskiego. Autor wielu powieści, esejów i poezji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 44 min

Lektor: Karol Kunysz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROEMIUM

Życie Ludwika, jak życie każdego człowieka, można by zmieścić w jednym worku niesionym na plecach, jedynie wyczuwanym, a przede wszystkim wyobrażanym, niekiedy bardzo wyraźnie. W tym zszytym jak najstaranniej przez rodzicieli (mniejsza o efekty), a potem naprawianym nieustannie przez dźwigającego (a cóż to może być za naprawa?) kawałku sprężystego materiału mieściły się wszelkie (nie wszystkie) zdarzenia, przeżycia, obserwacje, myśli, oceny, opinie, rozmowy, uczucia, a także fantazje i zmyślenia oraz sprawy tak odległe, że za ciasny byłby dla nich kosmos, przynajmniej ten oglądany ponad głowami mieszkańców Ziemi.

Czy worek był otwarty? Rzecz rozstrzygając z punktu widzenia obserwatora z zewnątrz, a także z pięter myślenia Ludwika — tak. Napływały jak rzeka nowe zdarzenia, myśli oraz zdań szeregi, a z czasem szeregi szeregów, czyli armie całe, wypowiadane, zasłyszane lub tylko pomyślane… Worek pęczniał, rósł we wszystkie strony, przybierał coraz wyraźniejszy kształt. Ein leer Sack steht nicht aufrecht, jak mówią Niemcy. Lecz od dzieciństwa Lulusia minęło wiele lat, toteż i jego życie uformować się zdążyło w pionowo sterczący worek, którego powierzchnia — wybrzuszona, pomarszczona, gdzieniegdzie wklęsła, odsłaniająca jary i zagłębienia życiowej orogenezy — określała kształt granic Ludwikowego świata. Limes limitum, owe napięte włókna materii, pełna wypiętrzeń forma vitae, wyznaczona została przez kilka istotnych faktów, które poprzez odkształcenie workowego płótna egzemplifikowały wnętrze życia.

1DOM I ŚWIAT

Kiedy się urodziłeś, Lulusiu? — spytała babka, aby sprawdzić pamięć wnuka.

— Nie pamiętam — odpowiedział chłopiec.

— Przecież wczoraj nauczyłam cię tej daty.

— To prawda, ale co innego nauczyć się daty, a co innego wiedzieć. Ja nie pamiętam dnia, w którym się urodziłem, tym bardziej nie pamiętam swoich narodzin. W życiu liczą się fakty.

— Głupek! — stwierdziła Zosia, starsza siostra Ludwika.

Kilkanaście lat później powtórzył swoje uparte twierdzenie, ale w zupełnie innych okolicznościach. Zatrzymany przez milicję z przyczyn niewiadomych, rzec można, tak losowych jak rzut kostką, zapytany o datę urodzenia odparł:

— Nie pamiętam.

Nikt go już o nic nie pytał. Otrzymał cios w kość jarzmową, aż się dookoła siebie zawinął. Buty skierowane jeszcze były w stronę milicjantów, ale reszta ciała dokonała spiralnego skrętu zgodnego z ruchem wskazówek zegara (zadający cios był praworęczny), i głowa wskazywała tę samą godzinę, co nogi. Tylko przez chwilę. Przewrócił się i natychmiast przypomniał sobie ów feralny dzień narodzin, który mu sprawił teraz tyle kłopotów. Podniósł się i wyrecytował tę datę szybko i bezbłędnie. Mimo to otrzymał jeszcze jeden cios w pysk, jakby nie wystarczało to sprostowanie, jakby milicjanci nie dowierzali jego pamięci, jakby nie chcieli tej informacji, a zatem jakby w ten szczególny sposób przyznawali mu rację, że nie można pamiętać dnia swoich urodzin, bo podawana data jest tylko konwencjonalnym ustaleniem, faktem znanym jeno garstce świadków z przeszłości, a zwłaszcza matce.

— Głupek! — stwierdziła Zosia, kiedy się dowiedziała, skąd pochodzą sińce na twarzy Ludwika.

— Mogłeś im podać datę moich urodzin — stwierdziła babka przebiegle.

— Najlepiej byś zrobił — stwierdził ojciec — gdybyś siedział w tym czasie przy książkach w domu.

— A tam te książki… — zaoponowała matka.

— Chciałem po prostu sprawdzić — powiedział Ludwik — jakie jest zdanie milicji na temat faktów.

Ludwik nie przywiązywał się do przedmiotów. Chętnie dzielił się nimi. Kiedy wpadały dzieci jego siostry, natychmiast korzystały ze słabości wuja.

— Wujku, skąd masz taką latarkę? — zapytał Teofil.

— Kupiłem lub dostałem; z pewnością nie zbudowałem jej samodzielnie.

— Jeśli nie wiesz, skąd ją masz, to pewnie jest ci niepotrzebna.

— Możesz ją wziąć.

— A ten kawałek bursztynu na telewizorze? — zapytał Kosma.

— Weź.

Szczodrobliwość Ludwika napotykała jednak na krytykę żony i siostry. Osaczony przez nie, wcale nie bronił zaciekle swej otwartej na świat postawy.

— To niewychowawcze — krzyczała Zosia, zwracając latarkę i kawałek bursztynu. — Co chcą, to otrzymują.

— Niedługo rozdasz cały dom — wtórowała Wanda. — Przecież to nasze ciężko zarobione pieniądze.

Matka Ludwika podniosła głowę znad książki z kolorową okładką przedstawiającą dziewiętnastowieczną parę i powiedziała:

— O, przepraszam. Bursztyn wyłowił mój tata podczas wakacji w Ustce i wręczył mojej mamie, a waszej babci. A działo się to jeszcze przed wojną. Na dowód tego powiem, że Ustka nazywała się wtedy Stolpmünde, a pobliski Słupsk Stolp.

— Też mi dowód — mruknął ojciec.

Jedynie książki postrzegane były przez Ludwika jako przedmioty o cechach indywidualnych, niemal jak ludzie.

— Dla ciebie książki są ważniejsze niż ja i twój małoletni syn — skarżyła się Wanda.

— Książki do łóżek, a rodzina na półki — zażartował ojciec.

— Książki — rzekła matka, odkładając swoją lekturę — to zbiorowisko kurzu i pajęczyn, podobnie jak rogi jelenia lub łosia. Lecz największym zbiorowiskiem kurzu jest wypchany orzeł w salonie babci. Mój tata był myśliwym.

Istniało wiele znaczących faktów w życiu Ludwika, których on nie pamiętał. Kryły się w głębi wspomnianego na wstępie worka lub na jego dnie. Oczywiście na plan pierwszy spośród tych wydarzeń wysuwało się przyjście Ludwika na świat. Nikt, jak wiadomo, nie pamięta dnia swoich narodzin, o czym Ludwik kilkakrotnie przekonywał swoich interlokutorów, często bezskutecznie, lecz zawsze gotów do ofiar na ołtarzu prawdy.

— Jak ja się namęczyłam, kiedy się rodziłeś — powiedziała matka podczas swoich sześćdziesiątych urodzin.

— Tyle razy mówiłem mamie, że nie pamiętam tego wydarzenia.

— To, że nie pamiętasz, nie znaczy, że go nie było. Niepamięć nie zdejmuje z ciebie odpowiedzialności. Mówisz tak, jakbyś to nie był ty, ale ktoś inny, kto się tak samo nazywa.

— On tak zawsze — stwierdziła Zosia. — Kiedy z moim Lutkiem wymyślili te straszne imiona dla moich dzieci, też się nie przyznał.

— Noszą piękne imiona — rzekł Ludwik.

— Ciągle te kpiny.

— Lepiej wypijmy — zaproponował Lutek.

— A jak go chcieli wyrzucić ze szkoły — ciągnęła nieubłaganie Zosia — to też nic nie wiedział.

— Nie wiedział, bo nikt mu nie powiedział — rzekła babka. — A historia udowodniła, kto miał rację. Portret przywódcy partii o zielonych oczach nadal zdobi szkolne archiwum, a imię Ludwika wpisane zostało do księgi pamiątkowej uczniów.

Ludwik próbował oponować, ale nie bardzo wiedział przeciw czemu. Tak wiele spraw obejmował jego świat, a i tak nie było to jeszcze wszystko.

Pewnego razu usiedli całą rodziną w bibliotece ojca. Panował tu zawsze uroczysty nastrój, jakby aniołowie grali na harfach, a wszyscy ludzie na ziemi trzymali się za ręce.

— Znaczenie słów wszystko i nic jest niemożliwe do objęcia myślą — ze smutkiem stwierdził ojciec.

— I całe szczęście — powiedziała babka. — Gdybym wiedziała wszystko, co o mnie myślicie, cały majątek przepisałabym na dom sierot.

— Te dwie szafy z rzeczami i kilka rupieci w piwnicy? — zaśmiała się drwiąco matka.

— I pół domu. Zapomniałaś, co ma największą wartość.

— Domy bardzo poszły w górę — stwierdził Lutek.

Matka obrzuciła zięcia takim spojrzeniem, jakby wypowiedziane przezeń zdanie było zupełnie nie na temat. Ziewnęła nawet dyskretnie. Ludwik spróbował ratować sytuację. Chwycił najgrubszą księgę z ojcowej półki i rzekł:

— Kiedyś myślałem, że w takiej księdze można zmieścić całą mądrość świata. Posiadłszy tę wiedzę, z łatwością rozstrzygałbym, co jest prawdą, a co nieprawdą, co się wydarzyło, a co nie.

— Mądrze powiedziane — przyklasnął ojciec.

— Szkoda, że w tej księdze nie ma miejsca na uczucia — rzekła matka.

— Zwłaszcza na miłość — powiedziała melancholijnie Zosia.

— Nie mówiąc już o miłości cielesnej — wtrącił Lutek.

— Tobie to zawsze jedno w głowie — zareagowała nie bez aprobaty Zosia.

— Skoro jedno, to na pewno prawdziwe — sentencjonalnie zamknął dyskusję ojciec.

Ludwik był młodszym wykładowcą literatury starożytnej z tytułem doktora w filii uniwersytetu rzuconej na prowincję z powodu aktualnych potrzeb rynku i zapobiegliwości władz lokalnych, dzięki którym — jak mówił ojciec — rósł niepotrzebnie prestiż miasta. Z zagubionej wśród lesistych pagórków mieściny budziło się wynaturzone oppidum, któremu z powodu akademickiego statusu okoliczni wieśniacy powinni składać daninę i hołdy.

Pewnej nocy przyśniło się Ludwikowi…

— Trum trum tara-bum — powiedział do Wandy, przebudziwszy się w nocy.

— Coś ci się śniło?

— Srum talaj pepe.

— To pewnie jakiś koszmar. Twoje grzechy domagają się zadośćuczynienia, choć jeszcze o nich nie wiesz.

Przy obiedzie, który codziennie gromadził rodzinę przy wspólnym stole, Wanda napomknęła o nagłym i niezwykłym przebudzeniu Ludwika.

— I co ci się śniło? — dopytywała matka.

— Trum trum tara—bum. Srum talaj pepe — powtórzył Ludwik.

— Dziwny sen — stwierdził ojciec — ale nie wypada nam wątpić w szczerość twojej relacji.

— Gdybyś tak jeszcze przetłumaczył te słowa na nasz ludzki język… — zapragnęła Zosia.

— To niemożliwe.

— Prorocy widzieli przyszłość — snuł snu objaśnianie ojciec — a ty, Ludwiku, zajrzałeś za zasłonę świata, poza jego zwykłą logikę. Niewielu się to udawało.

— Komu jeszcze pierogi? — zapytała babka.

— Mi proszę — szybko zareagował Lutek. — Ludwik najadł się na pewno za tą swoją zasłoną. Mówił coś tak nawet „srum” czy jakoś.

— To akurat nie o jedzeniu — zaśmiała się babka.

Ludwik, od kiedy się ożenił, zamieszkał z Wandą na poddaszu. Parter zajmowała babka. Rodzice zamieszkali na piętrze. Zosia z Lutkiem wybudowali swój dom na tej samej działce, a więc tuż obok. Poddasze wymagało adaptacji, a wcześniej wypłoszenia dwunastu nietoperzy, które od kilku lat tam się gnieździły. Bliżej nieba, cieszył się z odmiany Ludwik. Zupełne wygwizdowo, narzekała Wanda.

Podczas adaptacji strychu Ludwik pomagał stolarzowi przybijać deski i uszczelniać skośne ściany. Często wyglądał przez okno w dachu. Uwagę jego przykuł dobrze mu znany widok: wieże kościołów i brama miejska spowite w wieczornych tiulach i żorżetach. Za miastem gromadziły się na noc stada obłoków. Nagle odpadła od ukośnej ściany deska. Uderzyła w czoło Ludwika, aż przykucnął z wrażenia. Z przeciętej skóry sączyła się krew.

— Dostrzegam wyraźny związek przyczynowo-skutkowy, który doprowadził do twego stanu — odezwał się ojciec podczas obiadu.

Ludwik z przewiązaną białym bandażem głową siedział nieruchomo przy stole.

— Tak, tak — potwierdziła Zosia — zaczęło się od tego, że się urodził.

— Nieprawda — z zagadkowym uśmiechem sprzeciwiła się matka.

— Nawet nieprawdą jest to — jeszcze bardziej zagadkowo wtrąciła babka — co ty masz, Wiesiu, na myśli. Zaczęło się o wiele wcześniej.

— Jaki związek widzi tata pomiędzy zachodem słońca, który podziwiałem, a raną na mojej głowie?

— Tego nie wiem, ale z pewnością puściłeś deskę, którą miałeś przybić.

— Ależ to właśnie się stało. Tu nie ma żadnej przyczyny i skutku.

— Mógłbyś czasem posłuchać ojca — pouczyła Ludwika matka. — Może miałbyś całą głowę.

— Od gadania nikt jeszcze nie zmądrzał — sprostowała babka.

Jesień. Purpurowo-złote drzewa bez przeszkód przeglądały się w okolicznych jeziorach. Ciepły, słoneczny październik. Cała rodzina wybrała się do lasu, aby rozciągnąć lato poza przydane mu ramy czasu, aby jak muzycy trwać w ostatnim dźwięku gasnącej symfonii, aby dostroić swoje myśli i marzenia do tej chwili, za którą już tylko umieranie.

Przystanęli przy wielkim kopcu usypanym z igieł sosnowych. Przypatrywali się mrówczej pracy mrówek. Taszczyły igły, kawałki drewna i kory w stronę wielkiego mrowiska wyrastającego nieopodal stawu. Po powrocie do domu usiedli w ogrodzie, gdzie jesień też ukazała swoje barwne impresje. Niebo nad nimi otworzyło niezmierzone błękity, a stara grusza coraz mocniej przechylała się na płot sąsiada. Rozmawiali, toczyli senną dyskusję na temat pracowitego życia mrówek.

— A jedna mrówka w lesie — głos zabrał Teofil — kiedy ciągnęła bardzo długą igłę tuż przy krawędzi stawu, wpadła do wody i nie mogła dopłynąć do brzegu.

— I co, pomogłeś jej? — zapytała babka Lodzia.

Ledwie zdążył przytaknąć, kiedy w wir jego relacji rzucił się oburzony Kosma.

— To ja ją wyciągnąłem!

— Nie, ja!

— Dla życia tej mrówki to nie ma znaczenia — uspokajała skłóconych Zosia.

— A może jednak ma — wyprostował się na drewnianej ławce ojciec. — Nie wiadomo, jak potoczyłyby się zdarzenia w świecie mrówek, a może w całym świecie, gdyby…

— No właśnie — spokojnie rzekł Ludwik — nawet nie wiemy, kto uratował mrówkę. Ale ta wiedza, tak jak sam fakt, nie ma większego znaczenia dla losów świata; nie ma żadnego znaczenia. Nawet gdyby ta mrówka popłynęła na przeciwległy brzeg lub zginęła w odmętach…

— Ludwiku, tu są dzieci — krzyknęła matka.

— Chcę tylko powiedzieć, że los jednej mrówki nie zdezorganizuje świata.

— Jedna mrówka może niczego nie zmieni — rzekła babka — ale jeden człowiek, a zwłaszcza hultaj, może zmienić wiele.

— Hultajów powinno się eliminować zaraz po urodzeniu — stwierdziła matka.

2ŻYCIE I OBRAZY

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Cykor biegał nerwowo po domu, sierść jeżył, jakby ludzkie sprawy drażniły jego psi spokój. Do męskich i dziecięcych obowiązków należało strojenie choinki. Ludwik przyniósł z piwnicy stojak pamiętający jeszcze czasy kajzera Wilusia. Przyciął gałązki, nasadził czubek i umieścił pień w stojaku.

— W lesie nic się nie dzieje — powiedział ni stąd, ni zowąd.

— Drzewa rosną, wiewiórki skaczą, lis kopie norę… — zaoponował ojciec.

— Wiewiórki tak, ale tej reszty nie widać. Czy widział kiedyś tata, jak rośnie drzewo?

— Na taką obserwację trzeba czasu. Na obserwację i wzrost.

Dzieci otwierały pudełka z bombkami. Ludwik z ojcem wyciągali choinkę ze stojaka. Do pokoju weszły Zosia z babką Lodzią.

— Co wy robicie? — zapytała Zosia.

— Liczymy słoje — spokojnie odparł ojciec.

— Mój świętej pamięci Alojzy — odezwała się babka — też lubił liczyć słoje. Potem porównywał lata drzew do swoich. Gdyby był świerkiem, miałby dziś… ho, ho, ponad pół metra średnicy. Ale okrutni teutońscy drwale…

— Babcia przestanie — mitygowała Zosia.

— Zauważ, Ludwiku, iż nie każdy fakt jest możliwy do naocznej obserwacji — powiedział ojciec, wkładając z powrotem choinkę do stojaka. — O niektórych faktach trzeba wnioskować, a o niektórych nigdy się nie dowiemy.

— To być może prawda, ale potwierdzająca tezę, że dopiero czas wydobywa z przestrzeni zdarzenia. Lecz i tak jest coś jeszcze ponad nimi.

Choinka już stała w żeliwnym stojaku, kiedy Ludwik zagadnął ojca:

— Jestem pewien, że dla wzrostu choinki mają znaczenie nie tylko spożywane soki ziemi oraz praca korzeni, pnia, gałęzi, nie mówiąc już o chemicznych przemianach w jej dendrycznych trzewiach… Tyle nauka. Zauważyłem bowiem, że dla wzrostu choinki istotne jest jej towarzystwo z zupełnie innych przyczyn niż te, które wskazuje biologia. Gdyby nie zdarzenia przebiegające w lesie, gdyby nie fakty stanowiące tło dla życia choinki, nigdy nie zauważylibyśmy, że należy ją ściąć. Może wcale jej nie zauważylibyśmy.

— Dla drzew byłoby to bardzo szczęśliwe rozwiązanie — stwierdziła Zosia.

— Ja chcę, żeby choinki normalnie rosły — rozpłakał się Kosma.

— Dlaczego straszysz dzieci? — rzuciła w stronę Ludwika Zosia.

Powstało spore zamieszanie, podczas którego omal nie runęła choinka, ponieważ Teofil chciał sprawdzić, czy drzewko naprawdę istnieje, i szarpał iglaste gałązki.

— Nie szarp — przemówił ojciec. — Skoro ty istniejesz, to nie ma powodu wątpić, że to nieszczęsne drzewko również istnieje.

Ludwik zdążył tylko otworzyć usta, ponieważ dalszy ciąg dyskusji przerwała Zosia.

— Zawsze to samo! — powiedziała ze złością

— Droga Zosiu — rzekł ojciec z powagą — to samo nie istnieje, tym bardziej zawsze.

Spojrzał w zamyśleniu na przechylony czub choinki, ten sam, który od dzieciństwa Zosi umieszczali na szczycie drzewka.

Najpierw podzielili się opłatkiem, a potem zasiedli do wigilijnego stołu. Cykor leżał w kącie i oczekiwał chwili, kiedy będzie mógł przemówić ludzkim głosem. Dzwonka karpia błyszczały kolorowo w blasku lampek na choince. One już nie przemówią. Srebrzące się oka na powierzchni barszczu wirowały wokół niewidocznego środka symetrii. Matka wniosła pierogi z kapustą i grzybami i postawiła na środku stołu.

— Jakaż rozmaitość potraw na naszym stole — rzekł ojciec. — Bardzo lubię ten widok.

— Poproszę karpia — powiedział Teofil.

— A ja pierogi — natychmiast zażądał Kosma.

— Proszę, nalej mi barszczu — powiedziała Wanda. — Może nasz Dzióbulek coś spróbuje.

Dzióbulek miał dopiero dwa lata, ale chętnie sięgał po nowe potrawy.

— Dlaczego do barszczu służą filiżanki, a do karpia i pierogów talerze? — zapytał Teofil.

— Bo barszcz się pije, a pierogi je — stwierdziła Zosia.

— Pomyśl zatem — rzekł do Teofila Ludwik — cóż to byłaby za rewolucja, gdyby barszcz był gryziony zębami, a karp i pierogi popijane.

— Karp z pewnością by się oburzył — wtrącił z pełnymi ustami Lutek.

— Nie jestem tego taka pewna, przecież ten karp…

— Mamo! — krzyknęła Zosia. — Daje się mama wciągać w bezsensowne dyskusje. To bzdury.

— Nieprawda, moi drodzy — rzekł Ludwik — Lutek, przypuszczam, iż nieświadomie, powiedział bardzo mądrą rzecz. Skąd byśmy wiedzieli, co zrobić z karpiem, gdyby on tego nie wiedział, gdyby nie miał w sobie możliwości swego przeznaczenia, skądinąd bardzo smutnego?

— Tak, tak — poparła wypowiedź wnuka babka Lodzia. — Świętej pamięci Alojzy co Wigilię rozmawiał z karpiami, a te skarżyły mu się na swój los.

— Babciu! — fuknęła Zosia.

— Ja nie jem — powiedział Teofil.

— Ja też — powiedział Kosma.

Krótkie grudniowe dni szarzały od śniadania do obiadu, nie decydując się na żadne przebłyski. Gdyby nie usankcjonowane tradycją posiłki, trudno byłoby odróżnić ranek od popołudnia.

— Nikomu jeszcze nie zdarzyło się coś podobnego — zaczął Lutek, ledwie przekroczył próg biblioteki. — Ładowałem do wiadra drewno. Chciałem napalić w piecu. Szczapy miałem już porąbane; cóż więc za problem wrzucić je do piwnicy? Żaden. Popatrzyłem właśnie w okno naszego domu. Paliło się światło, bo Zosia prasowała pościel, a przynajmniej tak mi się wydawało. Tyle razy mówiłem, żeby zaniosła ją do magla. Po co ta cała robota? Tyle straconego czasu. A magiel pod nosem. Wykrochmalą, wywałkują…

— Nie wiem, jak wy, ja zasypiam — powiedziała babka.

— Dlaczego? Ja też korzystam z magla — powiedziała matka.

— Cóż za wspaniała retardacja — rzekł ojciec. — Czułem, jak rośnie napięcie, mimo iż zarysowałeś obraz bardzo statyczny z pouczającą, choć mało dramatyczną, dygresją na temat magla. Ale w tle twej opowieści zamajaczyły jakieś demony. Powiedz, drogi Lutku, jeśli to nie tajemnica, co takiego się stało. Czy chodzi o magiel?

— Nie, nie o magiel. Ponad dachem unosił się dym. Spojrzałem w prawo; i co ujrzałem?

— No co? — zapytała nerwowo babka.

— Księżyc.

— To naturalne o tej porze dnia — stwierdził ojciec — przy założeniu, że chmury odsłonią właściwy skrawek nieba.

Za oknem dął wiatr, uderzając lodowatymi podmuchami w okno. W bibliotece było ciepło i przytulnie. Półki z książkami stanowiły znakomitą izolację dla stykającego się z zimą pomieszczenia.

— Chodzi o to — mówił dalej podenerwowany Lutek — że księżyc nagle poczerwieniał. Był żółty i na moich oczach stał się czerwony.

Lutek ruszył w stronę okna, żeby sprawdzić, czy zaobserwowana przezeń metamorfoza utrzymuje się nadal.

— Nie fatyguj się nawet — odezwał się ojciec. — O tej porze nie zobaczysz z moich okien księżyca.

— Wydaje mi się — rzekł Ludwik — że zjawisko, o którym mówi Lutek, nie narusza w żaden sposób wyobrażeń na temat materii, która z natury swej mieni się tysiącami barw. Takie bowiem zjawiska leżą w jej możliwościach. W każdym razie nie przeczą one logice. Kolor, kształt, wielkość — nic nowego.

— Czerwony księżyc — z ironią mruczała babka. — Czego on jeszcze nie wymyśli?

A głośno dodała:

— Mój świętej pamięci Alojzy powtarzał: czy go kaszą, czy go ziarnem, pozostanie wciąż niezdarne.

W nocy spadł śnieg. Księżyc skrył się za tumanami białych płatków. Lutek żył jednak wspomnieniem poczerwieniałego satelity. Przecież widziałem, powtarzał w myślach. Jeszcze bardziej przejął się bagatelizowaniem tego zjawiska przez ojca.

— Czy zauważyliście — rzekła matka — że Lutek się izoluje, zamyka w sobie, a już na pewno unika naszego towarzystwa.

— Lutek, moja droga — powiedziała babka — jest hydraulikiem, co prawda inżynierem, ale daleko mu do stopnia awansu społecznego, jaki osiągnęła nasza rodzina. Mój pradziadek od strony matki był nadleśniczym w czasach, kiedy lasy porastały dzisiejsze miasta, a kto w nich się zgubił, nie odnajdywał się nigdy, chyba że przez przypadek. Od tego wszystko się zaczęło: tytuły, wojaże i w znanych domach bywanie.

— Mówiłaś kiedyś — zauważyła matka — że pradziadek nawet pisać nie umiał.

— Co nie przeszkadzało — odparła babka — żeby został nadleśniczym i polował z książętami krwi oraz wykształcił swoje dzieci. Ile musiał przezwyciężyć trudności, jaką inteligencją się wykazać, żeby bez umiejętności pisania kierować wzorowo nadleśnictwem?

Łza zakręciła się w jej oku. Patrzyła na wirujący za oknem śnieg, lecz widziała swoje dzieciństwo hen za minionym czasem.

— Lutek izoluje się — powrócił do tematu Ludwik — po tej historii z księżycem.

— Tak, tak — poparł jego słowa ojciec. — Lutek bardzo mocno zawierzył zmysłom. Można by rzec, że przez swą ślepą wiarę jest teraz sam ze sobą.

— Nic nie istnieje w zupełnej izolacji od reszty — stwierdził Ludwik. — Wystarczy lekki powiew wyobraźni, by ściągnąć go do nas. Przecież Lutek przez swą osobność zaznacza, że jest razem z nami.

— I co trzeba zrobić? — zapytała matka.

— Nic, ponieważ nic ponad to, co przewidywalne, się nie stało.

— Umiesz pocieszyć, Ludwiku — wzruszyła się matka.

Do kuchni weszła Zosia. Złote kolczyki błyszczały w jej uszach. Nawet kiedy się smuciła, wyglądała młodo, jakby nie dosięgała jej żarłoczność świata, jakby była spoza świata, ale to przecież niemożliwe.

— Lutek nic nie je — powiedziała, wchodząc, i zaniosła się wielkim płaczem.

— Od ilu dni nie je? — zapytał rzeczowo ojciec, który był emerytowanym profesorem chirurgii szczękowej.

— Drugi dzień — powiedziała Zosia.

— A mówi?

— Niewiele.

— Mięśnie szczęk w stanie nienaruszonym — orzekł chirurg. — Co do reszty, nie wiem.

— Jak dobrze znasz Lutka? — zapytał Ludwik.

— Wydawało mi się, że bardzo dobrze, doskonale — odparła Zosia.

— Znasz go tylko z zewnątrz, ponieważ nie potrafiłaś wyobrazić go sobie ani w dzisiejszej sytuacji, ani w tej, kiedy ujrzał czerwony księżyc. A mnie oba zdarzenia wcale nie zdziwiły, należą bowiem do natury Lutka, należą do natury człowieka. Inaczej nie zauważylibyśmy ich wcale.

— Skoro jesteś taki mądry, to przekonaj go, żeby zaczął jeść i rozmawiać, żeby zaczął żyć normalnie.

— Ależ on zachowuje się normalnie. Nie wychodzi poza drzemiące w każdym możliwości.

— Tak — potwierdziła babka. — Od razu wyglądał mi na…

Zosia, która była psychiatrą, poczerwieniała jak księżyc Lutka, odwróciła się na pięcie i wyszła. Nie omieszkała trzasnąć drzwiami.

— Robi się taka sama jak ten Lutek — westchnęła babka.

Ojciec siedział w fotelu, trzymając na kolanach grube tomisko, jedno z tych, o których mówił Ludwik, że zawierają całą mądrość świata. Ale mówił to bardzo dawno temu.

— Wiesz — odezwał się ojciec — znalazłem na dywanie ziarnko piasku. Ledwie je widzę bez okularów. Sądzę jednak, że gdybym na wskroś przeniknął jego strukturę, poznał atomy, zgłębił ich położenie i budowę, znalazłbym szyfr, w jakim zapisana została tajemnica wszechświata.

Pojaśniało w bibliotece. Zamigotały na grzbietach ksiąg uczonych blaski słońca, które rzadko tu zaglądały o tej porze roku. Cykor podniósł łebek, a światło przemknęło jasnym dreszczem po jego brązowej sierści.

— Choćbyś poznał wszystkie ziarenka piasku — rzekł Ludwik— choćbyś przeniknął wszystkie kamienie, skały i góry, dotarłbyś tylko do możliwości, bo rzeczywistość tak nam się pokazuje. Któż wie, jaka jest naprawdę? Nikt.

— A pamiętasz, jak mówiliśmy o wzorze na wszechświat, gdzieś na końcu drogi?

— Gdybyś poznał wszystko, poznałbyś dopiero wszystkie możliwości.

W drzwiach stał Lutek. Przysłuchiwał się rozmowie.

— Trzeba by najpierw wiedzieć wszystko, co jest i co nie jest — stwierdził proroczo.

Rozmówcy spojrzeli na niego ze zdziwieniem, jakby był i nie był zarazem.

Wieczór pełzał leniwie po domu. Zajrzał już do wszystkich pokojów. Każdy z domowników zagłębił się w swoich rozmyślaniach, patrząc na rozpościerającą się ciemność. Snopy światła znaczyły miejsca ludzkiego bytowania. Poza tym mrok, zimowe uśpienie.

Nagle ktoś zadzwonił do drzwi. By je otworzyć, poszła matka. Z kuchni było najbliżej. Pozostali mieszkańcy uchem łowili dochodzące z przedsionka odgłosy. Nie ma spokoju w tym domu, stwierdzali zgodnie, choć od kilku godzin spędzali czas w sennej bezczynności, o ile myślenie pozbawić można cech działania.

Zosia. Do domu wpadła Zosia. Podniesiony głos dotarł na wszystkie pietra.

— Lutek zniknął. Po prostu go nie ma. Nie wrócił z pracy.

Rozpoczął się mozolny pochód schodami w stronę kuchni. Pierwszy zszedł ojciec. Za nim — Ludwik, potem Wanda z Dzióbulkiem na ręku. Na końcu przydreptała babka, choć miała najbliżej. Zosia relacjonowała bieg wypadków, a raczej swoje ich widzenie:

— Jak rano wyszedł do pracy, tak do tej pory się nie pojawił ani nie odezwał. Cała jestem w nerwach. A jest noc.

— Wieczór — sprecyzował ojciec. — Ciemność jest nie tylko przywilejem nocy.

— Tak — potwierdziła matka. — W naszej piwnicy jest ciemno nawet w dzień. Jeśli nie naprawisz tam światła, Bronku, przestanę gotować obiady. Zejście po ziemniaki to koszmar.

— Chyba nie myślisz — odezwała się babka — że Lutek ukrył się w piwnicy. Chociaż wcale bym się nie zdziwiła…

— Rozważmy wszystkie możliwości — zaproponował ojciec.

— Wszystkich rozważyć nie jesteśmy w stanie — stwierdził Ludwik. — To jedna z przyczyn, które nie pozwalają poznać całej rzeczywistości, a tym samym wyłowić z niej kilku wybranych zdarzeń.

— Proponuję zatem — rzekł ojciec — omówić najbardziej prawdopodobne warianty i udać się na poszukiwania.

Babce Lodzi spodobał się ten pomysł. Uśmiechnęła się do własnych wspomnień.

— Pamiętam, jak mój świętej pamięci Alojzy tropił w lesie rannego dzika. Gdyby nie krew pozostawiona na trawie, nigdy by go nie znalazł.

— O krwi dzikiego zwierza mówi się jucha — przypomniała sobie matka.

— Chyba nie myśli mama — rzekł ojciec — że będziemy szukać pod domem śladów krwi.

— Jeżeli wszystkie sposoby zawiodą… — enigmatycznie rzuciła babka.

Ucichła dyskusja. Każdy wyobrażał sobie słaniającego się od zadanych ran Lutka, za którym ciągnął się po śniegu krwawy trop.

— Po pracy — przerwał ciszę ojciec — mógł spotkać dawno niewidzianego kolegę. Stanęli na drodze i zaczęli przypominać sobie dawne przygody. Potem przyszedł czas na pytania: a co u ciebie?, jak żona?, jak mocno przykręcony kurek? i tak dalej. Gdzie to wszystko omówić? Dzień tak mroźny, że wilki pokotem padają; nie będą rozmawiać na ulicy.

— Tak, tak — stwierdziła matka. — Tam wilki, a w domu Zosia, może nie potwór, ale przeciwna takim spotkaniom.

— I słusznie — powiedziała babka. — Lutka należy trzymać w odosobnieniu, co najmniej w areszcie domowym.

— Czy wiecie, co Lutek o was mówi? — zapytała płaczliwym głosem Zosia. — Że najlepiej wychodzi się z rodziną na fotografii.

— Nie wiem, czy fotografia oddaje właściwie piękno natury — zauważyła matka. — Ja na przykład na zdjęciach bardzo często mam czerwone oczy, a sami chyba przyznacie, że to nieprawda.

— Ale jest to jednak możliwe — stwierdził Ludwik.

— Ludwiku! — powiedziała z wyrzutem matka.

Zosia miała oczy pełne łez. Toteż Ludwik od razu przeszedł do analizy drogi Lutka do domu. I rzekł:

— Odrzucam czarne scenariusze…

— Albowiem na nie nigdy nie jest za późno — wtrąciła swój komentarz babka.

— Udał się — ciągnął Ludwik — z kolegami lub koleżankami na piwo.

— I to nie jest czarny scenariusz? — zapytała Zosia

— Mógł pójść do biblioteki — złagodził swoje proroctwo.

— To mało prawdopodobne — roześmiała się babka.

— Mógł wyruszyć przed siebie, wierząc w to, że coś w jego życiu się odmieni — zaproponowała matka.

— To na nic — stwierdziła babka.

— Jak odnaleźć bieg właściwy zdarzeń w nieskończonych możliwościach, jakie pokazuje rzeczywistość? — denerwował się Ludwik.

— A nie mówiłem — powiedział ojciec.

— Taki ten Lutek jest — podsumowała babka.

— Usiądźmy — zaproponował ojciec.

Wszyscy zwrócili dopiero uwagę, że stoją. Zajęli skwapliwie miejsca przy prostokątnym stole. W części blatu położonej przy ścianie dostrzegł Ludwik maleńką zaspę mąki nawianą tu jeszcze przed świętami. Ileż to drobin pszennych — pomyślał — składa się na ten pagórek. A gdyby dodać jeszcze wody…

— Trzymajmy się — rzekł ojciec — wersji zaproponowanej przeze mnie. Lutek, spotkawszy kogoś po drodze, udał się z nim na piwo, którym, jak wiemy, nie gardzi.

— O ile wiem, też nie gardzicie — powiedziała Zosia.

— Bo to zacny napój i zabytkowy. Już w Jerychu…

— Tato! — krzyknęła Zosia.

— Zgadzam się z tatą co do historyczności piwa — rzekł Ludwik — a przede wszystkim co do tego, że należy bardzo precyzyjnie przeanalizować fakt zniknięcia Lutka. Bo choć mogło to zdarzenie przebiegać rozmaicie, to w rzeczywistości, tej naocznej i namacalnej, przebiegło w jeden i tylko jeden sposób. Spróbujmy zatem rozbić to zdarzenie na podstawowe składniki, na etapy drogi. W miarę możliwości, rzecz jasna.

Dzióbulek zakwilił na rękach Wandy.

— Jeden ze składników tej historii czy raczej jej podsumowanie już ustaliliście — powiedziała babka. — Lutek poszedł na piwo. Onegdaj mój Alojzy wybrał się na wódkę. Piwem gardził; to napój dla gminu, mówił. Otóż kiedy raz wyszedł, przez trzy dni go w domu nie było.

Usiłowali babce przerwać, pchnąć dyskusję na właściwe tory, ale babka nie zrezygnowała z dydaktycznej puenty.

— Gdy wrócił po trzech dniach, jak go strzeliłam w pysk… Klęknął i przysiągł, że już nigdy tak nie zniknie. I słowa dotrzymał. Nie wiem jednak, czy jest coś w stanie Lutosława odmienić.

— Niech babcia siedzi i lepiej nic nie mówi — powiedziała Zosia.

Babka chciała jeszcze coś dodać, wyłożyć bardziej szczegółowo swój punkt widzenia, aliści ojciec zareagował stanowczo:

— Koniec dygresjom, anegdotom i wspomnieniom. Rozbierzmy do końca nasze stwierdzenie, iż Lutek poszedł na piwo.

— Słusznie tato podkreślił, choć nie wprost — rzekł Ludwik — samodzielność wyboru Lutka. Nie jest bowiem istotne, z kim poszedł. Najbliżej jego zakładu znajduje się bar „Kaprys”.

— Z tego, co słyszałem od samego Lutka — wtrącił ojciec — bar „Kaprys” znajduje się w remoncie. I chociaż można sobie wyobrazić całkiem niezłą libację w remontowanym lokalu, to o wiele łatwiej założyć, iż Lutek pofatygował się o kilka kroków dalej: do restauracji „Dalajlama”, zwanej „Pod Trupkiem” ze względu na bliskość zakładu pogrzebowego i związane z tym sąsiedztwem plotki.

— Jakie plotki? — spytała babka.

— To nieistotne — powiedziała Wanda, aż Dzióbulek na jej ręku obrócił się zdziwiony. — „Dalajlama” jest za drogi.

— Słusznie — potwierdził Ludwik. — Lutek ruszył więc dalej i skręcił w ulicę Królewiecką. Starał się bowiem poruszać w bezpiecznym promieniu, jak najdalej od domu. I tak trafił do „Tornada”.

— „Tornado” jest czynne dopiero od dwudziestej. To nocny klub — stwierdziła babka.

— A babcia skąd takie szczegóły zna? — zdziwiła się Zosia.

— Jak to skąd? Od Lutka. Mów dalej, Ludwiku.

— Lutek znalazł się więc blisko zajazdu „Pod Ptasim Kopytem”.

— Co za nazwa? — jęknął ojciec. — Dawniej to było „Marzenie”.

— Nie poszedł tam jednak, bo to w stronę domu. Skręcił w lewo i po dwustu krokach znalazł się przed wejściem do „Kormorana”, gdzie siedzi do tej pory. Mógł wypić do tego czasu, przy zwykłym spożywaniu trunku, około trzech piw.

— Tak — rzekł w zamyśleniu ojciec. — Znalazł się w „Kormoranie” i to wcale nie przez przypadek, co dobitnie wykazało nasze rozumowanie.

Rozległ się przenikliwy jak dreszcz dźwięk dzwonka do drzwi. Matka ruszyła w stronę przedpokoju. Szczęk zamka, szelest płaszcza, odgłos spadającego wieszaka, stłumiony chichot i szczekanie Cykora.

— Znalazła się zguba — orzekła babka. — Kierował się chyba tym swoim czerwonym księżycem, bo sam przecież by nie trafił.

Zosia wstała z krzesła. Zaciskała nerwowo dłonie na oparciu. Wszedł Lutek. Dzierżył w ręku tulipan, który niemało mógłby powiedzieć, gdyby tylko umiał mówić. Liście, łodyga i kielich wygięły się w pałąk, jakby w czołobitnym pokłonie.

— To dla mojej żonki — powiedział wesoło i wyciągnął rękę w stronę Zosi.

Żona stała sztywno jak obelisk.

— Skąd ty wracasz? — zapytała surowo.

— No właśnie, skąd? — zaciekawionym głosem powtórzył pytanie ojciec.

— Z „Torreadora” wracam, dokąd to zaproszony zostałem przez swoich kolegów. Żegnaliśmy stary rok.

— To tuż koło nas — zdziwił się Ludwik.

— A po co miałbym gdzieś dalej chodzić?

Głos Lutka znamionował sporo przebytych trudów, zapasy z najtęższymi mocarzami przy stole, choć myśl jego zdawała się szybować drogą prostą i jasną.

— Czy „Kormoran” był nieczynny? — podstępnie zapytał ojciec.

— Nie wiem. W ogóle tam nie byłem.

— A „Tornado” i „Pod Ptasim Kopytem”? — przesłuchiwał dalej ojciec.

— A co wyście tacy zaczepni? — zapytał Lutek. — Nie do tej knajpy poszedłem? Co chcecie mi wmówić? Byłem w „Torreadorze”, żeby być bliżej mojej rodzinki, a zwłaszcza żonki.

Zosia nie czekała na dalszy ciąg śledztwa. Już dawno w jej głowie zapadł wyrok; nie interesowało jej postępowanie dowodowe ojca i Ludwika, oddanych bardziej prawdzie niż sprawiedliwości. Poszła z Lutkiem do domu. Podsądny potulnie kroczył za nią, zwiesiwszy głowę jak tulipan swój czerwony kielich. Domownicy usłyszeli, ale już za drzwiami, głośne plaśnięcie, jakby ktoś klasnął w dłonie. Nikt nie skomentował tego zdarzenia. Tylko babka zachichotała z satysfakcją.

— Gdzie tkwił błąd? — dochodził prawdy ojciec.

— Na zbyt luźnej smyczy chodzi — stwierdziła babka.

— Takich ma kolegów — ze smutkiem powiedziała Wanda.

— Za mało miłości — nieśmiało dodała matka.

— Jak to się stało — powrócił do swego problemu ojciec — że trasa birbanckiej wędrówki Lutka, tak pieczołowicie przez nas opracowana, nie sprawdziła się w rzeczywistości.

— Trzeba znać życie — z sarkazmem stwierdziła babka — a nie układać je według mapy.

Ludwik długo skubał swój wąs, nim rzekł:

— Sprawdziła się jednak moja poprzednia teza o nieskończonych możliwościach. Zaniechaliśmy jej ze względu na wygodę

— Dla dobra Zosi — powiedziała Wanda.

— Właśnie. Teraz wiemy, gdzie był Lutek, i mówiąc o tym, potwierdzamy ten fakt. Natomiast wtedy, kiedy próbowaliśmy nakreślić jego szlak, bawiliśmy się zdaniami bez odwoływania się do faktów szczegółowych. Zdania bardzo łatwo układają się w kolonie, gromady, skupiska olbrzymie. Wystarczy jedno zdanie, które będzie pierwsze, by popłynął potok wyobrażeń bez żadnego oparcia w rzeczywistych zdarzeniach. Z sytuacji możliwych nie sposób wybrać tej prawdziwej.

— Pozostają nam zatem dwie możliwości — uzupełnił ojciec — albo opisać drogę Lutka ex post, albo przeniknąć do najprostszych, atomowych, że tak powiem, zdarzeń.

— Zanim coś wymyślicie — rzekła babka — to już dawno się stanie.

— Świat jest całością — powiedział Ludwik — a nie tylko połową, to znaczy nie tylko tym, co już się stało. I pod tym względem pomysł taty jest dobry. Trzeba jednak zimy, by poznać jesień.

— To budzi nadzieję — dodał ojciec — że komuś może uda się przeniknąć tę ciemną połowę, choćby to było na końcu drogi.

— Idę jutro do kościoła — rzekła babka. — Będę się modlić, żeby ta ciemna strona we łbach wam nie pomieszała.

Nadszedł ostatni dzień roku. Śniegu napadało tyle, że zza śnieżnych szańców usypanych przez Lutka i Ludwika ledwie dom było widać. Tylko poddasze, z którego okien wyglądała Wanda z Dzióbulkiem, mógłby dostrzec przechodzień, gdyby oderwał wzrok od śliskiego chodnika. Dom Zosi i Lutka, stojący w głębi ogrodu, wyglądał jak igloo w noc polarną, a zatem był całkiem niewidoczny. Cała ulica Stroma, przy której mieszkali, pięła się jak tor saneczkowy. Wysokie bandy ciągnęły się w górę ulicy, jakby miały tu się rozegrać bobslejowe zawody lub walki uliczne zza śnieżnych barykad. Większość domowników zebrała się w kuchni na parterze.

— Czytałem ostatnio w naszym „Biuletynie Chirurgicznym” ciekawą historyjkę — powiedział ojciec.

— Pewnie jedną z tych krwawych opowieści z cyklu serca i lancetu — stwierdziła babka.

— Otóż nie, jedynie z małym akcentem medycznym pod koniec opowieści.

— Wycięciem trzustki przy niewydolności oddechowej? — zapytał Lutek.

— Wszędzie chciałby być bohaterem — zamruczała babka. — Już lepiej, Bronek, opowiadaj.

— Główną bohaterką była królewna o dźwięcznym imieniu Eleonora. Różniła się jednak od znanych nam z dzieciństwa królewien tym, że miała skrzydła i potrafiła latać. Każdy na dworze królewskim chciał wykorzystać jej niezwykłe umiejętności, już to dla powiększenia majątku swego lub pomniejszenia czyjegoś, już to w innych celach, najczęściej prywatnych. Błagali więc króla, aby użyczył im skrzydeł córki, to znaczy, aby królewna pofrunęła gdzieś szybko, szybciej niż ich rywale. Załatwiała te sprawy z ochotą, nie wnikając w treść swoich misji, a ciesząc się ze spełniania życzeń innych.

Głos ojca przemieniał kuchenny półmrok w jasność królewskiego dworu. Lutek otworzył lekko usta, by pomóc słowom teścia malować baśniowy obraz. Babka wypogodziła się. Teofil i Kosma szeroko otworzyli buzie i oczy, pożerając baśniowe kadry. Matka patrzyła gdzieś wysoko, na pewno ponad sufit, ponad dom cały. Zosia na skrzydłach marzeń wracała do dzieciństwa, kiedy ojciec brał ją na kolana i czytał podobne baśnie. A Ludwik uważnie analizował kolejne obrazy, oczekując puenty.

— W pięknej Eleonorze — ciągnął opowieść ojciec — zakochał się młody nadworny lekarz, doktor Cyryl. Jednakże nie całkiem potrafił zaakceptować jej skrzydła. Krótko mówiąc, drażniła go jej nadnaturalność.

— To już na pewno nie jest miłość — wtrąciła matka.

— Królewna także kochała Cyryla, ale mimo swej wielkiej miłości nie potrafiła zrzucić skrzydeł. W tym czasie jedna z dworskich koterii, chcąc zapewnić sobie większe wpływy w państwie, porwała królewnę, by jej skrzydła tylko im służyły. Na ratunek pośpieszył dzielny Cyryl.

— Zaczyna się rehabilitować — stwierdziła matka.

— Cyryl zdemaskował dworskich intrygantów i doprowadził do ich wygnania. Odtąd królewna poświęciła się działalności pro publico bono; pomagała swemu ojcu w pełnieniu sprawiedliwych rządów. Latała w ważnych sprawach państwowych, a także pomagała ludziom w ich nieszczęściach. Jak gołąb pocztowy przenosiła listy ponad morzami i lądami. Stała się uosobieniem dobra. Pewnego dnia doktor Cyryl, po wielu wcześniej podejmowanych próbach, namówił Eleonorę na operację.

— Wreszcie lancet! — zawołała babka. — Jakaż to satysfakcja dla lekarza: amputacja skrzydeł.

— I krew puści się strumieniem — powiedział Lutek.

— A czego spodziewałeś się po lancecie? — zapytała babka. — Ciekawe, co powie baśń o szyciu rany.

— Ludwik też niebawem będzie miał operację i też będzie zszywany — wtrąciła matka.

— Dajcie tacie skończyć — domagała się Zosia.

— Doktor Cyryl w wyniku skomplikowanej operacji usunął narzeczonej skrzydła. Nie mogła już latać. Ludzie, którym tak często służyła, odwrócili się od niej. Doktorowi Cyrylowi też przestała się podobać. Jakoś zbrzydła bez swoich skrzydeł. I nikomu nie była już potrzebna. Acta est fabula.

— Nie chcę takiego końca — zapłakał Teofil.

— Ja też nie chcę — zapłakał Kosma.

— To tylko bajka — pocieszała Zosia.

— Tak, to bajka — rzekł Ludwik — ale też należy do rzeczywistości. Świat bajeczny zbudowany jest tak samo jak świat wokół nas. Wszak widzimy go i rozważamy, jakbyśmy w nim uczestniczyli.

— Tylko że bez skrzydeł — stwierdziła babka.

— A aniołowie? — zapytała matka.

— Zacząłem pisać powieść — obwieścił uroczyście Ludwik.

Wszyscy podnieśli głowy z zamyślenia. Jeszcze nie otrząsnęli się z baśniowego rozmarzenia, a tu Ludwik z nową rewelacją wyskakuje. I to dosłownie: powstał nagle, jakby zamierzał stół bez rozbiegu przesadzić. Cienie rozbiegły się po kuchni, jakby nie on jeden się podniósł, ale cała rzesza piszących. Kosma znowu rozpłakał się, nie rozumiejąc dziwnego zachowania wuja.

— Nie strasz dziecka — powiedziała Zosia.

— Usiądź, Ludwiku — rzekła spokojnie matka. — Nie ty jeden piszesz, a jednak nie wszyscy wstają, żeby ten fakt komunikować. Ja na przykład piszę pamiętnik, od kiedy wybiła mi pięćdziesiątka, ale nie robię z tego przedstawienia. Wszyscy zresztą dobrze o tym wiecie. Lecz choćbyście prosili mnie na kolanach, nie przeczytam wam ani skrawka, a już na pewno ominę niektóre fragmenty. Może po mojej śmierci… Nie! Każę spalić moje zeszyty. Ty, Ludwiku, je spalisz.

— Dobrze, mamo.

— O czym to powieść? — zainteresował się ojciec.

— O pustelniku, który zaszył się w puszczy. Mieszka w drewnianej chacie i rozmyśla nad światem, a poza tym szuka własnej tożsamości. Po to uciekł od ludzi i cywilizacji. Napisałem już pierwsze zdanie: „Pusto, głucho i ciemno”.

— Zaczyna się ciekawie — powiedział ojciec. — Ileż to możliwości rysuje się przed tobą…

— Chciałbym — rzekł Ludwik — pozbawić ów świat pustelniczy wszelkiej materii. Dojść do pokładów najbardziej pierwotnych, tak pierwotnych, że niewidocznych.

— Musiałbyś dotrzeć — powiedział ojciec — do początków swego myślenia, o ile to ono powołało ten świat do istnienia. Trudno ci będzie to uczynić za pomocą zdań.

Zamigotała od ojcowskiej gestykulacji stojąca na stole świeczka. Cienie na ścianach poruszyły się.

Na stole stała karafka z wódką. Lutek dbał o to, aby wszystkie kieliszki były pełne. Niewiasty piły po pół kieliszka przez godzinę, mężczyźni nieco szybciej. A najszybciej pił Lutek. Zręcznym ruchem, tak zręcznym, że niezauważalnym, przechylał swoje naczynie i w locie dłoni od ust do białego obrusu napełniał je ponownie. Pił niby równo z ojcem i Ludwikiem, a jednak szybciej i więcej. Jak prestidigitator lub cudotwórca z pustego czynił pełne i z pełnego puste.

— W pewnym sensie ma tata rację — rzekł Lutek — że świat Ludwika wziął się z myślenia, a zwłaszcza świat eremitów, niedostępny i odległy. Ale jest głębsze pytanie: skąd ten świat wziął się w jego myślach?

— Wziął się stąd — rzekł Ludwik — że sam się powołał do istnienia. I pokazał się człowiekowi jako podmiotowi apercypującemu.

Zamilkł. Zamilkli wszyscy. Ważyli pytanie i odpowiedź. Lutek natomiast, wykorzystując powstałą konsternację, wychylić zdążył swój kieliszek i ponownie napełnić.

Kosma i Dzióbulek już spali. Do kuchni zeszła Wanda. Sylwestrowa uroczystość przeniosła się do salonu na parterze.

— Wszystkie imprezy w moim salonie — utyskiwała babka. — Odoru wódki i papierosów Lutka nie mogę potem wywietrzyć przez tydzień.

— Niech pali na dworze — zaproponowała Wanda.

— A co sąsiedzi powiedzą? — zaoponowała babka. — Doradcy się znaleźli.

O północy wystrzelił szampan w zręcznych rękach Lutka.

— Ach! — zakrzyknęły kobiety.

— No! — stwierdzili mężczyźni.

— Ale strzał! — z podziwem rzekł Teofil.

— To ciekawe — zastanawiał się ojciec — że wszyscy słyszeliśmy strzał i utrzymujemy, że wystrzelił szampan, i pewni jesteśmy, że to ta sama, a nie inna butelka.

— Ależ Bronku — rzekła matka — nie ma piękniejszego huku niż ten noworoczny wybuch szampana. Rozpoznałabym go nawet po ciemku. To taka przyjemna chwila.

— No tak, tak — mruknął ojciec. — Moi drodzy, oby nowy rok nie zaskoczył nikogo czymś niemiłym: zgryzotą, zgagą czy podagrą. Niech zaskakuje nas intelektualnymi zagadkami, niech stawia nowe pytania, a nam, upartym poszukiwaczom prawdy, niech sił i wytrwałości doda.

— Bardzo się wzruszyłam — powiedziała ze łzami w oczach matka.

— Co roku to samo — mruknęła babka.

Wypili toast, a Lutek nawet dwa. Usiedli dokoła okrągłego stołu, który przywędrował tu z babką z dalekiej jak sen Bukowiny. Nieznani stolarze znad Czeremoszu wykonali mocny i trwały mebel. Kraina zniknęła, a stół pozostał. I wspomnienia. I legenda.

— Chciałbym powrócić — zaczął ojciec — do postawionego w zeszłym roku problemu. Mówiłem mianowicie o postrzeganiu jednej rzeczy przez wiele osób. Na stole stoi butelka szampana. Co sprawia, że nie ma pomiędzy nami sporu o to, czy ona tam stoi? Nikt się nie kłóci i nie upiera, że widzi jedną i tylko jedną butelkę, bo wszyscy ją widzimy. I choć widzi ją każdy inaczej, takiego sporu nie ma. Czyżby to była zmowa?

— Ja widzę dwie — próbował podważyć ten fakt Lutek.

— Wydaje mi się — rzekł Ludwik — że dostrzegamy te same własności jednego przedmiotu albo raczej on nam je prezentuje. Gdyby butelka nie miała żadnych własności, to byśmy jej nie zauważyli.

— A gdyby obok stała butelka identyczna — wtrącił Lutek — to znaczy o tych samych własnościach, co ta, która stoi, to czy widzielibyśmy ją czy nie?

— Po pierwsze — odparł Ludwik — jeśli byłaby identyczna, nie mogłaby stać gdzie indziej, a zatem byłaby tą samą butelką, która właśnie stoi.

— Czasami wolę, jak pijecie niż rozprawiacie o butelkach, których nie ma — powiedziała babka.

— Alkohol szkodzi na cerę — rzekła matka — natomiast mówienie wzmacnia mięśnie twarzy.

— Tym razem nie użyczam swojego salonu — powiedziała zdenerwowana babka.

Wszyscy więc dnia następnego udali się do biblioteki ojca, pomieszczenia wielkiego jak salon babki, a ponadto o specyficznej aurze, atmosferze niebiańskiego wyniesienia. Z półek jak z cokołów patrzyły na rozmówców nieruchome oczy autorów ksiąg poświęconych chirurgii szczękowej i wielu innym dziedzinom, którym twórcy i ich egzegeci składali w ofierze całe swoje życie. Ich duchy sfruwały ku bywalcom biblioteki, a ośmielone często siadały im na ramieniu.

— Można by — rzekł ojciec — jeszcze jeden wniosek wysnuć z wczorajszych rozważań, a mianowicie taki, że owa arche, którą Tales nazwał wodą, Anaksymenes powietrzem, a Heraklit ogniem, istnieje niezależnie od zdarzeń, których jesteśmy świadkami. Powołuje ona wszystkie rzeczy do istnienia, pokazuje je, sama jednak pozostaje niezależna. Wypełnia je i kształtuje, ale jest osobno. My z pewnością jej nie widzimy.

— Trochę boli mnie głowa — rzekł Lutek — ale staram się śledzić logikę tego wywodu. Skoro istnieje taka arche, substancja pierwotna, a nikt jej nie widzi, to skąd wiemy, że istnieje?

— Z jej przejawów — rzekł Ludwik. — Czy wyobrażasz sobie te półki z książkami, owych Homerów, Wergiliuszów, Tassów, bez czasu, przestrzeni i bez zawartej w nich dostrzegalności, że tak powiem? Tak właśnie przejawia się treść i forma owej arche. Te właśnie przejawy sprawiają, że mamy taki świat, jaki mamy.

— A dlaczego jej nie widzimy? Dlaczego jest osobno?

— Bo by nas zasypała, zawaliła, przygniotła i niczego nie zobaczyłbyś, nawet gdybyś przez przypadek zaistniał.

— Głowa mnie boli — stwierdził Lutek. — Czy ma tata piwo?

Ojciec podszedł do granatowych tomików Platona. Objął dłonią kilka dialogów i wyciągnął je sprawnie. W luce za książkami zalśniły butelki różnych trunków.

— Zaraz zawołam Zosię — powiedziała babka.

— W takim razie — rzekł Lutek — poproszę koniak.

— Wszystko powiem, a nawet dodam — straszyła babka.

— Powierzyłem mamie — powiedział z powagą ojciec — wielką tajemnicę w nadziei, że zachowa ją mama dla siebie. Odtąd wiedzieć będzie mama, jak bliski związek łączy literaturę i filozofię oraz co jest ich spoiwem.

Lutek wrócił z pracy wzburzony. Oblicze mu z gniewu pokraśniało, jakby barszczem poparzone, a ręce drżały, szukając czegoś nieuchwytnego.

— Okradli naszą budowę — powiedział, nim zdążył zdjąć puchową kurtkę, taką, jaką noszą himalaiści. — Podczas Sylwestra albo Nowego Roku. Ukradli wszystkie rury wodociągowe i kanalizacyjne.

— Na złom — stwierdził Ludwik.

— Na inną budowę — stwierdził ojciec.

— Na własną budowę — poprawiła ich babka.

— A może znalazł się w potrzebie biedny metaloplastyk, któremu zabrakło materiału do dokończenia dzieła poświęconego miłości w technokratycznym świecie — zaproponowała swoją wersję matka.

— Pięć ton rur? Metaloplastyk? — zdziwił się Lutek.

— No to może inny artysta — upierała się matka.

— Taki artysta, co kradnie, czyli złodziej! — podsumował ojciec.

— Mi w czterdziestym czwartym — rzekła babka — ukradli całą szafę z książkami.

— To takie poetyckie — powiedziała matka.

— Nie mieli czym palić w piecu — wyjaśniła babka.

Usiedli w kuchni. Zosia uwijała się przy garnkach, które sapały zmęczone długotrwałym podgrzewaniem. Kapuściano-żeberkowa woń falowała w powietrzu, łagodząc rozdrażnienie domowników, a zwłaszcza Lutka.

— Vanitas vanitatum et omnia vanitas — ze smutkiem rzekł ojciec. — Nie ma rzeczy trwałych, a tym bardziej wiecznych. Rury może komuś posłużą, a z czasem zardzewieją i zostaną usunięte. Trafią na złomowisko, potem do huty i znikną zupełnie. Taka jest kolej rzeczy na tym ziemskim padole.

— Ma tata rację — powiedział Ludwik. — Tak dzieje się ze wszystkim. Półki zeżre kornik, książki w pył się rozsypią, a wiatr ten pył na cztery strony świata rozwieje. Nawet monumentalne góry zwietrzeją. Ba! Myśl ludzka zginie zapomniana, o czym historia ziemskiej cywilizacji zaświadcza. Gdzież pitagorejska nauka się podziała? Tylko strzępy i gdzieś tam nie wiadomo jaka recepcja tej wiedzy. Gdzież starożytni mędrcy nad mędrcami? Przepadli, a wiatr rozwiał ich dzieła.

— Chyba nie całkiem — zaprotestował ojciec.

— Ale bezpowrotnie. Już w momencie ukazania się jakiejkolwiek rzeczy, zdarzenia czy idei skazane są one na zagładę. Niekiedy bardzo długo trwa ta agonia, ale wszystko zmierza ku rozsypaniu.

— Coś jednak musi być stałe, bo inaczej skąd brałaby się owa rzeczy niestałość. Nie mógłbyś chyba tego, co mówisz, powiedzieć, gdyby nie jakaś mównica na skale.

— Stałe są możliwości, które rzeczom są przypisane. Stałe więc są elementy i logika, która z nich wszystko formuje.

Jakiś dreszcz przezroczysty przeszył kuchenne opary, a domownicy mogli przezeń prawdę prawd dostrzec, ale tylko na jedno oka mgnienie i bez możliwości opowiedzenia o tym innym.

Z góry dobiegł dyskutantów głośny rumor, jakby waliły się mury, a gromki głos spod chmur wzywał…

— Teofil! — krzyknęła Zosia.

Wszyscy rzucili się na piętro do biblioteki, gdzie miał bawić się grzecznie Teofil. Kiedy wpadli pomiędzy półki, podnosił się właśnie z podłogi. Wystraszonymi oczami patrzył na rodziców. Za nim leżała drabina. Kilka grubych tomów z rozpostartymi jak skrzydła kartkami wylądowało na lśniących deskach.

— Będę zamykał bibliotekę na klucz — stwierdził ojciec.

— To chyba nie jest teraz najważniejsze — rzekła babka.

— Trzeba sprawdzić, czy nic mu się nie stało — powiedziała matka i objęła wnuka.

— Co zmajstrowałeś? — zapytał Lutek.

— Spadłem z drabiny — odparł Teofil.

— A po jakie licho na nią wchodziłeś?

— Chciałem zobaczyć, co jest w tamtych książkach.

Tu wskazał Teofil na rozrzucone po podłodze wielkie księgi.

— Podziwiam twoją pasję, Teofilu — rzekł ojciec. — Na Arystotelesa jednak jesteś za młody. Odtąd wolno ci będzie przekraczać próg biblioteki tylko pod moją kuratelą.

Teofil rozpłakał się, ponieważ dotarł do niego cały ogrom nieszczęść, jakie w krótkiej chwili nań spadły.

— Ewentualnie pod opieką Ludwika — złagodził swoje stanowisko ojciec.

Teofil płakał nadal, ignorując zapewnienia dziadka. Zosia przytuliła syna. I kiedy chłopiec ucichł, w te słowa odezwał się ojciec:

— Jak skomplikowane było owo zdarzenie? Ileż przeszło stadiów? Jak wiele przedmiotów i w jak różnoraki sposób w nim uczestniczyło?

— Drabina zawsze stoi na podłodze — enigmatycznie zawyrokował Ludwik.

— Nie zawsze, bo teraz leży — rzekł Lutek. — Ale mogę ją podnieść i wówczas, w istocie, będzie stała.

— Drabina może nawet wisieć — rzekła matka — jeśli na przykład jest drabinką linową.

— Lub sama się powiększać — powiedziała babka — jeśli jest drabiną strażacką.

— Mówicie o przeznaczeniu drabiny — rzekł Ludwik. — Mi chodzi o podstawę, o to, jak zbudowany jest nie przedmiot, ale jego istnienie. Drabina to rzecz, o której wiemy, że jest. Stoi oznacza trwanie, to zatem, co sprawia, że ona nie znika. Na podłodze wskazuje na otoczenie. Nie można bowiem wyobrazić sobie rzeczy bez towarzystwa. Nawet pustka może stanowić to towarzystwo.

— A zawsze? — zapytał Lutek.

— Zawsze oznacza, że nie może być inaczej; że jeśli drabina czy jakakolwiek inna rzecz powołana została do istnienia, to musi pokazać się nam jako drabina czy jakakolwiek inna rzecz, i ponadto pokazać się w towarzystwie. I tego faktu zmienić już nie można.

— Drabina, też mi towarzystwo — z ironią mruknęła babka.

Ludwik znalazł się w szpitalu, nie nagle, nie podstępnie zaatakowany przez chorobę, ale z powodu planowanej od dawna operacji. W ewidencji oddziału chirurgii ogólnej pod numerem dwudziestym szóstym widniało jego imię i nazwisko z krótkim komentarzem łacińskim: hernia inquinalis bilateralis, co znaczyło, iż pokrojony będzie obustronnie, bo innej rady na taką przepuklinę nie ma. Za oknami szpitalnej sali srożył się styczeń. Ukazywał się na szybach jego mroźny oddech, jakby oddychał lodowymi kwiatami. A w pokoju zajmowanym przez pięciu szpitalnych weteranów i żółtodzioba Ludwika świeciły pod sufitem dwie złote kule.

— Lewatywa! — rzuciła krótko pielęgniarka w stronę Ludwika.

Popatrzył na nią półprzytomnie i raczej niechętnie. Wstał i zgarbiony powlókł się za jej głosem. Współtowarzysze niedoli uśmiechali się pobłażliwie. Jeden z nich rzucił nawet:

— To dopiero początek.

Do wypróżnionego Ludwika przyszli goście: ojciec, matka i Wanda. Pacjent zdał im krótką relację z przebytych doświadczeń.

— Wierzyć się nie chce, mój drogi — rzekł ojciec — że litr słonej wody, pochłaniany w ten zgoła niecodzienny, zdawałoby się, odwrotny sposób, wywołuje tak znamienne skutki, i to kierując strumień zmian w stronę przeciwną do przyczyny.

— Wydaje mi się — rzekł Ludwik — że nic nie jest w stanie odwrócić biegu zdarzeń, bo jednym z przejawów istnienia jest bieg czasu. W strukturze każdego zdarzenia, również owej niemiłej i tak nienaturalnej lewatywy, czas i przestrzeń są niezbywalne.

— Przyznaj jednak — powiedział ojciec, że można sobie wyobrazić zdarzenia biegnące wstecz, w przeciwną stronę osi czasu.

— Wówczas to Ludwik — rzekła z uśmiechem matka — napełniałby naczynie do lewatywy czystą wodą.

— I wszyscy inni po zakończeniu operacji, o ile można ten zwrot akcji tak nazwać — rzekła Wanda.

Matka chciała coś dodać dla wyraźniejszego zobrazowania swej tezy, ale nie zdążyła, bo znów zaczął mówić Ludwik:

— Każde zdarzenie składa się z nagromadzonych kadrów dziania się — rzekł Ludwik. — Czy kadry te będą następować wolno po sobie, czy szybko, nie ma dla obserwatora znaczenia. Tak jawi się rzeczywistość, a na jej możność autoprezentacji wpływu nie mamy. Zwrot czasu też może okazać się obojętny dla logiki zdarzeń. Czy coś zdarzy się do przodu, czy do tyłu, to i tak się zdarzy.

— Niektóre przyjemności — rzekła matka — mogłyby się okazać o wiele milsze do tyłu niż do przodu.

— Raczej nieprzyjemności — stwierdził ojciec.

Operacja trwała dwie godziny. Przebiegła sprawnie i skutecznie bez świadomego udziału Ludwika. Kiedy się obudził, brzuch miał już zszyty. Czuł się jak smok po smołowo—siarczanej kuracji. Gdyby wszystkie operacje świata, myślał, połączyć w jedną wielką operację, jakiż rozległby się jęk. Zaśmiał się do siebie. Na takich majakach upłynął dzień cały. Dopiero nazajutrz przybyli goście: cała rodzina bez dzieci i Lutka.

— Rozmawialiśmy z lekarzem — rzekła Wanda. — Jeśli nic się nie zdarzy, to jutro wrócisz do domu.

— A co mogłoby się zdarzyć? — zapytał Ludwik.

— Gwałtowne pogorszenie twojego stanu zdrowia — z powagą rzekł ojciec. — Z mojej medycznej praktyki przypominam sobie szereg nagłych zmian organicznych, które następowały post operationem. Wcześniej jednak w żaden sposób nie dawały się przewidzieć. To rodzaj cudu o pejoratywnym zabarwieniu.

— Takie cuda — potwierdziła babka — mogą nawet prowadzić do zgonu.

— Fałszywi pocieszyciele — powiedziała matka. — Bardzo rzadko się zdarza, żeby ktoś odszedł z tego świata po takiej operacji.

— To ciekawe, co tata mówi — stwierdził Ludwik. — Brak związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy dwoma faktami sprawia, że należy widzieć je osobno. One są od siebie niezależne.

Szczupła twarz Ludwika podzieliła się na gorejące oczy i bladą resztę.

— W końcu — odezwał się ojciec — przyczynę ustalono, ale post factum, a dokładnie post mortem. Pacjent tuż po operacji napił się wódki w ilości przekraczającej ludzkie możliwości. Konia by powaliło, a cóż dopiero świeżego rekonwalescenta.

— Dobrze, że Ludwik nie pije — z radością skonstatowała matka.

— Chciałem wyjaśnić tylko — rzekł Ludwik — że serie kadrów naszego świata są od siebie niezależne, a dopiero ich suma tworzy świat.

— Czasami też mi się wydaje — powiedziała matka — że życie jest jak film, a ja gram w nim z góry określoną rolę.

— Ciekawe jaką — z przekąsem wtrąciła babka.

Następnego dnia Ludwik został wypisany ze szpitala i powrócił do domu. Ostrożnie, krok po kroku pokonywał schody. Śnieżna kurzawa przypominała mu o bogactwie i różnorodności świata, do którego po szpitalnej peregrynacji powracał. Cieszył się, że znów będzie pośród swoich najbliższych. Oni również cieszyli się z jego powrotu. Wanda z Dzióbulkiem czekała nań na progu.

— Myślę, więc jestem — rzekł sentencjonalnie Ludwik, witając się z rodziną.

— Z myślenia nigdy nic dobrego nie wynikło — rzekła matka — najwyżej sprawy sercu obojętne.

— Myślenie było niejednokrotnie przyczyną nieszczęścia — poparła to zdanie babka. — Nasz listonosz, pan Stolarz, tak dużo myślał o cudzych listach, których treści nie znał, że znalazł się w zakładzie psychiatrycznym, pozostawiając samą żonę z dzieckiem. I co biedna ma zrobić?

— A ja słyszałem — wtrącił Lutek — że to Stolarzowa trafiła do psychiatryka, i to z powodu nadmiernego spożywania alkoholu. Dlatego Stolarz musiał zwolnić się z pracy, żeby pilnować dziecka.

— To bez znaczenia — stwierdziła babka. — Stolarzów spotkało wielkie nieszczęście i temu nikt nie może zaprzeczyć.

Ludwik ułożony został na sofie, która podobnie jak stół przywędrowała tu z babką z Bukowiny, krainy dalekiej i pięknej jak baśń. Dzięki temu nie musiał się wspinać po schodach. Ani on, ani Wanda. Posiłki mógł więc jeść ze wszystkimi w kuchni. Z okien salonu babki widać było mało ruchliwą ulicę i przykryte śniegiem ogrody. Ludwik mógł podziwiać tylko zaśnieżone niebo, ponieważ najczęściej leżał.

— Trudno jest nam — rzekł ojciec — oddzielić rzeczywistość od nierzeczywistości. Spośród lawiny faktów nie sposób odcedzić tych prawdziwych.

— Nie wiem — powiedział Ludwik — co tata nazywa rzeczywistością. To, co nie istnieje, też należy do rzeczywistości, której granic nie można przekroczyć.

— A smoki, wróżki, krasnale, szklane góry?

— To też rzeczywistość, bo choć fakty te uchodzą za fantazje, to pokazują się wyobraźni w logicznych odsłonach. Rzec można, poszerzają świat. Gdybyśmy znali wszystkie pozytywne fakty, to znaczy te, które naprawdę istnieją, moglibyśmy z łatwością wskazać fakty zmyślone. Taka wiedza raczej nie jest możliwa.