Nie wypłyniesz poza swoją odyseję - Andrzej Katzenmark - ebook + książka

Nie wypłyniesz poza swoją odyseję ebook

Katzenmark Andrzej

0,0

Opis

Czy “Odyseję” można napisać na nowo jako opowieść kryminalną? Kim byłby wówczas współczesny Odys? Jak zmierzyć się z klasyką literatury i przenieść ją w świat XXI wieku?

Na te pytania odpowiada w swojej powieści Andrzej Katzenmark, z finezją i erudycją trawestując mitologiczne losy Odyseusza. Główny bohater, Samuel Bursztyn, rozpoczyna swoją odyseję, starając się rozwikłać zagadkową śmierć przyjaciela. Jeszcze nie wie, że będzie mu pisane zejść do Hadesu czy zmierzyć się ze Skyllą i Charybdą. Nie wie również, że gdzieś w oddali czeka na niego Penelopa.

Książka Andrzeja Katzenmarka pełna jest literackich gier i aluzji. Zachwyca niebywałą lekkością i precyzją języka, a także wartką narracją, w której nie brak wysmakowanego humoru, kryminalnego dreszczyku i miłosnych uniesień.

Narracja w strumieniu świadomości pozwala szybować powietrznymi tunelami percepcji i reakcji, myśli i czynu, afektu i refleksji oraz współprzeżywać najdziwniejsze akrobacje w polu widzenia umysłu bohatera. Czyta się jednym tchem jak własne myśli.

M.G.

Andrzej Katzenmark (ur. 1956) – autor „Granic i przełomów”, powieści, za którą w 2004 roku otrzymał I nagrodę w konkursie literackim organizowanym przez Uniwersytet Gdański.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

There was an old gent from Hyde,

Who ate many apples and died.

The apples fermented inside the lamented

And made cider inside his inside[1].

Katalog przesmyków i przystani

Brzozy Odyseusza

Zbrodnie Ilionu

Wskroś kraju Kikonów

Nienawiść Lotofagów

Mennica Lajstrygonów

Owce Polifema

Za domem Eola

Różdżka czarodziejki Kirke

Skrzydła Hadesu

Anioły czy Syreny?

W ramionach Skylli i Charybdy

Pastwisko Heliosa

Ogigia Północy

Kim jesteś, Alkinoosie?

Na mieliznach Itaki

Zagadkowy uśmiech Penelopy

Brzozy Odyseusza

Głowa, pękająca głowa. Przyczyna minęła. Ból jednak trwa. Sen. Nie sen. A jeśli nie sen, to co? Rzeczywistość, uporczywa jak gdakanie kur, złośliwie wszędobylska i wścibska jak moja była żona. Nie sposób oddzielić umysłu od rzeczywistości. Stół ma cztery nogi. Pies ma cztery nogi. Krzesło ma cztery nogi. Pies, krzesło i stół są tym samym przedmiotem. Wnioskowanie bez nadziei na filozoficzny laur. Boli mnie rozum. Ktoś zadeptuje z premedytacją ścieżki mojego myślenia, jakby zacierał ślady moich własnych myśli. Czy to możliwe? Sam drepczę w miejscu, nie odnajdując drogi. To stan odcięcia od przyczyn, które nie mogą już wpłynąć na skutki. Przesunęły się za daleko w przeszłość.

Niechciany świt. Niechciany świat. Hodie mihi, cras tibi. Żadne to pocieszenie. Dlaczego nie mogę obudzić się jutro? Już nie zasnę. Dopadła mnie myśliwska naganka, obława szybkostrzelnych zdań, widomych oznak myślenia. Nie wyplączę się z sieci przypadkowych i nieprzypadkowych sądów mojej mowy. To te zdania, obrazy myśli, rzucają się na mnie o poranku. Jak bym nie kluczył, nie wyjdę poza nie. Uciekając od myślenia, uciekam w myślenie.

Jak wymknąć się bólowi całej mojej istoty i nerwowym podskokom Fycka? To ten pies sprawia mi ból. Powinienem go wypuścić. Powinienem wstać, ruszyć ku drzwiom, otworzyć je i stanąć naprzeciw świata, zderzyć się z zewnętrzem siebie. Nie chcę świata ani oglądać, ani w żaden sposób nań wpływać. Chcę się odeń odwrócić. Należy jednak posprzątać trawnik po gościach. Ktoś rzygał… Ktoś? Pogorzelski nie wytrzymał ciśnienia. To nie pierwszyzna. Od ruchu wolę jednak myślenie. Choć też boli, to zarazem maskuje podłą wewnętrzność i nieusuwalność bólu.

Powinienem odpocząć, bujając się w fotelu własnych złudzeń, w zaciszu bezmyślności, z dala od czynów, jakie podejmowali Stanley i Livingstone, badając Afrykę. Nie potrafię wpłynąć w nurt życia i mu się poddać lub walczyć jak ci wszyscy miłośnicy codzienności, owi dziarscy Hemingwaye egzystencji. Chcę być na zewnątrz rzeczywistości. Chcę być w sobie. Jestem w sobie. To we mnie jest cała rzeczywistość.

– Fycek, zamknij swój kudłaty pysk!

Boże, moja głowa. Niech ten pies przestanie szczekać. Chce mi coś powiedzieć w swej psiej, złośliwej mowie. Przecież wie, jak drażnią mnie jego wrzaskliwe oracje. Wsłuchuje się bezkrytycznie w plotki zgryźliwych psów Zygmunta. To one są prowodyrami tej wrzawy. O czym psy mogą rozmawiać? Szczekają o tym, że ktoś nowy naszczał na rogu ulicy; że Burek przestraszył się kota; że stara Trybusiewiczowa biega po ogrodzie i wyrywa mlecze, najpiękniejsze kwiaty, odbicie słońca na ziemi; że wczoraj jacyś ludzie do nocy hałasowali na całą dzielnicę; że może Fycek wreszcie wyjdzie i im wszystko wyjaśni. A on im odpowiada: „Samuel napił się wczoraj i leży jak kłoda. Nie wiem, kiedy mnie wypuści”. Nic nie mów, bo pęknie mi głowa.

Dostrzegam swój dzisiejszy stan. Psy nie muszą mi o tym przypominać. Niestety nie odmienię psiego plotkarstwa. Jak można zmienić to, co jest? Wcale tak źle się nie czuję. Ile mogłem wczoraj wypić? Pół litra wódki, nie więcej. A impreza trwała pięć, sześć godzin. Co pół godziny pięćdziesiątka. Może wmawiam sobie złe samopoczucie, aby przydać tragizmu swemu nie najgorszemu położeniu. Leżę we własnym łóżku. Nikt do niczego mnie nie przymusza. Skąd zatem ból i niepokój całego ciała? Och, przypomniałem sobie. Jakże wroga mi jest moja własna pamięć. Ze trzy piwa wychyliłem, zanim wszyscy się zebrali. I ze dwa z Cadykiem i Salomonem, kiedy reszta już poszła. Nieomal zasnąłem na ławce w ogrodzie. Ledwiem doczłapał do łóżka. Tli się atoli jasne światełko w lesie cierpienia: wszystko pamiętam. Brawo ja!

Jestem teraz, tylko teraz. Moja głowa boli mnie teraz. Nie istnieje dzień wczorajszy. Zaraz wypuszczę Fycka. Niech obszczeka psy Trybusiewiczowej. Niech uwolni mnie od hałasu i od myślenia. Od myślenia uwolni cię dopiero śmierć, ale i to nie jest takie pewne. Gdybym mógł zasnąć i zmienić krainę… Na nic moje próby. Zamykam oczy, a świat pozostaje we mnie i jest tak samo wielki. Tu boli mnie głowa i tu marzę o jutrzejszym przebudzeniu.

Wyznaj szczerze, po freudowsku, co cię trapi. Wyrzuć ze swych głębin owe bolesne doświadczenia ostatniej nocy. Jak mogę naigrywać się z samego siebie? Głowa mi pęka od szumu morza alkoholu. Kiedy minie to ćmienie pod ciemieniem? Kiedy miną myśli? Kiedy przestanę być? Nic nie poprawi mojego samopoczucia, ponieważ każdą próbę poprzedza myślenie i bębnienie słów o parapet mojej głowy.

Wyjdę do miasta. Czasami takie zderzenie z czynem przynosiło mi ulgę. Tak, do miasta! Rozproszenie uwagi na chodnik, twarze, pojazdy… Pies niech biega po trawniku. Niech pozbiera kąski z wczorajszej uczty. Niech posprząta. Niedobrze mi na samą myśl… Nie skupiaj całej uwagi na sobie.

Niedziela. Znowu niedziela, najnudniejszy dzień tygodnia, chrześcijański wyrzut sumienia. Co zrobić z taką niedzielą? Co zrobić z takim sumieniem? Babka. Widzę ją, ilekroć pojawia się ów dysonans: idziemy do fary na mszę. Babka prowadzi naszą nieświętą gromadkę, mnie i moje kuzynki. Modlimy się szczerze w kościele, by po latach zapomnieć – ochrzciwszy swoje dzieci, zdystansować się od wiary. Wiara jest nielogiczna. Niestety. Mimo to babka pozostała w moich oczach świętą: żadnej pychy, żadnych snów o pałacach, oddanie i wyrozumiałość, surowość wobec siebie. Podczas kontrreformacji porwałaby za sobą tłumy, po czym zginęłaby w obronie uciśnionych odszczepieńców.

Gdyby nie moja niedzielna droga u boku babki, kościół by upadł, a przynajmniej potknął się na cywilizacyjnych wybojach i zdeformował, jeśli przyjąć istnienie kół zębatych determinizmu. A bywało w najbardziej religijnym okresie mego życia, że chodziliśmy do kościoła dwa razy dziennie, na poranne i na nieszpory. To moje dzieciństwo dźwiga kościelne sklepienie.

Ileż światła. Dobrze, że wyszedłem z domu. Myśl odetchnie zmysłową przestrzenią nieba i ziemi, zachichocze ironicznie z nieskończoności i, ułożywszy się na sofie usłanej codziennością, ziewnie i zdrzemnie się, studzona wachlarzami zwykłych zdarzeń. Vivat szarość i niezmienność! Wszelka nadzwyczajność może mnie zwalić z nóg.

– Fycek, zostajesz w ogrodzie. Pilnuj wszystkiego, jakby było twoje. Uważaj na Trybusiewiczową. Jest przebiegła i zdradziecka jak kot. A kotów przecież nie lubisz.

Jak pogodzić przeszłość z teraźniejszością? Jak znaleźć między nimi bezpieczną kładkę? Istnieje tylko teraźniejszość. Przeszłość jest jej pamięcią. Jak wyrwać zatem z pamięci wczorajszy dzień? Niepotrzebnie podczas uczty zignorowałem opowieść Jasia o Towarzystwie Przyjaciół Pułku Lotniczego. (Pominąłem jakiś liczebnik. Nie pamiętam, o który pułk chodziło: czwarty, piąty… To bez znaczenia). Co za dziwaczna nazwa… Trudno mi sobie wyobrazić przyjaciela pułku. Jak można zaprzyjaźnić się z całym pułkiem? Jak jednostka może pokochać wieloraką całość? A syn pułku? Też sobie nie wyobrażam. Tylko wojsko zna odpowiedź na to pytanie. Wojsko jednak kieruje się tajemnicą i nie udziela żadnych wyjaśnień. Jasiu, emerytowany pułkownik, też gra tajemniczego. Lubi skrywać za szeptanymi zdaniami niedopowiedziane sensacje. A potem okazuje się, że to sprawy przebrzmiałe albo niepewne i rozdęte do rozmiarów sensacji. Taki jest Jasiu. Tym razem zdawał się jednak nader mocno poruszony, jakby bał się swej sensacyjnej wiedzy. Dawniej chełpił się swymi informacjami, ponieważ świadczyły one o układach i afiliacjach. Nie wypowiadał ich od razu. Nie, nie. Cedził raczej, chcąc rozbudzić ciekawość słuchacza. Tym razem dążył wprost do ekspozycji, bez literackiej retardacji i bez kamuflażu. Coś mi relacjonował tym swoim mrukliwym półgłosem o tym, że wie, że jest pewien, ale chciałby się poradzić, co powinien ze swoją wiedzą uczynić. Nie, na policję nie pójdzie. Skądże by znowu. Po co pukać do drzwi, których i tak nikt nie uchyli? A jak uchyli… Z komendantem jest pokłócony, a policja przeciw przełożonemu się nie zwróci. To jasne jak papier w kancelarii. Udawałem wsłuchanego w jego relację. O jakiejś broni opowiadał, o karabinach i moździerzach, o peemach i kałachach. Nazwy sympatyczne, ale poza odległym, wojowniczym szczękiem nic mi nie mówiły. Co mogłem mu poradzić, ja, który nie odróżniam waltera od magnum? Nie zdołał dokończyć swego sensacyjnego wyznania, ponieważ Pogorzelski zaczął rzygać. Nawet ucieszyłem się z owej słabości Grześka, bo bez skrupułów mogłem się oddalić w jego stronę i pokierować zwracaniem tego, co w nadmiarze. Nie musiałem wysłuchiwać narzekań na współpracowników, na przewały, o jakich mi się nie śniło, na pieniądze, które same pchały się Jasiowi do kieszeni, a on je odrzucał. Nadzwyczajna dziarskość mnie ogarnęła, wojskowa nieomal. Odskoczyłem od Jasia jak pocisk i dyspozycje zacząłem wydawać, gdzie kto powinien się udać, gdyby tak jak Grześkowi… Uwolniłem się od Jasia szczęśliwy, a teraz mam wyrzuty sumienia. Zbyt wrażliwą mam pamięć. Zbyt wrażliwe mam sumienie.

Nim wyszedł, coś mi wcisnął w rękę. „To cię zaciekawi” – powiedział. „Nikomu nie mów. To chyba jasne”. Minę znowu miał tajemniczą jak sfinks. To nie pierwsza impreza, na której zwierza mi się z jakichś niebywałych sekretów, które obracają się niebawem w popiół. „Oczywiście” – ledwie pohamowałem się od śmiechu. Co to było? Zgięta na czworo kartka papieru. Nawet nie zajrzałem. Ani chyba nie zajrzę. Niech leży w szufladzie. Oddam mu przy kolejnej okazji. Wtedy zacznie mnie egzaminować. Nie uwolnię się od spraw pułku. Co mnie obchodzi jakiś wymarły pułk lotnictwa? Od kiedy zlikwidowano lotnisko, pozostało tylko to śmieszne Towarzystwo Przyjaciół Pułku.

Wciąż omijam najdrażliwszą dla mnie sprawę. Pułkiem zasłaniam problem znacznie subtelniejszej natury, puentę alkoholowego rozpasania, abysal własnego upadku, krwawiące wstydem serce. Boże, po com do niej dzwonił? Sprawa z Jasiem mało osobista mi się wydaje. Jasiu należy do tych, którzy nie pamiętają. Przy najbliższej okazji znowu znajdzie we mnie słuchacza, a ja skruszony udam ciekawość. Natomiast telefon do Anny… Boże, jaki człowiek jest głupi? Nie każdy. Jakiż ja jestem głupi? Nawet bijatyka, do której doszło między Waldemarem Duraczem a Cadykiem, nie potrafi przesłonić wstydu, jaki odczuwam z powodu rozmowy z Anną. Zadzwonić do kogoś o północy i silić się na wesołość, ha, ha, ha, jakiż zabawny jestem… Obudziłem cię? Niemożliwe. Kiedy to ostatnio rozmawialiśmy? Chyba dwadzieścia lat temu. Umówiłem się z nią. Muszę to jakoś odkręcić. To, co wczoraj wydawało mi się oryginalne, artystycznie szalone, a nawet wzniosłe, dziś utraciło malarski blask. Choćbym nie wiem co starał się sobie wmówić, ani nie wyprę się tej rozmowy, ani nie zdołam nadać jej nieziemskiego znaczenia, ani nie przesłonię żadnym innym zdarzeniem. Powinienem zatem stawić czoła następstwom tej wymiany zdań. A byłem przezabawny, uroczo uwodzicielski, szarmancki jak damski fryzjer. Uff… Namawiałem ją do przyjścia na dogorywający sympozjon (nadużywałem w swych namowach tego greckiego słowa) o północy. „Sympozjon dopiero się rozwija” – kusiłem. A było już po rzyganiu Pogorzelskiego i po bijatyce Cadyka z Duraczem. Wydawało mi się, że od tego momentu uczta nabrała cech spokojnego i wytwornego trwania. Wykruszyli się słabeusze i podżegacze, a zostali mocarze. Kto mnie namówił na ten telefon? Nigdy wcześniej nie dzwoniłem. Przez ponad dwadzieścia lat. Cadyk podżegał mnie do tej rozmowy. Anna pojawiała się czasami w moich wspomnieniach. I nigdzie więcej. Przypadkowe „cześć” na mieście czy też na przystanku. Co więcej mówić? Mieszka gdzieś w mojej dzielnicy. A tu nagle entuzjastyczny telefon. Co byś powiedziała na to, żebyśmy się spotkali? Zachowałem się absurdalnie. Nie powinienem pić. Ha, ha, ileż to razy powtarzam sobie ten komunikat, stanowczy i ulotny zarazem. Zadzwonię do Anny i przeproszę. I co powiem? To była pomyłka. Nie chciałem się z tobą umówić. Same bzdury mówiłem. Tak na pewno nie powiem.

Już widzę buki, a za nimi staw. Chłodniejszy powiew. Nic lepiej. Ach, jak zgodnie i współorganicznie spiskują przeciwko mnie umysł i ciało. Brakuje tylko gromu z jasnego nieba i surm zbrojnych. Kaczki śmiało człapią całymi watahami. Nie boją się, jakby człowiek nigdy nie witał się z nimi przy stole. Fycek zrobiłby z nimi porządek. Aleja Brzozowa. Lubię to miejsce. Lubię tę drogę. To tu, w tym ciasnym przesmyku, pasku lądu przemykającym pomiędzy stawem a martwą odnogą Łyńca, spotykałem się z Anną. W ubiegłym stuleciu, w minionym tysiącleciu. Już wtedy brzozy garbiły się ku południowemu wschodowi. Już wtedy ich grube pnie świadczyły o przedwojennym rodowodzie. Brzozy nie lubią wiatrów wiejących od morza. Czy to znaczy, że czują i myślą? Botanik albo uczony dendrolog stwierdzi, że drzewa nie mają mózgu, ośrodka myślenia i mowy. Czy trzeba jednak mówić, żeby myśleć? A kto rośnie? A kto szumi lub nie szumi? Komu zimą pękają z jękiem konary? Drzewa myślą tęgo i powoli, tak wolno, że myśl ludzka nie jest w stanie tego sposobu myślenia odnotować. Komputery nastawione są na szybkość operacji, nie na ich powolność. Nigdy nie obejmą dendrycznej inteligencji. Drzewa żyją w odrębnej rzeczywistości. To, co obserwujemy, jest nędznym, bo powierzchownie czytanym, ułamkiem ich aktywności.

Te brzozy pochylone nad aleją pamiętają, jak siadałem tu z Anną ćwierć wieku temu. Całowaliśmy się. Ileż to wspólnych planów snuliśmy? Życie miało być miękkie i plastyczne, dostosowane do naszych uniesień. Podróże – tylko we dwoje. Mieszkanie – pełne książek. Goście – tylko ci, których lubimy. Niebezpieczeństwa – cóż za problem je pokonać. Miłość uległa rzeźbiarskim talentom innych. Coś jednak pozostało jak drzemiący w cieniu starzec: może to tylko wspomnienie.

O Boże! Idzie Trybusiewiczowa. Personifikacja podstępu i wścibstwa. Grają trąby jerychońskie. Dziś padnie Jerycho. Dlaczego właśnie teraz ją spotykam? Ominąć się staram nawet myślenie, a tu wychodzi naprzeciw zmysłowość złośliwej starości. To przez ten jej szpiclowski węch zawsze na nią trafiam. Poluje na mnie jak hiena. Wyczuwa, że ranny krwawię i niebawem będzie mogła wyszarpać mi wątrobę. Trybusiewiczowa cieszy się z mojej niechęci – wszak jest jej przyczyną (ozdobą) – abym smaczniejszym kąskiem się jej wydał. Węszy i obserwuje. A patrzy tak, jakby widziała, co myślę. Skąd w niektórych bierze się taka przenikliwość? Przecież nie z inteligencji.

– Dzień dobry.

Zawsze to samo. Wydaje mi się, że jak mruknę tę grzecznościową i nieszczerą formułkę, grając przy tym zabieganego i zafrasowanego, to niebezpieczeństwo samo minie. „Nie po to znalazłam się na twej drodze – zdaje się mówić Trybusiewiczowa – żebyś mnie zwykłym dzień dobry lekceważył”.

– Nie za dobry, panie sąsiedzie. Nie wygląda pan najlepiej. A ta pańska wczorajsza impreza w ogrodzie…

Wiedziałem. Wiedziałem, że przypomni mi właśnie to, o czym usiłowałem zapomnieć. Co za paskudne, wścibskie i złośliwe babsko! Po co mi mówi o tym, co jasne i oczywiste? Minęło i żadne gadanie niczego nie odmieni. Zaraz usłyszę, że Grzesiu Pogorzelski zarzygał cały ogród, choć zarzygał tylko jego skrawek; że ryczeliśmy całą noc, choć śpiewaliśmy tylko do północy; że obraźliwie wypowiadaliśmy się o przełożonych, jakby można było inaczej; że Cadyk bił się z Duraczem, choć wymienili zaledwie kilka ciosów (chyba jeden). Nikt nie lubi Duracza. Oczy okute cylindrycznymi szkłami, sylwetka rosyjskiego urzędnika średniego szczebla i zdania wypowiadane z taką emfazą, jakby profesorem był we wszystkich dziedzinach wiedzy. Jaki tam profesor? Doktor historii, zausznik kierownika katedry, tak twierdzą jego adwersarze. Ale ponadto kolega z klasy. Kiedy dwa i pół promila pod sklepieniem, a pretensje nawarstwione jak słoje stuletniego dębu, nikt nie kryje się ze swymi pretensjami.

– Ten pański kolega cały ogród zarzygał.

A nie mówiłem? Stała pod jabłonią i nasłuchiwała. Zawsze w taki sam sposób, jakby sądziła, że nikt jej nie widzi. Strzygła uszami, aż furczało.

– A pan najwięcej na swoją dyrektorkę narzekał. I brzydkie wyrazy na nią mówił. Gdybym była plotkarką, poszłabym do niej…

– To niech pani idzie. Na co czekać?

Moja szabelka przeciw działom Trybusiewiczowej? Zdrowy, żołnierski śmiech. Należy jednak siebie pokazać. Goły, ale chwat.

– Nie muszę iść do dyrektorki. Wystarczyłby mój jeden telefon na policję, że zakłócacie ciszę nocną, ale żal mi się zrobiło pana matki. Biedaczka. Gdyby wiedziała, jaki chwast wyhodowała…

– Chwastem jest pani, chwastem ssącym naszą sąsiedzką krew. To pani do grobu moją matkę wpędziła.

Po co wdaję się w tę dyskusję? Nigdy dotąd nie zwyciężyłem Trybusiewiczowej. Ani jednej wygranej bitwy nie mam na swoim koncie. Jestem bez szans. Chyba że w ramach dzisiejszego samosmagania i katharsis poświęcam swój grzbiet. Poza tym nie mogę milczeć. Koło więc się zamyka.

– Posłuchaj, młody człowieku.

Znów ten protekcjonalny ton. Zabiję ją chyba. Nie wiem, czy motywy zmieszczą się w pojęciu afektu. Gadanie. Zbrodnia w myślach to głaskanie Trybusiewiczowej, napędzanie wody na jej młyn. Widzi mój ogień w oczach. Żyje moimi nerwami.

– Pańska matka była osobą zacną, nieomal świętą. Przetrzymała swego męża, a pańskiego ojca, co już stanowi pierwszy stopień ku świętości. To „nieomal” tyczy się pana. Zostałaby świętą, gdyby nie zaufała swojemu synkowi. A naiwność to grzech. Niech pan tymi oczami tak nie patrzy, jakbym jakieś nowości odkrywała. Jest pan takim samym pijakiem, jak ten pański przeklętej pamięci ojciec.

Dać w gębę kobiecie nie przystoi, choć jestem za równouprawnieniem. Po prostu nie mam tego w zwyczaju. Wie o tym i żeruje na mojej słabości. Odpowiem ostro, zripostuje tak żmijowato, że będzie to już coś więcej niż samobiczowanie. Może popatrzę na nią ze wzgardą. Nie zagram tej sceny zbyt przekonująco. Wyjdzie ze mnie nerwowość, a ją staram się ukryć. Nie potrafię poradzić sobie z chamstwem, ot co. Ta baba osacza mnie, wykorzystuje każdą słabość, ślizga się po mnie jak ropucha, a ja muszę to znosić. Nie umiem jej strząsnąć. Z chamstwem można walczyć tylko po chamsku. Albo je omijać.

– Policja się panem interesuje. Nie wróżę panu dobrego końca. I Fycek biega luzem. Do tego pańska matka nigdy by nie dopuściła.

Mój nos u zbiegu z moimi oczodołami. To z tego miejsca promieniuje ból na prawy łuk brwiowy. Może to dowód, że myślę lewą półkulą. W tym stanie ducha myślenie w ogóle odłączyło się od mózgu. Za mało szarych komórek. Wytłukłem je podczas wczorajszej pijatyki. Nie będę jej słuchał. Coś jej powiem na odchodnym, coś pomiędzy „do widzenia” a „spierdalaj”.

– Do dalej.

– Wiem dobrze, co pan myśli…

Pff! Na szczęście minęło. Czym to się skończy? Czy powrócę do siebie? Czy ten dzień nabierze kolorów życia, tych, które pamiętam z dzieciństwa? Aleja Brzozowa była wtedy potęgą barw i przestrzeni niczym płótno Lewitana. Policja? Trybusiewiczowa wspomniała o policji. Wspomniała dwukrotnie: raz, strasząc, a po raz drugi, jakby referując zaistniały fakt. Przed chwilą z domu wyszedłem, do diabła. W tym krótkim czasie nie mogło nic się wydarzyć; drzewa na tak znaczące wydarzenia czekają kilkadziesiąt lat. A co policja ma do drzew?

Trybusiewiczowa nie zdążyła opowiedzieć o bijatyce między Cadykiem i Waldemarem. Może nie zauważyła. Nie zauważyła? Szybciej zrezygnowałaby z serialu w telewizji, niż opuściła choć jeden kadr z tak spektakularnego widowiska. Sama bitwa trwała krótko. Wiadomo było, kto zwycięży. Poza tym Cadyk już przed walką zyskał przewagę: miał mocniejszą pozycję w katedrze. Habilitował się. Mógł lać każdego. Nawet nie wiem, o co poszło. O jakieś uczelniane pretensje. Do boju aliści Waldemar stanął. Zdjął cylindryczne bryle i zacisnął pięści. Nawet nie wiem, czy zdążył machnąć ręką. Padł jak martwy bażant. W moim ogrodzie, pod jabłonią, głowę skłoniwszy między liście rabarbaru. Tak oto habilitacja przewyższyła zwykły doktorat.

O co poszło? Poszło o to samo: Cadyk zablokował kandydaturę Duracza na profesora uczelnianego. Na radzie wydziału krzyczał podobno: „Zgłaszam stanowcze veto dla plagiatu i autoplagiatu”, aż echo szło po sali, a dreszcz trwogi po audytorium. Duracza odrzucono. Wzajemna tolerancja przeszła w fazę wrogości. Zaprosiłem Waldemara, bo zawsze go zapraszałem. Wiedział, że nie będzie mu lekko podczas sympozjonu. Po bitwie Duracz się obraził. Próbowałem go zatrzymywać, ale bez oddźwięku. Potem coś chyba wyrzucałem Cadykowi, że za daleko się posunął; że mógł inaczej; że Duracz, choć cwaniak i lizus, to jednak kolega. Amicus Plato, sed magis amica veritas. Tak mi odparł. Może racja, może nie.

Dlaczegom dopuścił do bijatyki? Dlaczegom dzwonił do Anny? Dlaczegom nie wysłuchał Turkucia? To gwoździe do mojego krzyża. Niektórzy mają do Jasia historyczne i ideowe pretensje o czas miniony. A Turkuć Bogu ducha winien: był oficerem politycznym w czasach niesprzyjających wolności słów i czynów. Za spokojny, zbyt domatorski, żeby komuś szkodzić. Może dlatego tak garnął się do mnie, żeby się wyspowiadać z braku grzechów. A co to, księdzem jestem? Turkuć jest wróblem marzącym o roli orła, przez co upodabnia się do pawia o postrzępionym ogonie. Domowe kapcie nie uniosą go nigdy ponad ziemię. A on niezmiennie je nosi, śniąc o wielkości. „Nikomu nigdy krzywdy nie zrobiłem” – tak podsumował niegdyś moje pijackie pretensje. Wtedy zdjął kapcie, bo go uwierały, a nie zdążył jeszcze wskoczyć na cokół. Po prostu był szczery.

Powinienem zadzwonić do Waldemara. Muszę go przeprosić. I tak nie wiadomo, czy moje przeprosiny coś zmienią. Niczego nie zmienią. Przeproszę tylko kurtuazyjnie, że w moim ogrodzie…

Najspokojniejszy wczoraj był Salomon. Pomnikowe opanowanie. Nie przejmował się niczym. Pił potężnie, opowiadając anegdoty o generałach napoleońskich. Jak na chemika ma spory zasób humanistycznej wiedzy. Też interesują mnie zaułki historii, lingwistyki czy filozofii, odległe od moich zawodowych powinności. Bardziej mnie interesują niż to, czym obecnie zająć się powinienem. Uciekam od tego, co trzeba, ku temu, co tchnie wolnością. Salomon podobnie. Powiada, że z chemicznych uniesień pozostały mu tylko alkohol, CH3OH i doktorat i dlatego od nowego roku szkolnego będzie uczył w wiejskiej podstawówce angielskiego. Sam się zwolnił z uczelni. Zwolnił się zmuszony sytuacją. Najpierw donieśli, a potem udowodnili, że podbiera alkohol doświadczalny. Też go piłem. Spirytus czysty jak łzy Chrystusa. Popijany wodą destylowaną smakował lepiej niż jakakolwiek wódka. Menzurki zamiast kieliszków. W cichym laboratorium wznosiliśmy subtelne toasty, aby nie wzbudzić nadmiernego zainteresowania studentów wieczorowych. Za nas! Za generała Cambronne’a! Vive l`empereur! A lokal pełen probówek i bomblujących retort. Niedługo potem Salomon otrzymał od dziekana ultimatum. I odszedł czy raczej odejdzie od września.

Też pożegnam się ze szkołą, choć zapewne z innych przyczyn i w innym terminie. Co wówczas zrobię? Co zrobię, jeśli dyrektorka zrezygnuje z nauczania łaciny w liceum? Już teraz przebąkuje: „Po co komu we współczesnym świecie łacina? Nauka martwego języka – z naciskiem na „martwego” – do niczego w przyszłości się nie przyda. Łacina to hobby dla znudzonych życiem”. Nawet teraz mnie ponosi, gdy przypominam sobie tę rozmowę. Ale jej wtedy wypaliłem: „Łacina jest dla inteligentnych, którzy chcą oglądać całość świata, a nie tylko macać tępo jego jeden wycinek”. I udało mi się to powiedzieć bez żadnego zająknięcia. Coś niebywałego w dziejach mojej wymowy. Nieczęsto miewam taki refleks. Zresztą poza refleksem niczego tą wypowiedzią nie zademonstrowałem. Jedynie brak dyplomacji. Dyrektorka pozbędzie się i łaciny, i mnie.

Leśna w letniej szacie. Zieleń i złoto jak na średniowiecznych miniaturach. Leśna w niedzielnym wniebowstąpieniu. Mistyka i rzeczywistość. A cóż to? Cadyk w aureoli kufli z piwem. Wygląda jak święty z witraża. Miałem nie pić, a tu w poprzek drogi kłoda pokusy. Wypiję, lecz z autokontrolą. Kufle wznoszone z mistrzem nobilitują, wznoszą ku niebu, oddalają też sprawy zwyczajne. Cadyk znakomicie godzi rzeczywistość z poezją życia. Jak zdołał dopiąć swego? Jak mimo hulaszczego trybu życia potrafił się habilitować? Sekundowałem mu w jego birbanckich wyprawach. Uzupełnialiśmy się w popisowych tyradach. Ratowaliśmy się wzajem z niejednej opresji. Jednakże poza sympozjonami Cadyk skupiał całą uwagę na nauce. A ja, umykając od egzystencjalnej troski, pisałem. Pisanie to moja druga natura. Nawet myślę pisaniem. Trzymając pióro w ręku, tracę poczucie rzeczywistości. Mam kłopoty z powrotem. Z coraz większym trudem porozumiewam się z otoczeniem. Żeby wypowiedzieć swoje myśli, muszę je zapisać. Widzę je tylko w głowie. W mowie przeobrażają się w bełkot. Boję się, że sztuka wyprowadzi mnie na manowce życia i skończę w przytułku.

– Cześć. Siadaj. Zaraz wpadnie Grzechu.

– Właśnie wysłuchałem od Trybusiewiczowej skargi na jego rzyganie.

– Rzygał? Naprawdę? A to świnia ta Trybusiewiczowa. Inwigilować nasze biesiadne spotkanie… To ohydne. Nie wiem, czy nie należałoby tego zgłosić na policję. Wcina się w twoją prywatność. Niebawem ustalać ci zacznie jadłospis i listę gości. Nie daj sobie wchodzić na głowę. Przede wszystkim kup pistolet. W Ameryce wypaliłbyś do niej i miałbyś spokój.

– Kupiłbym, ale na broni się nie znam.

– To chociaż szablę. Pamiętaj jednak, żeby ciąć na odlew, ale dopiero gdy się zbliży. Pogadaj z Biedniakiem, może ma ją w swojej kartotece. Niekiedy przydają się takie informacje.

Kelner. Nareszcie. Z wieńcem piw gdzieś idzie. Nie mógłbym tu pracować. Nie dotrwałbym do wieczora. Jak wprawnie stawia kufle przed biboszami. Z jaką galanterią odskakuje od stolika. Aż towarzystwo zamiera w bezruchu. Dla nich zdarzenia następują zbyt szybko, żeby mogli zareagować właściwą hipsometrią mimiki. Są spięci. Teraz dopiero uśmiechy i zapał. Ileż to ważnych spraw można zreferować podczas jednego piwa? Byle nie zapomnieć.

– Dwa piwa! Dla mnie i dla kolegi!

Niedziela w Leśnej. Boże, tyle ludu nie pojawiało się ongiś przed świątynią w Jerozolimie. Co się dzieje? Skąd ta miłość do piwa? Tu najstarszy trunek świata przeżywa swój renesans. Przyciąga ludzi jak zabytki archeologów. Bibosze chcą zjednoczenia w piwie, zjednoczenia w czasie i przestrzeni. Chcą zapomnienia, wyniesienia, wniebowstąpienia. Królu Salomonie, nie każ im pić z pustego. Siedzą wszędzie. Trawiaste zbocze oblężone. Nad stawem też kilku się chwieje. Ten jeden wygląda na wędkarza, który zastygł, wlepiwszy wzrok w kołyszący się spławik. Jaki tam spławik? Ten pijaczyna nie udźwignąłby karasia. Na wodzie zaś kołysze się pusta butelka po wzmacniaczu. A tam za knajpą dziecięcy gwar. Zabawa w chowanego i w berka. Ileż swobody jest w tych gonitwach. Jedyna piwiarnia, w której pomyślano o dzieciach. Rodzice uradowani płowym trunkiem śmieją się wraz ze swymi pociechami. Idylla. Żadnych płotów, granic, zakazów. Takich miejsc już niewiele. Rajcy miejscy idą niestety w awangardzie pogromców przeszłości; uznają niebawem Leśną za urągający cywilizacji relikt i zamkną. Anihilują piękno. Ślepcy.

– Szkoda mi tych miejsc. Znikną niebawem podobnie jak te malownicze łany pokrzyw, dzikiego bzu, szczawiu, w których buszowaliśmy w dzieciństwie.

– I we mnie często odzywa się tęsknota za nieporządkiem i pięknem w nieograniczonej rozmaitości. Tego świata już nie wskrzesisz. Ja się z tą metamorfozą pogodziłem. Dobre piwo. Gdzie ten Pogorzelski? Dzwonił do mnie. Kiedy usłyszał, że jestem w Leśnej, powiedział „idę” i do tej pory go nie ma. Czekajmy; czekanie całkiem przyjemne. Po cholerę mówił „idę”, kiedy go nie widać, choć mieszka o dwa mosty stąd. Mógłby nas dostrzec z okien swego mieszkania. Podejrzewam, że Basia próbuje go zniechęcić do wyjścia. „Znów z tymi opojami się spotykasz” – truje mu nad uchem.

Zieleń jak ta z dzieciństwa. I łuski lśniące na stawie. Wtedy kolory wzruszały mnie do łez. Widzę te łzy za rzeką.

– Czy uwierzysz, Samuelu, że znużyła mnie moja towarzyska aktywność? Pragnę w spokoju oczekiwać… Skromny jestem, toteż jedynie napomykam o swej nadziei na profesurę. Postanowiłem się ustatkować. To poważniejsza decyzja niż myślisz.

– Ciekawy pomysł, choć dostrzegam komplikacje natury obyczajowej. Co na to powiedzą twoi koledzy? Szarpanina duchowa dla ciebie i innych. Osaczą cię wrogowie. Tym łatwiej będzie im ciebie dopaść, im stateczniej będziesz postępował. Nieruchomy cel łatwiej trafić.

– Mówiłem tylko symbolicznie o ustatkowaniu się. Chcę wybudować dom. Pragnę stać się włościaninem, nawet za cenę posądzeń o sprzyjanie porządkowi feudalnemu.

Cadyk zamierza uciec. Trudno. Nie lubię zmian. Leśną też wyburzą. Aleję Brzozową wybrukują. Lasek Południowy zabudują. Jak trwałą i skrupulatną trzeba mieć pamięć, żeby zachować w sobie przeszłość i nie dać się omamić współczesności.

No, wreszcie. Kelner jak żongler biegnie z dziesięcioma kuflami. Zaraz wyrzuci je w powietrze, wprawiając w taniec pełne piwa naczynia. Okrągły w każdym fragmencie swojego ciała, a w odkrytych miejscach – czerwony jak rzeźnik po uboju. Spocona twarz perli się nad białą pianą. Ucałowałbym go w te rozognione policzki.

– Dziwię się, że w dożynkowe wieńce nie wplata się, chociażby symbolicznie, piw, win, nalewek… Przecież to płody ziemi.

Piwo, ach, piwo! Ciepło rozchodzi się powoli. Opłukuje aksony, staje na straży spokoju neuronów. A tu nadciąga druga fala, znacznie świeższa od poprzedniej, przeto działanie spotęgowane, obniżające stan niedosytu, korygująco-wyrównujące. Krynica spokoju.

– Co z twoją pracą?

Cały mój organizm swym pytaniem poruszył. Całe obronno-warowne myślenie skruszył. Na nic płukanie aksonów. Na nic próby zwlekania z odpowiedzią, jakbym nie wiedział, o co chodzi. Z długofalowych problemów ten jest najpoważniejszy. Dotknąłeś, Cadyku, najbardziej bolesnego miejsca na mym ciele, o ile ciało ma z tym bólem coś wspólnego.

– Idzie jak po grudzie. Pod prąd i wbrew rozsądkowi. Myślę, że w przyszłym roku mnie wywali.

– Masz doktorat. Szkoda, żeś z uczelni zrezygnował.

Jestem na czele listy tych do zwolnienia. Żadnych widoków na inne zajęcie. Żadnych pomysłów, co gorsza. Żadnych oszczędności, żadnych zapasów. Dzieci na studiach. Wydatki potrójne, nigdy w pełni niezaspokojone. I coraz większe. Za daleko wybiegam w przyszłość. Tymczasem mam zatrudnienie. Jaki ten kufel ciężki. Więcej kufla niż piwa. Paliowo błyska szkło. Smak, ach, chmielny smak piwa. Znów do brzegów neuronów dociera złota fala spokoju. Czuję ten przypływ. Rozmawiamy, jakbyśmy nic nie mówili. Do diabła! Anna! Idzie Aleją Brzozową, jakby mnie tu nie było. Mnie tu nie ma. Muszę skupić uwagę na jakimś przedmiocie. Wówczas można zniknąć, zamknąć siebie w kuflu albo w blacie stołu. Wpatrzę się w kufel. Zamienię się w kufel. To bardziej naturalne. Mnie tu nie ma.

– Coś tak się skulił, jakby ktoś na ciebie batogiem się zamierzył?

Nie dokończyłem swej przemiany w kufel. Może mnie nie zauważyła. Byłem już prawie przezroczysty. Moje ciało żłobić zaczęły szklane kanele… Czułem sztywnienie ścięgien i mięśni. Na tej zasadzie opiera się wiara. Wiara czyni cuda.

– Przezroczysty jak kufel się stałeś. Znasz ją?

Domyślił się. Teraz będzie drążył i nie popuści, póki mu nie powiem.

– Tak. To Anna. Kiedyś ci opowiadałem.

– Przecież wczoraj do niej dzwoniłeś. Ha, ha, ha… Przypomniałem sobie. Ha, ha, ha!

Bardzo zabawne. Sam mnie namawiał. A teraz się śmieje. Nie odpoczną neurony w Leśnej.

– Nie ma o czym gadać. Idzie Pogorzelski.

Idzie Grześ przez wieś, worek piasku niesie… Zawsze widzę w tym wierszyku Grzesia. Albo raczej: kiedy widzę Grzesia, przypominam sobie ten wierszyk. Chudy jak żerdź i zgięty, jakby nie mógł tego worka podźwignąć. Poeta. Trochę śmieszny, ale zna się na rzeczy. I jest z Basią, a Basia wszystkim się podoba. Nie skąpi swych wdzięków innym, ale wybranym i nie zawsze.

Ponuro wygląda. Porzygał się, ma prawo do lekkiej depresji. Może mieć też pewne luki w pamięci. Przypomnę ci to, za co Trybusiewiczowa…

– Turkuć nie żyje.

Wyrzucił to z siebie, jakby liczył na całkowitą katharsis, odpuszczenie wszystkich grzechów swoich i swojej rodziny, a nawet Basi. Co znaczy „nie żyje”? Powiedział najzwyczajniej w świecie: nie żyje. Nędzna to katharsis kosztem życia kolegi, który cieszy się dobrym zdrowiem i tęgą głową bibosza. To jakaś poetycka hiperbola. Pewnie Jasiu się upił. Jasiu z rana nie pije. Ale mógł mieć kłopoty z powstaniem z łóżka i leży jak martwy. Cadyk wygląda, jakby uwierzył. Wierzysz poecie?

– Utonął.

Cały się trzęsie. Chłopie, nie trzęś się, tylko mów, co się stało. Coś jednak się stało. To nie literatura, to rzeczywistość. Rzeczywistość? To znaczy co?

– Ciebie szukają.

Gapi się na mnie, jakbym mu wczoraj Basię odbił. A przecież nigdy mi to nawet w głowie nie zaświtało. Może zaświtało, ale nawet palcem nie kiwnąłem, żeby cokolwiek zdziałać. No, może raz, ale to było wieki temu.

– Do diabła, powiedz wreszcie, co się stało. Po kolei i powoli, jakbyś streszczał pozytywistyczną powieść. I nie gap się tak na mnie, jakbym ci z talerza wyjadał. No mów!

– Przyszli rano. Basia ich wpuściła. Musiałem wstać, bo nie dali się odpędzić. Policja. „Mąż wczoraj późno wrócił. Jest zmęczony”. „Wiemy o tym i w tej sprawie przychodzimy”. Słyszałem tę rozmowę. Nie potrafiłem niczego sobie przypomnieć. Ze strachu. Co ja wczoraj takiego robiłem, że mnie rano nachodzą? Gdy ujrzałem niebieskie mundury, zbladłem. Rzygać mi się zachciało. Stałem blady jak papier kredowy. Najpierw zaczęli pytać o ciebie.

Co tak patrzy na mnie? Znów wlepia się, jakby odczytywał moje winy i niewydane jeszcze wyroki.

– Gdzie mieszkasz? Gdzie teraz jesteś? Czym się zajmujesz? Potem pytali o wczorajszy wieczór.

Jeszcze policji mi trzeba w domu. Spokój utracony. Dobrze, że piwo na podorędziu. Ciekawe, co on naopowiadał im o mnie. Staw posiniał. Dzieci zaczęły płakać. Pijaczyna znad wody się podnosi. Gęba we krwi, jakby zakończył właśnie swój wampirzy posiłek. Powiało piwnicznym chłodem. Brzozy od początku wydawały mi się mocno zamknięte w sobie. Olśniło mnie: to o tej policji mówiła Trybusiewiczowa. Szukają mnie z powodu Turkucia. Nie wierzę, że nie żyje. Wczoraj pełen werwy, może trochę poruszony sprawami swojego pułku, ale poza tym normalny, stateczny, podobny do siebie Jan Turkuć. Nie umiera się ni stąd, ni zowąd. Coś taką śmierć musi zapowiadać. Może Pogorzelskiemu coś się pomyliło. Sporo wczoraj wypił, a nie jest najlepszego zdrowia.

– W końcu we łbie mi pojaśniało i zapytałem: „A o co chodzi?”. Nie mogą mnie tak przepytywać, a ja odpowiadam grzecznie, nie wiedząc, w jakiej sprawie. Może przeciwko mnie coś prowadzą.

Koń by się uśmiał. Przeciw Grzegorzowi Pogorzelskiemu postępowanie karne? To jak podważenie układu heliocentrycznego. Buzię ma jak do płaczu. Ryczy. Po prostu ryczy. Ryczy tym swoim falsetem. I pije moje piwo.

– I wtedy powiedzieli, że Jasiu nie żyje. Znaleźli jego ciało w rzece, powyżej młyna.

Co tak zamilkłeś? Nie rycz, tylko mów. Turkuć nie żyje. Muszę to objąć rozumem. Wszystko trzeba objąć rozumem. Żeby rozważyć i poukładać. To niemożliwe, żeby Jasiu… Jak to objąć rozumem? Jak objąć rozumem granicę istnienia? A Grzesiu ryczy. Ta historia nie wygląda na żart. Nie żart, nie maligna, a więc co? Turkuć nie żyje. Utonął. Utopił się. Były oficer marynarki wojennej nie tonie w rzece. Grzesiu, nie rycz, tylko mów.

– Nie rycz, tylko mów.

– Wiem tylko tyle. Nic więcej nie powiedzieli.

– Wstańcie.

Cadyk lubi czczenie i podniosłość. A mi narzucają się liczne pytania. Ta wiadomość jeszcze do mnie nie może się przebić. Za tępe ostrze. Albo się od niego uchylam. Ta informacja nie potrafi do cna mnie ogarnąć, zawładnąć wnętrzem, a skoro wnętrzem, to całym światem. Myślę o tym wypadku tylko częścią siebie. Chcę wiedzieć. Chcę cały wiedzieć. Dobrze, że kelner przyniósł piwo Grzesiowi. Nie będzie podpijał mojego. Cadyk nie ustaje w czczeniu pamięci.

– Za Jasia. Przyzwoitym gościem był. Przyzwoici odchodzą. My, przyzwoici, czcijmy ich pamięć.

Łatwiej wypić niż odejść. Przynajmniej tak mi się wydaje z perspektywy tego, który pozostaje. Ten, który odszedł, nic już nie powie.

– Czy wiesz coś więcej?

– Nic więcej. Szukają ciebie, organizatora spotkania. Poza tym kłóciłeś się z Jasiem. Musiałem to powiedzieć.

Kłóciłem się? Nie lubię, kiedy ktoś bzdury o mnie opowiada. Pogorzelski zwariował.

– Nie kłóciłem się. Skłamałeś.

– Tak wyglądało, jakbyście się sprzeczali.

– A o rzyganiu wspomniałeś?

– Jakim rzyganiu?

– O twoim rzyganiu na moim trawniku.

– O to nikt mnie nie pytał.

Powinien dostać po mordzie jak Waldemar. Kłamał chyba ze strachu, że go o coś posądzą. Kłamał, żeby stać się wiarygodnym. Zdenerwował mnie tym kłamstwem. Będę musiał się tłumaczyć z tego, co się nie wydarzyło.

– Jeszcze dwa piwa. Trzy!

Dobrze, że zamówił. Źle. Przyjdą z policji, a ja na fali. Boże, Turkuć, powinieneś dziś tutaj z nami… To straszne i polarnie zimne. Nie wyobrażam sobie śmierci. Hop i człowieka nie ma. Duszy nie ma, bo ciało przez czas jakiś trwa nieruchomo. Pływałem lepiej od Jasia. Wielu pływało lepiej od niego. Wielu pływało słabiej i żyją. Z rzeki łatwo się wygrzebać, nawet po pijanemu. W Łyńcu woda po szyję. Głębszych miejsc nie ma. Wpadł przypadkiem? Lato. Woda ciepła. Łatwo można wypłynąć. Serce? Serce miał żołnierskie, odporne na alkoholowe starcia. Ale z pewnością nieodporne na wodę. Jasiu, gdzie jesteś? Chciałem do ciebie zadzwonić… Teraz tak myślę, że chciałem zadzwonić. Do diabła, zaraz się poryczę. Piwo. Na szczęście jest piwo.

– Panowie, jeszcze raz za Jasia.

– Co im jeszcze o mnie powiedziałeś?

– Mówiłem, że Jasiu chwalił się tym złotym medalem, który niedawno mu wręczyli. A ty śmiałeś się z tego.

Znowu kłamstwo. Znowu kłamstwo przeciwko mnie. Jasiu naprawdę pokazywał jakiś medal. Wyciągnął z kieszeni złoty krążek. „Widzieliście?” – zapytał. Czekał na pytania. Ktoś chyba je zadał. Ale nie śmiałem się na pewno, co najwyżej okazałem brak zainteresowania. Kto na imprezę przynosi medal? Tylko Jasiu. Nie zapominaj: de mortuis bene aut nihil.

– Ty zmyślasz. Chowasz się przed policją za moimi plecami. Z nikogo się nie śmiałem. Jak policja trafiła do ciebie?

– Przyszli do mnie dzięki twojej sąsiadce. Nie było ciebie, więc za jej radą udali się do mnie. Wskazała palcem mój dom. Za rzeką… Nie wiem, skąd wiedziała, że tam mieszam i że ja to właśnie ja.

– Ona wie wszystko o wszystkich. A nie pytali, jak wracał Jasiu do domu? Z kim? Którędy? Czy on z tobą nie wychodził?

W ogniu pytań każdy się miota, choćby wypił dziesięć piw. Jak Grzesiu patrzy? Jak mruży oczy? Jakby pytał: „Co się stało?”.

– Pytali. Nie bardzo wiedziałem, kiedy i jak wracał. Gdy wychodziłem, był jeszcze. Odjechałem taksówką.

Pamiętał. Aż dziw, że pamiętał. Sami wtaszczyliśmy go do samochodu, bo się opierał. Taksówkę mogła zauważyć Basia. W ten sposób dowiedział się o swoim powrocie. Resztę wymyślił. Nie mógł pamiętać, czy Turkuć został, czy nie. Nie pamiętał rzygania, a pamiętał los Turkucia? Niech mu będzie. Ma selektywną pamięć. Każdy wybiera swoją drogę. Dla niektórych jest to droga kręta. Może zbyt pochopnie wybaczam poecie, ale dopóki nie ma to żadnego znaczenia dla mnie, nie będę podważał wiarygodności jego zeznań. Niech gada, co chce, byle nie naruszał kwestii podstawowej: nihil contra me.

– Co sądzi policja?

– Nic więcej nie powiedzieli. Albo się utopił, pływakiem nie był, albo ktoś mu w tym pomógł. Właściwie to tego nie powiedzieli. Sam tak pomyślałem.

Kiedy wyszedł Turkuć? Wyszedł na długo przed Salomonem i Cadykiem. Po uczcie udałem się spać. Nigdzie nie wychodziłem. Zasnąłem snem człowieka zapomnianego przez świat i ludzi. Ciemność zamiast snów. Głębokość zamiast powierzchni. Z pewnością nigdzie nie łaziłem. Na szczęście nie przesadziłem z trunkiem. Nie przesadziłem? A głowa od czego mnie boli? Prawy oczodół w pajęczynie bólu. Po piwie trochę lepiej. Ale pamiętam, co po kolei się działo. Żadnych ekscesów. Łóżko i sen.

– Sporo pytali o ciebie. Nie wiem, czy na oku cię mają, czy z innego powodu… Gdzie pracuje? O czym pisze? Jak długo znał Jasia?

– Najdłużej z was. Chodziliśmy do liceum. To braterstwo na wieki.

– Dlatego cię podejrzewają.

Chyba mu w pysk strzelę. Nie jestem nerwowy. Panuję nad sobą. Ale… On nic nie rozumie. Nie żyje mój kumpel, a on chce mnie dręczyć swoją obsesją albo dystansem, albo przerzucaniem swojego strachu na moje barki. Nie boję się, ale nienawidzę oszczerstw i hipokryzji.

Nie wybuchnę z tak błahego powodu. Patrzę chłodno na to, co widzę. Piwo. Na szczęście jest piwo.

– Spokojnie, chłopaki. Zastanówmy się, czy jest nad czym się zastanawiać. To nie nasze zadanie rozwiązywać zagadki kryminalne, a nawet ustalać, czy jest to sprawa kryminalna, czy obyczajowa.

Co ten Cadyk wymyśla? Jaka kryminalna? Jaka obyczajowa? Co znaczy obyczajowa? Zadając pytania sobie, nie otrzymasz odpowiedzi. Nie chcę ani pytań, ani odpowiedzi. Mój kumpel nie żyje. Może nie najlepszy, ale serdeczny. Zawsze w zakresie swoich wąskich możliwości gotów pomóc. Kto mógł dybać na jego życie? Zawał albo wylew. Nie wyglądał na siłacza. Był na emeryturze. Ostatnio zajmował się ubezpieczeniami. Latał po domach i spisywał umowy z ostrożnymi, zapobiegliwymi i przewidującymi. Mnie na żadną polisę nie namówił. Obca mi branża. Może nawet wstrętna. Ale Jasiu przyzwoity. Boże, dlaczego Jasiu? Smętnie odbija się złote niebo od powierzchni piwa.

– Jaka obyczajowa? Co ty gadasz? Jasiu – święty człowiek w nieświętym miejscu.

– Czy świętym nie zdarza się poświęcić życia?

– Niby jak? Wskoczył do Łyńca, żeby stać się świętym? To paranoja.

Pamiętam taką lekcję. Jeszcze w szkole. Motyle, trawnik pod szkołą. Chyba wiosna. Lekcja historii. Nie taka nudna. Kongres wiedeński i jego następstwa. Nie chodzi o zajęcia. Skaczemy. Skaczemy przez okno podczas lekcji. Hop, na miękkie grządki woźnego. Wiosenny kaprys. Część robiła za tłum. Reszta skakała. Jasiu także znalazł się wśród spadochroniarzy. Skakał na końcu. I oczywiście złamał sobie nogę.

Wracam do domu, póki nie rozwinąłem tu skrzydeł. Niech piją beze mnie. Zapewne przyjadą niebiescy, żeby mnie wypytać na okoliczność. Co powiem? Prawdę.

Zbrodnie Ilionu

Codziennie deszcz. Na szczęście wakacje. Spróbuję coś napisać. Leży niedokończone opowiadanie o szpitalu dla myślących inaczej. Lecz nie w tym stanie ducha. Ciekawe, kiedy odwiedzi mnie policja. Dobrze, że wczoraj nie przyszli. Nie nadawałem się do takiej indagacji. Na szczęście nie chciało im się wracać. Być może wszystko stało się jasne bez przesłuchiwania. Cieszę się, że przełożyłem to spotkanie z Anną na jutro. Wypadło całkiem naturalnie i miło. Bez klękania i czołobitnych przeprosin. Jedyny uśmiech na ponurej gębie życia. Popłakała się przez telefon, gdy usłyszała, że Jasiu… Chodziliśmy do jednej klasy. „Dziś nie mogę… Takie rodzinne problemy”.

– Co tak, Fycek, na mnie patrzysz? Już Jasiu nigdy nie wręczy ci kości do obgryzania. Chyba że kiedyś zajrzy do psiego nieba i ty tam będziesz. Wówczas, jeśli będziesz głodny, poczęstuje cię.

Pisać nie mogę. Utknąłem na nocnej grze w brydża. Mój bohater, znałem go przecież, musi przegrać ostatniego w życiu robra. Jak uwiarygodnić taką sekwencję zdarzeń? Gra i śmierć. Deszcz za oknami. W ogrodzie pokrzywy, sięgają aż za płot Trybusiewiczowej. Od piwa odpoczywam. Dziś dzień sufitowania, powolnego lewitowania myśli lub zgoła bezmyślny. Poczytam coś mądrego, a jeszcze lepiej – zabawnego. Dzieci gdzieś po świecie się włóczą. Wakacje. I tak nie zajrzą. Zosia ani słowem nie odezwała się do mnie. Od matury. Od rozwodu. Zacięta jak matka. A Tymon na zbyt wielkim luzie, żeby zatrzymać się nad jakimś życiowym problemem. Zostałem sam. Zupełnie sam. Nigdy nie należałem do gadatliwych. Wolałem milczeć niż rozprawiać. Nużą mnie pewne tematy: gdzie postawić kwiaty?, jak posadzić gości?, kto był?, co mówił? Chętnie natomiast pomilczałbym przy kimś. Ale nikogo nie ma.

Jasiu nadal nie żyje. Już nie usiłuję go wskrzeszać. Nie ma Jasia. Nie ma na zawsze. Był kopalnią wiedzy o mieście. Wiedział, kto z kim i dlaczego. Nie zazdrościłem mu tej wiedzy. Dziwię się trochę, że można się interesować obwolutą, etykietą, zewnętrznym lśnieniem czy bezblaskiem i, nie wejrzawszy endoskopowo w czyjeś życie, formułować niepewne wnioski. Znał, tak sądził, zakulisowe powiązania miejskich polityków, biznesmenów, a nawet przestępców. Wiedział o nich zaskakująco dużo. Niestety była to zazwyczaj wiedza niesprawdzalna, bezdowodowe tezy, pewne dla Jasia, mniej pewne dla jego audytorium, może nawet fikcyjne, toteż tylko jednym uchem słuchałem wywodów na temat kopert wręczanych temu czy innemu, zmów milczenia, nepotycznych skrzywień dyrektorów i urzędników, mechanizmów kolesiostwa i sitw. Zawsze wyprostowany, w przyciemnionych okularach, szczupły i z gęstą miną znawcy wszystkich tajemnic miasta.

O Annie wypowiadał się oględnie. Może przy mnie. Ale to, co najistotniejsze, wymienił. Że facet ją gnębi, chyba nawet tłucze; że z sińcami przychodzi do pracy; że miota się; że rzuciłaby w cholerę prymitywa, ale uwiązana psychicznie; nie wie jak. A ja ją omijam. Głupim jak but. No właśnie… Anna projektuje buty, może te właśnie, głupie jak ja. Swoją drogą, co to za dziwne zajęcie? Jutro będę miał okazję ją zapytać.

Nie potrafię przestać o nim myśleć. Dlaczego nie zamówił taksówki? Wracał pieszo, chociaż mieszkał dalej niż Pogorzelski. Półtora kilometra, nie więcej. Nie zatrzymywaliśmy go. Nie odprowadziliśmy go. Ciężko przyznać, ale chyba byliśmy zadowoleni, że już idzie. Wedle tego, co mówił Grzesiu, Turkuciowa ma pretensje – nie wiem, czy słuszne – że go nie odwieźliśmy. Boże, gdybyśmy wiedzieli… Nie było nigdy takiego zwyczaju. Kto w formie, ten sam dba o siebie. Jasiu był w formie. W naszych oczach wyglądał na trzeźwego.

A właśnie. Co to za kartkę mi wręczył na koniec? Kartka, złożony na czworo kawałek papieru rozmiarów dużego zeszytu. Gdzie ją wepchnąłem? Tu nie ma. W szufladzie! Leży na dnie nieruchoma i blada jak wosk na katafalku. Nie wiem, czy chcę zobaczyć, co tam napisał. Pewnie jakieś miejskie sensacje, tyle że na piśmie. O, jakiś wykaz broni. To, o czym mówił. Są znajome nazwy karabinów, o których opowiadał mi tamtego wieczora. Tyle tego, tyle owego. A wszystko w tysiącach. Nic mi to nie mówi. Co Jasiu na ten temat opowiadał? Nie pamiętam. Nie słuchałem. Że komendantowi też nie ufa. Co to ma wspólnego z tą kartką papieru? Jakieś symbole zakupu tej broni. I pieczęć Towarzystwa Przyjaciół Czwartego Pułku Lotnictwa. I jeszcze jakaś. W środku orzełek. A dookoła napis biegnie czerwonym ściegiem: Agencja Mienia Wojskowego. A u dołu coś odręcznie dopisane. Nie wiem, czy to Jasia pismo. To adres: Murenveien 181, Baerumsmarka, 1356 Bekkestua, Norway. Co wspólnego miał Jasiu z Norwegią? Nie wiem, czy kiedykolwiek wyjechał na wycieczkę za granicę. To nie było w jego stylu. A znajomości zagraniczne… Nie znał języków. Był przypisany do ulic miasta. Nawet w góry nie jeździł.

Kogo licho niesie? Muszę zmienić ten okropny gong u wejścia. Dźwięczy, jakby przygrywał konduktowi. Stawia na baczność, a na baczność stać nie lubię. Nie wykluczam, że to policja. Nie jestem gotów na konfrontację. Przyjdźcie, chłopaki, jutro. Nie mam wyboru. Nigdy nie ma dobrej godziny na takie spotkania.

Dwóch. Stoją jak bracia. Niebieski obok niebieskiego. Kapitan i porucznik. Tęgie chłopy. Takim nie podskoczę.

– Dzień dobry. Czy pan Samuel Bursztyn?

Nie lubię, kiedy ktoś do mnie po nazwisku. To moje nazwisko… Imię nie lepsze. „Nie, to nie ja”. Zaskoczyłbym ich taką odpowiedzią. Nie zaryzykuję. Spojrzenia spod czapek, jakby już wszystko wiedzieli. Po co więc ta wizyta? Pozostała drobna formalność: przyznanie się do winy. Nie powinno zająć dużo czasu. Wzrok katów, nie sędziów. Taka praca. Z pewnością nie zostanę policjantem. Puste gadanie. Za stary jestem.

– Tak, to ja we własnej osobie.

Za dużo mówię? Muszę coś więcej powiedzieć, bo prostolinijne „tak” wydaje mi się zbyt dziecinne, jakbym powiadał: ja to ja. Czuję jednak, że to błąd. Ozdobniki stylistyczne świadczą o sileniu się na inność. Moja inność nie ma w sprawie żadnego znaczenia. A zatem może oznaczać słabość, uległość wobec rozmówców. Podczas przesłuchań należy wtopić się w szarość, nie wyrywać się do przodu i stać prosto jak rząd cegieł w murze. Grać wewnętrzne przekonanie o swej niewinności. A niewinność to siła.

– Proszę do wnętrza.

Znów rozwijam w słowa to, co można krótko. Znów zastępuję szarość tęczą. Znów wznoszę w górę to, co na dole. Co tak skrzypi? Chciałbym mieć takie półbuty. Skóra skwierczy jak boczek na patelni. Nie lubię boczku. Czy Anna projektuje takie właśnie obuwie?

– Panie Samuelu, z pewnością pan wie, iż zginął w tragicznych, choć niewyjaśnionych do końca okolicznościach, pański kolega Jan Turkuć. Był pan ostatnią osobą, która widziała…

– Jedną z ostatnich.

Dwóch na jednego. Pierwszy gada, drugi już obmyśla następne pytanie. A ja jeden mam odpowiadać im obu. Mają przewagę.

– Siadajcie, panowie.

Czapki na stole. Matkę zdenerwowałaby taka niefrasobliwość w jej domu. Czapki powinny wisieć na wieszaku. Okna odbijają się w czarnych daszkach. Za oknami rozrasta się przestrzeń bez pytań, podejrzliwości, matematycznie czysta i swobodna. Tęsknię za przestrzenią. Duszno mi od policyjnej indagacji, choć dopiero się zaczęła.

– No właśnie, proszę opisać pana rozstanie z kolegą. Proszę opisać dokładnie. Istnieją sprzeczne wersje. Pana sąsiadka mówi co innego niż pańscy koledzy, uczestnicy spotkania. Chcemy ustalić prawdziwą wersję zdarzeń.

– Wyszedł jeszcze przed północą i udał się do domu.

Co mogę więcej powiedzieć o jednostkowym fakcie, więcej niż zdanie? Zdania proste rozwijałem, choć traktowały o niczym. Kiedy powinienem je rozwinąć, skracam, kondensuję do rozmiarów sentencji.

– Wierzyliśmy, że będzie pan z nami współpracował. Widzimy jednak pewien opór z pańskiej strony. Chcemy, żeby pan odpowiadał szerzej i dokładniej o wczorajszej zabawie.

Zabawie? Jakiej zabawie?

– Jakiej zabawie?

Za komuny dostałbym już po pysku i leżałbym jak długi na własnym dywanie. Czasy jednak się zmieniły. To cieszy.

– U pana przecież odbyła się zabawa z ogniskiem…

– Ognisko, nie zabawa. Piwo i dyskusje przy stole. Żadnych tańców. Męska impreza. Zabawa? Pierwszy raz słyszę takie określenie.

– Jak zwał, panie Samuelu, tak zwał, ale coś działo się bliższego zabawie niż pogrzebowi. Tak sądzę.

Raz jeden, raz drugi. Czy nadążę?

– Wesoło było, nie przeczę.

Poza incydentami było bardzo wesoło. Zaraz zapytają o Duracza. O rzyganiu może nie wiedzą. Gapią się, jakby z mojego oblicza czytali ukryty palimpsest i jakby moje słowa nic nie znaczyły, a dopiero za nimi wyłaniały się kształty prawdziwej opowieści.

– No właśnie. Podczas takich alkoholowych ekscesów zdarzają się wypadki. Pan lubi wypić, a ginie pański kolega. Nie podejrzewamy pana, ale może widział pan coś dziwnego w zachowaniu Jana Turkucia, coś świadczącego o zagrożeniu, o niebezpieczeństwie.

– Zachowywał się raczej normalnie. Może i chciał coś powiedzieć, ale mnie to nie interesowało.

Po co wchodzę w jakieś szczegóły, których nawet opisać nie sposób? Zaczną drążyć i osaczą mnie jak zbłąkaną owcę. Żadnych ekskursów w stronę, z której grozi ci niebezpieczeństwo! Czy chciałeś napomknąć, że coś wiesz? Po co? Nie możesz zostawić bez bacy wolno pasących się zdań. Zeżrą je wilki. I bacę, jeśli będzie spał. Musisz teraz swoją myśl rozwinąć.

– Turkuć zawsze coś opowiadał, ale nikt nie przykładał do tych opowieści wagi. I tym razem coś mówił, ale nie pamiętam co.