Stwórca. Tom 9 True Monsters - Magdalena Sobota - ebook

Stwórca. Tom 9 True Monsters ebook

Sobota Magdalena

2,0

Opis

Seryjni mordercy, psychopaci, szaleńcy. Prawdziwe potwory są wśród nas!

Zdzisław Beksiński, malarz znany ze swoich makabrycznych obrazów, przedstawiających dystopijne wizje światów, został zamordowany w 2005 roku w swoim mieszkaniu. Sprawca zadał mu siedemnaście pchnięć nożem…

TRUE MONSTERS to seria opowiadań kryminalnych opartych na faktach. Jej bohaterami są wzbudzający grozę sprawcy zabójstw z całego świata, których motywacje i działania każą zadać pytanie, co sprawia, że człowiek staje się potworem.

Magdalena Sobota – jest autorką cyklu powieści kryminalnych z serii Śledztwa Herminy Wasylik oraz podcastu Paliptacje. Interesuje się kryminalistyką, literaturą i teatrem, nieustannie starając się pogodzić swoją największą pasję – pracę – z pisaniem opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 53

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Oficynka & Magdalena Sobota, Gdańsk 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2023

Redakcja: Anna Grzeca

Korekta: Anna Marzec

Skład: Dariusz Piskulak

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © Eky Studio/shutterstock

© Steve Collender/shutterstock

© Kat Ka/shutterstock

© pexels-pixabay/pixeles

ISBN 978-83-67875-21-9

www.oficynka.pl

e-mail:[email protected]

Ciało leży na balkonie. Porzucone jak worek pełen śmieci, którym właściwie w swojej istocie w tamtej chwili jest – skórą pełną bezwładnych kości, wnętrzności jeszcze ciepłych, ale już nieruchomych, bez bijącego serca i rozciągających się płuc. Twarz zaczyna szarzeć, przypominać zastygnięty wosk, a krew krzepnąć. Jest rozmazana na koszuli z krótkim rękawem, w którą wsiąkła najszybciej, i na rękach, którymi trup usiłował obronić się przed tym, co nieuchronne.

Na tym samym balkonie przedtem siadywał w przedpołudniowym słońcu i myślał. Czasem czytał, czasem nawet szkicował, ale najczęściej po prostu siedział, wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt, nikt nie wiedział, w jaki ani co takiego tam widział. To trochę tak, jak z kotami: czasem uparcie wbijają przeszywające spojrzenie w ścianę, aż człowiekowi mrozi krew w żyłach, bo spodziewa się, że zaraz tynk popęka, a ze szczeliny wyjdzie upiór. Koty widzą przecież duchy, to powszechnie wiadome. I mój mąż też widział duchy, chociaż pewnie trochę inaczej, na swój sposób, bo przecież nie był kotem.

To, że tkwił w świecie żywych tylko jedną nogą, widać było dobrze w jego obrazach. Może śnił o tym, co malował, a co potem było wieszane na ścianach mieszkań albo na wystawach, a może tylko to zmyślał, właśnie wtedy, gdy przesiadywał na balkonie. Nie wiem. Nie dało się go o to zapytać, bo jego sztuka nie była dziedziną dla mnie, tylko dla niego. Zresztą nie musiałam wiedzieć, im mniej wiedziałam, tym lepiej. Nie opowiadał mi nigdy o tych bezkresnych pustyniach pełnych pyłu i kamieni, wypełnionych istotami z pajęczyn i kości. Nigdy nie budził się z krzykiem, wyrwany z kanionów, których ściany zaludniały obce, bezokie stworzenia. Jeśli tkwiły w nim na stałe, to bardzo głęboko, w zakamarkach, które uchylały się tylko wtedy, gdy malował albo robił zdjęcia, i tylko odrobinę, nie wylewając całej zawartości jak z przeklętej puszki Pandory. Czasem myślałam, że jeśli w końcu czara goryczy się przeleje, pęknie ta tama, która w nim tkwiła, to zaleje go coś strasznego, nieopisanego, tak samo, jak zalewało czasem naszego syna, i wtedy mężczyzna, którego kochałam, umrze. Tak się jednak nie stało. Umarł z zupełnie innego powodu.

Amoże nie. Może to był jeden i ten sam powód, którego przez całe wspólne życie się lękałam, tylko sprytnie, udatnie zamaskowany? Przecież teraz, gdy niemo patrzę na jego ciało, bo nie mogę krzyczeć ani płakać, kiedy jego pierś nie unosi się w oddechu, a słońce podkreśla siwe włosy na jego skroni, sądzę, że to nie mógł być przypadek. Po prostu nie mógł. Gdyby tak było, nie wyglądałby jak postać z własnego obrazu, leżąc na tym surowym, zimnym betonie, poszarzały jak popiół i bezbronny. Może tak naprawdę wszystko od początku do końca, całe nasze wspólne życie, prowadziło właśnie do tego jednego kulminacyjnego momentu: on, zupełnie sam, leżący w tym miejscu, gdzie rodziły się niegdyś całe światy.

Czekam bezradnie, aż zabiorą go z tego balkonu, wyczyszczą krew w korytarzu. Czas mija, i choć z początku nic się nie dzieje, wreszcie robi się rwetes. Dzień, dwa dni, trzy, i już jest tak, jakby nigdy go tu nie było. Są jeszcze meble, choć pewnie je zaraz wyniosą, i jego dzieła – lubię na nie patrzeć, mimo tego wszystkiego, mimo że są nadal tak samo przerażające, jak dawniej. Teraz jednak mają w sobie i smutek, który rozumiem znacznie lepiej, niż kiedyś, gdy byłam młoda.

Mieszkanie pustoszeje powoli, prawie niedostrzegalnie, przewijają się przez nie obcy mi ludzie. Są też i znajomi, ale oni nie mogą mi spojrzeć w oczy. Wkrótce te parę metrów kwadratowych, w których trwał mój mąż, będzie zupełnie wyczyszczone, wytrą wszystkie ślady po jego życiu i obecności. Ale ja tu zostanę, dopóki ostatni obraz, na którym jestem, w którym zaklął fragment mojej duszy i mojego ciała jak w czarnoksięskim artefakcie, znajduje się w tych czterech ścianach. Potem nie wiem, co ze mną będzie. Ten budynek jest mi obojętny, niech spłonie albo weźmie go jakaś inna cholera, nie obchodzi mnie, co się stanie ze mną i z nim. Ale dopóki ostatni obraz tutaj jest, nie ruszę się stąd.

Nie ruszę się stąd i będę myśleć. O nim, o sobie, o tym, co stworzył.

Chodzę więc po mieszkaniu, spaceruję po nim jak po zupełnie obcym miejscu, bo właściwie jest dla mnie obce. Wędruję bez celu, żeby zabić czas. Siadam na balkonowym krześle, na łóżku. Dotykam szorstkiej tapety, zakurzonej i brudnej, jaśniejszej w miejscach, gdzie przedtem zasłaniały ją meble dosunięte do ścian. Myślę sobie, że powinien był zrobić generalny remont, kiedy był na to jeszcze czas, że wykładziny wymagają wyprania, a najlepiej wymiany, ściany odmalowania, łazienka nowych kafli i błyszczącej armatury. Tutaj wszystko jest pokryte patyną i smutne. Jak ja.

Wkącie, który przeznaczył na pracownię, unosi się kurz, który nie osiada na płytach pilśniowych, jakby go od siebie odpychały. Drobinki wirują w powietrzu, w zatęchłym, cuchnącym jeszcze farbami pokoju. Zapach tak naprawdę wydobywa się nie z obrazów ani tubek, tylko zewsząd, z podłogi i sufitu, krzeseł, drewnianego biurka. Mój mąż też tak pachniał: terpentyną i farbą olejną, temperami. Jeśli kolor ma zapach, to on pachniał jak wypalony, zgaszony pomarańczowy, barwa piachu, przymierającego żaru. A jego palce były szorstkie jak włosie pędzla, kiedy mnie dotykał.

Zawsze gdy tu wchodzę, myślę sobie, że wszystko, co jest piękne, musi być przynajmniej odrobinę straszne, a już z całą pewnością sztuka. Inaczej nie budziłaby takich emocji, tego rodzaju podziwu i pokory – a jego sztuka to właśnie robi. Obrazy, stojące pod ścianami i wiszące na nich, nie są liczne, ale wszystkie są równie wspaniałe. Kocham je prawie tak samo mocno, jak kochałam mojego męża, może dlatego, że wyszły spod jego ręki. Kiedyś nie chciałam na nie patrzeć, ale to było dawno, dawno temu.

Gdyby dało się postawić krok przez linię demarkacyjną zastygniętej farby, zrobiłabym to, wybierając na chybił trafił, dokąd mnie zaniesie którykolwiek z tych przedziwnych portali. Świat po drugiej stronie może nie był przyjazny, ale wiem, że czułabym się w nim pewniej niż tutaj, w tym mieszkaniu, sama. A tam, pod pustynnym niebem, w skali szarości i brudnych błękitów, w ochrowych czerwieniach i ognistych łunach, jest wszystko, czego potrzebuję.

Stojąc przed obrazami, z których wpatrują się we mnie ślepe, zdeformowane twarze, twarze zbudowane z delikatnego babiego lata i ze stalowych prętów, obłażące z papierowych skór i wywinięte na lewą stronę, zadaję sobie w kółko to samo pytanie. To, które mnie dręczy i nie pozwala stąd po prostu odejść, raz na zawsze, w przyjemniejsze miejsce, nowe i lepsze.

Nie mogę przestać się zastanawiać, dlaczego moja rodzina jest przeklęta.

DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ

Spis treści

Kronikarz

Nosferatu

Muza

Złodziej

Dłużnik

Zabójca

Mistrz

Stwórca

Od autorki