Św. Bernard z Clairvaux - Pierre Aubé - ebook

Św. Bernard z Clairvaux ebook

Pierre Aubé

4,0

Opis

Kolejna wydawana w PIW biografia autorstwa znanego francuskiego mediewisty. Pierre Aube we właściwym sobie stylu odmalowuje sylwetkę świętego niezwykle barwnie. Na zarysowanym z rozmachem tle politycznym i życia umysłowego oraz prądów duchowości wieku XII, autor kreśli fascynującą sylwetkę przyszłego świętego i szczegółowo opowiada o dziejach jego największego dzieła – zakonie Cystersów. Poznajemy rozwój myśli wielkiego reformatora średniowiecznego monastycyzmu i obserwujemy rozkwit owoców jego wysiłków organizacyjnych i dokonań teologicznych oraz ich wpływ na kształt średniowiecznej Europy trwający do dzisiaj.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:Saint Bernard de Clairvaux
REDAKTOR PROWADZĄCY: Michał Karpowicz
REDAKCJA: Magdalena Pluta
KOREKTA: Anna Dorota Kamińska
SKŁAD I ŁAMANIE: Radosław Kierełowicz vel Kieryłowicz
Wydanie pierwsze
Warszawa 2019
Saint Bernard de Clairvaux, by Pierre Aubé © Copyright by Librairie Arthème Fayard, 2003 © Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2019
ISBN 978-83-66272-53-8
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

Dla Odile,

gdyż „wciąż na nowo mościmy

nasze schronienie wśród kwiatów, naprzeciw nieba”.

Nigdy nie chciał słyszeć o tym, by być kimkolwiek innym niż mnichem. Mógł zostać arcybiskupem i papieżem. Zmuszony do odpowiadania wszystkim królom, którzy się do niego zwracali o radę, stał się mimo woli wszechpotężny, skazany na rządzenie Europą. [...] Gdy ukazywał się tłumowi chudy i słaby, z rudo-siwą brodą, jasnymi i siwymi włosami, ze śladami zaledwie życia na policzkach, dostrzegano w nim raczej umysł niż człowieka.

Jules Michelet, Histoire de France, t. II, 1832

Patron spraw już przegranych, [Bernard z Clairvaux] był wielkim interpretatorem ducha feudalizmu.

Jacques Le Goff, Kultura średniowiecznej Europy,

przeł. H. Szumańska-Grossowa, Warszawa 1970

PRZEDMOWA

Gdyby na ścianie katedry odkryto ślady stóp nosorożca włochatego, to niewątpliwie wkrótce pojawiłoby się jakieś tego faktu wyjaśnienie. Im mniej prawdopodobne, tym jego potrzeba jest silniejsza.

Henri Michaux, Passages, 1950

Minęły już czasy, gdy pisanie biografii uznawano za rzecz niewybaczalną, „wielki człowiek” zaś od razu wydawał się podejrzany. Nie będziemy więc uciekać się do wybiegów, starać się usprawiedliwiać na tę i ową okoliczność. Zwłaszcza, że Bernard z Clairvaux już od ośmiu i pół stulecia znakomicie sam broni swojej sprawy. W większym nawet stopniu, niż to się wydaje możliwe, i nie bez dwuznaczności.

Choć stał się przedmiotem badań – studia bernardyńskie nabrały, zwłaszcza w naszym stuleciu, bezprzykładnego rozmachu, mobilizując rzesze interpretatorów, których publikacje wypełniają biblioteki – to jednocześnie ten nietypowy człowiek Kościoła, mistyk i polityk, wydaje się odstraszać od próby syntezy. Do tego stopnia, że w opublikowanej dosłownie wczoraj summie uznano za stosowne zasygnalizować, że „wciąż czeka na swojego biografa”[1]. Najbardziej kompetentni specjaliści zapytują gdzie indziej, czy jej napisanie jest jeszcze możliwe[2]. Dość szybko uświadamiamy sobie powody tych wahań oraz narzucające się wątpliwości. Ten mnich, który nikogo nie musiał przekonywać, że jest „chimerą swojego wieku”, objął swym wpływem wszystkie możliwe pola działalności, naznaczył swoją epokę w potężny i unikatowy sposób, narzucił obraz, który następne stulecie pozostawiły bez zmian. Próba ponownego ożywienia giganta wymaga po prostu zanurzenia się w życiu politycznym, religijnym, etycznym, społecznym, gospodarczym, kulturalnym, filozoficznym, artystycznym i mistycznym tego wyjątkowego momentu historycznego nazywanego „renesansem XII wieku”. Epoki, wobec której ducha Bernard często przyjmował postawę – delikatnie mówiąc – niedostosowaną. Zadanie pod każdym względem samobójcze...

W 1895 roku kanonik Elphège Vacandard, kapelan liceum Corneille’a w Rouen i wysokiej klasy historyk, opublikował w dwóch tomach znakomitą biografię, która – jako pierwsza – poddała ten żywot rygorystycznej krytyce tekstualnej oraz ustaliła pewne fakty. Do tej pory nie zniknęła z bibliografii, nie doczekała bowiem następcy, chociaż od kilku dziesięcioleci następuje przyspieszona ewolucja spojrzenia na tę problematykę. W ubiegłym wieku niekwestionowanym mistrzem studiów bernardyńskich był o. Jean Leclerc, autor pomnikowych Dzieł wszystkich oraz zdumiewającej liczby przyczynkarskich, choć jakże niezbędnych studiów. Później pojawiły się oryginalne, lecz ograniczone, jakby uszczuplone samymi rozmiarami zagadnienia „ujęcia psychohistoryczne”. Inni poświęcili prace, często godne uwagi, roli ojca z Clairvaux w „pierwotnej jedności cysterskiej” lub podkreślali „nieprzenikalność hagiograficznej biografii”. Z aż tylu koniecznych podejść należy zdawać sobie sprawę, by spróbować, wbrew przeciwnościom, a nawet oporom, stworzyć coś, co przypominałoby obraz wyjątkowego człowieka w czasie sprzyjającym niecodziennym wyborom.

Trzeba również od razu wspomnieć, że nigdy nie stawiłbym czoła tej górze, gdyby nie przyjacielska, choć nieustanna presja Denisa Maravala, mojego wydawcy od ponad dwudziestu lat, któremu wobec tego zawdzięczam znane mi tylko dręczące rozterki oraz towarzyszące im radości...

Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że tylko rygorystycznie zastosowane ujęcie chronologiczne może oddać sprawiedliwość geniuszowi tego człowieka, który przez całe życie parał się tak wieloma rzeczami. W ten sposób możemy ujrzeć, jak niepozorny mnich o stalowej woli – co sugerują szczęki zrekonstruowanej niedawno twarzy, którą można oglądać w katedrze w Troyes (zob. ilustracja nr 9) – zajmuje się sprawami Państwa i sprawami Kościoła, jak dokonuje kolejnych fundacji, wpływa na geopolitykę, pisze arcydzieła, angażuje się w niebezpieczne debaty intelektualne, inicjuje krucjatę, koresponduje ze wszystkimi liczącymi się postaciami Europy i innych części ówczesnego świata, zagłębia się w Bożej miłości, rozstrzyga krwawe nieraz konflikty, wpływa na jednych i zwalcza innych, a wszystko to w tym samym czasie. Pojawił się tylko jeden wyjątek: niekończąca się sprawa sukcesji w archidiecezji Yorku, rozważana dla niej samej, przy czym każdy ma w ręku klucz do jej zrozumienia.

Chociaż musieliśmy ukazać szeroki kontekst, to nie mogło być również mowy o naginaniu historii, choćby stanowiła tylko tło lub ograniczała się do pewnych istotnych wydarzeń, które spotkały mnicha na jego drodze lub które on raczej wyprzedzał, jeżeli nie był ich twórcą. Surowy sam dla siebie, Bernard z Clairvaux zbyt często przebywał poza klasztorem, porzucał monastyczne otium dla jego dokładnego przeciwieństwa, uznawanego za niebezpieczne negotium, choćby było to negotium Christi. Otóż trzeba wiedzieć, dlaczego. Źródła – rozmaite Żywoty, zredagowane bądź to przez bliskich, bądź to przez bezwarunkowych wielbicieli czy nawet przez kogoś, kto nie znał opisywanej postaci, lecz poruszał się w ramach określonego schematu, niezliczone listy, dzieła literackie, kroniki, statuty... – pomagają nam w uzyskaniu odpowiedzi na to pytanie, pod warunkiem że bada się je z uporem, w tym także ich niedopowiedzenia, przy znajomości ich intencji i ograniczeń. Będziemy je obszernie cytowali. Ten, kto umożliwił mi przechowywanie w domu, na własnym biurku, zasadniczej części korpusu dzieł, wie, ile mu zawdzięczam. Mimo to nie dało się opowiedzieć wszystkiego, a tylko zdezorientować wszystkich poszukujących właściwej ścieżki interpretacyjnej. Podobnie z Bernardem-mistykiem, którego zaakceptowaliśmy takiego, jakim był, gdyż wiemy już od Ludwiga Wittgensteina, że w tym „jest zaiste coś niewyrażalnego”[3]. Bibliografia arbitralnie szeroka, choć ograniczona do dzieł najważniejszych, zastępuje aparat krytyczny, który nadałby tej książce monstrualne rozmiary bez korzyści dla kogokolwiek. Ma ona wyrażać rozmiar moich intelektualnych zobowiązań, a jednocześnie umożliwiać pogłębienie lub przeorientowanie tych bądź innych kwestii.

Bernard z Clairvaux stał się zapewne moim „nosorożcem włochatym”, zagadnieniem nierealistycznym i wymagającym. Ostatecznie nie sądzę, bym jakoś szczególnie źle potraktował tego człowieka kluczowego dla epoki, której już nie rozumiemy. Osobę wszechstronną, wymykającą się wszelkim klasyfikacjom, często denerwującą, czasami niemożliwą do zaakceptowania nawet dla swoich admiratorów, a jednak emanującą aurą, która nie pozwala o niej zapomnieć, mimo tego wszystkiego, co wydaje się nam – nam, którzy dysponujemy o tyle szerszą wiedzą – czymś zwodniczym.

W krótkim i długo niepublikowanym przypisie, przelanym na papier przy okazji wystąpienia Ratio fecit diversum: San Bernardo e le arti, wygłoszonego na wiosnę 1991 roku w rzymskiej Accademia Nazionale dei Lincei, Georges Duby, tak podatny na aurę ojca z Clairvaux, pozwolił sobie na drobny szkic: „Płomienna wola mocy ożywiała Bernarda, podobnie jak wszystkich jego przyjaciół i towarzyszy. Należał do ludzi budzących lęk, przekonanych o posiadaniu prawdy, którzy – przełamując każdą przeszkodę zgodnie z zasadą, że cel uświęca środki – chcą zmusić współczesnych do życia zgodnie z modelem przez siebie wykutym”[4].

Wiemy, że Charles de Gaulle, przebywając u schyłku swego życia w La Boisserie, rzut kamieniem od Clairvaux, zapytał sam siebie w obecności André Malraux: „Święty Bernard był zapewne kolosem; ale czy był człowiekiem szlachetnego serca?”. Próżno szukać na tych stronicach odpowiedzi na podobne pytanie. Może jednak odnajdzie tu Czytelnik to, czego potrzeba do uchwycenia niezliczonych odsłon tego bardzo osobliwego geniuszu, z którym, jak zauważył wybitny specjalista Marcel Pacaut, „zapewne nie zawsze było łatwo żyć w tej samej epoce”.

Tigy, 20 sierpnia 2003 roku

.

Clairvaux, lato 1153

Lecz skoro jestem tym, kim jestem,

Dokładnie zresztą nie wiem, kim,

Odchodzę stąd spokojnym krokiem.

A reszta? Hojny Boży nimb.

Fernando Pessoa, Cancioneiro, 1930

W południowej Szampanii, pośród śpiewu ptaków, samotność sięga szczytu. Ledwo bije serce bardzo już sędziwej krainy. Trochę oddalonych od siebie prastarych wiosek, „szerokie, zgrzebne i smutne widoki”.

Oto i Piołunowa Dolina. Silnie aromatyzująca roślina o gorzkim smaku rośnie tu gęsto. To krótkie i wąskie pofałdowanie terenu otoczone jest gęstymi lasami. Gleby są kiepskiej jakości. Żółtawe skały wapienne, kamulce, krzaki, które – na przekór wszystkiemu – uparcie wypuszczają listowie. Słabe i karłowate drzewa. Wiatr się uspokoił. Słychać trele ptaków. Malutki strumyk szumi nieopodal rzymskiej drogi, która od wieków towarzyszy biegowi rzeki Aube. Tymianek i macierzanka, zapach orchidei i jesienne wspomnienie majestatycznego przelotu żurawi. Słońce jest nieskończenie łagodne. Niczym złotnik beztrosko ozdabia od rana do wieczora wzgórza i rozprasza cień. Już pierwsze promienie rozpalają te okolice, niegdyś będące symbolem osamotnienia, i wygasają dopiero po zmroku.

Od niemal czterdziestu lat cierpliwa i uparta praca przezwyciężyła ugory, wykorzeniła cierniste chwasty i krzaki, nadała pewnej ogłady pierwotnej dzikości, zachowując jednak odwieczny wdzięk. Wyrosła tu winorośl i można już w tych oddalonych miejscach cieszyć się „wszystkimi darami ziemi”. Niezrównany urok pogodnej natury wypełnia zmysły. Bardziej niż gdziekolwiek indziej ludzie opiewają tu piękno rozumnie opanowanej natury, z większym niż gdzie indziej poczuciem własnej wartości powtarzają słynne wersety Pieśni nad Pieśniami:

W upragnionym jego cieniu usiadłam,

a owoc jego słodki memu podniebieniu[5].

Clara vallis. „Jasna dolina” w Szampanii, na pograniczu z Górną Burgundią...

To tutaj, w środku lata 1153 roku miał umrzeć człowiek, który nie bał się kiedyś wykrzyczeć swojego wstrętu do śmierci „własnej i bliskich”. Chociaż wychudł, a jego rudoblond broda poprzetykana była siwizną, to wciąż budził respekt. To on pewnego wieczoru w czerwcu 1115 roku wybrał tę oazę ciszy. Nie wiedział jeszcze, że stanie się ona przystanią, do której będzie powracał znacznie rzadziej, niżby sobie tego życzył, aby dać wytchnienie swej płomiennej duszy, wyprowadzonej na manowce przez epokę, która jakby na nim samym się opierała. Ten człowiek powołany był do modlitwy i kontemplacji „na chwałę Boga Jedynego”, a jednak, pełen gwałtownego i upartego ferworu, naznaczył swoim piętnem niezliczone, wielkie spory, bardzo nieraz dwuznaczne, czasami tak niesprawiedliwe i nie na czasie.

Bernard, pierwszy opat na Clairvaux, chorował od lat. Było to coś jakby zużycie całego ciała. Położył się zatem do łóżka bez niepotrzebnych złudzeń co do możliwości poprawy swojego stanu. Był człowiekiem wyjątkowym, a na dodatek wyjątkowości swej świadomym, jakkolwiek by reagował na zbyt daleko posuniętą troskę. Śmierć nie była już dla niego „wrogiem”. Pięć lat wcześniej wyraził swoje zdanie na ten temat przy okazji śmierci jednego z mnichów, Humberta, który od dawna nie był już zdolny do pełnienia żadnych funkcji: „To nie nad nim trzeba płakać, lecz nad wami wszystkimi i nad tym domem. Trudno o większą zgryzotę, niż być pozbawionymi jego rad i przykładu”.

Echa nadchodzącego końca przewijały się coraz częściej w jego korespondencji. Gdy wuj Bernarda, Andrzej z Montbard, od niedawna mistrz zakonu templariuszy w Ziemi Świętej, wyraził zaniepokojenie stanem zdrowia siostrzeńca, ten odpowiedział mu:

Pragniesz mnie zobaczyć i mówisz, że twoja podróż zależy od mojej decyzji. [...] Cóż mam odpowiedzieć? Chcę, byś przybył i boję się Twego przybycia. Chciałbym, byś to uczynił przed moją śmiercią. [...] Nie zwlekaj, bo możesz mnie już nie zastać. Otrzymałem już libacje, które poprzedzają ofiarę, i nie myślę zbyt długo pozostawać na tym świecie.

Od dziesięcioleci docierają już do tego zakątka Szampanii, jakby wbrew zdrowemu rozsądkowi, wszystkie wielkie sprawy tego świata. Możni wciąż zwracają się o coś do tej udręczonej duszy. Zadaje sobie trud, by pocieszać samego króla Francji Ludwika VII, który wysłał do chorego swojego brata Roberta, hrabiego Dreux, we własnej osobie. Arcybiskup duńskiego Lundu, pozostający od dawna w kontakcie z opatem Clairvaux, do którego żywił „nadzwyczajny szacunek i przywiązanie”, zgromadził poważną sumę ponad sześciuset marek złota, aby ruszyć w podróż aż do Szampanii.

Na wiosnę trzeba było znów oderwać się od swojej samotności i od Boga, by po raz kolejny poskromić ludzkie szaleństwo i uratować Lotaryngię od miecza i krwi. Po powrocie do Clairvaux miał się już nie podnieść. Gotfryd z Auxerre, kronikarz ostatnich chwil jego życia, napisał: „Jego spoczywające na małym łóżku ciało trapiły dwie różne choroby, ale jego umysł pozostawał swobodny i silny [...], toteż wciąż medytował lub dyktował”. Otoczenie było jednak zaniepokojone tak szybką zapaścią, o której wieść wnet się rozeszła po świecie. Wokół łoża Bernarda panował ścisk. Gdy przybyły prosić go o radę kuzyn Gotfryd z La Roche, biskup Langres, zdumiał się, że jego myśli krążą już gdzieś daleko, ten odpowiedział: „Niech cię to nie zaskakuje, nie jestem już z tego świata”.

Podobnie jak cesarza Marka Aureliusza i tylu innych ludzi, obdarzonych przed nim nerwowym temperamentem, Bernarda gnębiły niewypowiedziane męki schorowanego żołądka, który odmawiał wszelkiego pokarmu i nie dawał mu chwili wytchnienia. Była to również cena zbyt wielu ludzkich lęków. Uważny obserwator, jakim był Wilhelm z Saint-Thierry, zanotował, że te dolegliwości nie pozwalały mu już od dłuższego czasu uczestniczyć na pełną skalę w życiu wspólnotowym i zmusiły do zajmowania osobnej celi. Poczuł się również w obowiązku polemizować z tymi, którzy szeptali, że opat zaniedbywał swoje zdrowie dla zbyt wielu zewnętrznych zobowiązań rozmaitej natury: „Wielkość Boga, która z tym mocniejszym blaskiem odbijała się w jego chorobie, pozwalała mu dotychczas zaznać od ludzi więcej czci, a poprzez cześć – więcej szacunku, poprzez szacunek zaś – więcej posłuszeństwa”.

Teraz było inaczej. Choroba, „oścień dla ciała”, musiała mu przeszkadzać – podobnie jak Sørenowi Kierkegaardowi – „przystąpić, wzorem innych, do codziennego życia”. „Ruinie”, jaką stało się jego ciało, przeciwstawiał pocieszany przez bliskich opat Clairvaux „swój spokój, pogodny umysł i oddaną duszę”. Z tym zgadzali się wszyscy.

Kiedy zaalarmowany opat Bonneval (w diecezji Chartres), Arnold, przesłał mu trochę smakołyków, Bernard odpowiedział mu natychmiast w bardzo osobisty sposób:

Przyjąłem znak waszego przywiązania w duchu troskliwej miłości, ale bez przyjemności. Do jakiego innego szczęścia może mieć pretensje ktoś tkwiący w szponach goryczy, jeżeli nie do tej jedynej przyjemności, która wynika z całkowitego powstrzymania się od jedzenia? Nie mogę już spać. To żołądek sprawia mi największe cierpienia. Dniem i nocą domaga się tylko odrobiny płynu, gdyż nie toleruje już żadnego stałego pożywienia. [...] Wystarczy tylko trochę go nadwerężyć, a od razu robi się gorzej. Stopy i nogi mam obrzmiałe jak przy puchlinie. A pośród tego wszystkiego [...], tkwi wewnętrzny człowiek, mówię to, jakbym bym szalony, który widzi przytomny umysł w chorym ciele. Proście Zbawiciela, który nie dopuszcza do śmierci grzesznika, aby tego zbliżającego się zgonu nie opóźniał, lecz otoczył opieką. [...] Napisałem ten list sam, przy całej swojej chorobie, abyś w ręce, której styl znasz, odnalazł moje przywiązanie.

Dziś wiemy, że ten „biuletyn o stanie zdrowia” jest fałszywką sfabrykowaną po śmierci Bernarda przez Gotfryda z Auxerre, człowieka wówczas mu najbliższego. Fałszywką zresztą bardzo zręczną – do tego stopnia, że brzmi dość realistycznie, bardziej w każdym razie niż jakikolwiek dokument autentyczny, choćby pisany tuż nad przepaścią. Z tego powodu byłoby może błędem go lekceważyć. Pozwalałby sądzić, że Arnold, który bardzo słabo znał umierającego, ale po śmierci Wilhelma z Saint-Thierry został obarczony redagowaniem Żywota, nie dołączył do swojej przesyłki najmniejszego nawet listu, skoro rzekomy opat z Clairvaux musiał zakończyć swój uwagą, że wolałby mu odpowiedzieć, niż do niego pisać. Czy w końcowych słowach tego falsyfikatu miała wybrzmieć ostatnia złośliwość człowieka, który nie zwykł nigdy komplementować swoich niezliczonych korespondentów, niezależnie od ich pozycji społecznej? To sfabrykowane przez inną osobę ostatnie porozumiewawcze mrugnięcie okiem stanowiłoby coś w rodzaju najwiarygodniejszego znaku rozpoznawczego istoty o skomplikowanej egzystencji, przekazanego w chwili, gdy miał nastąpić tak precyzyjnie przygotowany kres jego ziemskiej wędrówki? Jakich to pułapek wielcy ludzie nie pozostawiają na swojej ostatniej drodze...

Gotfryd z Auxerre zaświadcza – gdyż mówimy o czasach, kiedy to trzeba „pisać o tych, którzy umarli”, by żyć mogli żywi – że Bernard wypatrywał zbliżającego się końca „każdego dnia z coraz większą fascynacją, nadymając swoje żagle, niczym statek wchodzący do portu”. Znał jego grozę, widział ją i opowiadał o niej: „Pomarszczone czoło, podkrążone oczy, szpiczasty nos, zaciśnięte wargi, poczerniałe zęby, koścista i chuda szyja, zmarniałe ciało”. Nie ma niczego chorobliwego w tym dojrzewaniu do śmierci, które – nawet gdyby nie mogło pomóc umrzeć (ale cóż możemy na ten temat naprawdę wiedzieć?), to jednak pozwala naświetlić sens samej historii w chwili, gdy ta dogasa przy łożu pojedynczego człowieka. „Śmierć [Chrystusa] wybawiła nas od śmierci, jego życie – od błędu, jego łaska – od grzechu. [...] Śmierć Chrystusa to śmierć śmierci, gdyż on umarł po to, bym ja mógł żyć”.

Te przygotowania muszą zadziwiać ludzi, dla których śmierć nie jest „dniem świątecznym, dies festus”, lecz środkiem nocy, chwilą, gdy zawodzi ciało. Dla Bernarda, mimo utrzymującego się piekącego bólu, ten dzień stanowi koniec niemożliwej do zaspokojenia ciekawości, która wciąż wypływała na powierzchnię jego niezmierzonego dzieła: w końcu pojawiło się oczarowanie „radością rzeczy nowej”. Iucunditas de novitate.

Opata z Clairvaux otaczali ci, którym zgodził się przewodzić. Wciąż miał do siebie pretensje, że zbyt często pozostawiał ich samych dla zgiełku tego świata. Niewielka owczarnia mnichów, nowicjuszy i pochodzących z pobliskich gospodarstw konwersów, tych „najdroższych i tak wytęsknionych braci”, ku którym zwracał swoje myśli i których opuszczał, by podróżować po całej Europie, stała teraz u jego wezgłowia, płacząc i wyrażając swój niepokój. „Ojcze, czy nie masz litości dla tego klasztoru? Czy nie masz współczucia dla nas, których wykarmiłeś z takim uczuciem swoim matczynym mlekiem? Jak możesz w ten sposób porzucać tych, którzy pracowali tutaj nad podjętym przez Ciebie dziełem? Jakże opuszczać ludzi, których dotychczas tak kochałeś?”.

Kilka dni przed osiągnięciem światłości nadeszła ostatnia wiadomość ze świata. Dotknęła Bernarda tym bardziej, że dotyczyła jednego z jego „podopiecznych”, Bernarda Paganellego z Montemagno, którego poznał w opactwie św. Zenona w Pizie i zaprosił do Clairvaux. Od ponad ośmiu lat świat znał go jako papieża Eugeniusza III. Mnichem cysterskim został z potrzeby serca (lub prawie). Bernardowi zdarzyło się kilka razy podnieść na niego głos. Hugon z Trois-Fontaines, kolejna z jego zaginionych owieczek, a obecnie kardynał i biskup Ostii, napisał, że papież zmarł 8 lipca w Tivoli. Poza Rzymem. Tak jakby nie dość już było symboli tamtych okropnych czasów. Nikt nie uznał za stosowne odnotować reakcji opata Clairvaux. Możemy się jej tylko domyślać...

Biskup Auxerre, Alan z Flandrii, także relacjonujący tę czujną agonię, streścił w kilku wymownych słowach wyartykułowany przez Bernarda bilans własnego życia, którego płomienny ślad każdy nosił w pamięci: „Mniej ufałem osądowi własnemu niż innych. Nigdy nie szukałem zemsty za zniewagę. Starałem się unikać wszelkiego zgorszenia. A gdy już do niego doszło, robiłem, co mogłem, by je wyciszyć”. Chciał w ten sposób wskazać uczniom trzy godne naśladowania cnoty: „Pokora, cierpliwość i miłość, tam verbe et lingua, quam opere et veritate[6]”. Nie zostało dużo czasu na pouczenia. Opat Clairvaux pragnął już tylko „usiąść w upragnionym cieniu”.

Kiedy wydawało się, że nadeszła chwila ostatniej przeprawy, przybyli opaci i bracia z sąsiednich klasztorów. Naturalnie Goswin, opat Cîteaux. Również kilku biskupów. Bernard otrzymał – na własną prośbę – ostatnie namaszczenie i komunię. W czwartek 20 sierpnia zmarł. „Zbliżała się trzecia godzina”[7], czyli między ósmą a dziewiątą rano. Opat Clairvaux miał siedemdziesiąt dwa lata.

Ból i wzruszenie opanowały wszystkich obecnych. Opłakiwano „zmarłego pasterza”. W całym świecie chrześcijańskim miały się niedługo odezwać echa tego wydarzenia. Ciało Bernarda tymczasem umyto i odziano w szaty liturgiczne. Przez dwa dni będzie wystawione w kościele opackim... Pewnie myślano nad tymi zwłokami o wydarzeniach, które wstrząsnęły klasztorem pięć lat wcześniej i tak mocno dotknęły Bernarda. Malachiasz Ua Morgair. arcybiskup irlandzkiej diecezji Armagh, zatrzymał się tam wtedy, wyczerpany, w drodze do Rzymu. Zmarł w listopadową noc 1148 roku. Niezwykle poruszony opat Clairvaux poświęcił mu Żywot, jeden z ostatnich, jakie napisał:

[...] szczęśliwie zasnął w Panu. I prawdziwie zasnął. Pogodne oblicze było znakiem spokojnego końca. [...] Ta sama żywość oblicza, ta sama łagodność, tak zazwyczaj wyglądał, gdy spał. [...] Nie zmienił się, ale zmienił nas. W przedziwny sposób nagle ukoił się smutek i ból wszystkich. Żałoba obróciła się w radość, a śpiew powstrzymał płacz. [...] Zwyciężyła wiara, zatriumfowała pobożność, sprawy powróciły na swoje miejsce, wszystko działo się zgodnie z porządkiem, wszystko toczyło się wedle reguły.

Z okolic nadchodzą wszyscy ci, którzy prędzej czy później zadrżeli na samo wspomnienie imienia zmarłego. Feudałowie, właściciele gospodarstw, miejscowy lud. Na wieść o zgonie wyruszają w drogę wszyscy, którzy poznali tę potężną i kryształową postać. Przybywają z Moranville, Longchamp, Champignol, Juvancourt, Bayel czy Arconville. Zapewne i z bardziej oddalonych miejsc. Cała ta kraina żyła zgodnie z rytmem „Nowego Klasztoru”. Wszyscy czuli, że przebywają w obecności świętego ciała. To jednocześnie niebezpieczne i pożyteczne. Mogą go czcić wszyscy oprócz „tych nieszczęsnych kobiet”, którym klauzura bezwzględnie nakazuje trzymać się z dala. Obejmują stopy zmarłego i pokrywają jego ręce pocałunkami. Niektórzy przynoszą pieczywo, prześcieradła, drobne monety lub jakąkolwiek inną rzecz, która miała przejąć całą moc błogosławieństwa tego, którego już zawsze będzie się przywoływać. Aby wrócił...

Zaczynają krążyć plotki o cudach. Ludzie dowiadują się o nich od siebie nawzajem i przekazują wieść dalej, co rozpala wyobraźnię. I ten „niezgodny z regułą zakonu” zgiełk. Każdego dnia napływa coraz więcej ludzi, których nie obchodzą konwenanse, przybyli biskupi, nie wspominając już o mnichach. Liczy się tylko to „święte ciało”, którego jeszcze można dotknąć. W sobotę, kiedy przypadał pogrzeb, trzeba było zdusić w zarodku możliwe rozruchy, śpiewając psalmy i odprawiając poranną mszę, „podobnie jak w trakcie poprzednich dwóch dni”. Następnie ciało, zgodnie z życzeniem zmarłego przybrane w tunikę Malachiasza, złożono w krypcie wydrążonej „przed ołtarzem Maryi Dziewicy”, który u cystersów jest ołtarzem głównym. Na piersiach położono mu małą skrzyneczkę zawierającą relikwię błogosławionego Tadeusza apostoła. „Otrzymał ją w tym samym roku z Jerozolimy i nakazał, by spoczywała na jego ciele. [...] Znalazłby się w ten sposób blisko tego ucznia w dniu zmartwychwstania”.

Te osobliwe wydarzenia miały miejsce w trakcie trwającego od sześciu tygodni pontyfikatu papieża Anastazego, w drugim roku panowania króla Rzymian Fryderyka I oraz Ludwika VII, „arcypobożnego króla Francji, syna Ludwika VI”.

Na każdym z tych ludzi, i na wielu innych, na budzącej się aż po granice ziem Niewiernych Europie, na wierze tamtej epoki triumfującego chrześcijaństwa, na sposobach wyrażania wrażliwości i inteligencji, postać zmarłego odcisnęła tak znaczące piętno, że trudno byłoby uchwycić cechy tamtego stulecia i wszystkich jego konfliktów bez jego potężnego, groźnego głosu. „Obnażona niezmienność, której wystarczy tylko słowo, by złamać jej przeznaczenie”.

ROZDZIAŁ 1

GENEALOGIE

„Bernard urodził się na zamku swojego ojca w Fontaine, w Burgundii, z rodziców dobrego pochodzenia według doczesnych kryteriów, lecz jeszcze godniejszego i szlachetnego z punktu widzenia religii chrześcijańskiej”. W tych krótkich słowach mieszczą się wszystkie informacje konieczne do zrozumienia, w jakim otoczeniu miało pod koniec XI wieku przyjść na świat i się rozwijać trzecie dziecko licznej rodziny.

Fontaine, położone niespełna milę na północny zachód od Dijon, to skromny zamek z przyległościami, a także kilka rzadko porozrzucanych domów na granicy jednego z najdalszych przedłużeń Mont Affrique, w pobliżu słynnych ziem, które od Rodanu do Mozeli szczyciły się już wtedy historycznymi winnicami. Wioski Meursault, Aloze czy Vougeot dawały wówczas wino mało trącące beczką, o pięknej jasnoczerwonej barwie...

Wzgórze niezbyt imponujące, ale wystarczająco umocnione, by móc skutecznie się bronić, z którego rozciąga się szeroka panorama doliny Saony, wzniesień Jury, w najdalszej zaś perspektywie – błękitne refleksy Alp. Posiadłość, jakich wtedy było wiele; w żaden sposób nie da się jej porównać z okolicznymi wielkimi fortecami, czego Gotfryd z Auxerre nie omieszkał odnotować. Ten minus castrum posiadał podwójną obronę: odcinek fosy od strony północnej i wschodniej, czyli narażonego na ataki spłaszczenia wzgórza; wzmocniony kamulcami czy drewnianą palisadą kopiec ziemi stanowiący solidną fortyfikację. Mocna wieża – donżon – służyła rodzinie za mieszkanie i chroniła podwórze, wokół którego wybudowano rozmaite izby mieszkalne i warsztaty. Możliwe, że istniała również jakaś skromniejsza wieża po stronie północnej. Wszystko, czego potrzebuje szlachcic, by chronić swoich bliskich i pozostałych mieszkańców posiadłości. Był to więc garnizon dość skromny, ale przecież w czasach, gdy wcale nie było ich zbyt wiele. Wystarczająco jednak duży, by zawierać poważne sojusze z liczącymi się w okolicy rycerzami.

W ostatnim liście do swojego króla Bernard napisał: „Kim jestem i czym jest dom mojego ojca – quae domus patris mei – by królewski majestat kłopotał się moją śmiercią i moim życiem?”. Autorem takich słów mógł być ktoś, kto wie, skąd pochodzi, i kto nigdy, ani na jotę, nie zboczył z obranej ścieżki...

Panem miejsca był Técelin, „rycerz z Châtillon” obdarzony przydomkiem „Wędzony”[1]. Termin często wówczas stosowany, na przykład w Pieśni o Rolandzie, na określenie żółci przechodzącej w brąz. Técelin z Fontaine był po prostu rudy. Wszyscy interpretowali to prawidłowo, choć i dobrodusznie, bez doszukiwania się wśród Burgundczyków przybyszów z Norwegii czy Danii... Wilhelm z Saint-Thierry opisuje go nam bardzo skąpo jako przedstawiciela „starego i prawdziwego rycerstwa, bogobojnego i przywiązanego do sprawiedliwości”. Był zaufanym księcia Burgundii, urodzonym wojownikiem, gotowym do obrony ziem swoich i swojego seniora, „któremu nigdy nie towarzyszył w przegranej wojnie”. Był zatem człowiekiem awansu, ale „życzliwym dla ludzi i hojnym dla biednych”. Dość majętny, posiadał dom miejski w Châtillon-sur-Seine, kilka nieruchomości w okolicach Montbard, zapewne w Courcelles i Benoisey, łąkę w pobliżu zamku Grignon i kilka ujawnionych w wyniku darowizny rozproszonych działek, z których o jednej, we Fraville, w miejscu, gdzie Aujon wpada do Aube, na zachód od lasu les Dhuits, miało później być głośno.

To całkiem sporo. Wystarczy, by utrzymać swą pozycję społeczną. Ale nic więcej. Nie wiemy prawie niczego o przodkach Técelina. Późne, lecz prawdopodobne źródła przekazują, że jego matka była córką pana na Grancey-le-Château. Oznaczałoby to, że przyszły opat Clairvaux pochodził od książąt lotaryńskich, bezpośrednio spokrewnionych z Karolem Wielkim... Wiemy na pewno, że tamta ciesząca się poważaniem babka przynajmniej dwukrotnie wychodziła za mąż. Najpierw za ojca Técelina, a następnie za Fulka z Aigremont, któremu wydała na świat syna Gwidona. Fulko był blisko skoligacony z Vilainem z Aigremont, późniejszym biskupem Langres... Poza tym zwał się de Châtillon. A to nie byle co. Técelin należał do milites służących u rosnących wówczas w siłę wielmożów, od których otrzymywali w zamian lenna będące z kolei początkiem ich awansu społecznego. Rycerze z Châtillon sprzymierzali się z niektórymi najbardziej uprzywilejowanymi z rodów Burgundii, u których zaszczytem było pełnić służbę. Ród ten rozgałęział się w sposób dość osobliwy, wchodząc w koligację z rodem de Champlitte, czyli osiadłych nad brzegami rzeki Salon w hrabstwie Burgundii bastardów hrabiów Szampanii, których lenna sięgały aż okolic Langres i terenów Księstwa Burgundii.

W chwili narodzin Bernarda dwa odgałęzienia tego rodu miały przed sobą piękną przyszłość: zarówno panowie z La Roche-Vanneau, jak i ci z La Ferté dysponowali licznymi posiadłościami wokół Dijon, Châtillon i Troyes. Rodzina z La Ferté posiadała tuż obok Châtillon duże folwarki Sainte-Colombe i Étrochey, a także Bagneux-la-Fosse. Natomiast za lasem des Brosses, zmierzając w kierunku Chaource, leżały Aubepierre, Cour-l’Évêque czy wreszcie Champigny, w pobliżu ujścia Herbissonne do Aube, kilka mil na północ od Troyes. Rodzina z La Roche-Vanneau, jeszcze lepiej sytuowana, gospodarowała za Bar-sur-Aube, wzdłuż rzeki Tille, która – po spłynięciu z płaskowyżu Langres, toczy swoje wody na wschód od Dijon, by następnie wpaść do Saony... Sojusz z panami Saulx-Grancey, których ziemie leżały po sąsiedzku, zapewniał rodowi kontrolę nad wszystkimi wysokimi dolinami wzdłuż Sekwany i Saony, a także nad wszelakimi wynikającymi z tego faktu dochodami i wpływami.

Técelin nie był feudałem w pełnym tego słowa znaczeniu. Ze wszystkich tu przywołanych dysponował zapewne najmniejszym majątkiem. Nie miał jednak powodu, by wstydzić się swego pochodzenia. Zawarł ponadto niespodziewany mariaż. Była to epoka, w której ogromną rolę odgrywały „cienie przodków”, Aletha zaś, żona pana z Fontaine, wywodziła się z wielkiej arystokracji. Była córką pana Bernarda z Montbard – jednego z optymatów księcia Burgundii – którego małżonka Humberge urodziła się w rodzie wsławionych rycerzy Ricey, których posiadłości sąsiadowały z terenami La Roche-Vanneau. Mawiało się także, że tamta rodzina pochodziła od dawnego księcia Burgundii, brata Hugona Kapeta... Solidnie usadowionej u ujścia Dangarge do Brenne siedziby Montbard nie należało lekceważyć. Odgrywała na tyle istotną rolę, by książęta Burgundii wybudowali tam później jeden ze swoich zamków. Wuj przyszłego opata Renard, a także jego bracia Milon i Gauteryk z Touillon zajmowali sporą część płaskowyżu doliny Armonçon, Semur-en-Auxois oraz dolinę górnej Sekwany. Na rubieżach ziemi Tonnerre rodzina posiadała wioski Fontaine-les-Sèches, Cestre, Verdonnet, Planay, Fain, Chevigny-lez-Lassois i część Montfort. Na zachód od Châtillon pobudowała prawdziwy pierścień osad obronnych: Les Riceys, Lannes, Molesme, Pouilly, Vertaut i Villedieu. Potężni kasztelani Montbardowie sprzymierzyli się z hrabiami z Bar-sur-Seine, panami na Couches, Ramerupt, Baudement oraz wicehrabiami z Beaune[2].

Dla tych pnących się w górę rodzin znaczenie miały zatem relacje. Wzajemne zobowiązania. A także potężni sąsiedzi. Burgundia, Szampania...

Od stuleci Burgundii udawało się zachować odrębność. Na początku VII wieku, razem z Austrazją i Neustrią, stanowiła ona część monarchiae trium regnorum. W wyniku podziału imperium karolińskiego frankijskie królestwo Burgundii zostało rozkrojone wzdłuż biegu Saony, przy czym hrabstwo Burgundii – region Franche-Comté – miało na długo przypaść cesarstwu.

Istniejące wokół miast Sens, Auxerre, Nevers, Autun, Mâcon i Chalon-sur-Saône księstwo przybrało nowe oblicze, gdy oddzieliło się w wieku X od Akwitanii, z którą trwało wcześniej w niepewnym związku. Wywodzący się od Karolingów Raul mógł jeszcze powiedzieć, po swojej koronacji latem 923 roku, że jest „królem Franków, Akwitanów i Burgundów”. Gdy umarł, jego brat Hugon Czarny uniezależnił się w swoim „królestwie” Burgundii. Ludwik IV był ostatnim królem karolińskim, który w 946 roku postawił stopę w tym budzącym pożądanie granicznym księstwie. Nie trzeba było długo czekać, by hrabia Dijon Gilbert złożył przysięgę Hugonowi Wielkiemu. Zrobił to jednak tylko jako comes proesidium – czyli powiedzmy, że „arcyhrabia”... – i na bardzo krótko, gdyż tytuł „księcia” przysługiwał wówczas tylko Robertynom. Po śmierci Gilberta, w 956 roku, Burgundia wpadła – w sposób zupełnie naturalny – do koszyka awansującej rodziny.

Śmierć Hugona Wielkiego, która nastąpiła 16 czerwca tego samego roku, była „prawdziwą cezurą w historii królestwa”, jak słusznie podkreślił Karl Ferdinand Werner. Jeżeli chodzi o los jego dzieci, to znana nam jest przyszłość Hugona Kapeta. Niepełnoletniemu jeszcze wówczas młodszemu synowi Henrykowi miało później przypaść to księstwo. Wcale nie postrzegano tego jako rzeczy nieznaczącej. Kiedy wywodząca się z bardzo potężnej rodziny z Mâcon Gerberga owdowiała po królu Włoch, Adalbercie z Ivrei, bez żalu zamieniła przy okazji kolejnego małżeństwa z Henrykiem z Burgundii w 972 roku tytuł królowej na godność księżnej...

Nie mieli dzieci, toteż po śmierci księcia, 15 października 1102 roku, dziedzictwo miało przypaść panującemu od sześciu lat królowi Francji Robertowi Pobożnemu. Tymczasem jednak syn Gerbergi, hrabia Burgundczyków z drugiej strony Saony, położył rękę na zachodnich ziemiach burgundzkich, przyłączając je bez skrupułów do swojego władztwa. Ten Otton Wilhelm był pod każdym względem nadzwyczajną postacią, ambitną i przemyślną. W jego żyłach płynęła krew Karola Wielkiego, spuściznę doprowadził do świetności dzięki małżeństwu z córką potężnego w Szampanii Renalda z Roucy, a następnie mnożył sojusze z hrabiami Chalon i Nevers. Przede wszystkim jednak potrafił zapewnić sobie niezawodne wsparcie wewnątrz Kościoła. Wystarczy wspomnieć, że był obrońcą opactwa św. Benigna w Dijon. Kierował nim wówczas Wilhelm z Volpiano, syn chrzestny cesarzowej Adelajdy, wybitny reformator, który następnie miał objąć opactwo św. Trójcy w Fécamp. Wierny był mu również Brunon, biskup Langres, o którym jeszcze będzie mowa.

Ta polityka faktów dokonanych odniosła sukces. Poza biskupem Auxerre Hugonem z Chalon, wszyscy wielmoże byli posłuszni Ottonowi Wilhelmowi. Tak twierdzi Rudolf Glaber i dodaje, że „był cudzoziemcem, co jednak nie przeszkodziło mu stać się bogatszym i lepiej uzbrojonym niż ktokolwiek z jego rodaków”... Robert Pobożny miał odbyć wiele kampanii i uzyskać wsparcie hrabiego Rouen Ryszarda II (wtedy już zaczynało się mówić „hrabia Normandii”), by zostać przywróconym w swych prawach, których nie musiał już dzielić z nikim, zarządzając troskliwie księstwem wraz z arystokracją burgundzką.

Po śmierci Roberta w 1031 roku, następcą na czele regnum został jego syn Henryk, który z wielką niecierpliwością wyczekiwał wstąpienia na tron. Niewiele brakowało, by stracił wszystko, gdyż Normandia, Flandria i Andegawenia wolały jego młodszego brata. Mimo niewielkich uzdolnień Henrykowi udało się zachować to, co najcenniejsze, jednak utracił bezpośrednią kontrolę nad Burgundią na rzecz swojego rywala. Robert dał początek dynastii, która miała sprawować władzę nad księstwem nieprzerwanie przez trzysta trzydzieści lat. Nie wspominając o kilku bocznych odgałęzieniach. Wnuczek księcia Roberta poślubił pewną kastylijską księżniczkę krwi i został w ten sposób ojcem pierwszego króla Portugalii, co również nie jest bez znaczenia dla naszej historii.

Burgundia już wtedy była potęgą. W pierwszej ćwierci XI wieku księciem był Odo I, młodszy wnuk Roberta Burgundzkiego, którego dość długie panowanie było ściśle związane z narodzinami reguły cysterskiej. W jego otoczeniu, „wśród wielu innych”, znajdował się także Técelin z Fontaine. Geoffroy z Auxerre uznał go za „wybijającą się znakomitość”. W rzeczywistości odegrał skromną rolę. Natomiast jego rodzina od strony matki, Saulx-Grancey, okazywała bezwarunkową wierność domowi burgundzkiemu i stanowiła główny czynnik ekspansji księstwa w kierunku Szampanii.

Szampania...

Ten obszar Franciae occidentalis, równie istotny (a w momencie podziału władzy pewnie istotniejszy) i o nieco tylko mniej skomplikowanej historii, dostał się w X wieku w ręce rodziny Vermandois, wywodzącej się ze starego pnia karolińskiego. Na powolnej zmianie dynastycznej skorzystali, podobnie jak w Burgundii, poszukujący niezależności nowi „hrabiowie”. Podstępny i nienasycony Herbert II szczęśliwie wsparł wysiłki króla Raula w Burgundii, ten zaś pozostawił mu wolną rękę na prawym brzegu Sekwany i dużo dalej, gdzie „kapitalizował” na korzyść swoich bliskich grunty rolne i beneficja kościelne.

Po śmierci Raula Hugon Wielki – którego siostra Adela była żoną Herberta – lepiej niż ktokolwiek inny zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, toteż sprzyjał czasami przedsięwzięciom skierowanym przeciwko wciąż równie podstępnemu hrabiemu z Vermandois. Gdy umarł w lutym 943 roku, jego synowie zajęli miejsca tradycyjnie przysługujące rodzinie. Rozszerzyli także sieć sojuszy. Albert poślubił Gerbergę, córkę księcia Lotaryngii i Gerbergi saskiej, później żony Ludwika IV. Był to początek całej serii mariaży.

Najbardziej spektakularnym stał się z pewnością ślub jednej z córek Herberta II. Luitgarda, wdowa po księciu Normandii Wilhelmie Długim Mieczu – zdradziecko zamordowanym, na dwa miesiące przed śmiercią własnego ojca – poślubiła hrabiego Blois Teobalda I, którego miano nazywać Oszustem. To wydarzenie, wraz z kilkoma innymi, podminowało geografię polityczną średniowiecznej Francji.

Teobald mógł się pochwalić świetnym pochodzeniem. Jego francusko-burgundzka rodzina spokrewniona była z królem Włoch, Hugonem z Arles. Na samym początku X wieku ojciec Teobalda zamieszkał nad Loarą i mianował się wicehrabią Tours, a następnie Blois. Sam Teobald – bez głosów sprzeciwu – przybrał tytuł hrabiego, po czym rozszerzył swoją władzę na Chartres i Châteaudun. Ten szampański mariaż otworzył przed nim zupełnie nowe możliwości. Teobald nie spoczął w dodatku na laurach. Wydał swoją siostrę najpierw za księcia Bretanii, Alana II, który – przed śmiercią w 952 roku – powierzył jej opiekę nad synem Drogonem, a następnie za hrabiego Fulka II Andegaweńskiego. Za pośrednictwem bratanka przejąć miał kontrolę nad Bretanią.

Nietrudno zgadnąć, że potęga ta budziła niepokój. Zarówno w Andegawenii, jak i Normandii trwano w gotowości, zwłaszcza że hrabia Blois próbował najechać latem 962 roku Normandię, która była sprawdzonym sojusznikiem Hugona Wielkiego. Zauważono, że Teobald bywał również na dworze króla Lotara. „Niezależnie od personaliów, wrogość i nieufność między Robertynami-Kapetyngami a domem z Blois pozostanie stałym elementem życia politycznego”...

Upojony swą potęgą Teobald zaczął budować co niemiara, otwarcie lekceważąc fakt, że fortyfikowanie należało do regaliów. To jemu zawdzięcza się pierwsze turres altae, czyli warowne donżony, takie jak w Chartres, Blois, Saumur, Chinon, Châteaudun, które takie wrażenie robiły na współczesnych. Nie trzeba więcej argumentów na potwierdzenie tezy, że posuwano się wówczas do lekceważenia wszelkich tradycyjnych zobowiązań wasalnych, gdy chodziło o zapewnienie porządku u siebie. Kiedy Odo I odziedziczył po swoim ojcu wszystkie jego tytuły, starał się – bez trwałego sukcesu – sięgnąć po tytuł margrabiego.

Na pewno też jego kuzyn Herbert III, przywódca rodu z Vermandois, podejmował analogiczne próby. Przybrał tytuł comes Francorum, nie spotykając się ze sprzeciwem żadnego króla karolińskiego. W dokumencie z 980 roku Lotar dodał mu nawet jeszcze godność „komesa pałacowego”. Hrabia Blois nie mógł nawet przypuszczać, że jego rodzina dorobi się podobnego tytułu w tak niedługim czasie. Przymierza połączone z nienawiścią do tego, co kapetyńskie, były solidnym spoiwem. Można było oglądać, jak Odo II z Blois, „gorąca głowa” tamtej epoki, przejmuje zbrojnie hrabstwo Szampanii w 1023 roku, by stworzyć jednolity organizm, zdolny do wzięcia w kleszcze kruchej jeszcze wówczas władzy królewskiej.

Po śmierci Odona unia Szampanii i hrabstwa Blois pogrążyła się w osobliwym nieco konflikcie o sukcesję, by jednocześnie wypruwać sobie flaki wewnątrz samej rodziny o panowanie nad Meaux, Troyes czy Provins. Szampania cieszyła się poważnym prestiżem. Rodziny Champlitte i La Ferté czekała świetlana przyszłość. Josbert Rudy (czy aby na pewno należał do tej rodziny?), który poślubił Łucję, córkę i spadkobierczynię Tybalda z Beaune, miał zostać wicehrabią Dijon, a następnie seneszalem hrabiego Hugona z Szampanii. Jego bracia Renier i Hugo Gotfryd również mieli otrzymać liczące się tytuły, ten pierwszy pana na Sainte-Colombe, natomiast drugi – seneszala książąt Burgundii.

Uwidoczniła się silna tendencja, w ramach której rodziny rycerskie wspierały wysiłki panów na zamkach, by przejąć kontrolę nad jak największą strefą działania między Sekwaną a Aude. Sojusze Montbardów, Saulx-Grancey, Châtillonów, La Roche-Vanneau czy La Ferté sprowokowały sprzymierzanie się ich przeciwników. Trzeba będzie poczekać stulecie, by unia między Blois a Szampanią znowu stała się aktualna wśród chaosu i pożogi. Aktorem tych działań będzie wówczas – w znacznie większej mierze, niżby sobie tego życzył – najsłynniejszy z potomków tych rodów, które pod sam koniec XI wieku zaczną się ze sobą celowo stapiać.

Bernard z Montbard miał pięciu synów, z których czterech przeżyło: Rainarda, Gauderyka, Milona i Andrzeja. Ten ostatni przejął imię po zmarłym starszym bracie. Bernard miał także dwie córki, w tym Alethę, inteligentną dziewczynkę, której ojciec chciał zapewnić szerokie wykształcenie „z zamiarem oddania jej do klasztoru”. Z niewiadomych powodów sytuacja zmieniła się jednak, gdy Aletha miała mniej więcej piętnaście lat: „O jej rękę poprosił pan Técelin z zamku Fontaine, człowiek dobry i szlachetny. Skoro ojciec nie miał żadnych szczególnych powodów, by odmówić – wyraził zgodę”.

„Małżeństwo z miłości” – można by powiedzieć na tę nagłą odmianę. To nawet adekwatne określenie, jeżeli weźmie się pod uwagę ewolucję semantyczną. A zwłaszcza – przemianę mentalnościową. Związek ten wydaje się całkowicie zgodny z praktykami ówczesnej arystokracji, która łączy się ze sobą na bazie wspólnych interesów. A piętnaście lat to w tamtej epoce wcale nie tak młody wiek. Biorąc pod uwagę jakość progenitury, można zaryzykować stwierdzenie, że związek był szczęśliwy. I nic więcej. Zawsze znajdą się malkontenci wątpiący w to, że małżeństwo, którego całe potomstwo – synowie i córka – będzie żyło w stanie bezżennym – stanowi budujący przykład.

Jak było wtedy przyjęte, sporządzono do przesady pochlebny portret tej młodej damy, „jedynej w swoim rodzaju pod względem cnót, strzegącej swojej własności, troszczącej się o biednych, chorych, opuszczonych, pomagającej im – jeśli trzeba – z własnych środków”. Żona doskonała, która wzbogaca wkrótce dom rodzinny o dwóch pierwszych synów, Gwidona i Gerarda. Później pojawia się córka Hombelina. A potem trzech innych chłopców: Andrzej, Bartłomiej i Niward. Los ich wszystkich bez wyjątku naznaczy trzecie dziecko w rodzinie.

Nikt by nam nie uwierzył, gdybyśmy zapewnili, że narodziny te nastąpiły pod auspicjami wróżb, które muszą wydawać się nieskończenie podejrzanymi z naszej pełnej obiektywizmu perspektywy. Powiedzmy tylko, że brzemienna Aletha miała dość niepokojący sen: „Mały, całkiem biały pies z rudymi plamami na grzbiecie szczekał w jej żołądku”. Przerażona, pędem udała się po radę do zakonnika, który natychmiast przypomniał sobie cytat z Pisma Świętego i pocieszył kobietę: „Nie lękaj się. To dobra wróżba. Zostaniesz matką wspaniałego pieska, który będzie trzymał wartę przed domem Boga. Będzie bardzo szczekał na wrogów wiary. Stanie się wyjątkowym kaznodzieją i tak jak pies liże rany, tak on będzie uzdrawiał dusze”.

Quod et factum est. I tak się stało... Wilhelm z Saint-Thierry przytacza te fakty dość zdawkowo. Bardziej wylewny był Gotfryd z Auxerre w kazaniu wygłoszonym w sierpniu 1154 roku, gdzie objaśniał złożony sens tego „wyboru” oraz rozwodził się nad wspomnianymi rudymi plamami. Temu uczonemu w piśmie człowiekowi wygodnie było ćwiczyć swoje umiejętności retoryczne wokół kilku wersów Pieśni nad Pieśniami:

Mój śnieżnobiały i rumiany,

znakomity spośród tysięcy,

Głowa jego najczystsze złoto [...].

Tamte czasy, po macoszemu traktujące tyle spraw, do których my desperacko się przywiązujemy, przydawały snom niezrozumiałą już dla nas – którzy dotarliśmy do brzegów antropologii i psychologii głębi – wagę. W pewnych okresach zwykło się traktować tę „prymitywną” mentalność z wyższością, Pozytywizm całkowicie ją odrzucał. Później sporządzono typologię tematów powracających w literaturze mistycznej i próbowano dokonać swoistej anamnezy wokół takich tekstów, jak chociażby glosa papieża Grzegorza Wielkiego poświęconej innemu znanemu fragmentowi Pieśni nad Pieśniami:

Schwytajcie nam lisy,

małe lisy,

co pustoszą winnice,

bo w kwieciu są winnice nasze.

„Winnica to Kościół. Lisy to heretycy, stróżujące psy zaś są kaznodziejami”. Interpretacja tym bardziej prawdopodobna, że sam Bernard z Clairvaux w sposób nieuchronny w ten obraz się wpisywał. Jeżeli tylko sierść psa przypominała habit cysterski, to „zwierzę ideologiczne”, jakim był człowiek średniowieczny, dysponowało już niewyczerpanym motywem... Ponieważ każdy uważa własną interpretację za najlepszą, należy z pokorą przyznać się do swoich ograniczeń i stwierdzić za kilkoma trzeźwymi geniuszami, że „nie są to rzeczy, które należałoby badać i weryfikować bez końca”. Z istnienia tych nieuchwytnych kwestii mogą sobie zdać sprawę – w chwilach, gdy ich umysły nie chcą się za wszelką cenę rozczarować – ci, których nieświadomość otwarta jest na poznanie poetyckie: Fernando Pessoa, Gaston Bachelard, Henri Michaux, Michel Leiris i kilku innych na tyle odważnych, by się nie cofać na widok śladów tajemniczych wyobrażeń, tych „zapamiętanych snów, które przynajmniej nie gniją”...

Jak podają dość późne przekazy, dziecko przyszło na świat na zamku Fontaine w 1091 roku, „gdzieś między końcem kwietnia a początkiem sierpnia”[3] w niższej sali wieży głównej. Prawdopodobnie dość szybko ochrzczono je w kościele parafialnym Saint-Martin-des-Champs, na wschód od zamku, między Pouilly a Dijon. Wobec Boga i wobec ludzi Aletha nadała mu imię swojego ojca, Bernard.

Dziecko dość szybko zdało sobie sprawę ze swojego uprzywilejowanego pochodzenia. Zgodnie z naturą rzeczy miało mu ono pomagać, a czasami przesądzać o jego losie. Ojciec z Clairvaux nigdy o nim nie wspominał. Ale też nigdy nie zapomniał.

ROZDZIAŁ 2

WYCHOWANIE ARYSTOKRATY

Trzeba od razu podkreślić, że zgodnie z przekazami wszystkich najważniejszych źródeł, przyszłość Bernarda, trzeciego syn pana z Fontaine, „kochanego bardziej niż wszyscy inni”, była z góry jasno określona. Jego matka „nie ograniczyła się do ofiarowania go Bogu, jak w przypadku pozostałego potomstwa. [...] Zrobiła to w tej świątyni, w której miał całe życie służyć. Osobiście zatem uczyniła Kościołowi Bożemu miły prezent”. Fakty te pozostają na wysokim poziomie ogólności.

O dzieciństwie Bernarda mówić jest równie trudno jak w odniesieniu do każdej innej osoby w tamtym czasie. Zachowało się jednak mnóstwo tekstów, które – choć wydają się cechować wprowadzającą w błąd poprawnością – to jednak pochodzą od osób kompetentnych, które zebrały imponującą masę świadectw nie tylko od braci i sióstr Bernarda, lecz także u jego ojca.

Ojciec nie poświęcał zbyt wiele czasu swoim dzieciom, gdyż bardzo skrupulatnie wypełniał zadania wynikające z jego pochodzenia i zawartych przymierzy. Wilhelm z Saint-Thierry, stary przyjaciel Bernarda, który zastępuje tu Gotfryda z Auxerre, przekazuje nam, że „nie zaniedbywał tego, co należało się Panu Bogu”. Rzecz, która wydaje się oczywista. „Bogaty w dobra”, nawet jeżeli w istocie bardzo skromne, poświęcał się pracy na swoich ziemiach i był oddany ludziom na nich pracującym. Był również rycerzem – miles – dopuszczonym do rady swojego suzerena, księcia Burgundii Odona I, a potem jego następcy Hugona II, któremu przychodził z pomocą wojskową w miarę swoich możliwości. Jak już wspomniano, bardziej rozmowny Gotfryd z Auxerre dodaje, że pomagał skutecznie. Wraz z innymi osobami równej rangi koasygnował kilka aktów donacyjnych wydanych przez kancelarię księcia. Był to człowiek odpowiedzialny, dumny ze swojego pochodzenia i całkowicie uczciwy.

Técelin zdolny był także do wybuchów gniewu. Jan Pustelnik, mianowany przeorem Clairvaux niedługo po śmierci założyciela, w napisanym dość późno, nierównym, czasami fantastycznym, ale czasami dość rzetelnym Żywocie, przywołuje pewien fakt dużo mówiący o charakterze ojca św. Bernarda. Gdy pewnego razu doszło do kłótni, „jednej z tych, które często zdarzają się w trakcie codziennych kontaktów”, panu z Fontaine przyszło stawić czoło sąsiadowi „stojącemu znacznie niżej pod względem urodzenia i wiele uboższemu”. Ogarnięty wściekłością zażądał pojedynku, nie czekając na arbitraż. Ustalono godzinę oraz okoliczności walki. Ów człowiek jednak, „żyjący w lęku przed Bogiem i jego wyrokami” powoli uświadamiał sobie, że jego zwycięstwo jest pewne w starciu z kimś słabszym. Położył wtedy kres sporowi, ustępując „bez żadnych dyskusji” w jego przedmiocie.

Tyle wystarczy, by scharakteryzować ojca. Matce kronikarze poświęcają wiele uwagi: niezliczeni komentatorzy rozwodzili się obficie na temat stosunku opata Clairvaux do kobiet i do Matki Boskiej. Aletha pełna jest oczywiście najwspanialszych zalet. Sam Jan Pustelnik, chętnie uderzający w liryczne tony, i tym razem nie szczędzi pochwał: O beatus venter! O beata ubera! Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że przesada może być niebezpieczna, i wyjaśnia, iż nadmiar gloryfikacji ma tylko podkreślać jego opowiadanie. Pozostają dość oczywiste banały: zadziwiająca płodność tej kobiety, duża liczba dzieci, które przeżyły, jak również dobrze udokumentowany fakt, że sama je karmiła, co absolutnie nie było wtedy zwyczajem, zwłaszcza wśród arystokracji. Tego typu rzeczy często pisze się o matkach, które przyszłość miała nagrodzić.

Wszystko to jednak nie ma, prawdę mówiąc, zbyt wielkiego znaczenia. Poza wspomnianymi zaletami charakteru, połączonymi z pewną koncepcją prowadzenia domu, Aletha miała też ustalone poglądy na sposób, w jaki wychowuje się niezwykłych ludzi. „Działając najwyraźniej z boskiej inspiracji, nie przygotowywała swoich dzieci do spraw doczesnych, lecz do życia religijnego – non seculo sed religioni”. Tak zapewne było, ale też coś więcej, skoro „dołożyła starań, by wychowywane były bez pobłażania, nawet w sposób twardy, aby stały się mężne, a zwłaszcza by nie uległy zniewieścieniu wskutek nadmiaru wygód”. Z oczywistych powodów, mających związek z przyszłością i prestiżem rodu, jak również wymaganiami wpajanymi Aletcie od urodzenia, braci Bernarda wychowywano do noszenia broni. Nie ma jednak ani jednej wzmianki, z której wynikałoby, że dla niego samego przewidywano chociaż przez chwilę takiż los. Rzecz w tamtych środowiskach całkowicie niebywała.

O pierwszych latach życia Bernarda nie wiemy nic ponadto. Łatwo jednak podejrzewać, że musiał od najmłodszych lat cieszyć się ogromną uwagą. Nie był to fakt bez znaczenia w świecie, w którym chłopcy spędzają wczesne dzieciństwo wyłącznie u boku kobiet. Zwłaszcza że, jak się często podkreśla, „powołanie zakonne przyszłego świętego prawie bez wyjątku przypisuje się wpływom matki”. W tym szczególnym wypadku stwierdzenie to jest zapewne znacznie bardziej prawdziwe niż w wielu innych. Poza wczesną edukacją religijną, będącą wówczas elementem każdej edukacji, rodzeństwo korzystało zapewne z rudymentarnych nauk, jakich mogła udzielać sama, starannie przecież wykształcona, matka. Także miejsce Bernarda w rodzinie – w otoczeniu dwóch starszych braci, jednej młodszej siostry i trzech kolejnych braci – musiało być dla niego ważnym doświadczeniem formacyjnym.

Jako infantulus, do ukończenia siódmego roku życia, przebywał Bernard pod wyłączną opieką matki. Następnie przyszedł czas, by oddać chłopca w ręce mężczyzn. Gwidon i Gerard już się znajdowali pod pieczą ojca, u którego mieli się uczyć sztuki wojennej. Bernard został zwolniony z tego obowiązku, lecz nie mamy całkowitej pewności co do powodów, które przesądziły o jego nieprzydatności. Częściej niż słabe zdrowie przywołuje się jego wczesne powołanie duchowne, które – korespondując z nadziejami matki – jasno wytyczało mu dalszą drogę. Wobec powyższego Bernard miał pobierać nauki właściwe dla jego przyszłego stanu.

Tak wytrawny specjalista jak Pierre Riché znakomicie udowodnił, że pragnienie uzyskania wykształcenia nie musiało być całkowicie obce drobnoszlacheckiej rodzinie przełomu XI i XII wieku. To wtedy przecież opat nadreńskiego Limburga przypominał młodym arystokratom, że „wykształcenie wcale nie szkodzi tym, którzy chcą się poświęcić karierze wojskowej”. Przyszły biskup Lincolnu, Hugon z Avallonu, kształcił się, wraz z innymi dziećmi szlacheckimi, w opactwie Villard-Benoît. Czasami preceptor zastępował matkę w przekazywaniu podstawowych wiadomości. To przypadek młodego Wiberta z Nogent. Niejaki Filip z Harvengt, opat od kanoników regularnych, pisał do hrabiego Flandrii: „Wykształcenie nie jest wyłącznie przywilejem duchownych, ma je wielu świeckich. Można wtedy z dala od zgiełku i spraw wojennych sięgnąć po książkę i przejrzeć się w niej jak w lustrze...”. To, że niektórzy arystokraci mieli ochotę i środki, by zapewnić swojemu potomstwu dość gruntowne wykształcenie, nie zmienia bardzo ograniczonego zasięgu tego zjawiska. W rodzinie pana z Fontaine tendencje nie szły zresztą w tym kierunku. Bernard bez skrupułów nazwał jednego ze swoich braci, Andrzeja, analfabetą.

Istniała wielka pokusa, by trzeci syn Técelina i Alethy stał się jednym z tych „oblatów”, którzy wówczas zaludniali wielkie i małe opactwa, a których najsłynniejszym przedstawicielem był dziesięć lat starszy od Bernarda Suger. Kościół nie wszędzie jeszcze położył kres zwyczajowi pozbywania się młodszych dzieci poprzez umieszczanie ich w opactwach. Większość z nich zapewne się tam odnalazła, powiększając jednocześnie zastępy wątpliwych powołań. „Ofiarowany” przez swoją matkę tuż po urodzeniu, w warunkach, o których już pisaliśmy, Bernard wydaje się należeć właśnie do tej kategorii. A jednak było zupełnie inaczej. Nie chodziło tu też o żadne arystokratyczne przesądy. Przyszły Ludwik VI pobierał „strawę duchową” w szkole w Estrée, gdzie uczyli się również oblaci z opactwa Saint-Denis. Pobliskie opactwo św. Benigna przyjmowało jeszcze wówczas oblatów. Kluniackie nie przestawało przygarniać mas tych innutriti. Robert z Châtillon, jeden z kuzynów Bernarda, miał zostać „ofiarowany” wielkiemu opactwu burgundzkiemu, a następnie wywołać ogromny spór ideologiczny... Tendencja ulegała jednak odwróceniu.

Dla Bernarda chciano jednak czegoś innego. Jeszcze jako małe dziecko – a parvulo, zapewne około roku 1098, a może jeszcze wcześniej – opuścił Fontaine, by uczyć się w szkołach Châtillon-sur-Seine. To było dość duże miasto, o niewątpliwym znaczeniu strategicznym, na granicy księstwa Burgundii i hrabstwa Szampanii. Zostało podzielone – w sposób dość nieprecyzyjny – między księcia a biskupa Langres. Wydaje się prawdopodobnym, że znacznie ważniejszy prawy brzeg znajdował się w gestii biskupa, podczas gdy część lewego brzegu pozostawała pod władzą Odona I. Udawało się chyba utrzymać harmonię w tej delikatnej sytuacji: tamtejsza szlachta znana była z brawury i zwłaszcza „ze swojej wierności zobowiązaniom”.

Klasztor kanoników regularnych Notre-Dame-du-Château ma trójkątną fasadę wychodzącą na ulicę. Na tych kanoników mówi się chętnie, że są „od świętego Werola”, bo tak się zwał patron kościoła, od którego zależał kapitularz kolegialny fortecy biskupiej, cudu nowego stylu zbudowanego ledwie stulecie wcześniej. Proste zarysy twierdzy, wraz z rzadko zadrzewionym dziedzińcem, wciąż jeszcze stanowią dominantę miejskich dachów, Sekwany i wspartego na dwóch łukach mostu. Bernard poznał ją i pokochał, spędził wiele czasu w kościelnym transepcie uwieńczonym identycznymi kaplicami, które będą typowe dla planu cysterskiego.

Pod koniec tamtego stulecia szkoła kanoników od św. Werola cieszyła się dużym prestiżem. Wywodziła się ze szkoły biskupiej w Langres i otworzyła swe podwoje w epoce renesansu karolińskiego. Brunon z Roucy, którego ciężar polityczny okazywał się nieraz decydujący, należał do grona uczniów Herberta z Aurillac, gdy ten był przełożonym szkoły w Reims. Gdy w 981 roku Brunon został biskupem Langres, zachował wierność wobec swojego znakomitego mistrza, jednego z najsubtelniejszych umysłów swoich czasów, który jako Sylwester II miał stać się papieżem „roku tysięcznego”. Aż do śmierci w 1016 roku Bruno zawsze dbał o poziom nauczania w szkołach swojej rozległej diecezji. Zgadzano się, że ta była najlepsza.

To właśnie znakomita reputacja – wybór mógł przecież paść na położoną w tej samej diecezji szkołę św. Benigna w Dijon, dwa kroki od murów Fontaine... – była jednym z motywów decyzji Alethy. Ale nie jedynym. Nad brzegami Sekwany dziecko pozostawało u siebie. Wywodziło się przecież z rodu Châtillon. Wiemy, że jego ojciec posiadał dom w mieście[1]. Rzecz raczej niewątpliwa, że Bernard, pobierając nauki u kanoników od św. Werola, nigdy nie zaznał ograniczeń nakładanych na oblatów. Jako uczeń wciąż prawdopodobnie cieszył się rodzinnym ciepłem. Rodzina powiększyła się wówczas o córkę i trzech kolejnych chłopców, którzy stanowili emocjonalne otoczenie młodego adepta wiedzy. Obecność wyrafinowanych, jak wszystko na to wskazuje, kobiet miała swoje znaczenie dla tego charakteru, który – mimo swego stanu i szorstkiego temperamentu – nie popadł w prostacką mizoginię, tak typową dla duchownych tamtej epoki, w tym jego biografów.

Dzieciństwo Bernarda znane nam jest tylko w najogólniejszych zarysach. Te kontury jednak wydają się w zasadzie wystarczające. Złotorude włosy. Proporcjonalne ciało. Przyjemna twarz. Żywa inteligencja. Krótko mówiąc, „obiecujący typ”, w którym wyczuwa się już pewne zaczątki geniuszu.

Tym, co jednak uderza już na wstępie – jak notuje dobrze poinformowany Wilhelm z Saint-Thierry – jest niewątpliwa rezerwa, gorące pragnienie „spokojnego pozostawania u siebie” i unikania obcych miejsc. Mówiąc otwarcie, chodzi o „niewiarygodną i trudną do pojęcia” nieśmiałość: verecundia. Nieśmiałość dręczącą, przygważdżającą do miejsca, powstrzymującą od mówienia w czyjejś obecności lub bycia przedstawianym ludziom nieznajomym. Rodzaj toczącego duszę chorobliwego strachu. Głuchy niepokój wobec banalnych niepewności, jakie przynosi codzienność. Wszystko, co stawia go wobec nieznanego, Bernard przeżywa jako wielką traumę, rodzaj moralnego gwałtu, od którego – jak poświadcza wiarygodny świadek, bo jego sekretarz Gotfryd z Auxerre – milsza byłaby mu śmierć.

Nie ma tu miejsca na rozwlekłe interpretacje i pośmiertne analizy tej cechy charakteru, na pierwszy rzut oka rzeczywiście zaskakującej, jeżeli zna się dalszy życiorys Bernarda..., a ponadto dobrze udokumentowanej, o której jednak źródła nie rozwodzą się dłużej, niż jest to konieczne. Chodziło mianowicie o podkreślenie wysiłków kanoników od św. Werola, którzy pokusili się o dokonanie niemożliwego – czasami posługując się szokującymi argumentami, nad którymi Bernard będzie ubolewał... – by zwalczyć w nim tę wadę. Bez większych sukcesów. Sam Gotfryd z Auxerre podkreśla, że nigdy nie mógł się pozbyć tego, co tkwiło w nim od dzieciństwa – innata ei a puero – i co miało go dręczyć „aż do kresu dni”. Dało się już przeczuć u niego to, co następnie ujawni się jako ucieczka w głąb siebie, obawa przed pewnymi nie do końca określonymi niebezpieczeństwami czy też bolesne rozpamiętywanie klęsk. I jako naturalna konsekwencja, rodzaj reakcji przeciwko temu wewnętrznemu chłodowi, pojawiały się napady gorączkowego entuzjazmu, gwałtowne wybuchy, które miały wstrząsnąć jego epoką, skłonność do narzucania innym – nie przebierając w środkach – tego, co uznawał za prawdy ostateczne. Wszystko to razem czyni z natury skłonnej do skrajności „wielkiego świętego, z którym [...] nie zawsze łatwo było żyć w tej samej epoce”.

Skrajnie nerwowy temperament i nadwrażliwość, pozostające w ścisłej harmonii ze światem nasyconym obrazami, wydają się wyjaśniać te nagłe objawienia przedwczesnego i przewyższającego nas geniuszu.

Oto wydarzenie, które w kilku słowach streścił Gotfryd z Auxerre. Bernard przebywał „w domu swego ojca” w Châtillon. Była to noc wigilijna. Dziecko spało. Nagle ukazała mu się „rodząca Matka Boska oraz wychodzące z jej wnętrza Dziecię-Słowo”. To wszystko. Przejęty tą wizją Wilhelm z Saint-Thierry nadał jej odpowiedni rozgłos. Jednocześnie zmyślił dla niej pewną otoczkę fabularną i zaopatrzył w natychmiastową egzegezę. „Jak to jest we zwyczaju, wszyscy przygotowywali się” do śpiewana jutrzni w kościele św. Werola, gdzie Bernard przebywał z bliskimi. Ponieważ oczekiwanie na nocną liturgię dłużyło mu się, opuścił głowę i „przysnął. Dziecku natychmiast ukazał się obraz Bożego Narodzenia, wzmacniając jego delikatną jeszcze wiarę i – po raz pierwszy – umożliwiając mu religijną kontemplację. Święty Józef ukazał mu się ponownie, tak jakby wstawał z łoża. Zobaczył Dziecię-Słowo, jakby rodzące się na jego oczach z ciała Dziewicy Maryi, w postaci piękniejszej niż ta, jaką może dać ludzkie ciało, przywłaszczające duszę [in se rapiens... affectus] świętego dziecka już po ukończeniu przezeń wieku dziecięcego”.

Przekaz Gotfryda z Auxerre, pomijając to kluczowe wydarzenie, informuje, że gdy wybiła godzina jutrzni, Aletha „obudziła [dziecko] i podała mu ubranie, które zawsze nosiło, śpiewając w chórze. Jak zwykle, do kościoła udali się razem”. Dodaje jednak: „[Bernard] miał zwyczaj mówić o tej wizji, że Pan ukazał mu się już w godzinie swoich narodzin”. Biograf ów, który w tej sprawie z całą pewnością wysłuchał zwierzeń samego Bernarda, nie napisał ani słowa o wizji z rudym psem. Umieścił ją we Fragmentach przygotowawczych do jego Żywota, chcąc zapewne wyjaśnić pewnego dnia jej duchowy sens. Fragmenty zawierają pewną liczbę opowieści hagiograficznych, które sam Gotfryd uważał za podejrzane, ale które chętnie wykorzystali jego następcy. Pozostało jednak to dicere ipse solebat: „Jak miał zwyczaj mawiać”.

Arcybiskup Genui Jakub z Voragine, który miał w następnym stuleciu przygotowywać swoją bardzo następnie popularną Złotą legendę, korzystał również z tych źródeł i znał dalszy bieg wydarzeń. Dodał, co następuje: „Od tamtego czasu posiadał nadzwyczajną wiedzę o wszystkim, co łączy się z Bożym Narodzeniem. Mógł dzięki temu przemawiać lepiej niż ktokolwiek inny o Dziewicy Maryi i Dziecięciu, a także tłumaczyć opowieść ewangeliczną o Zwiastowaniu”. Z dowodami w ręku możemy to tylko potwierdzić.

Na tym jednak nie koniec. Na kanwie tej wizji utkano bardzo szybko, zapewne w pobliżu chlubiącego się tym wydarzeniem Châtillon-sur-Seine, legendę o karmieniu piersią św. Bernarda. W kościele św. Werola znajdował się „pewien bardzo stary, wykonany w niepamiętnych czasach wizerunek błogosławionej Dziewicy Maryi [...], która w cudowny sposób ukazała swojego syna” Bernardowi. Następnie „ręka wizerunku podniosła rękę do swojej piersi i wycisnęła trzy krople swojego mleka w otwarte usta” tego dziecka, które nazywano potem „wiernym pokłonnikiem Dziewicy Maryi i publicznym Wyznawcą jej syna oraz jego doktryny, Wyznawcą Niebiańskich Zastępów i dziewiczym miłośnikiem Maryi Matki Boga”. To również jakiś dowód, choć wzmianki o karmieniu piersią nie można odnaleźć w żadnym Żywocie ani podobnym tekście. Scena ta jest za to dobrze potwierdzona w ikonografii od końca XIII wieku i – wzorem kilku innych – stała się nieodłącznym atrybutem tego świętego, nabierając przy okazji siły mistycznego oddziaływania, która jest immanentną częścią aury tej sugestywnej postaci. Doczekała się również kilku godnych uwagi dzieł sztuki, takich jak chociażby nastawa ołtarzowa namalowana około roku 1290 przez mistrza z Palmy na Majorce albo ołtarz św. Ildefonsa z katedry El Burgo de Osma w kastylijskiej prowincji Soria. Później miał nadejść czas, gdy będzie się przedstawiało Bernarda odwracającego się od ran Jezusa, by napić się mleka jego matki. Na początku XIII wieku Adam z Perseigne był jeszcze bardziej dosłowny: „Dołączmy do Jezusa w chwili, gdy ssie pierś, aby sprawdzić, czy nie moglibyśmy wypić kilku kropel tak słodkiego mleka”...

Trzeba jednak przy tej okazji przypomnieć, w jak ścisłym związku z sacrum pozostawało społeczeństwo średniowieczne, do jakiego stopnia ingerencję sił boskich uważano za naturalną, jak bardzo pozornie dosadny język przemawiał do zmysłów. Ciało kobiece niezwykle chętnie identyfikowano z pożywieniem. Współczesnego historyka, myślącego głównie w kategorii „wielkich problemów”, te wszystkie wielce dydaktyczne obrazy narodzenia i „świętych posiłków” mniej już szokują niż jego kolegów z poprzednich epok. Jacques Dalarun przypomniał niedawno, lepiej niż zrobiłby to ktokolwiek inny, że wszelkiego rodzaju dekonstrukcja skazana jest tu na porażkę, ponieważ nie chodzi o „dyskurs duchowy, który skrywa rzeczywistość seksualną, lecz o dyskurs seksualny, który opowiada o rzeczywistości duchowej”. Trudno sobie wyobrazić, by człowiek średniowiecza, który dysponował wszystkimi możliwymi drogami interpretacji Pisma Świętego i mógł dzięki temu odnajdywać w nim nieskończoną liczbę dotyczących go światów, nie był przejęty wizją promieniującą z samego środka jego wiary: wizją Wcielenia.

Podobnie radzi sobie z interpretacją rudych włosów, które stały się znakiem rozpoznawczym tej rodziny. Bernard dzieli tę cechę ze swoim ojcem, ale też z Ezawem, Pyrrusem, Wilhelmem Zdobywcą i tyloma innymi... – cechę, którą trudno, zarówno dziś, jak i wtedy, uważać za nieznaczącą. Nie brakowało w owym czasie „karmazynowych rycerzy” i pamiętano o drugiej pieczęci Apokalipsy: „I wyszedł inny koń barwy ognia, a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój, by się wzajemnie ludzie zabijali – i dano mu wielki miecz”. Rudzi uchodzili za brutalnych, nawet gdy – wzorem Dawida – używali przemocy w szczytnych celach.

To dwuznaczny kolor, który – jak odnotowuje Michel Pastoureau – może skazywać na napiętnowanie, ponieważ symbolizuje „innego, odmiennego, wyklętego, wykluczonego”. Za rudego uchodził Judasz, w powszechnym odczuciu uosabiający zdradę. Już kilka dziesięcioleci później wszędzie opowiadało się bajki o niecnych czynach pozbawionego skrupułów, choć jednocześnie uważanego za „szczerego i dobrodusznego” Lisa, „rudzielca”, który cynicznie oszukiwał złego kruka, wykorzystywał cudze słabości i w ten sposób budził sympatię warstw ludowych. To, że kruk miał na imię Tiécelin, było pewnie tylko czystym zbiegiem okoliczności. Ogniste włosy wciąż budziły emocje, niepokoiły, a czasami uważane były za symbol obecności na świecie kolejnego proroka, syna Judasza, „rudego, z pięknymi oczami i kształtnym ciałem”...

O „pokarmie”, jaki to „nadzwyczajnie rezolutne” dziecko pobierało w szkole św. Werola, nie napisano zbyt wiele, to zaś, co jest nam wiadome, nie zaskakuje. Nietrudno wyobrazić sobie pełne dyscypliny życie, toczące się od świtu do wieczora według ściśle określonego przez kanoników porządku. Z opisu Wilhelma z Saint-Thierry wyłania się chłopiec „oddany Bogu, dla zachowania nietkniętej czystości swego wieku, chętny do zgłębiania nauk humanistycznych, dzięki którym będzie mógł poznawać Boga i uczyć się Go za pomocą Pisma Świętego”. Czynił to z powagą znacznie „wykraczającą poza jego wiek” i wynikami górującymi nad osiągnięciami jego małych kolegów.

Chodziło w pierwszym rzędzie o opanowanie czytania i pisania w języku, którym w zasadzie od dawna już nikt nie mówił: po łacinie. Podstawowym narzędziem była najpierw Biblia, jej przetłumaczona i zredagowana przez św. Hieronima wersja zwana Wulgatą, która obowiązywała od stuleci i której nadal się używa w wersji karolińskiej. Przez całe lata Bernard miał drobiazgowo studiować psałterz, będący podstawowym elementarzem od czasów merowińskich. Potem musiał przedzierać się między prorokami i ewangelistami, z którymi dogłębnie się zapoznał, podobnie jak wszyscy umiejący wówczas czytać. Studiowanie divinae paginae pełne było trudów. Kilka lat wcześniej arcybiskup Canterbury Lanfrank napisał Decreta, czyli instrukcje dydaktyczne obowiązujące szkołę Christ Church, ale w pełni odpowiadające duchowi tamtych czasów.

Zaraz po zakończeniu zwyczajowych modlitw przystąpić do czytania za klauzurą. Kiedy już zaczną czytać, niech robią to przez chwilę na głos. Niech rozsiądą się tak, by istniała między nimi przestrzeń, by nikt nie mógł dotknąć swojego sąsiada rękami lub ubraniem. Żadne dziecko nie może dawać znaków innemu ani wypowiedzieć słowa bez zgody mistrza. Nie może też usiąść ani się podnieść bez polecenia lub pozwolenia...

Surowość ta z biegiem lat miała ulec złagodzeniu. Szkoła nie zdobyłaby prestiżu bez teoretycznej refleksji pedagogicznej. Z całą pewnością praktykowano w Châtillon, tak jak w innych renomowanych szkołach, nauczanie w małych grupach, pod nadzorem starszych, w trakcie którego rodził się zdrowy duch współzawodnictwa. Zresztą, wszystko to nie było przecież rzeczą nową...

W trakcie pierwszych lat nauki, aż do ukończenia dwunastu lub trzynastu lat, łacina będzie powracała nieco do życia w psalmach i poematach przeznaczonych do głośnego recytowania, które uczeń analizował litera po literze, rozkładał, uczył się ich na pamięć – przychodzi na myśl szkoła koraniczna... – dając się jednocześnie usypiać śpiewem, stanowiącym podstawową treść liturgii. Ten obraz niebywałej konsekwencji robi wrażenie i musiał prowadzić do swego rodzaju duchowej rywalizacji. Bernard chłonął wiedzę całą swoją istotą: wspomagana wszystkimi zmysłami wrażliwość mieszała się z inteligencją, tworząc złożony i płodny mechanizm. Rozwojowi umysłowemu towarzyszyło skrupulatne zapoznawanie się z tekstami doktrynalnymi. Trudno wątpić, by do znajomości Pisma Świętego nie dodano żywotów świętych, niektórych pism ojców kościoła oraz podstaw teologii. Można sobie wyobrazić, z jaką zachłanną radością ten wyjątkowy uczeń podejmował swój trud.

Gdy poznał już podstawy i nauczył się czytać, mógł stać się kandydatem do pierwszego stopnia nauczania zwanego trivium. Składało się ono bowiem z trzech dziedzin, obejmujących wyłącznie nauki humanistyczne: gramatykę, retorykę i dialektykę. Poza psałterzem zapozna się też z przysłowiami Salomona, z Disticha Catonis lub odszyfrowywanymi z pomocą słownika bajkami Fedrusa. Niezastąpionym narzędziem nauki części mowy, deklinacji, koniugacji, podstaw składni pozostawał od wieków – mimo nieśmiałych krytyk – Ars minor Donata. Dzieło to znajdowało się w każdej bibliotece, doczekało się wielu erudycyjnych komentarzy, poprawek, a nawet prób zastąpienia go czymś nowym. Nie zagroziło to jednak w żaden sposób jego panowaniu.

Kolejnym tekstem, jaki należało zgłębić, były Institutiones grammaticae