Stworzeni dla losów szczęśliwych - Barczyk Zygmunt - ebook + książka

Stworzeni dla losów szczęśliwych ebook

Barczyk Zygmunt

0,0

Opis

Po latach do Polski przylatuje grupa przyjaciół, opozycjonistów z czasów PRL-u. Pretekstem do podróży jest Orient, charyzmatyczny lider ich niegdysiejszej wspólnoty duchowej, który być może przyczynił się do śmierci Gładkiego, bohatera solidarnościowego podziemia. Brat ofiary organizuje porwanie Orienta, by przeprowadzić „obywatelski proces”. Sprawy nie idą jednak po myśli samozwańczego sędziego. Jego więzień odsłania nieznane dotąd okoliczności swoich działań, rzucające nowe światło na postępki Gładkiego w stanie wojennym.

Spotkanie przyjaciół z dramatycznym samosądem w tle odświeża pamięć o dawnych ideałach, wspólnych przygodach, próbach tworzenia szczęśliwej wspólnoty na wewnętrznej emigracji, odpornej na dokuczliwości życia w komunizmie. Prowokuje też do zadawania pytań. Czy życie potoczyło się zgodnie z ich planami? To zapewne już ostatnia okazja na głębokie przewartościowania i zdecydowane rozstrzygnięcia.

Zygmunt Barczyk
Urodzony w Katowicach, mieszka w Sztokholmie. Naukowiec, prozaik, reportażysta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ring the bells that still can ring Forget your perfect offering There is a crack in everything That’s how the light gets in.

Orient i jego świat

1

Piotr wysiadł z taksówki, zarzucił na ramię plecak. Lewym uchem zanotował trzask zamykanych drzwi auta, w prawe wdarł się boleśnie skowyt klocków hamulcowych tramwaju. Od niepamiętnych czasów tramwaje hamują tu w mękach, by po stromym zjeździe od strony Parku Południowego nie przeoczyć przystanku u wylotu Królowej Kwiatów, uliczki, przy której dorastał. W mieszkaniach abażury dzwonią, drżąc całe, kryształy w szrankach również. Podobnie jest po każdym tąpnięciu w kopalni, której chodniki biegną pod ulicami. Dzwoni wtedy w mieszkaniach jak na podniesienie. Przez te wszystkie lata mieszkańcy zdołali zżyć się z podniosłą oprawą swej codzienności.

Wyschnięte usta domagały się natychmiastowego nawilżenia. Nie ruszył, jak zamierzał, w stronę domu rodzinnego. Postał chwilę, spoglądając w dół ruchliwej ulicy Naczelnika Insurekcji, która zbiegała ku rynkowi miasta. Jej tropem biegły szyny tramwajowe. Stojąc na wzgórzu południowym, z łatwością można było dojrzeć przeciwległe, północne wywyższenie po drugiej stronie niecki. Piotr się zdumiał. Nigdy przedtem kontury budynków nie wydały mu się tak wyraźne, a barwy fasad tak soczyste. Zwykle widziało się stąd niewyraźne sylwety budynków, z ledwością przebijające się przez gęsty smog okrywający miasto.

Ruszył w dół ulicy. Po chwili, przy znanym mu dobrze oknie z parapetem na wysokości chodnika, przeszedł na drugą stronę. Pamiętał, że z tego okna wydawano żur. Trzeba było przyjść z własnym słoikiem. Nie zaznał w dzieciństwie tego przysmaku, bowiem zdaniem jego mamy było to pożywienie ludzi biednych. Piotr czuł, że tylko śniadanie złożone z paru kromek piwa może mu pomóc.

Szedł zamulony wczorajszą libacją w swoim sztokholmskim mieszkaniu. W mózgownicy wrzało. Czuł, jak płaty męczą się i napierają na siebie niczym płyty kontynentalne przed trzęsieniem ziemi. Czołowy płat napierał na skroniowy, ten zaś na potyliczny. Bolesne naprężenia odczuwane były w płacie ciemieniowym. Piotr, w swojej bezradności, analizował mapę umęczonego mózgu. Przez zbolałą jaźń przeciskała się jedna myśl: „Gładki Starszy chce zabić Orienta”. Przyśniło mu się to dzisiaj w samolocie.

Niechętnie wyostrzał umysł w tym ukropie. Dotąd Gładki był przewidywalny. Dlaczego tak ważne było, żeby bezzwłocznie przyleciał? Jego siostra wydzwaniała, błagała o przyjazd. Błagała o to i Pawła. Zapewne wkrótce się to wyjaśni. Choć tym razem Piotr ma złe przeczucia. Paweł powinien już być na miejscu. Miał przylecieć wczoraj.

– O, pan Prokopp! Tyle lat minęło, a ja pana poznałam.

Piotr zatrzymał się, nie wiedząc, kim jest zagadująca go staruszka.

– Wysoki, wyższy niż inni, jak zawsze, i wciąż ta chłopięca twarz. Mimo słusznego wieku. O, i włos dalej zmierzwiony, nawet niespecjalnie siwy i jakby gęstszy teraz. – Zaśmiała się nerwowo i odeszła.

Piotr obserwował przez chwilę oddalającą się postać kobiety; zawahał się, po czym odwrócił się i ruszył w dół ulicy.

– Oto ja, Piotr Prokopp, pomyślę o tym mieście teraz, że jest sympatyczne. Chociaż w głowie czuję mętlik, uznam, że jest ono miłe.

Jak chciał, tak zrobił. Patrzył na miasto swojego urodzenia, wmawiając sobie, że żywi doń uczucie ambiwalentne, jak przystało na człowieka wrażliwego. Raz było to uczucie nienawiściomiłości, a innym razem miłościonienawiści. Ale co tam, gadanie. I tak liczyły się złości. I mdłości. Które dziwnym trafem narastały, kiedy tu przybywał. I których właśnie nie chciał wywołać.

Spróbował mimo wszystko pomyśleć o swoim mieście uroczyście. Oto znowu jest w mieście, z którego wyjechał w stanie wojennym. Jest w mieście, które na wniosek miejscowych pisarzy dostąpiło zaszczytu bycia Stalinogrodem. I to już w dwa dni po śmierci Genialnego Wodza. W mieście tym padł zatem rekord świata w wiernopoddańczym hołdzie. Kiedy genialnego wodza przestano wkrótce wielbić, przywrócono miastu stare miano. Takie to miejsce. Zawsze zahukane. Wielka polityka szarpie nim, kiedy zechce.

Upał zdał się mu dotkliwy, wybrał zacieniony chodnik. Drażnił go hałas zgrzytliwych stalowych wrzecion. Owszem, lubił tramwaje, ale te stare, które pamiętał z dzieciństwa. Z motorniczym obracającym korbą, z naburmuszoną konduktorką wypatrującą gapowiczów, z zawieszonym na całej długości wozu stopniem do miłej przejażdżki na wietrze.

Minął „Parkową”, teraz zwaną „Maxi Bar”. Drzwi były otwarte na oścież. Pragnął piwa, nie wszedł jednak do środka. Dostrzegł łyse bysie, słowne pomyje pełne kurew wylewali na podłogę. A miejsce to historyczne. Zaznaczone nie lada dokonaniem. To tu właśnie, wiele lat temu, Piotr pobił rekord i pokonał mistrza i nieocenionego kompana – Jasia Chałasa, zwanego Dżekim. Piotr wypił za jednym posiedzeniem szesnaście zabrzańskich piw, Jaś tylko czternaście. Wprawdzie butelki mieściły po zero trzydzieści trzy litra, wypita ilość jednak i tak była imponująca. Po zawodach obaj, tuląc się do siebie, jakoś dotarli do domu. Jan mieszkał w klatce obok klatki Piotra.

Przeszedł obok piekarni, w której kupowali z babcią bułki, zwane pieszczotliwie „z dupką”, po pięćdziesiąt groszy sztuka. Brali zwykle trzy, bo babcia przy ladzie często zapominała, czy poprawnie po polsku mówi się „dwa bułki”, czy „dwie bułki”. Piotr westchnął ciężko, mijając przechodniów umęczonych upałem. Okrążając psie odchody, spojrzał na skąpany w słońcu chodnik po drugiej stronie jezdni. Dojrzał Piotrusia, jak z babcią gna do domu z nylonowym woreczkiem pełnym kiszonej kapusty, kupionej „u prywatnego”. Piotruś lubił tam chodzić, bo obok marchwi i kalarepy wystawione były złote medale z czekolady i słodkie figurki zwierząt w kolorowych staniolach. Warzywniak był dla chłopczyka nie lada atrakcją, jako że niczego kolorowego w tym czasie w sklepach nie eksponowano. Właściciel sklepu, garbaty kuternoga (co za zbitka!), zatrważał swoim wyglądem wrażliwe chłopięcie. Po każdym zakupie babci wręczał lizaka małemu Piotrusiowi, czym radykalnie zmieniał u odbiorcy estetyczny osąd swojej osoby. Nie mówiono mamie o tym procederze, bo lizaki to przecież świństwo, szkodzące zdrowiu.

Piotr zagląda teraz w okiennice byłego warzywniaka. W środku lokal banku, w następnym oknie – dizajnerskie meble biurowe. Sienie pobliskich domów nadal jednak są szare i zmurszałe, tyle że ich bramy mają zamki z elektronicznym kodem.

Szedł dalej główną ulicą zamożnej i – jak mu wmawiano – najładniejszej onegdaj, mieszczańskiej dzielnicy miasta. Niemiecka inteligencja uciekła stąd, kiedy miasto stało się polskim. Przestronne mieszkania, z dwuskrzydłowymi drzwiami do salonu, z niezliczonymi pokojami, spiżarkami, służbówkami, a bywało, że i ze służbą, zajęli w 1922 roku polscy urzędnicy (i to na lepszych warunkach niż ich niemieccy poprzednicy). Pożyczki na jeden procent miały sprzyjać nowym budowom. Polskie miało tu być lepsze niż niemieckie. Kwitło życie towarzyskie, ulice pulsowały wigorem mieszkańców. Po wojnie, wraz z komuną, nastała tu workowa estetyka, miasto zalała wszędobylska szarość. A po 68., kiedy polscy Żydzi (o których pochodzeniu nikt do tego momentu nie wiedział) raptownie zaczęli stąd uchodzić, zatracił się odmienny charakter tego kwartału miasta.

Minął dawny kultowy klub studencki „Ciapek”, dziś „Warsztat Fryzur i Ośrodek Alchemii Urody”. Minął punkt konsultacji w sprawach deklaracji podatkowych PIT, następnie lokal oferujący yasumi lifting. Zatrzymał się, otarł pot z czoła. Spokojnie zaczerpnął parę solidniejszych łyków powietrza. Począł je rozcierać po podniebieniu i smakować.

„Ach, jakież to mamy dzisiaj aromaty, jakiż to dziś bukiet?”. Na opuszkę węchową przyjmował lotne cząsteczki powietrza, licząc, że natrafią prędko na życzliwe neurony, które przekażą informacje o stanie rzeczy jego stłamszonemu węchomózgowiu. Wdychał i wydychał. Raz po raz. Patrzył w dal, muskając krawędziami języka powietrze. Ni kwaśno, ni gorzko. Ni siarki, ni chloru, ni amoniaku. Nawet celuloidu nie uświadczysz. Tyle stwierdził. Zimą uderzał w nozdrza zapach sadzy węglowej ze starych pieców. Kinus. Tak nazywała ten specyfik Babcia. „Kinus jest wszędzie” – mówiła. Co roku okrywał miasto grubą pokrywą niskiej emisji pyłów. Latem za to spokój. A i metale ciężkie już tu na lud boży nie spadają. Klarowność powietrza dziś większa niż zwykle. To też Piotr stwierdził. Maceracja powietrza inna niż dawniej. Żadnych lotnych związków, benzopirenów ni innych wydzielin przemysłu, pracującego na rzecz zwycięstwa światowego proletariatu. Nie czuć już smrodu wyróżniającego jego ziemię rodzinną, kiedy była Czerwoną Katangą obozu radzieckiego.

Jama ustna wysycha, dość tych testów. Piotr zatrzymał się przed „Krystynką”. Zanim wszedł do lokalu, spostrzegł wysmakowany wzór szyldu z napisem: „Krystynka wraca z Wiednia”. „Ki czort?” – zapytał znów siebie, kwalifikując pytanie jako retoryczne. Żar ulicy, rozhuśtany ruchem aut i tramwajów, gorącymi falami uderzał w chodniki, oblewał ludzi.

Wejście do lokalu oznaczało błogą odmianę. Klimatyzowane wnętrze, pastelowe ściany, zgrane z lśniącą czernią stolików, wystarczały za piękne zaproszenie. Spokój, wyluzowana muzyka i powitalny uśmiech młodej kelnerki zachęciły Piotra do tego, by się zatrzymać. Spoczął tam, gdzie w starych czasach siadało się tylko w sytuacji wyższej konieczności, i to przy skrajnej determinacji. Jeśli, oczywiście, dowieźli piwo. Chodzi o stolik pod toaletą, zwaną potocznie haźlem. W zatłoczonym lokalu, przy stolikach i między nimi, tłoczyło się wtedy męskie towarzystwo, spragnione złocistego płynu – nieważne: tyskiego czy zabrzańskiego. I tak wszystko miało ten sam kwaśny smak piwnego cienkusza. Przy stoliku obok haźla było się skazanym na najdotkliwsze uderzenia odoru szczyn, zmieszanego z wszędobylskim lizolem. Oblizywał stłoczoną ferajnę przy każdym otwarciu drzwi. Dzięki sportom radomskim i krakowskim, klubowym, giewontom, wypalanym bez umiaru, w całym lokalu śmierdziało haźlem sensu largo, co nie przeszkadzało docenić szczególności woni dobywającej się z haźla sensu stricto. Na szczęście pamięć Piotra nie sięgała aż tak głęboko, by odór ów teraz przywołać.

Telefon do Pawła. Nic. Ponownie do Gładkiej. Nic. Wracają złe myśli.

„Sprawy dostały złych wibracji, bardzo złych – mówiła Gładka przedwczoraj. – Nie wiem, komu i co grozi, co Gładkiemu Starszemu, a co Orientowi. Jeden chce być katem, drugi więc musi być ofiarą”. Nauczyła się, jak inni, swoich młodszych braci nazywać: Gładki Młodszy i Gładki Starszy. Sama była też, siłą rzeczy, nazywana Gładką (a nosili nazwisko Gładysz). Jej głos w telefonie drżał bardziej niż zwykle.

Piotr dzwoni ponownie. „Śpi? Nawalona? Zjem deser i pójdę do niej. Będę walił w drzwi do skutku. To raptem paręset metrów stąd”.

Mimo woli napływały obrazy z przeszłości. Także twarze ludzi. Po śmierci Gładkiego Młodszego w areszcie śledczym w 1988 roku jego brat, Gładki Starszy, postanowił – wbrew rzucanym mu pod nogi kłodom – nie puścić sprawy płazem. Gładki Młodszy zginął jako znany działacz podziemia. Śmierć jego, tuż po schwytaniu, i to w areszcie, była faktem szeroko nagłośnionym w zachodnich mediach. Na początku lat dziewięćdziesiątych, po otwarciu akt starego reżimu, Gładki Starszy ogłosił wszem wobec, że to Adam Czerwiński, ich bliski kompan, nazywany Orientem, winny jest śmierci Gładkiego Młodszego. Okazało się, że już w latach siedemdziesiątych Czerwiński był współpracownikiem SB, później ich kontaktem operacyjnym, by w latach osiemdziesiątych na całego oddać się karierze ubeckiej. W stanie wojennym był pracownikiem tych służb w Londynie, a potem etatowym oficerem WSW, rozpracowującym solidarnościowe podziemie.

Piotr nadal ma z tym problem. Przywołuje fakty, wciąż nie potrafiąc zrozumieć, jak mogło dojść do tej śmierci. Nie pojmuje, jak Orient mógł stać się komuchem, i to w wersji turbo, bo ubeckim. G. Starszy do dziś utrzymuje, że Orient jest odpowiedzialny za prowadzenie akcji i aresztowanie, a w konsekwencji też za śmierć G. Młodszego – było nie było, swojego kompana. Twierdzi, że ma w ręku wystarczająco dużo dowodów jego winy, mimo że sądy uważają inaczej. Chodzą ponadto słuchy, że Orient, mieszkający od lat w Australii, chory na raka, chce wrócić, by umrzeć w Starym Kraju. Możliwe, że G. Starszy szykuje coś strasznego. Nie wystarcza mu ujawnienie i nagłośnienie agenturalnej przeszłości Orienta. To właśnie Gładka chciała zasugerować Piotrowi przez telefon.

Piotr zamówił, co trzeba, i z nagła się rozrzewnił. Rozejrzał się po lokalu, szukając dawnych obrazów. Napis nad bufetem głosił wtedy, że piwo tylko do konsumpcji. Nabywało się je przy kontuarze. Bufetowa miała przygotowany dyżurny talerzyk z połówką jajka na twardo, pochlapanego majonezem i posypanego czerwonym proszkiem papryki. Podając piwo, podsuwała ów talerzyk każdemu i odsuwała natychmiast po nabiciu rachunku na kasę. Nikt nie zażyczył sobie konsumpcji z talerzyka, choć za nią zapłacił. Układ był jasny i akceptowany przez obie strony. Brało się tyle butelek piwa, ile dało się unieść; w każdej chwili życiodajnego płynu mogło przecież zabraknąć. I często brakowało. A płaciło się tylko za jedno pokropione jajeczko per zamówienie. Piwosze, w kłębach dymu papierosowego, mimo kiepskiej widoczności, sprawdzali pod światło zawartość flaszki na okoliczność farforcli. Natrafi się dziś na peta? Na zapałkę? A może na muchę? Ludzie lubili wiedzieć, co piją, chociaż wyboru nie mieli.

Piotr wszedł do pachnącej toalety, umył twarz, zmienił koszulkę. Chris Botti delikatnymi dźwiękami trąbki, dochodzącymi z niewidocznych głośników, rozmasowywał mu uszy. Znakiem czasu po transformacji było to, że w toaletach sączy się muzyka i nie brakuje papieru toaletowego. Największa zmiana w porównaniu z czasem komuny. Omszały pint litovela już czekał na stoliku. Piotr przeczekał rytualną chwilę przed pierwszym łykiem, sięgnął po szklanicę i przechylił kielich rozkoszy. Napawał się i napawał, aż osiągnął dno. Dno szklanicy, rzecz jasna. Pod nagłym uderzeniem błogości poczuł, że nie pójdzie na dno. Nie dziś. Natychmiast zamówił kolejną kromkę śniadaniowego piwa. Tym razem pił wolniej. Przyglądał się teraz światu przychylniej. Na ścianie, ponad stolikami, migotał obrazami medialnej rzeczywistości wielki telewizor. Akurat minęło południe. Nadawali dziennik. Liderzy „Dobrej Zmiany” znów się chwalili, ile dobra Polsce i Polakom przysporzyli. Są jednak tacy, którzy tego wciąż nie doceniają. To gorszy sort „dzielnego narodu”, co za judaszowe srebrniki chodzi „na pasku obcych sił”.

Chris Botti, nie bacząc na okoliczności, wsączał się nadal w Piotrowe uszy. Pod ekranem teleplazmy stolik, przy nim zaś wianuszek niewiast, wszystkie w wieku naokołobalzakowskim. Popijają białe wino z lodem, poddziobują sałatę przyrządzoną na włoską modłę.

Sięgnął po kolejną pajdę piwa. Włączyło mu się wreszcie nie tylko czucie, ale i praktyczne myślenie. Wszystkie płaty mózgu odżyły, jak przesuszone kwiaty właśnie obdarzone darem wody. Kolejny telefon do Gładkiej. Ta znów nie odpowiada.

– Dlaczego Krystynka wróciła z Wiednia? – spytał kelnerkę.

– No bo wróciła, i już. I ma się dobrze – odpowiedziała Uśmiechnięta Buzia, podając Piotrowi właśnie co zamówionego butelkowego lobkovicza.

Piotr uznał, że będzie on świetnym deserem, wieńczącym kaloryczne śniadanie. Czuł już ożywienie, liczył, że zaraz polubi ten świat i, ściskając w dłoni kamyk zielony, uda się na trakt. I nic nie będzie wspak. Niewymuszone rymowanki powinny mu być przestrogą, ale nie były. Dość myślenia po próżnicy, pora brać się do drogi. Znaczy – ani jednego piwa więcej.

Ruszył w stronę domu Gładkiej. Kociokwik w myślach spory, za to naoliwiona dusza już hula. Mózg przepracowuje masę danych, walczy z niedawnym mętlikiem. Ponowny telefon do Pawła, przyjaciela nad przyjaciół, i to od kołyski. Teraz obaj są na stałe w Sztokholmie. Nic. Esemesuje. Cisza. Mieli się spotkać zaraz po przylocie. Paweł powinien tu już być od wczoraj.

Skwar wymierza razy zwiotczałemu ciału, powietrze faluje, głowa za to czuje się raźniej. Piotr przechodzi na skrzyżowaniu na drugą stronę i kieruje się w ulicę Rebeliantów. Mija sklep spożywczo-monopolowy, który – jak przystało na pogotowie procentowe – obwieszcza neonem, że czynny 24h. Mija punkt z kredytami, zwanymi chwilówkami. Zaraz ukaże mu się imponująca bryła katedry.

2

Założył sennheisery, a że duże to słuchawki, więc zakryły uszy. Włączył Rites Jana Garbarka, muzykę załadowaną w telefonie. Za sprawą skandynawskich klimatów Piotr stąpał teraz dostojniej, a śniadaniowe piwo podkręciło o parę oczek jego „Tak” dla świata. Minął sklep spożywczy, teraz zwany Freshmarketem, spojrzał na prawo, w otwierający się akurat plan ulicy Mistrza od Ołtarzy. Przystanął. W całej krasie ukazała mu się dzielnica Biskupia. Musnął wzrokiem monumentalną katedrę. W dzieciństwie co niedziela z głośników umieszczonych w kopule dobiegały stąd dzwony wiedeńskiej katedry. Dzwonnica nigdy tu dzwonu nie zaznała. Katedra jest o trzydzieści osiem metrów niższa niż zakładano w planach. Jedni mówią, że to sprawka komuchów, bo nie chcieli dominacji sylwety kościoła nad miastem, inni utrzymują, że cięższa bryła nie wchodziła w rachubę, bo katedra powstała na terenie byłych glinianek. Piotr spojrzał na dom biskupi z odnowionym ogrodem w tle, na seminarium kleryków, do którego w latach sześćdziesiątych wprowadziło się jego liceum. Codziennie rano witał go przy wejściu do szkoły Lenin na marmurowym popiersiu i stojąca tuż obok Najświętsza Panienka w alabastrowej bieli. Spojrzał na nowo wybudowany gmach wydawnictwa katolickiego, na cały majestat rozrastającej się kościelnej domeny. Na jednej z fasad wielki napis głosił: „Wiara.pl”.

Nie to go jednak zatrzymało. Przystanął u wejścia do kamienicy, na której strychu mieściła się ich sanga zen. Klucz na strych, gdzie czekały na nich ćwiczebne maty, odbierali u Paryżanki, matki kolegi ze szkoły. Była zjawiskowo piękna, drobna, subtelna, pełna gracji, w pantofelkach na szpilce, witająca ich zawsze w nowej kreacji, jakby żyła na nieprzemijającym koktajlu. Zapraszała ich zwykle do środka, na białe sofy (kto widział wtedy białe sofy!). Zanim wydała klucz, pytała, czy czegoś jeszcze im trzeba. Czasem po ćwiczeniach zapraszała całą medytującą drużynę na zimny sok grejpfrutowy, nie kryjąc zaciekawienia tym, co też młodzi ludzie na strychu wyczyniają. Kiedy podawała egzotyczny napój, po plecach przechodziły dreszcze rozkoszy. Stali zażenowani, nie wiedząc, jak ukryć wstydliwe myśli, które w nich wzbudzała. Próbowali żartami odsunąć potęgę zauroczenia. „Efemeryczna erotyczność, ezoteryczna eteryczność” – śmiali się, oszczędzając sobie szczegółów fantazji, jakie Paryżanka, świadoma swego powabu, w nich wyzwalała. Byli w wieku, w którym jeszcze się nie wie, że kobieta po czterdziestce to kwiat w pełnym rozkwicie. Jej mężem był ponury typ, który pojawiał się czasem, ale się z nimi nie witał. Mówiono później, że był szychą w ubecji, szefem odpowiedzialnym za rozpracowywanie księży. Ze swojego mieszkania, przez panoramiczne okna, mógł niczym z loży teatralnej oglądać uroczystości kościelne i katedrę w niekończącej się budowie. Podobno, pozytywnie zweryfikowany w nowej Polsce, pracował w służbach specjalnych, acz gdzie indziej, mieszkanie zatem opuścił. Paryżanki już tu nie ma. Zostawiła swego ponuraka, wkrótce po stanie wojennym wyjechała za granicę. Ponoć podążyła za synem, ich kolegą, po którym też ślad zaginął.

Rites oferowały teraz ostre rockowe riffy, spiętrzone dźwięki z animuszem wdarły się w głowę. Ruszył więc z werwą i po chwili znów się zdziwił. Po jego lewej ręce, naprzeciw katedry, w miejscu, gdzie wieki całe znajdowało się rumowisko, zrobiono zgrabny placyk, z pięknie zaaranżowanymi klombami i świeżo odmalowanymi ławkami. Wszystko ostentacyjnie wręcz zadbane. Tabliczka obwieszczała, że to „Plac JP II”.

Po chwili dotarł do bramy kamienicy, w której na trzecim piętrze mieszka Gładka. Nie musiał naciskać guzika przy tabliczce z nazwiskiem Gładysz, bo brama akurat się otworzyła. Korzystając z okazji, wsunął się w ciemną sień. Zdjął słuchawki i ruszył w górę. Wchodząc po schodach, usłyszał głuchy łoskot własnych kroków, kiedy wprowadzał ciało na kolejne, jęczące ze starości stopnie drewnianych schodów. Na drugim piętrze przystanął. Sień skąpiła chłodu. Otarł skroplone potem czoło. Przez otwarte okno półpiętra doszły go gdzieś z sąsiedztwa dźwięki ostrej muzyki rap:

Jestem niepokonany

Ha I Pe Ha O Pe,

Bez reszty oddany

Przejebany

Potencjał niewyczerpany

Chyba w DNA on był mi dany[1].

To chyba Paktofonika. Lubił wiedzieć, kto gra. Kontynuował wspinaczkę. Hiphopowców nie trawił (i co z tego, że są akurat z jego miasta). Z dołu, z podwórka, doszedł go brzdęk tłuczonego szkła. Przystanął u drzwi Gładkiej w ciemnym zagłębieniu korytarza. Zaczął mocno walić kołatką. Zdumiał tym wychodzącą z ratlerkiem pod pachą i podejrzliwie nań spoglądającą sąsiadkę.

Gładka otworzyła mu po chwili. Ubrana w śląską szycę, dysząc i pokasłując, przywitała go krótkim „Och!”. W ręku trzymała zapalonego papierosa. Piotr zaczął od wyrzutów:

– Tyle razy dzwonię, esemesuję, a ty nic. Co jest?

– A co, zimno ci w uszy? – prychnęła, wskazując na jego słuchawki. – Po co ci takie duże, źle słyszysz? – Wachlując się ręką i postękując, zaprosiła do środka. Ponaglającym gestem nakłaniała, by usiadł. Jej twarz była zmięta, zbolała.

„Ma koło siedemdziesiątki, a wygląda jak leciwa staruszka. No tak, to polska, a nie szwedzka staruszka” – pomyślał.

– Nie było mnie w domu. Dopiero co wróciłam ze szpitala. To się stało nagle. Zemdlałam. Na szczęście przyszła akurat sąsiadka z zakupami i zawiadomiła pogotowie. Na syrenie pojechałam. Nagłe skoki ciśnienia, powiedzieli, upał jest zbyt ostry. Była kicha, ale to nie był zawał. Chyba nie. Jeśli wierzyć lekarzom. Odesłali mnie, jak widzisz, do domu. Badań nie zrobili. – Mówiła z niejakim trudem, kręcąc się wokół stołu.

– I co, i nic? Żadnej opieki, żadnych dalszych badań?

– Tak, tak – uprzedziła spodziewany potok pytań – mam przyznaną pomoc, z zakupami, myciem, sprzątaniem. Jest dobrze. Jest dobrze – powtórzyła, przeczesując ręką rozwianą siwiznę włosów. Trzymany w drugiej ręce papieros zamieniał się w laskę popiołu.

Okno salonu, otwarte na oścież, wpuszczało do środka duszne powietrze z zacienionego podwórka. Wraz z nim bezceremonialnie wkradał się natarczywy głos rapera, zmieszany z krzykami gości z dołu. Te zaś, pełne kurew, wzbijały się niczym gołębie kominem podwórka ku niebu. Smród kocich szczyn wwiercał się Piotrowi w nos. Nic dziwnego. Trzy kotki to ostatnimi laty jedyne towarzystwo Gładkiej. Zegar wybił godzinę trzynastą. Bura kotka skoczyła z krzesła na komodę. Ekran telewizora mrugał z drugiego pokoju, entuzjastyczne głosy z reklam mieszały się z chrapliwymi okrzykami z podwórka.

– Nadal palisz jak parowóz.

– No widzisz! A umrzeć nie potrafię! – zripostowała.

– Powiedz wreszcie, o co chodzi?

– O co chodzi, o co chodzi! Orient wraca! O to chodzi. A może już wrócił. Do kraju wraca. Z Australii. Władek przepadł jak kamień w wodę, nie reaguje na żaden mój telefon. To musi mieć związek z tym pieprzonym Orientem!

Zauważył, że po raz pierwszy słyszy, jak o Gładkim Starszym mówi Władek.

– Gdzie Paweł? Dzwonię do niego, nie odpowiada, a jego też ściągałaś tutaj tak jak mnie.

– Sprawdzę. – Odgarnęła włosy z czoła, wzięła do ręki telefon. – Telefon leżał cały czas tutaj, na komodzie, a ja byłam na pogotowiu i potem w szpitalu. Władek nawet nie wie, że mnie tam zawieźli. Nie, Paweł nie pisał, nie ma żadnego śladu. Nie szukał mnie zatem. Zaraz do Władka zadzwonię. – Odczekała chwilę. – Nie zgłasza się.

– Wszystko to dziwne – odezwał się Piotr po chwili.

– No właśnie – zgodziła się Gładka. – Myślę, że Władek postanowił coś… – Chwilę się zawahała. – Postanowił coś bardzo złego. Nawet nie chcę myśleć, jak złego.

– Jaśniej, proszę.

– Zaczynam kojarzyć pewne rzeczy. Nie dowierzałam dotąd, nie dopuszczałam nawet myśli, że to zrobi. Sądziłam, że to tylko strachy na lachy, w złości mówione. – Przerwała wywód, głośno oddychając. – Ten upał mnie wykończy. Weź tam sobie z lodówki coś do picia, a mnie nalej ginu z tonikiem. Trzy kostki lodu. Znajdziesz wszystko w górnej szufladzie lodówki.

– O tej porze?

– No pewnie! Żyję rankami i wieczorami, wtedy popijam, by przespać środek dnia. Potem, przed wieczorem, budzę się i znów sobie żyję. I znów popijam, żeby przespać noc. Jak się w nocy nie śpi, to wszystko bardziej boli. A i myśli bolą bardziej i nie ma jak się ich pozbyć.

Słyszał to credo już wiele razy. Ale zdecydował się przyjąć ofertę drinka w środku dnia z tym samym, co za każdym razem, zdziwieniem. W ten sposób ustalił się towarzyski kod ich spotkań. Piotr wyjął trunki, dla siebie wziął piwo.

– Mogę sera?

– Pewnie! Weź sobie też kabanosa.

– Chętnie, dzięki. No więc, o co chodzi?

– Parę tygodni temu Władek mówił mi, że Orient dopuścił się wielu strasznych rzeczy, ale że nie chce, jak na razie, wchodzić w szczegóły. Mało tego, że Orient był ubekiem, to i wyjątkowym szubrawcem, powiadał. Ma osobiście Michała na sumieniu. Ale to nie wszystko. Podłości było więcej. Tylko nie wiem, co miał na myśli. – Zamilkła na chwilę i dodała: – Operacyjnie był odpowiedzialny za akcję na Michałka, kiedy ten działał w podziemiu.

– Złapał go, to też wiemy. – Piotr mówił teraz przez zapchane kabanosem i serem usta.

– Ale i zabił! Władek zawsze tak twierdził. – Gładka nagle zaszlochała, szybko jednak się opanowała, wyjęła chustkę z kieszeni szycy i osuszyła oczy. – Michałek stracił przecież życie zaraz po aresztowaniu. To Orient kierował akcją i zorganizował kocioł, w który wpadła cała grupa Michałka – ciągnęła dalej.

Piotr zauważył i to, że o Gładkim Młodszym nie mówiła wcześniej Michałek. Jej bracia to G. Starszy i G. Młodszy, tak jak i dla reszty ferajny.

– Gładka! To wiemy. Nic nowego. Za każdym razem wałkujemy to samo. Pytanie, czy coś jeszcze się stało. Coś, czego nie wiemy. Były dwa procesy, ten drugi już w nowej Polsce, i nie wykazano, jak wiesz, winy Orienta. G. Starszy zagiął na niego parol. Razem z Jasiem Chałasem napisali artykuł o jego winie do biuletynu IPN. Nie mieli dowodów w ręku, więc jako dowody przedstawiali poszlaki. Czytaliśmy przecież ten materiał. Sprawa była nagłośniona. Gładkiego Młodszego uznano bohaterem, jest jego tablica. Orient okazał się świnią niebywałą. I wszyscy to wiedzą. Zdawało mi się, że sprawa jest zakończona. Trzeciego procesu nie będzie, skoro IPN też nie dopatrzył się mordu. Więc o co jeszcze chodzi? Pojawiły się nowe dowody?

Gładka nie odpowiedziała wprost na pytanie, tylko rzuciła:

– Boję się o Władka. Boje się, że wpadnie w coś, z czego się już nie wygrzebie. Teraz, kiedy poszedł na emeryturę i wyniósł się z miasta, przestał mnie odwiedzać. Rzadko też dzwoni. Zresztą wcześniej też mnie olewał. Zawsze lepszy od innych. A teraz skryty się zrobił jeszcze bardziej, a przy tym zacięty niemożliwie.

– Też to zauważyłem w ubiegłym roku, kiedy odwiedziłem go z Pawłem.

– A zawsze był taki roztropny. Chodząca rozwaga. Słynął z tych swoich wyważonych opinii. Michałek był, jak wiesz, postrzelony, sowizdrzał taki trochę. Władek go strofował, mówił: „Muszę cię wyszykować na poważne sprawy. Będziesz dobry, będziesz mądry, będziesz prawy, ja się o to postaram”. „A co, nie jestem?” – obruszał się wtedy Michałek, wkurzał się na te połajanki starszego brata.

– Tak, przy nas też chętnie przyjmował pozę mentora. Lekarz, naukowiec, oblatany w wielu rzeczach… – Przerwał, nalał i podał Gładkiej drinka, a sobie piwa.

– On już w latach siedemdziesiątych, kiedy nikt o tym nie myślał, Michałka na Bojownika Sprawy szykował. Używał tego określenia z dumą w głosie. Pozwolił mu się do Solidarności zapisać, ale zakazał mu działalności. „Nie pal boju – mówił – jesteś do poważniejszych zadań potrzebny”. – Gładka westchnęła i połknęła kostki lodu w drinku.

– Pamiętam go z naszych dyskusji, często go nie rozumiałem. – Piotr przyniósł sobie kolejne piwo z lodówki, ostatnie, jak się zorientował. – On – harcerz, ba, harcmistrz – nam, młodym, wtedy imponował. Mimo że w czerwonym ZHP działał, to nie ukrywał, że za tym wszystkim kryje się głębsza misja, której na imię Polska. „Czasy są trudne – mówił – opozycji nie ma, komuna robi, co chce, czeka nas długi marsz. Owszem, trzeba brać byka za rogi, ale sposobem” – powiadał. To, co mówił, wydawało nam się wtedy takie nierealne.

Piotr przerwał na chwilę tyradę, posilił się ponownie kabanosem i piwem, po czym westchnął ciężko i dodał:

– Tak, G. Starszy prowadził G. Młodego po swojemu, a nam przyglądał się z pobłażaniem. Byliśmy dla niego jak duże dzieci, które nie wiedzą, za jakie zabawki się chwycić. Orienta zaś już wtedy nie znosił. „Jest złym człowiekiem” – mawiał, co wprawiało nas w osłupienie.

– Władek zadbał o to, by się Młody w głupoty nie pakował. Pomagał mu założyć kółko historyczne, tam, na tej ich prowincjonalnej politechnice. Studiowali powstania, strategie partyzanckie, poznawali sprzęt, metody, badali sposoby komunikacji. Przyglądali się powstaniu warszawskiemu… – Gładka zamilkła, zamoczyła usta w szklanicy. I, jak wiesz, G. Młodszego nie internowali.

– No właśnie. Przecież G. Młodszy wiele pomysłów do swoich akcji w podziemiu wziął z tamtych czasów, nawet instrukcję powielacza, sposoby kontaktowania się itd. Czytałem książkę o nim. Dobrze zrobioną przez tą, jak jej tam, no, tę dziennikarkę, która go znała z tamtego okresu i pozbierała materiały, rozmawiając z jego ludźmi z podziemnej roboty. Bądź co bądź, Gładki Młodszy szefował tam całemu podziemiu, a był przecież nowicjuszem. I to bez pieniędzy z centrali. Od Krajówki prawie nic nie dostał, bo im się chyba ideowo nie podobał. Skumał się z Solidarnością Walczącą, w sumie akcji miał więcej niż cała reszta podziemia.

– Niepotrzebnie – wtrąciła Gładka. – Wszyscy byliście nowicjusze i naiwniacy. Władek się martwił, że traci kontakt z Michałkiem, że ten mu odlatuje, nie słucha go. Wpadka i pierwsze więzienie były, jak mówił, na jego własne, znaczy Michałka, życzenie. Sam ściągał na siebie nieszczęście, brnąc w niepotrzebne rzeczy. Tak mówił. I wściekał się na brata. Uważał, że to głupota, że Michałek już w tej fazie walki zaczął w biuletynie podawać namiary na ubeków i klawiszy, którzy znęcali się nad internowanymi i więzionymi. Ubecy z centrali nasłali ludzi i dość szybko Michałka złapali.

– Nie, to nie tak. Nadał go im jeden z jego ludzi, którego złamali.

Gładka dwoma łykami osuszyła szklaneczkę i dała znak, że czeka na jej napełnienie. Mówiła teraz z większym animuszem. Wzięła od Piotra nowego drinka, przytknęła do ust lufkę z kolejnym papierosem. Piotr z podanego mu pucharu upił nieco piwa. Słuchał jej, pałaszując kolejnego kabanosa. Dopiero teraz głód dopadł go i mocno chwycił za żołądek. Dwa następne koty wkroczyły do salonu, rudy zaczął ocierać się o jego nogę. Gładka się napiła, pozdrowiła każdego kota, nawet wstała, ciężko sapiąc, by pogłaskać je po sierści. Mówiła dalej:

– Wyszedł z mamra po amnestii i znowu przepadł. Władek nic o tym nie wiedział. Wtedy się nawet Iśka na Michałka wkurzyła, że jej jako żony o nic nie pytał, tylko zniknął. Dość miała tej jego konspiracji. Do luftu taki mąż. Ponoć mieli nawet jakieś schadzki, ale powiedz, co to za życie małżeńskie. Nic, tylko martw się, czy go zaraz nie przyskrzynią na kolejny wyrok. Przecież to trwało dobrych parę lat. Nie dziwię się złości Iśki. Dobrze, że dziecka wtedy jeszcze nie mieli.

– Okazuje się, że G. Młodszy miał jednak kontakt z bratem. Konsultował z nim poważniejsze akcje, a już był gotowy na większe rzeczy. G. Starszy nam sam o tym niedawno powiedział.

Piotr podszedł do okna, z niesmakiem spojrzał na gości meliny w podwórku. Gładka sapała głośno. Gin znikał szybko ze szklanki.

– Aż się boję pomyśleć! Powiem ci, Piotrze, tylko jedno. Kiedy Iśka, będąc w ciąży, wyjechała do Londynu, zaniechała kontaktów z nami.

– Dlaczego?

– No właśnie. Dlaczego?! Władek mówił o niej niewiele, jakby jej nie było. Z pewnością miał do niej żal o tę rozłąkę, przecież w brzuchu nosiła córkę Michałka.

– To było niesamowite – dodał Piotr. – G. Młodszy zagrał na nosie ubecji, odwiedził Iśkę we własnym domu i krótko potem wpadł. A Iśka? Okazało się, że jest w ciąży. Jak wiesz, odwiedziłem ją w Londynie, w rok po urodzeniu Keiry. To było wiosną dziewięćdziesiątego roku.

– Nam nie było to dane.

– No wiesz, siostra Iśki odeszła od G. Starszego, i to chyba w dość gwałtownych okolicznościach, więc się trochę porobiło. To i Iśka oddaliła się od was.

– To było parę lat później, kiedy Beata odeszła od Władka. Zresztą ona też miała kiepski kontakt z siostrą. No a potem, kiedy Iśka zwiała do Australii, to było finito. Jeszcze żyli nasi rodzice, spragnieni widoku wnuczki, a na podróż już im zdrowie nie pozwalało. Ani razu jej nie zobaczyli. I po co to śmieszne imię córce dała, jakby na przekór wszystkim! Keira! Też mi imię! – Gładka machnęła ręką. Sama teraz sięgnęła po butelkę z ginem, którą Piotr zapomniał odstawić do barku. Wszedł jej w słowo:

– Pamiętam, odradzała mi przyjazd do Londynu. Keira była jeszcze niemowlakiem, więc Iśka łatwo znajdowała powód, by wizytę opóźnić. Dziwiłem się temu. Pojechałem do niej, kiedy Keira miał już ponad rok. Fajne dziecko. Natomiast Iśka wydała mi się nerwowa, nawet – powiedziałbym – zaszczuta. Właśnie! Zaszczuta. To chyba właściwe słowo. Dziwny to był pobyt. Wyraźnie chciała, bym sobie już pojechał. Wkrótce potem wyjechała z Keirą do Australii.

Gładka wychyliła kolejny łyk i rzekła:

– Boję się, bardzo się boję. Nie powiem ci, co za myśli mi się pod czaszkę zakradają, ale czuję strach, jak rzadko przedtem.

– Powiedz!

– Boję się, że… – Zamilkła, zaciągnęła się nowym papierosem. – Boję się, że Władek zabije Orienta!

– Nonsens! Będzie chciał go do końca obnażyć, nagłośnić jego szalbierstwa… Wie, że jest ciężko chory, ponoć bardzo ciężko. Co miałby do ugrania?

– Tu chodzi o honor!

– Honor?

– Nic więcej nie powiem. Idź już, mam dość, muszę się położyć. Wpadnij za jakiś czas, ale teraz potrzebuję spokoju.

– Coś kupić, coś przynieść?

– Sąsiadka już była, później przyjdzie samarytanka z grupy charytatywnej. – Na dźwięk słowa „samarytanka” zaśmiała się chrapliwym śmiechem, pierwszy raz podczas wizyty Piotra. Oparta o stół przeczesywała włosy ręką, patrząc w dal za okno, przez które wpadały kurwy, wystrzeliwane nieustannie z podwórza.

Piotr wypadł z sieni wprost w żar dnia i od razu poczuł ogromne zmęczenie. Jedna myśl go opanowała: wyciągnąć się, poleżeć bezmyślnie! Tak, tego teraz potrzebuje. Zatem – do bazy!

3

Samolot zniża lot, prawym skrzydłem kłania się ziemi. Przed Pawłem, siedzącym przy okienku, otwiera się w dole szeroka panorama. Oto Czarny Śląsk i Przemysłowe Zagłębie. A on widzi tylko lasy, lasy i lasy. Gdzieniegdzie wystające lufy kominów, wymierzone w niebo. Po chwili samolot miękko dotyka kołami płyty lotniska, zrywają się oklaski pasażerów.

Paweł chętnie przywołuje w pamięci lot do Nowej Polski, odbyty pierwszy raz od wyjazdu w stanie wojennym, razem z Piotrem, jesienią 1991 roku. Lecieli ze Sztokholmu. Wszystko ich dziwiło. Na chodnikach co krok potykali się o towary ustawione na ceratach, ręcznikach, stoliczkach campingowych. Chodniki służyły za pasaże handlowe. Zrobiło się barwnie. Kolorowe opakowania odżywek dla dzieci, kosmetyków i innych cacek. Wszystko to zmieniało ulice śródmieścia w jarmark Nowego Czasu. Byli świadkami narodzin, jak sobie wtedy dowcipkowali, pierwotnej akumulacji w wydaniu „kapitalizmu ręcznikowego”. Wraz z powiewem sił rynkowych pojawił się nawet papier toaletowy, w obfitości należnej społeczeństwu konsumpcyjnemu. Ludzie nie dowierzali jednak, że może być aż tak dobrze, i – jak drzewiej bywało – chomikowali. Na rynku Miasta Czarnego długie kolejki pań ubranych w futra ustawiały się do przyczep ciężarówek. Paweł natrzaskał wtedy niemiłosierną liczbę zdjęć. Chwila była historyczna. Jak mógł, dla przykładu, przepuścić okazję utrwalenia widoku pani w futrze z nutrii, z przewieszonym przez ciało, niczym hawajska girlanda, sznurem rolek papieru toaletowego!

Teraz po raz kolejny, po krótkim rejsie, ląduje na miejscowym lotnisku. Przestrzeń wyrugowana. Nie odczuwa, że udał się dalej niż na przedmieście Sztokholmu. Wywiało gdzieś urok składanych tu wizyt, skoro stały się łatwe i częste. Akurat dzisiaj czuje irytację, bo lot był mocno opóźniony. Myśli o ukochanej siostrze, Renatce. Był czas, że opiekował się nią jak córką, choć młodsza jest od niego raptem o kilka lat. W ubiegłym roku mógł ją jeszcze zabierać na wycieczki. Było to po drugim cyklu chemioterapii. Wróciła wtedy nadzieja. Przychodził codziennie do ośrodka, gdzie była pod stałą opieką. Teraz, po trzeciej rundzie terapii, monstrum gnębi jej ciało jeszcze dotkliwiej. Już nawet nie jest skora do kontaktu przez skype’a, męczy ją to.

Nagła decyzja o jego dzisiejszym przyjeździe ma jednak inną przyczynę. Do natychmiastowego przyjazdu nakłonił go Gładki Starszy. Telefonował uporczywie, kładąc Pawłowi do głowy, że jego obecność będzie niezbędna. Orient ma wkrótce wylądować w Starym Kraju, usłyszał. Pierwszy raz od czasu wyjazdu w latach osiemdziesiątych pojawi się na starych śmieciach. Ponoć jest ciężko chory. To nie jest zwykła wizyta, a powrót na dobre. Czy raczej: na złe. By dopełnić żywota. Tak utrzymuje G. Starszy. I szykuje się na przyjazd Orienta. Mają mu zgotować sąd obywatelski za zbrodnię, którą popełnił. Tak obwieścił Pawłowi. Samozwańczy sąd zatem. Paweł tego nie lubi. Bardzo tego nie lubi. Mimo iż Gładki zapewniał go, że wszystko odbędzie się w zgodzie z arkanami sztuki sądowej. Gładki chce, żeby Paweł został obrońcą Orienta. Chce, to mało powiedziane. Usilnie nalega. Obecność Pawła, jako rzetelnego uczestnika procesu, jak sam się wyraził, ma pokazać, że nie chodzi o żadną zemstę ani hucpę, tylko o elementarną sprawiedliwość i przyzwoitość. Paweł zauważył, że G. Starszy, zwykle rzeczowy, mówiący tonem powściągliwym, kiedy tylko poruszał wątek śmierci brata, pluł w słuchawkę z obrzydzenia, jakie w nim budził Orient i – jak utrzymywał – pozbawione wszelkich skrupułów sądy. A IPN był wtedy jeszcze ich – grzmiał.

Paweł przeczuwał najgorsze, ale zgodził się na udział w procesie. Nie mówił jednak G. Starszemu, że będzie chciał storpedować tę akcje. Mało tego – nie mówił o tym nikomu. Nawet Piotrowi.

O swoim przyjeździe nie uprzedził Renatki. Po trzeciej chemioterapii wszystko wygląda gorzej. Pielęgniarka, do której wczoraj dzwonił, mówiła, że kontakt z pacjentką jest utrudniony.

Usiadł na ławce w terminalu. Czeka na autobus, który zawiezie go do miasta. Wypycha z siebie myśli o kłopotach siostrzyczki. Dzwoni do Piotra, ten nie odpowiada. Nie jest pewien, czy wybiera właściwy numer. Szwedzką komórkę zostawił w domu, w Goeteborgu. Ze sobą ma tylko tę, której używa w Polsce. Do której nie wprowadził numeru Piotra. Co gorsza, nie pamięta, czy Piotr wie o tej komórce, czy zna ten numer. Może próbuje się dodzwonić do Pawła na jego szwedzki numer i może być klops. Po kilku nieudanych próbach Paweł zaprzestaje dalszych. Żeby chociaż wiedzieć, kogo spytać o jego numer. Niestety, lista adresowa przyjaciół i znajomych również została w Goeteborgu. Tylko G. Starszy zna polski numer Pawła. Dzwoni zatem do Gładkiego. Nie odpowiada. Umawiali się, że Gładki da znać, kiedy tylko Orient pojawi się w kraju. Paweł przypuszcza, że Piotr już wylądował. Dzwonił jeszcze ze Sztokholmu, że bezzwłocznie podąży jego śladem. Zdecydował tak, kiedy Paweł wyłuszczył mu, w czym rzecz. Nie wspomniał jednak Piotrowi o sądzie obywatelskim i jego domniemanej w nim roli. Obaj byli w ubiegłym roku na inauguracji Fundacji imienia Michała Gładysza, którą założył i rozwinął G. Starszy. Mieli okazję się już wtedy przekonać, że on i jego kamraci nie zamierzają dmuchać w kaszę.

Wstał, na szklanej ścianie zobaczył odbicie swojej sylwetki. Zawsze był krępy, a teraz zrobił się przysadzisty. Do tego garbi się dziwnie, chodzi skrzywiony. Nie lubi patrzeć na siebie. Za szybą widzi ludzi czekających przed terminalem. Radosne przywitania, trudne pożegnania, ruch na parkingu, wszędobylskie torby na kółkach. Zdaje sobie sprawę, że przystał na ofertę G. Starszego, bo wciąż darzy Orienta estymą. Właściwie od momentu kiedy się poznali. Od razu wiedział, że ma do czynienia z wyjątkową osobowością, która, czego jeszcze wtedy nie przeczuwał, odciśnie szczególne piętno na jego myśleniu i postępowaniu.

Uśmiechnął się do siebie. Przypomniał sobie słowa Beatki, siostry Iśki, kiedy wyjaśniała mu, na czym polega wyjątkowość Orienta: „To przez te oczy, duże, zielone oczy, a jeszcze bardziej przez to spojrzenie. Kosmicznego przybysza – klarowała mu. – Oczy Lawrence’a z Arabii (których posiadaczem był Peter O’Toole), z blaskiem nieziemskiego pochodzenia”.

„Być może dlatego otrzymał przydomek Orient – pomyślał Paweł. – Widać skojarzenie było na rzeczy”. A nazywał się Adam Czerwiński. Mało o sobie mówił, jeszcze mniej o swojej rodzinie i bliskich. Nie kokietował soczystymi sentencjami, zręcznymi ripostami, dowcipnymi powiedzonkami, a mimo to przykuwał uwagę, kiedy tylko pojawił się w towarzystwie. Uśmiech miał szeroki, zwycięski, z kategorii „rozbrajający”. Nieoczekiwany w zestawieniu ze spojrzeniem, o którym niewiasty zwykły powiadać: demoniczne, hipnotyzujące. I do tego ten głos. Szeroki, nosowy, bizantyjski. Beata mówiła: „Wiesz, jak taki głos na kobiety działa?”.

Beata była najmłodsza w ich gronie, a brylowała w przenikliwej ocenie ludzi. Paweł gotów jest przyznać, że czasem Orient pozował na lwa salonowego, choć wydaje się, że brał to w ironiczny nawias. Jedna z jego ślicznych adoratorek wyznała kiedyś: „Ma dar rozwierania muszli duszy i subtelnie muska moje libido”. Paweł żachnął się na wspomnienie tego wyznania.

Orient zaskakiwał. Potrafił ni z gruszki, ni z pietruszki wyznać: „Jestem androidem. Mężczyzna, który tkwi we mnie, może kochać kobietę, kobieta, którą noszę w sobie, może kochać mężczyznę”. Zwodził, naprowadzał, znów zwodził. Zdawał się mówić: „Proszę, zajrzyjcie do mnie, jaki jestem. Czy aby taki, jak sądzicie? Zgadujcie”.

Orient uwielbiał robić coś z niczego. Wydawał przyjęcia, podczas których na stole przybranym polnymi kwiatami pojawiały się w szerokich kryształowych kielichach fantazyjnie przybrane jabłka wypełnione orzechami. Biesiadnicy mieli wrażenie uczestniczenia w rzymskiej uczcie. Celebrował, co się dało. Zawsze chodziło o wyjątkowość chwili. Pragnął, jak mówił, przeżywać ją z innymi, podobnie czującymi. Świąteczność chwili była jego adoracją życia. Nie było to jednak jakieś przaśne carpe diem. Osadzał radość życia, jak to sam nazywał, w duchowej osnowie.

Paweł westchnął głęboko. Uświadomił sobie teraz, jak bardzo stara się nie myśleć o spotkaniu z Renatką. Patrzy na grupkę młodych ludzi z plecakami, szykujących się do drogi. Krzykliwi, roześmiani, pewni siebie. Jak w jego dawnej ferajnie, o której pomyślał teraz z tkliwością. Z wiekiem stawał się sentymentalny. A może to tylko odreagowanie męczarni psychicznych w obliczu choroby Renatki.

Ich ferajna zawiązała się szybko. Za sprawą Orienta. Jego czar spajał grupę. Spotkali się przypadkowo. G. Młodszy zabrał Orienta i jego wybrankę serca, Bognę, z którymi rozpoczął studia na anglistyce, na Jazz nad Odrą. Był rok 1973. Dołączyli wtedy do Pawła, który jeździł na imprezy jazzowe z Piotrem. Znał się z nimi od dziecka. Podobnie jak z Iśką. Wszyscy oni byli z jednego podwórka. I jeszcze Chudzinek się z nimi zabierał, wraz ze swoją przedziwną Filippą. On najwcześniej zmienił adres, wybierając się na studia plastyczne do Miasta Królewskiego. Zabierali się z nimi czasem jeszcze dwaj inni podwórkowi kamraci. Jednym z nich był Jasio Chałas, który grał na basie w kapeli szkolnej, a że Jack Bruce był jego idolem, zwany był Dżekim. Drugim był Wycior. Tak nazywali Heńka, z racji jego postury i wzrostu. Niezmordowany muzyk amator. Na wszystkie jam sessions uczęszczał, towarzyszył muzykom na scenie z tylnych rzędów sali. Jego fletowa krwawica się opłaciła. Stał się muzycznym proffsem. Kilka lat później zobaczyli go w telewizji, w stanie wojennym, prowadził orkiestrę na propagandowej gali. Po tym incydencie nie zabiegali o kontakt. Był zadżumiony.

Na owym pamiętnym festiwalu działo się, oj działo. Tematem, który nucili wtedy wszyscy, była fraza z Winobrania Zbigniewa Namysłowskiego. Złota era jazzu. Jeden wieczór zapadł im szczególnie w pamięć. Było to podczas koncertu grupy Ossjan w Auli Leopoldina. Orient często nawiązywał do tego wieczoru, do podróży muzycznej Ossjana: „W głąb i w dal” – jak nazywał ów koncert. To była muzyka, która przekraczała samą siebie, powiadał. Paweł pamięta świetnie słowa Orienta, które zapadły im wtedy w serca: „Sztuka was wyzwoli! To dobry trop ku wolności. Choć to jeszcze nie sama wolność. Wolność prawdziwa to wolność ducha”.

Z imprezy wracali niechętnie. Znów trzeba się było wbić w turpizm industrialnych krajobrazów, wrócić na przeznaczone im przez los niechciane miejsce w kosmosie.

Nadjechał autobus. Paweł wyszedł z klimatyzowanego akwarium poczekalni lotniska i od razu poczuł uderzenie upału. Wsiadł do dusznego pojazdu. Osób w nim niewiele. Wyszukał fotel, na który z lufcika w panelu nad głową wiało najmocniej. Autobus ruszył i po chwili wdarł się w przemysłowe krajobrazy okolicy. Na mijane widoki szarego świata zaczęły się Pawłowi nakładać obrazy z przeszłości. Po Jazzie nad Odrą spotykali się często. Rozmowy krążyły wokół przeżyć, jakie oferuje Sztuka. Studiowali w Mieście Czarnym, mogli się łatwo skrzyknąć, choć tylko Gładysze mieli wtedy telefon w domu. Orient też, ale nie palił się do ujawnienia numeru. Poznali się lepiej, kiedy Bogna zaczęła opowiadać o swoim uczestnictwie w sesjach zen, na które chodziła do miejscowej sangi. Zaszczepiła w nich ochotę zorganizowania podobnego zboru. Była pod takim wrażeniem wspólnej wizyty w Auli Leopoldina, że ochrzciła ich ekipę Grupą Leopoldina. Na cześć koncertu Ossjan w tej wyjątkowej auli. Reszta ochoczo podchwyciła pomysł. Nazwa się przyjęła. Pragnienie więzi, poczucia wspólnoty w świecie, gdzie wszystko zdawało im się obce, zostało nagrodzone. Wtedy po raz pierwszy i jeszcze nieświadomie uchwycili smak przedstawiania rzeczywistości po swojemu. Wkrótce mieli założyć własną sangę.

Ponownie wybrał numer do Piotra. Ten nie odpowiadał. Na ekran wspomnień padają teraz obrazy wspólnych chwil z Piotrem. Znali się dobrze, jeszcze zanim zawiązała się Grupa Leopoldina. Piotr Prokopp i Paweł Pakula trzymali się razem od pierwszej klasy podstawówki, kiedy tylko zaczęto drwić z niepoprawnej, jak powiadano, pisowni ich nazwisk.

– Po co ci tyle tych „p” w nazwisku, Piotrusiu, masz je nawet w imieniu – dworował sobie nauczyciel historii.

– Tato zapomniał postawić kreseczkę przy „l” w twoim nazwisku, Pawełku? O, a w imieniu jest – dokazywała rusycystka.

U Pawła wyczuwalny był akcent śląski, u Piotra nie. Paweł wstydził się swojej godki. Dlatego zdobył się na to, by pójść na polonistykę. „Ślązak, mężczyzna, na kierunku humanistycznym?! Ludzie, trzymajcie mnie!” – Paweł sam z siebie żartował. Chciał za wszelką cenę zetrzeć śląskie naleciałości ze swej wymowy. Pragnął mówić pięknym literackim językiem. Jak Orient. Piotr nie miał z tym kłopotów. O właściwą wymowę i dykcję dbała mama. Nie pozwalała mówić w domu po śląsku. „Żeby syna nie traktowali jako kogoś gorszego. Żeby się nie wydało, że on Ślązak” – mówiła. U Pawła w domu się tym nie przejmowano. Paweł przypomina sobie swoją determinację: wylądował w teatrze szkolnym, licząc, że nauczy się dykcji, która zetrze jego śląski akcent. Nie było to łatwe. Wie, że nawet dzisiaj, kiedy się zdenerwuje, słychać, jak melodia śląska przebija przez teatralną polszczyznę, o którą tak zabiegał.

Z Piotrem byli nierozłącznym duetem. Od chłopięcych lat garnęli się do siebie. Wśród przybyszów z różnych stron kraju czuli się, jakby sami byli skądinąd, choć wiedzieli, że z dziada pradziada ich rodziny są z tej ziemi. „Musimy zachować spokój, nie prowokować losu – słyszeli często od krewnych. – Teraz rządzą ci z drugiej strony Brynicy, w teczkach ich przywieźli”. W chłopięcych głowach nie układało się to w żadną układankę. Przecież niewielka rzeka Brynica tuż-tuż, i co ona ma do rzeczy? Nie wiedzieli wtedy, że dużo. Drwili z nich niektórzy nauczyciele, drwiły chętnie dzieci.

W ich klasie byli też Isia i Gładki Młodszy. Oni do drwin się nie przyłączali. Polubili się z nimi prędko. Spotykali się po lekcjach, łączyło ich wspólne podwórko. Ich rodzice pozdrawiali się, zapraszali Pawła i Piotra do swoich domów. Szczególnie lubili zachodzić do państwa Gładyszów. Przepadali za kutią, nie znali tego z domu, gdzie w Święta panowała makówka bądź moczka. U Gładyszów było smaczniej i świąteczniej niż w ich domach, nawet w dni powszednie. A wszystko to za sprawą pani Gładyszowej, która przyjmowała wystawnie całą czeredę podwórkowych przyjaciół ich młodszego syna, częstując pysznymi wypiekami i sokami własnej roboty. Opowiadała przy tym, że wszystko, co najlepsze, i tak było we Lwowie. Było, ale się zbyło. I w ten sposób Lwów stał się dla nich miastem mitycznym. Paweł pamięta, że nikt wtedy z takim zacięciem nie mówił o komunistycznych świniach, jak pani Gładyszowa. Głośno i otwarcie.

Już wtedy Michał, z racji nazwiska, otrzymał ksywę Gładki. Chyba Iśka to wymyśliła. Lubiła wymyślać ksywy. Nie tylko napotkanym ludziom, ale i zwierzakom z okolicy. Nie znosiła anonimowości. Starsze rodzeństwo Michała też było dla nich miłe. Jego brat, Władek, został zatem Gładkim, tyle że Starszym.

W domu Iśki Grossman też było fajnie. Chociaż był to dom pełen dyskrecji. Paweł pamięta, że i wtedy tak o tym miejscu myślał. Zawsze, kiedy tam zachodzili, witała ich muzyka klasyczna. Ojciec Iśki grał w orkiestrze symfonicznej. Lubili atmosferę tego domu. Za ciężkimi storami, w półmroku pokoju stołowego, w ciszy słuchali muzyki – innej, spokojnej, zupełnie im wtedy nieznanej.

Paweł westchnął. U niego w domu delicji nie było. Interesującego półmroku też nie. Był za to często żur i smalec, nie starczało na mięso i masło. Tylko Piotr pałaszował u nich w domu chętnie to, co mieli na co dzień. Nie mógł się jednak przyznać swojej mamie, co wrzucał tam do żołądka. W jej przekonaniu jedzenie to było bezwartościowe i szkodliwe.

Autobus mknął, a Paweł na dobre zagościł w świecie wspomnień. W oczy wbijały mu się z ekranu nad kabiną kierowcy reklamy operatorów telefonii komórkowej. Patrząc na nie bezwiednie, spoglądał w ekran wewnętrzny. Ferajna z podwórka poszła do tego samego liceum, imienia tego, co to Wstrzymał-Słońce-i-Ruszył-Ziemię. Wtedy Piotr otrzymał ksywę Peppe, a Paweł – Pablo. Dlaczego? Nikt już tego nie pamięta. Ale się przyjęło. Piotr śmignął wówczas w górę, był wyższy od rówieśników i chudszy od nich. Paweł, krępej postury, wyrósł na chłopa mocnej budowy. Z taką konstrukcją ciała nadawał się do roboty na grubie. Przyjaciele z podwórka trzymali nadal sztamę i miało tak zostać na zawsze. Mimo że wylądowali na różnych uczelniach. Dżeki i Chudzinek pojechali do Miasta Królewskiego, pozostali próbowali się jakoś zaczepić na miejscu. Ich rodziców nie było stać na opłacanie akademika.

Autobus wjechał na szybką drogę średnicową. Powiało mocniej z lufcika nad fotelem. Za oknem w coraz szybszym tempie umykały mamucie blokowiska, tylko po to, by ustąpić miejsca następnym. Paweł dojrzał na ekranie nad kabiną kierowcy niewiasty w białych szatach. Usiadły w pozycji birmańskiej, jakby miały zacząć medytację zen. Po chwili pojawił się wizerunek jogurtu z bakteriami dobrymi na żołądek. Niewiasty uśmiechały się i głaskały po brzuszkach.

Pawła zaciekawiło teraz, kto w ich grupie wpadł na pomysł, by spróbować medytacji zen. Chyba jednak był to Orient, nie Bogna. Orient i Bogna studiowali wtedy równolegle anglistykę i psychologię. Byli oczytani i ciekawi świata, i – jak sami mówili – pragnęli kontaktu z kulturą duchowości. Opowiadali o lekturach Ericha Fromma, Mistrza Krishnamurtiego. Orient przynosił na ich spotkania książkę Bairda T. Spaldinga Life of Teaching of the Masters of the Far East. Jako że angielski nie był atutem ich towarzystwa, Orient na zmianę z Bogną tłumaczyli a vista fragmenty książki. Wyjaśniali im, że o Jezusie i jego dziełach można i trzeba mówić uczciwie, nie na sposób konfesyjny.

Autobus zbliża się do Miasta Czarnego. Paweł spogląda na mijany kościół i osadę, pieprzoną kolonię górniczą, w której mieszkał wiele lat z rodzicami po opuszczeniu mieszkania przy Królowej Kwiatów. Lat, których nie chce wspominać. I nie będzie. Tym chętniej wraca więc pamięcią do sesji z udziałem Orienta i Bogny. Jest pewien, że to tam i wtedy ukształtowała się jego wiedza o samym sobie i o świecie jako takim. Orient czytał im o doświadczeniach ekspedycji wysokogórskich ze spotkań z wielkimi nauczycielami z gór himalajskich. Wybierał z rozmysłem fragmenty, gdzie napotkani mistrzowie mówią, że Budda przedstawia drogę ku Światłości, lecz tylko Chrystus jest prawdziwą Światłością. I tej trzeba szukać bez ustanku. Wzięli się zatem za szukanie Światła Prawdziwego. Paweł, dzięki koledze ze szkoły, znalazł im lokal na strychu przy ulicy Rebeliantów. Mogli mieć zatem własny zezok, czyli salę do medytacji. Orient przejął dowodzenie. Instruował, że to nie draka ani bajeranctwo, ani żadna gimnastyka. To jest medytacja! Jeśli będzie głęboka, odmieni ich życie. Nie pytali, skąd to wie, lecz aprobujące spojrzenie Bogny działało. Poprzynosili maty i specjalne poduszki ułatwiające przyjęcie pozycji do siedzenia w zazen. Czekali na Bognę. Czasem irytowało to Orienta. Ona zaś wkraczała, spóźniona jak zwykle, w kapeluszu z szerokim rondem, rzucała go w kąt, rozstawiała poduszki, siadała na macie. Wprowadzała w ćwiczenia, potem wszyscy medytowali w ciszy. Bogna potrafiła siadać w półlotosie, o pozycji w lotosie nikt nie marzył. Co ciekawe, Orient nie ćwiczył z innymi. Mówił, że ktoś zawsze musi obserwować sesję.

Mawiał: „Odkryjcie w sobie moc, tę prawdziwą, która płynie z uniwersalnej energii i której starcza dla wszystkich. Trzeba wyzbyć się złych chęci, wypełnić jaźń swoją miłością. Ten świat wydaje się nam gigantycznym nieporozumieniem, bo okulary na nosie nie te. Zżymamy się na głupotę i absurd wokół, a prześlepiamy sprawy ważniejsze. Negatywność uczuć kieruje nas na manowce, ku chęci odwetu, nienawiści. I tak się to koło toczy, w całej historii i w poszczególnym życiu każdego z nas. Nasza negatywność, o paradoksie, pcha nas zarazem do przodu, napędza nasz sukces. Ot, taka jest nasza ziemska pułapka. I tak raz jedni, raz drudzy są u góry, pysznią się wygraną, zżerani tymi samymi namiętnościami, a zwalczają się wzajem. I nikt tak naprawdę nie jest wygrany. Mamy wielką szansę zaznać ciszy uniwersum, skupić się na tym, co ważne, prawdziwe, co ukaże nam świat nie spękany, odległy o krok, a nam wydający się odległym o tysiące mil świetlnych stąd”.

Paweł jeszcze teraz jest pod urokiem przemów Orienta. Ten, niczym prawdziwy guru, nauczał: „Pozwólcie sobie pomóc. Nasze wyciszenie, wniknięcie w Pustkę, to nie bezsiła, lecz warunek przyszłej mocy, wstęp do osiągnięcia Pełni”. Orient fascynował sam siebie tymi słowami, ale – co ważniejsze – zafascynowana była drużyna. Zapał okazał się jednak słomiany. W miarę upływu czasu ćwiczenia wydawały się coraz nudniejsze. A Orient okładał uczniów rzemieniem, jak to czynią mistrzowie sztuk medytacji.

Paweł otrząsnął się, spojrzał w okno. Zbliżają się do Ronda. To już centrum miasta. Szybkie przywrócenie aktualnych współrzędnych: Renatka. Gładki Starszy. Piotr. Tymczasem wraca obraz słynnej kolizji Gładkiego Starszego z Orientem. Kiedyś, podczas ćwiczeń, nieoczekiwanie dołączył do nich Gładki Starszy. Orient zdawał się nieporuszony w swej przewodnickiej misji. Od pierwszego spojrzenia zawiązała się między nimi zła chemia. Gładki Starszy nie ukrywał już wcześniej swojej nieufności wobec ich praktyk. Przyszedł, by zobaczyć co-tu-się-dzieje. Od podszewki. Poruszyły go opowieści brata. Michał, jego brat, opowiadał mu, jak wstępuje w inny stan świadomości. Obraz świata staje się rozmazany, ogarnia go dziwne ciepło, czasem dostaje drgawek, oblewa się potem. Gładki Starszy po zakończonej sesji podszedł do Orienta i, świdrując go spojrzeniem (a był już wtedy młodym, lecz uznanym uczonym i lekarzem), powiedział: „Bałamucisz naiwniaków, razem z tą twoją nawiedzoną panią. Sztuczki im pokazujecie. Ale pod tym wszystkim jeszcze jest coś innego, gorszego, tylko jeszcze nie wiem co”. Orient nie odpowiedział, skłonił się i wyszedł. Gładki Starszy mówił dalej do adeptów: „Odpuśćcie. To prowadzi do opętania. Złych mocy nie należy prowokować. Szatan działa, przykładów na to aż nadto. Ta wasza medytacja to łatwy łup dla złych istot. Lepiej się szczerze modlić, do Boga Prawdziwego, do swoich Opiekunów”.

Wkrótce drogi Orienta i Bogny się rozeszły. Ona wyjechała do Rochester. On po jej wyjeździe wycofał się z nagabywania do dalszych ćwiczeń i medytacje się rozmyły. Sam zajął się tłumaczeniem z angielskiego na polski książek o duchowości wschodniej. Znikał im, pojawiał się, czasem namawiał, by zajęli się upowszechnianiem myśli Wschodu. Chciał, żeby podjęli się druku i dystrybucji tłumaczonych przez niego prac. Oznaczałoby to de facto podziemną działalność wydawniczą. Na wyrażone obawy odpowiadał, że jest gotów do podjęcia tego ryzyka.

Nie byli politycznie aktywni. Kiedy polityka w kraju doznała przyspieszenia, pozostali z boku. Był Radom, milicyjne ścieżki zdrowia, tworzyły się zalążki opozycji – oni nie kwapili się do konkretnej roboty. Ich pragnienie wolności nie przekładało się na praktyczny opór. Paweł przypomina sobie, że najbardziej czupurny był Gładki Młodszy. Przebąkiwał, nakłaniał, marudził, że powinni się wziąć za coś konkretnego. Ale za co, jak, z kim? Poczucie więzi w Grupie Leopoldina było nadal silne, podobnie jak potrzeba eksploracji Sensu. Teraz, po nieudanych ćwiczeniach medytacji, tym bardziej zwrócili się ku Sztuce. Piękno miało ich wyzwolić. Poezja, muzyka, malarstwo. Szukali nadal wspólnych fascynacji. Wobec otaczającego świata pozostawali osobni.

Autobus dojechał do dworca. Paweł przesiadł się do taksówki. Mijał kolejne bloki z wielkiej płyty, przemierzał poprzemysłowe rumowisko świata, nieskory już do łagodzenia bólu wspomnieniami. Za chwilę będzie na miejscu. Wejdzie na oddział szpitalny i zobaczy leżącą w łóżku Renatkę.

4

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

[1] Fragment utworu Paktofoniki: Jestem Bogiem (album: Kinematografia, 2000).

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Orient i jego świat
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Stworzeni dla losów szczęśliwych
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Gry i gierki
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28

Stworzeni dla losów szczęśliwych

ISBN: 978-83-8219-672-6

© Zygmunt Barczyk i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Paweł Pomianek

Korekta: Anna Jakubek

Okładka: Grzegorz Araszewski, Ramcreative|depositphotos.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek