Suma uśmiechów - Enerlich Hubert - ebook + audiobook + książka

Suma uśmiechów ebook i audiobook

Enerlich Hubert

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niezwykłe zwykłe życie

Michał znajduje się na życiowym zakręcie. Traci pracę, w miłości też coś idzie nie tak. Musi zacząć wszystko od nowa. Jak ma się do tego zabrać? Jest zupełnie pogubiony...

Suma uśmiechów pokazuje, jak w codzienności odnaleźć siłę, jak zrozumieć, że jeden uśmiech wywołuje kolejny, dobro zawsze powraca, a każde życie jest niezwykle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 48 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mojej Agnieszce – bez jej sumy uśmiechów

Rozdział 1

Znowu to samo. Przez tych zamyślonych baranów nie zdążę do pracy. Czemu każdy dzień już od wczesnych godzin porannych to tortura? Czemu zawsze ja jestem w centrum weryfikacji ludzkich marzeń i celów? A może cała ta planeta to egzystencjalne bagno? Zawsze się pocieszam, że nie tylko ja mam źle.

– No ruszaj! Zielone jest! – krzyczę w nadziei, że jednak mnie usłyszy. Oczywiście dopiero po chwili moje „prośby” zostają wysłuchane i ciąg aut rusza przez skrzyżowanie.

I tak każdego dnia w drodze do pracy, regularne napady dekadencji i plany eksterminacji ludzkości. Ze mną na czele oczywiście. A zaczęło się tak dobrze – ten dzień wydawał się inny niż zwykłe, szare dni mojego życia. Poranną kawę zmieszałem z mlekiem w idealnych proporcjach, a łyżeczka cukru nie minęła się z oczekiwaniami nawet o kryształek. Mogłem się poczuć dumny i doceniony.

W drodze do centrum miasta doświadczyłem wszelkich możliwych związanych z tym nerwów, sytuacja powtórzyła się bowiem na następnych pięciu skrzyżowaniach. Pani w srebrnej toyocie yaris ewidentnie miała przed sobą dobry dzień, skoro chciała tak idealnie wyglądać. Czerwona szminka aż oślepiała mnie blaskiem, kiedy droga zmieniła się w dwupasmówkę i mogłem w końcu minąć źródło mojego spóźnienia.

Nienawidziłem spowiadać się przed szefem. A właściwie szefową. W sumie to panią kierownik… Nigdy nie wiem, jak mówić, ale szefowa brzmi najbardziej odpowiednio, skoro to ona podejmuje decyzje o mojej dalszej karierze w firmie. A raczej o dalszym podleniu się za marne pieniądze, żeby tylko jakoś przeżyć… Raz, dwa, trzy…

– Michałku, to już kolejne spóźnienie w tym tygodniu. Bardzo nieładnie – powiedziała z uśmiechem na ustach. Miała do mnie słabość, dlatego jeszcze nie wyleciałem.

Była bardzo ładną kobietą, niektórzy powiedzą piękną, inni, że to dziesiątka. Ja zostanę przy tym pierwszym. Naturalne, kruczoczarne włosy sięgające łopatek, delikatny makijaż podkreślający delikatne rysy twarzy. Prościutki, drobny nosek, ponoć własny. Nikt do końca nie wie, nikt nie ma odwagi zapytać. A mnie to nie obchodzi.

Bardziej „wytrawny” obserwator zawiesi oko na biuście ukrytym w miseczce, prawdopodobnie, D i jędrnym, krągłym tyłku. Ale to prostackie. To, co powinno interesować prawdziwych mężczyzn, to styl i klasa mojej szefowej. Zawsze nienagannie ubrana. Wygląda tak samo świetnie w stroju galowym, jak w pracowniczym czy w dresie. Kiedy wracam z pracy, mam okazję widywać ją, jak idzie na siłownię. I nie ma faceta, który się za nią nie obróci, włącznie ze mną.

Większość w mojej sytuacji próbowałaby wykorzystać jej słabość. I muszę przyznać, że miewam takie myśli. Problem jest z ludźmi. Związek z szefem nigdy nie jest dobrze widziany. Nie chcę wyjść na człowieka, który łóżkiem załatwia sobie awans. Wkurzają mnie tacy ludzie. Kolejnym hamulcem jest moja, ekhem, kobieta. Dobrze wiem, że mnie już nie kocha. Może nigdy nie kochała. Ale łączy nas kredyt, jak większość związków. Pocieszam się tym, że to jeszcze „tylko” piętnaście lat. Zleci. Co z tego, że sam mam już dwadzieścia osiem lat i po tym czasie raczej nic mnie już nie będzie czekać? To nieważne, liczy się „kredytowa miłość”.

–  Przepraszam, szefowo, to się więcej nie powtórzy.

– Michałku, oboje dobrze wiemy, że to nieprawda. Rozmawiałam już z przełożonymi. Decyzja jest taka, że zostajesz przeniesiony do drugiego oddziału. Tak się złożyło, że zwolnił się tam etat. Będziesz miał bliżej. Nie musisz dziękować.

– Jasne – zgodziłem się, jednocześnie czując delikatne ukłucie w nadbrzuszu.

Czyżbym żałował? Niemożliwe, nie mam tu znajomych, każdy siedzi na swoim krześle, przed swoim komputerem. Jedyna osoba, z którą mam kontakt, to ona… Czyżbym coś do niej czuł? Trochę za dużo tych wątpliwości.

– Świetnie, a tymczasem do pracy. Formalności zajmą jeszcze trochę czasu, za parę dni dostaniesz pisemną decyzję o przeniesieniu. Miłej pracy, Michałku – rzuciła na pożegnanie.

Zdrobnienie, mimo że słodkie, wnerwiało mnie. Zwłaszcza że używa go, koniec końców, obca kobieta. Moja nie mówi nic miłego.

***

Kolejny nic nieznaczący dzień w pracy. A jednak bez przerwy miałem z tyłu głowy rozmowę z szefową. Coś we mnie drgnęło i nie mogłem zlokalizować źródła. Czy to było serce? Niemożliwe. Zamarzło razem z kredytem.

Wsiadłem do samochodu. Podświadomie liczyłem, że zobaczę po drodze swoją szefową. Ale tym razem nie chodziło tylko o nacieszenie oka. Chciałem uchwycić, jak idzie. Ten lekki chód. Ta pewność w stawianiu każdego kroku. Prawdziwa kobieta sukcesu, która jednocześnie do niczego się nie zmusza. Wszystko wygląda w jej wykonaniu naturalnie.

Jest. Czarne legginsy, sportowe, biało-różowe buty, rozpięta, czerwona bluza i widoczny pod nią czarny top. Włosy spięte w kucyk. Dzięki temu widzę jej smukłą szyję. Delikatna linia od głowy po bark. Wszystko w niej było pociągające, chodzący ideał.

W tym całym zachwycie nie zauważyłem, że zmieniło się światło, a samochody przede mną zdążyły już się zatrzymać. Ja nie. Uderzenie wyrwało mnie z rozmyślań. Całe szczęście, że korki o tej porze nie pozwalają na więcej niż dwadzieścia na godzinę…

– Co pan wyprawia?! Na drodze się skupiać, a nie rozmyślać! – W moją stronę ruszyła kobieta kierująca toyotą yaris. Srebrną. Dokładnie tą samą, którą mijałem rano. O, ironio.

– Przepraszam najmocniej. Oczywiście pokryję szkodę, pani się nie martwi – rzuciłem, wychodząc z auta. Nadzwyczaj spokojnie.

Złość na jej twarzy wydawała się przygasać. Nie ryzykowałem jednak żadnych dyskusji, moja wina i już. Szczęście w nieszczęściu, że uszkodziłem tylko zderzak i część klapy bagażnika. Jedno się kupi, drugie wyklepie. Majster weźmie jakieś siedem stów.

– Zróbmy tak. Zjedźmy na bok, ja podejdę do bankomatu i wypłacę dla pani pieniądze.

– Dobra, zgoda – widać wyraźnie, że emocje opadły. Pewnie też miała ciężki dzień, trzeba zrozumieć. Moja też by w końcu mogła.

Wsiadłem do samochodu. Kobieta z toyoty ruszyła pierwsza i sprawnie zaparkowała na chodniku. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i jedyne, co usłyszałem, to kaszel wprost spod mojej maski. Ten pan już chyba nie ruszy. Wysiadłem i zobaczyłem wielką plamę mieszaniny różnych cieczy. Tak, teraz pamiętam. Miałem coś naprawić. Problem rozwiązał się sam, już nie ma czego naprawiać.

Trzeźwo wyjąłem z bagażnika trójkąt i przy akompaniamencie klaksonów ułożyłem go na jezdni. Niezwłocznie sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do ubezpieczyciela. W ciągu dwóch godzin zjawi się laweta. Liczyłem na więcej, w końcu kto nie lubi czekać? No na przykład ja, kurwa mać.

Zirytowany poszedłem do bankomatu, wypłaciłem pieniądze i wróciłem do pani z toyoty. Przyjęła odliczoną kwotę bez dyskusji, zaufała, że faktycznie wystarczy na wszystko. Przeprosiłem raz jeszcze i się oddaliłem.

Skoro mam tyle czekać, to może piwo? Niestety to jedyny sposób łagodzący nagromadzone we mnie złość i irytację. Moja zaczyna podejrzewać, że jestem o krok od alkoholizmu. Gada głupoty jak zwykle. To tylko jedno piwo. Zresztą piwo to nie alkohol.

Na szczęście nie musiałem iść daleko, tuż za rogiem była knajpka. Po drodze minąłem siłownię. Przez wielkie okna dojrzałem moją szefową. Biegła na bieżni, tempo miała zabójcze, sam bym nie osiągnął takiej prędkości. Zdumiony byłem nie tylko ja, lecz także grupka karków stojących przy sztangach. Milusie towarzystwo, nie ma co. Chyba właśnie to najbardziej mnie odrzuca od siłowni. Mam na myśli te karki, a nie piękne, wysportowane panie.

Odwróciła się w stronę okna, jakby wyczuła mój wzrok. Nie zwalniając tempa, pomachała do mnie. Lekko speszony odmachnąłem i poszedłem w swoją stronę. Musiałem wyjść na dziwaka, nie ma co.

Piwo kosztowało tu naprawdę krocie. Aż dziw brał, że to miejsce ma takie wzięcie nawet w środku tygodnia. Tym razem uznałem, że należy mi się coś od życia i wziąłem najdroższy dostępny browar. Obserwowałem, jak ciemny płyn opuszcza butelkę i spływa po ściance schłodzonego kufla. Podanie było wspaniałe, zadbano o tak ważny detal. Delikatny, kawowy aromat zagościł w moich nozdrzach, coś pięknego. Zapłaciłem i usiadłem przy oknie.

Już miałem unieść naczynie i skosztować aksamitnego trunku, gdy nagle przed moimi oczami zjawiła się ona. W dresie, jeszcze lekko czerwona na twarzy. Weszła do lokalu. Stanęła przy barze, zamówiła coś, a po chwili zobaczyłem, że barman nalewa jej dokładnie to samo, co mam w swoim kuflu. Odwróciła się i ruszyła w moją stronę. Moje serce zaczęło bić szybciej. Nie poznawałem siebie.

– Ciężki dzień, co? – zagaiła. – Widziałam twoją stłuczkę, nic ci nie jest?

– Nie, jestem cały, jak widać. Szkoda tylko, że samochód nie.

– Nie przejmuj się, odwiozę cię. Pewnie nie wiesz, ale mieszkam przecznicę dalej niż ty. I spokojnie, zamówię taksówkę, nie będę prowadzić po piwie.

– Nie mógłbym…

– Ależ, Michałku, nie ma problemu – uśmiechnęła się. Garnitur ślicznych, równych zębów niemal mnie oślepił. – W takim razie proponuję toast. Obyś w nowym miejscu już się nie spóźniał. No i żebyś miał tak fajnego szefa jak ja!

Pociągnęliśmy po łyku. Piwo było wyborne, prawie warte swojej ceny.

– Nigdzie nie będzie lepszej – wydukałem. Coś się we mnie włączyło, o czym nie miałem wcześniej pojęcia, że istnieje. – Muszę ci chyba coś powiedzieć.

– Zamieniam się w słuch.

– Ja…. Wydaje mi się, że… – Chwila zawahania. – Malwina, dzisiaj sobie uświadomiłem, co mogę stracić. – Zaryzykowałem z imieniem. Nie wiem, czy poza pracą możemy być na ty. – Dzisiaj dopiero przekonałem się, że coś do ciebie czuję. Wcześniej o tym nie myślałem, ale to, że prawdopodobnie cię więcej nie zobaczę, zmusiło mnie do refleksji. Wiem, że bardzo odważne to wyznanie, ale nie mam pewności, czy nadarzy się inna okazja, bym mógł ci o tym powiedzieć.

Zamarła. Pierwszy raz widziałem, że nie wie, co powiedzieć. Ale ze mnie debil. Teraz na pewno nie mam u niej szans. Zresztą, o czym ja gadam, niedługo wrócę do mojej i wszystkie miłosne uniesienia znikną. Ale teraz nie chcę o tym myśleć. Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu zrobiłem to, co czułem, a nie to, czego ode mnie wymagano. Albo czego nie wymuszałyby normy. Poczułem się dobrze mimo ogólnego zmieszania.

– Wiesz… Pochlebiasz mi, i to bardzo, ale nie wiem, czy to dobry moment. Czekam tu na mojego chłopaka. Poza tym chyba doszło do nieporozumienia. Lubię cię, ale nic więcej. Przepraszam, jeśli tak to odebrałeś. – Skrzywiła twarz w grymasie. Wyraźnie czuła się źle w tej sytuacji.

Tak, mnie też jest źle. Wygłupiłem się jak zwykle. Właśnie dlatego nie potrafię nic zmienić w swoim życiu. Każdy mój wybór jest blokowany przez przeświadczenie o porażce. A każda porażka, do której doprowadzam w chwili zwiększonej nadziei na sukces, pogłębia tę tendencję. Tu pojawia się pytanie, czy coś jeszcze mnie w życiu czeka. Niech ten dzień się skończy, i to szybko.

– Przepraszam cię najmocniej, nie wiedziałem. Idiota ze mnie, naprawdę przepraszam. – Zrobiłem minę zbitego psa, po czym przechyliłem kufel i wlałem w siebie połowę jego zawartości. Na resztę już nie miałem ochoty. – Miłego wieczoru życzę, do zobaczenia w pracy.

Opuściłem lokal, nie czekając na odpowiedź. Choć prawdopodobnie wygłupiłem się przez to jeszcze bardziej. Trudno, i tak już nigdy więcej się nie zobaczymy. Jeszcze tylko „parę dni”. Oby było ich jak najmniej.

Wedle zapewnień ubezpieczyciela laweta powinna się pojawić już za moment. Jednak mam dystans do wielu zapewnień rzucanych na prawo i lewo. Na szczęście ruch zelżał i mój złom nie zawadzał już tak bardzo. Dobrze, że centrum jest poprzecinane drogami dwupasmowymi. Jedyny problem to fakt, że są jednokierunkowe, i o ile miejscowi sobie radzą, to przyjezdni potrafią krążyć godzinami, szukając dobrego kierunku. Sam się spotkałem z kierowcą, który jechał pod prąd i uderzył w samochód cofający z bramy.

Szczęście w nieszczęściu, że jest w miarę ciepło. Ułatwia to czekanie na łaskawcę. Byłem już zrezygnowany, kiedy w końcu zza zakrętu wytoczył się on. Żółta laweta w stanie, który nie budził zaufania. Obym miał tylko złe przeczucia.

– Dzień dobry! – rzucił przez okno wąsaty kierowca, zajeżdżając przed moje auto. Wydawał się miły. Poczciwy chłopina.

– Dobry, dobry – odpowiedziałem, kiedy wysiadł i ruszył w moim kierunku. Wyciągnął dłoń. Uścisnąłem ją i poczułem skórę ciężko pracującego człowieka. Twarda, chropowata, palce jakby napuchnięte.

Laweciarz wyglądał na około sześćdziesiąt lat, ale czułem, że ma znacznie mniej. Prawdopodobnie nie jest to jego jedyne źródło utrzymania. Ciekawe, czy w ogóle ma czas dla siebie, poza zwykłą wegetacją. A mimo to potrafi się uśmiechać. Chciałbym mieć jego radość życia. Może mam za dużo czasu dla siebie? Póki mogę wyżyć z jednego etatu, nie będę się forsował. Choć, fakt faktem, nie robię po pracy nic specjalnego. Z reguły tracę czas przed tv i komputerem. Ale nie potrafię znaleźć żadnego hobby. Chociaż nie, często zbieram niepowodzenia.

– Panie, co się stało? Wygląda to, panie, tragicznie.

– Zwykła stłuczka, nic wielkiego. Po prostu samochód nie wytrzymał.

– Uuu, panie. To już chyba nie pojedzie. – Wydął wargi na kształt dzióbka i spojrzał pod samochód. – Szkoda czasu i pieniędzy, na złom pan oddaj.

Nie wiem, dlaczego, ale byłem skłonny mu zaufać. Wyglądał na kogoś, kto się zna i widział naprawdę wiele przypadków. Możliwe, że sam dorabiał jako mechanik. Nie będę pytał. Laweta była już gotowa na wciągnięcie auta, lina zaczepiona, silnik ruszył. Metalowa wiązka zaczęła się nawijać, samochód powoli wjeżdżał na miejsce. Zajęło to parę minut, które na tle całego tego czekania nie były niczym istotnym.

– Dobra, wsiadaj pan. Odwiozę do domu, a samochód odstawimy gdzieś po drodze. Mechanik czy złomiarz?

Przez chwilę się zamyśliłem i nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

– Niech będzie złomiarz, nie będzie mi chyba szkoda.

Nic nie odpowiedział, po prostu ruszyliśmy. Po chwili krążenia po miejskich arteriach dotarło do mnie, że nie podałem adresu, a mimo to zbliżaliśmy się do mojego osiedla. Okazało się, że całkiem niedaleko od mojego domu jest spora placówka dla zniszczonych aut. Tyle czasu człowiek tędy jeździ i nawet nie zwrócił uwagi.

Zostawiliśmy samochód. Za całkiem niezłe pieniądze poszedł na części, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Mniejsza o to, muszę wykombinować, jak się jutro dostanę do pracy, komunikacją miejską nie jeździłem całe wieki. To już w domu, do którego było coraz bliżej z nadal mi nieznanego powodu. Albo laweciarz czyta w myślach, albo…

Przed nami wyrósł mój blok. Kierowca mimo ciasnoty na parkingu zaparkował bardzo zgrabnie. I wtedy mnie oświeciło. Otóż bardzo dobrze znam tę lawetę, mijam ją każdego dnia w drodze do samochodu. Pana laweciarza również, zajmuje mieszkanie tuż pod moim. Jego też mijam każdego dnia, wychodzi równocześnie ze mną do pracy. Niestety nie mogę sobie przypomnieć, czy dzisiaj się z nim przywitałem. Ogarnął mnie wstyd.

– Dziękuję bardzo za pomoc.

– Panie, nie dziękuj pan, to moja praca przecie. Miłego wieczoru!

– Wzajemnie – odparłem, siląc się na uśmiech, chociaż dzisiaj kompletnie nie było mi do śmiechu.

Wysiadłem z samochodu i ruszyłem w kierunku swojej klatki. Wielka płyta. Odstrasza wszystkich, ale trzeba gdzieś mieszkać. Dobrze, że mają w planach docieplić budynek, bo kolorowa elewacja na pewno doda mu uroku. Coś jak kolorowe więzienne kraty. Ale mam dzień na przemyślenia, pora go zakończyć.

Jeszcze jedna sprawa nie dawała mi spokoju. A skoro już mam zły dzień, to nic chyba mnie nie dobije.

– Panie Mirku, mogę o coś zapytać?

– Pytaj pan, nie ma problemu.

– Jak pan to robi, że pan codziennie taki uśmiechnięty jest? – zapytałem z nutką nadziei na dobrą radę.

– Paaanie, nie ma lekko, wiadomo. Ale mi wiele nie trzeba.

– Ale o co dokładnie chodzi? Przecież pan całymi dniami pracuje, ja po powrocie do domu nie mam siły siedzieć.

– Uśmiech to nie kwestia siły – przyjął nauczycielski ton. – Chodzi o to, żeby znaleźć sobie dobry powód. Panie, może i jestem starym dziadem, ale potrafię kochać. Nic wielkiego, wiem. Ale jestem prosty człowiek. Żona rano kanapki zrobi, buziaka da na drogę i od razu mi lepiej. A teraz wracam do domu, do mojej żony, która już czeka z obiadem. Nie da się nie uśmiechnąć. Poza tym dzisiaj wnuczki przyjdą, będzie radocha. – Uśmiechnął się na samą myśl.

– Dziękuję panu bardzo, miłego wieczoru – powiedziałem i wyszczerzyłem się najszczerzej jak potrafiłem.

– Panie, nie ma problemu. Miłego!

W drodze do klatki zamyśliłem się jeszcze bardziej niż wcześniej. Czy to na serio może być takie proste? Ta cała pogoń za szczęściem kończy się tak blisko? I co ważniejsze, czy każdego może to spotkać? To już za dużo na dzisiaj, muszę się położyć.

Niezależnie o tego, jak bardzo nie lubiłbym mojego mieszkania, muszę przyznać, że ma ono swoje niezaprzeczalne zalety. Na przykład położenie; trzecie piętro to bezpieczna wysokość w razie zepsucia się windy. Wątpię, bym po takim dniu dał radę doczłapać na, chociażby, szóste piętro, nie mówiąc już o dziesiątym. Mimo wszystko ta wspinaczka sprawiła, że dostałem zadyszki. Zbyt wygodny się zrobiłem, trzeba się wziąć za siebie.

Sięgnąłem po klucze, przekręciłem w obu zamkach i przestąpiłem próg. Ciemny korytarzyk z boazerią na ścianach, porozwieszanymi zdjęciami po prawej stronie i haczykami na kurtki po lewej. Przeszklone drzwi do salonu pozwalały na dostanie się tu zimnej poświaty emanującej z ekranu telewizora. Zdjąłem buty i podszedłem pod drzwi. Klamka zaskrzypiała pod naciskiem dłoni i moim oczom ukazał się jeden z setki odcinków paradokumentu. Na kanapie, z minimalnym zainteresowaniem na twarzy, siedziała moja.

– Co tak późno? Pamiętałeś o mięsie? – spytała bez emocji.

– Zapomniałem, przepraszam…

– W dupie mam twoje przepraszam. Ciekawe, co będziemy jeść – przerwała mi. Tym razem była wkurzona. – Miałeś jedno proste polecenie, a i tak dałeś plamę. Dobrze, że zawsze myślę za ciebie i sama kupiłam. Żebyś kiedyś nie zapomniał o oddychaniu.

Dzień jak co dzień. Mimo to wciąż tu wracam i wciąż obrywam. Ale tym razem nie włączę się w kłótnię, o nie. Jej tylko o to chodzi, żeby znów mogła powiedzieć, jaki to jestem zły. Dziś nie mam siły. Za to mam motywację.

– Miałem wypadek, jeśli cię to w ogóle obchodzi – rzuciłem i po prostu poszedłem do kuchni.

Nie miałem ochoty jej słuchać, nawet jeśli miałaby mi współczuć. Choć wiem, że to nie mogłoby się wydarzyć. Nigdy nie miała uczuć, zawsze do wszystkiego podchodziła jak do zadania z matematyki. Po tylu latach sam się taki stałem. Byłem energicznym, romantycznym i ciekawym świata dwudziestolatkiem. Uśmiechnąłem się do wspomnień, po czym nalałem do szklanki wody gazowanej i usiadłem przy stoliku.

Ale to były czasy, człowiek o niczym nie musiał myśleć. Tylko od sesji do sesji, które i tak zdawałem w pierwszych terminach. Było mi łatwo. Nie sądziłem, że po tym wszystkim czeka mnie tylko „ciepła” posadka w korpo. Głupi wierzyłem, że jestem taki zdolny, a te studia po prostu były bez sensu. Wierzyłem też w wielką karierę, pięcie się po szczeblach, a jestem zwykłym szeregowym bez szans na awans. Zwyczajny brak znajomości. A może determinacji?

***

– Michu, gotowy już? – rozległ się głos w słuchawce. – Czekamy pod blokiem.

– Spoko, stary, już zbiegam – odpowiedziałem i rzuciłem telefon na łóżko.

To będzie mój dzień, na tej imprezie poznam wielu nowych ludzi. Zwłaszcza płci przeciwnej. Już nie mogę się doczekać. Jeszcze tylko zwieńczę swoją niezawodną kreację wspaniałym zapachem perfum Calvina Kleina, które dostałem od taty na imieniny. On zawsze wie, czego mi trzeba w danym momencie. A teraz jest mi potrzebny zapach przyciągający piękne panie.

Na aksamitną, białą koszulę narzuciłem granatową marynarkę, wsunąłem stopy w wypastowane, skórzane buty i byłem gotowy. Przejrzałem się w lustrze i poprawiłem włosy. Tak, dzisiaj każda jest moja. Portfel, klucze, telefon, wszystko na miejscu.

Pod klatką czekali moi trzej najlepsi kumple. Rafał, wesoły grubasek, ale tańczyć potrafi jak mało kto. Kamil, wysoki na tyle, że jego nażelowane włosy zawsze zahaczają o górną framugę. No i na koniec ten, którego mimo mikrej postury nie powali żadna ilość alkoholu – Radek. Trzej wystrojeni od góry do dołu, jakby każdy myślał o tym samym co ja.

A ja? Przeciętnego wzrostu, przeciętnej kondycji alkoholowej i przeciętnych umiejętności tanecznych, jakbym był skrzyżowaniem ich wszystkich. Ale jedno mnie wyróżnia. Uśmiech, który jakimś cudem działa na kobiety. I skwapliwie z tego korzystam, nie będę się wybielał. Ale to jest ten czas, mamy po dwadzieścia lat, one się bawią i ja się bawię. Może i jest to wszystko puste, ale nie potrafię nic czuć do ludzi, po których widać, że chodzi im tylko o jedno. Choć, fakt faktem, brakuje mi prawdziwego uczucia.

Pewnie dlatego uwielbiam komedie romantyczne. Obejrzałem już chyba wszystko, co powstało w tym wieku. Od początku liceum marzy mi się taka historia: przypadkowe spotkania, później randki i wielka miłość do końca świata. Byłem blisko czegoś takiego, niestety ja chciałem, a ona nie. Wspólny pierwszy raz nas nie połączył, byliśmy dla siebie tylko czymś w rodzaju dobrego startu. Nie powiem, była piękna i można było się chwalić wśród prawiczków. Jednak długo się zbierałem, żeby móc znowu się związać.

Udało się tuż przed maturą, przeżyliśmy szalone lato, tylko po to, żeby wszystko upadło wraz z rozpoczęciem studiów. Widok jej wesołych oczu do dzisiaj przyspiesza bicie mojego serca, nawet jeśli widzę je tylko na zdjęciach. Tak już od roku, przynajmniej raz w tygodniu nachodzi mnie potrzeba rozgrzebania wspomnień. Rok, przez który przewinęło się mnóstwo studentek i ich rozpalonych ciał. Mimo to wracam myślami do niej.

Dzisiaj postanowiłem, w rocznicę rozstania, przerwać ten marazm. I ci ludzie, obok których zmierzałem w kierunku wybranego klubu, będą mi w tym towarzyszyć.

– Panowie, czeka na nas masa pięknych panienek, gotowi?

– Wolałbym, żeby masa nie była za duża – mruknął Rafał.

– No ty akurat nie powinieneś wybrzydzać, pączusiu – roześmiał się Radek.

– Dobra, już – przerwałem, udając powagę, jednocześnie śmiejąc się w duchu. Fajnie, że można z nimi żartować ze wszystkiego, ale dzisiaj nie o to chodzi.

Dotarliśmy na miejsce. Wejście rozświetlone neonem, tuż przy nim bramkarz groźnie spoglądający to w lewo, to w prawo. Podeszliśmy w świetnych nastrojach, licząc na rychłe rozpoczęcie zabawy.

– Pijanych nie wpuszczamy – warknął ochroniarz.

– Ale my jesteśmy trzeźwi. – Wychylił się Radek.

Bramkarz popatrzył na nas spode łba. Jego oczy rozświetliły się spojrzeniem nocnego łowcy. Chyba oglądam za dużo filmów.

– Nie będę z wami dyskutował. Zmiatać stąd!

– Ale dlacze…

– Wypierdalać! – krzyknął na cały regulator, aż mną zatrzęsło. Był to jasny znak, że pora się wycofać.

Zrobiliśmy w tył zwrot i udaliśmy się w kierunku bardziej kulturalnego klubu. Trudno, laski z politechniki mogą żałować.

– Co za frajer. Chyba od sterydów mu mózg wyprało – skomentował Kamil.

– Co tam mruczysz pod nosem? – rozległ się głos za nami. Ten bramkarz ma chyba zły dzień.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że szybkim krokiem zmierza w naszym kierunku. Zatrzymałem się i uniosłem ręce w pojednawczym geście.

– Przepraszamy, kolega nie chciał pana… – głuche trzaśnięcie nie pozwoliło mi dokończyć zdania. Kark sprzedał mi prawego sierpa w szczękę i upadłem wiotki na ziemię.

Tak się kończą plany na wspaniałe wyjście w tym mieście.

***

Na samo wspomnienie zakuła mnie szczęka. Właściwie żuchwa, mój znajomy lekarz pewnie by się zirytował w obliczu takiego braku precyzji. Niestety, nie każdemu się dogodzi. Do wspomnienia tamtej nocy raczej się nigdy nie uśmiechnę. Przechyliłem szklankę i oparłem się na krześle. Dokąd zmierzamy? Kim jesteśmy?

Nie, takie pytania to można filozofom zadawać, prości ludzie dobrze wiedzą, kim są i dokąd idą. Każdy jest trybikiem i każdy ma odbębnić swój życiowy cykl. Mnie męczy coś innego. Jak mogę cokolwiek zmienić? I w ogóle, kiedy to się stało, że wyszło ze mnie życie? Zapaliłbym, ale dobrze wiem, że to nic nie zmieni, to tylko rytuał. Zmieniłem ten rytuał na szklankę wody w samotności. Myślę, że było warto. Oszczędniej.

Potok bezsensownych myśli przerwała mi moja, wchodząc do kuchni. Zrobiła dokładnie to samo, co ja, nalała wody do szklanki i usiadła przy stoliku, tylko po przeciwnej stronie. Też walczyła z nałogiem, to nasz wspólny pomysł. Jeszcze z czasów, kiedy mieszkanie nie było nasze i oboje byliśmy w trakcie pisania prac magisterskich. Część wynajmu pomagali nam opłacać rodzice, część pokrywaliśmy sami z kelnerskich wynagrodzeń i napiwków. Też byliśmy zabiegani, a mimo to mieliśmy energię na różne igraszki. Teraz jakoś nikt nie ma ochoty albo nikt nie chce się przyznać, że jednak by chciał.

Jesteśmy parą „prawie trzydziestolatków”, którzy od dwóch lat broczą w kredycie, ale w „swoim” mieszkaniu. Zmęczeni życiem, zanim na dobre się zaczęło. Zmęczeni sobą nawzajem. I żadne z nas nie chce odpuścić. Mimo wszystko chyba nie potrafiłbym powiedzieć „żegnaj”. Jakimś cudem wiem, że ona też nie. Nie wiem, czy to element kalkulacji i przyzwyczajenia, czy coś na kształt miłości.

– Jak się czujesz? – zapytała nieco wyciszonym głosem, całkiem ciepło i z troską.

– Ja w porządku, za to auto poszło na części – odpowiedziałem, również po cichu, jakby tajemnice tej kuchni nie mogły ujrzeć światła dziennego.

Uśmiechnęła się z ulgą. Szczerość na jej twarzy sprawiła, że poczułem się jak tamtego dnia, gdy się poznaliśmy. Kasztanowe, lekko kręcone włosy do łopatek, nosek delikatnie obsypany piegami, wielkie piwne oczy. Wciąż ma w sobie to coś. Coś, co pokochałem i zapewne dalej kocham.

***

Obudziłem się. Głowa pulsowała, jakby miała wybuchnąć. Gdzieś obok usłyszałem głos mojej mamy.

– Patrzcie, budzi się – powiedziała z radością.

Rozchyliłem powieki i zobaczyłem szpitalny sufit. Po lewej stronie przy oknie siedziała mama. Przede mną stał tata. Sądząc po twarzy, też poczuł ulgę, tylko nie czuł potrzeby, żeby ją werbalizować. Rozumiem, zawsze był milczkiem. Za to szczerym.

– Synku, poznajesz nas?

– Coo? – zapytałem zaskoczony. – Tak, dlaczego pytasz?

– Lekarz mówił, że w twoim stanie możesz mieć chwilowe braki pamięci. Doznałeś lekkiego wstrząśnienia mózgu.

– Ale ty głupoty gadasz. Może nie pamiętać tego, co stało się wczoraj, a nie nas – wtrącił tata.

– Chyba lepiej wiem, co może się dziać mojemu dziecku – oburzyła się mama. I w tym momencie usłyszałem śmiech dochodzący z prawej strony.

– Ale państwo są zabawni, ważne, że nic wielkiego się nie stało – powiedziała.

– Masz rację, Bello, czasami nas ponosi – odpowiedziała mama, uśmiechając się przyjacielsko.

Odwróciłem się, żeby zobaczyć nieznanego rozmówcę, i doznałem szoku. Na łóżku obok mnie leżała piękność, która mogłaby zdobić wszelkie okładki modowej prasy. Czy co tam jeszcze można zdobić. Wspaniałe, kasztanowe włosy, piegi na zgrabnym nosku i duże, piwne oczy. Od razu mnie wzięło, jakby mnie piorun strzelił. Jakby… Dobra, na finansach nie bawimy się w poezję, nie wiem, co więcej dodać. Po prostu byłem w szoku.

– Piękne imię – rzuciłem to, co pierwsze mi przyszło na myśl.

– Dziękuję bardzo – odrzekła radośnie. – Pierwszy raz od dawna ktoś powiedział mi komplement. Nie spodziewałam się tego zwłaszcza w takich okolicznościach.

– Jeszcze wiele mógłbym ci powiedzieć.

Tym razem też się uśmiechnęła.

– I będziesz miał okazję, chłopcze – powiedział tata. – Zaprosiliśmy Izę do nas na kolację, jak tylko wrócicie do zdrowia. Naprawdę miła z niej dziewczyna, gdyby nie ona, matka by się tu zapłakała nad tobą. Ja już się nie nadaję na takie akcje, nie wiedziałem, co mówić.

I już wtedy zrozumiałem, że dostałem od życia los, którego nie mogę zmarnować.

– Tak właściwie, to która godzina? – spytałem.

– Wpół do komina. Nigdzie ci się na razie nie śpieszy. Jutro dopiero stąd wyjdziesz, bo takie procedury. A telewizji i tak nie obejrzysz, bo automat padł i zjada drobniaki. Przyniosłem ci ładowarkę do telefonu, poradzisz sobie jakoś. To my z matką wracamy do domu, przyjadę cię jutro odebrać, żebyś nie musiał już tłuc się autobusem, dobra?

– Tak, jasne.

– No, to zdrowiej. Ty też, Iza, czekamy na ciebie – wskazał na nią palcem i puścił oczko.

– Oczywiście, proszę pana – odpowiedziała roześmiana.

Mama dała mi buziaka w czoło i pognała za tatą. W to samo czoło, pod którym pulsowało wczorajsze zdarzenie. Nigdy więcej klubów, o nie. Nieważne, kto mnie będzie zapraszał, moja noga nie postanie w żadnym z nich. Przynajmniej na razie.

– Jestem Michał.

– Tak, wiem. Zdążyłam się dowiedzieć od twoich rodziców.

– Dużo głupot ci nagadali? – wykrzywiłem twarz w grymasie na samą myśl.

– Nie, tylko że gdy byłeś mały, to podobno lubiłeś szukać dżdżownic w ziemi.

– O nie, ale wstyd – speszyłem się.

– No daj spokój, każdy robił głupie rzeczy. To normalne. – Uśmiechnęła się, zachęcając, żebym nie przerywał rozmowy.

– Tak? A ty co głupiego robiłaś? Albo co zrobiłaś, że leżysz tu na łóżku obok?

– To? – spojrzała na swoją nogę w gipsie. – Nie wiem, co tu wymyślić fajnego, więc powiem, jak było. Jechałam na rowerze, zagapiłam się i wpadłam do rowu przy drodze. Muszę tu leżeć, bo nigdzie bym nie doszła z tym czymś. – Podniosła i opuściła ręce w geście bezradności. – Głupie, co?

– Na pewno bardziej niż szukanie dżdżownic. A podobno sport to zdrowie.

Roześmialiśmy się. Czułem, że nadajemy na tych samych falach. Rozmowa płynęła, jakbyśmy znali się od lat. A ja zacząłem odczuwać coraz większą sympatię. Jeszcze trochę i się zakocham, i nie będę widział świata poza nią. Moje myśli dryfowały coraz bardziej w tym kierunku.

W końcu zastała nas noc i oboje poczuliśmy zmęczenie. A z jej ust wypłynęło najczulsze dobranoc, jakie słyszałem w życiu. Odpowiedziałem z należytą pieczołowitością, dbając o każdą głoskę. Zakochałem się. Pierwszy raz tak mocno. Pierwszy raz od pierwszego wejrzenia. Tak jak marzyłem, życie jak w filmie jest możliwe. Wystarczy spróbować.

***

– A pamiętasz, jak rano przyszedł po ciebie tata? Przyniósł mi czekoladę na miły pobyt w szpitalu. Tobie przyniósł kanapkę z twoim ulubionym pasztetem babcinej roboty, bo współczuł ci szpitalnego śniadania. Cieszyłeś się jak dziecko – roześmiała się tak jak dawniej.

– Przecież nie powiesz mi, że to, co tam serwowali, było jadalne. Nigdy więcej.

– To na pewno, do tej pory mnie łupie w kolanie jak chodzę – złapała się za nogę i lekko rozmasowała.

– No i popatrz, dzisiaj też zastała nas noc. Ale teraz – spojrzałem jej głęboko w oczy i chwyciłem dłoń – nie musimy spać w osobnych łóżkach.

Uśmiechnęliśmy się do siebie wyzywająco. Moje serce zaczęło pulsować dużo szybciej, czułem, że jest mi coraz bardziej gorąco. Wstałem i przeszedłem obok stołu. Nachyliłem się do Izy i zacząłem ją całować, najpierw namiętnie w usta, potem delikatnie po szyi. Moje ręce wędrowały po jej smukłej talii. Śmiało ściągnąłem z niej bluzkę, zrewanżowała się tym samym. Chwyciła mnie za kroczę, napięcie zwiększało się z każdą sekundą. Nie mogąc już dłużej wytrzymać, opadłem na kolana, paroma szybkimi ruchami ściągnąłem z niej domowe legginsy wraz z majtkami.

Chciałem ją poczuć. Jęknęła z rozkoszy, poczułem jak jej uda zaciskają się na mojej głowie, palce wplotła w moje włosy, lekko mnie dociskając. Robiłem wszystko energicznie, zgodnie z jej oddechem. Przyśpieszaliśmy stopniowo, aż po sam szczyt. Ale to nie mógł być koniec. Wstałem i posadziłem ją na stoliku. Kiedy rozpinałem jej biustonosz, ona zrobiła to samo z moim paskiem w spodniach. Po chwili oboje byliśmy nadzy i głodni swoich ciał.

Przyciągnęła mnie do siebie, ogarnęło mnie jej ciepło. Wyznaczyliśmy sobie średnie tempo, nikomu się nie śpieszyło. Wbiła mi paznokcie w plecy, jej miarowy oddech nad moim uchem nakręcał mnie coraz bardziej, ale nie zmieniało to ustalonego rytmu. I jest, ta chwila kiedy facet czuje się najbardziej męski. Nie pamiętam już, czy kiedykolwiek trwało to tak długo. Nie chciała mnie wypuścić, czułem, że ucisk nie ustępuje. Jej paznokcie prawdopodobnie wyżłobiły głębokie bruzdy na moich plecach.

Nie mogłem odpuścić. Kiedy ucisk zelżał, wziąłem ją na ręce i przeniosłem do sypialni. Kombinacje, których dokonaliśmy, sprawiły, że mieszkanie w bloku z wielkiej płyty stało się domem rozkoszy. Tylko naszej, tylko dla nas. Opadliśmy na materac cali mokrzy, dysząc ciężko. Nie chciałem patrzeć, która godzina, bo to nic nie zmieniało. Liczyła się tylko Iza.

Spojrzeliśmy po sobie, szerokie uśmiechy pojawiły się na naszych twarzach. Byłem pewny, kocham ją ponad wszystko. Przeprosiłem ją w głowie za to, co pomyślałem tego dnia. Nigdy nie była osobą bez uczuć. Oszukiwałem się. Ostatnie miesiące bardzo nas od siebie oddaliły.

Tylko praca, dom, praca, dom. Zero chwili dla siebie i tylko dla siebie. Goniły nas obowiązki, padaliśmy ze zmęczenia.

Dzisiaj stało się coś niesamowitego. Wróciły wszystkie dawne uczucia. Poczułem, że to jest dzień na zmiany. Dziś mają wrócić całe dawne energia i zapał. Od dzisiaj…

– …będę robił to, o czym marzyłem – dokończyłem już na głos.

– Co mówisz? – zapytała Iza, wyraźnie wyrwana przeze mnie z rozmyślań.

– Kochanie. – Dawno tak do niej nie mówiłem, wstyd. – Otwieram własne biuro.

Oparła się na łokciu i spojrzała na mnie.

– Mówisz serio? – zapytała z nutą ekscytacji. – Zawsze marzyłeś, żeby być na swoim.

– Tak, jestem maksymalnie przekonany. Musimy skończyć z tą stagnacją. Od dłuższego czasu nam nie szło, czy to w pracy, czy między nami, ale musimy z tym skończyć. Od teraz zaczynamy nowy rozdział. Druga młodość przed starością, co myślisz?

– Oj tak. Nie możemy skończyć na tym, co mamy. Przecież kiedyś byliśmy tacy energiczni, pełni pasji i w ogóle. Chciało nam się. – Zaśmiała się, ja również. Myślała dokładnie jak ja.

– W takim razie od jutra zaczynamy działać. Jak tylko wrócimy z pracy, zaczynamy kreślić plan. I wszystko nam się uda.

Naładowani energią, szczęśliwi z bycia razem nie chcieliśmy kłaść się spać. Mimo że sygnalizacja świetlna w całym mieście od dawna nie pracuje. Mimo że nawet studenci zaczęli opuszczać kluby i puby. Była noc z czwartku na piątek, miasto zastygało po dniu pełnym wrażeń. Arterie szykowały się, żeby od rana znów toczyć brudny potok pełen aut i ich spalin.

Tylko my, mieszkanie w bloku na trzecim piętrze i martwa cisza wokół. Nic nas nie obchodziło, gdy po raz kolejny i kolejny oddawaliśmy się sobie, aż zmęczenie po prostu ścięło nas z nóg. Czułem, że wracam do życia. System chciał mnie wcisnąć w szufladkę „młodych i niespełnionych”, a jedynym wyjściem miała być zmiana pierwszego członu na „starych”. Pora zacząć się spełniać.

***

Mimo że było późno, nie mogłem zasnąć. Byłem pod wrażeniem Izy i jej uśmiechu. Dzisiaj zrozumiałem, co w tym jest takiego. To on skrywa wszystko. Szczerość, szczęście, zakłopotanie, stres i kłamstwo. Muszę z nią być. W głębi duszy kłębiła się pewność, że to najlepsze, co może mnie spotkać w życiu.

Szpitalna cisza nie przerywała moich myśli, jakby wszyscy pacjenci nagle zniknęli. Miasto za oknami było pogrążone we śnie. Była noc z piątku na sobotę, więc życie tętniło jeszcze tylko w centrum studenckich imprez. I będzie tętniło nieprzerwanie, bo gdy jedni będą wracać do siebie, kolejna masa ludzka zasili centrum miasta i zakłady pracy. Cykl miejski nie zna końca.

Rozdział 2

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9

Copyright © Oficynka & Hubert Enerlich, Gdańsk 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2020

Redakcja: Aleksandra Żdan

Korekta: zespół

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce: © Konrad Bąk | Depositphotos.com

ISBN 978-83-66899-30-8

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek