Strata. Prywatne śledztwo Agaty Brok cz. 3 - Iwona Wilmowska - ebook

Strata. Prywatne śledztwo Agaty Brok cz. 3 ebook

Iwona Wilmowska

4,1

Opis

W tomie trzecim w życiu dobrze już znanej nam pary, Agaty i Kermita, pojawia się wiele nowego – młodzi przeprowadzają się na przedmieścia Warszawy. Pewnego poranka Agata natrafia na zbiegowisko: to lokalny pijaczek zamarzł w śniegu. Agata zaczyna przyglądać się tej sprawie i okazuje się, że nie był to zwykły wypadek. Jednak czy Agata powinna prowadzić śledztwo na własną rękę, skoro w jej życiu szykują się kluczowe zmiany? Kolejny tom serii „Prywatne śledztwo Agaty Brok”, stanowi kontynuację książek „Nikt nie słucha starych ludzi” oraz „Gwiaździsta noc”, choć znajomość poprzednich części nie jest konieczna, by się w niej rozsmakować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (185 ocen)
79
60
39
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © 2018 by Iwona Wilmowska

Copyright for this edition © 2018 by Axis Mundi

KOREKTA: Katarzyna Szajowska

KOREKTA TECHNICZNA: Basia Borowska

PROJEKT OKŁADKI: Borys Borowski

SKŁAD: Positive Studio

WYDANIE I

ISBN OPRAWA BR: 978-83-64980-70-1

EAN OPRAWA BR: 9788364980701

ISBN E-BOOK: 978-83-64980-71-8

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ: Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

PROLOG

Bolesław Skowron przystanął na chwilę i oparł się o latarnię. Noc była wyjątkowo zimna, ale jemu zupełnie to nie przeszkadzało. Alkohol jak zwykle skutecznie odgonił niemal wszystkie bolączki: te psyc hiczne i te fizyczne. Plączące się nogi i delikatne mdłości to niewielka cena za takie działanie. No i jeszcze dąsy Haliny. Nie obawiał się jawnych wyrzutów – te już dawno sobie odpuściła. Ale na pewno jutro przez cały dzień będzie wodzić za nim tym swoim spojrzeniem spode łba. Ech, na co mu to było, to całe małżeństwo? Co go podkusiło, żeby się w ogóle w to pakować? Młody człowiek był i głupi. Jedno dobre, co z tego wynikło, to Anetka. Na myśl o córce Bolesław poczuł ukłucie wstydu. Dziecko nie powinno oglądać ojca w takim stanie. Ale cóż, teraz było już za późno. Przez głowę przemknęła mu myśl, że mógłby spróbować zwymiotować – wtedy szybciej by wytrzeźwiał – ale szybko ją odgonił. Tak naprawdę wcale nie chciał trzeźwieć. No cóż, tak czy inaczej, pora wracać do domu.

Odkleił się od latarni i zataczając się po chodniku, ruszył przed siebie. Nogi ślizgały się na ubitym śniegu. Dawno już tyle go nie napadało. Jak jutro dojdzie jako tako do siebie, to może ulepi z Anetką bałwana. Jak jest okazja, niech dziecko pozna, co to prawdziwa zima. Kiedyś to były zimy, oj, były! Jak Sebek był mały, to nie raz i nie dwa lepili bałwany, chodzili na sanki, raz nawet zbudowali igloo. Takie prawdziwe, z dachem. Wczołgali się do środka i bawili w Eskimosów, póki porządnie nie zmarzli. Ciekawe, czy Sebek też to pamięta? Teraz to już właściwie dorosły facet. Bolesław wiedział, że gdyby wysunął propozycję wspólnego lepienia bałwana czy igloo, na pewno w odpowiedzi dostałby co najwyżej pełne pogardy spojrzenie. Bo Sebek już tylko w ten sposób na niego patrzył. Halina była zła, a Sebek nim pogardzał – taka była smutna prawda. Tylko Anetka patrzyła na niego tak, jak dziecko powinno patrzeć na ojca. Choć i w jej oczach coraz częściej dostrzegał zawód. Ale co zrobić, gdy życie takie ciężkie? Kiedyś Anetka dorośnie, to zrozumie.

Śnieg padał od dwóch dni niemal bez przerwy i teraz po obu stronach chodnika leżały zaspy świeżego białego puchu. Do domu Bolesław miał jeszcze kawałek drogi, a czuł się już naprawdę zmęczony. Drogą wolno przetoczył się samochód i zaświecił Bolesławowi reflektorami prosto w twarz. Mężczyzna zaklął pod nosem, osłonił oczy i lekko się przy tym zatoczył. Nie udało mu się utrzymać równowagi i wpadł w hałdę śniegu.

– Noż, cholera jasna! – wybełkotał i westchnął.

Jak tu teraz wstać? Całkiem przyjemnie się siedziało. Śnieg nie był wcale taki zimny. W ogóle Bolesławowi było zaskakująco ciepło. Może by tak chwilę odpocząć przed dalszą drogą? W sumie to mu się nie spieszy. O tej porze to już wszystko jedno. Parę minut w tę czy w tamtą nie robi różnicy. Poluzował szalik i odetchnął. Poczuł, że powieki zaczynają mu ciążyć. Najchętniej położyłby się tutaj i zasnął. Ale nie, nawet w tym stanie pamiętał, że mróz jest niebezpieczny. Tyle się o tym nasłuchał…

Nie ma rady. Trzeba wstawać. Chwycił się siatki ogrodzeniowej i z trudem dźwignął na nogi. Przez chwilę myślał, że zwymiotuje, ale nic takiego się nie stało. Wystarczyło kilka głębokich wdechów i żołądek się uspokoił.

Ośnieżonym rękawem przetarł twarz i znów ruszył przed siebie. Jeszcze tylko dwie przecznice i już będzie w domu. Wiatr ucichł, śnieg przestał padać i nawet żaden pies w okolicy nie zaszczekał. Która to mogła być godzina? Bolesław nie miał pojęcia. Miał tylko nadzieję, że do świtu daleko. W tym momencie marzył wyłącznie o tym, by w końcu się położyć i zasnąć. Przez moment wydawało mu się, że usłyszał za sobą jakieś kroki, ale nie miał dość siły, by obrócić głowę i spojrzeć do tyłu. Mógłby znów stracić równowagę. Wcale nie był pewien, czy po raz drugi udałoby mu się wstać. Mógł się przecież przesłyszeć. Nie ma co ryzykować. Poza tym, kto by się włóczył po nocy? Żaden z chłopaków na pewno za nim nie wyszedł. Gdy wychodził, obaj leżeli nawaleni jak szpaki. Zresztą, jak co wieczór.

Nagle poczuł lekkie pchnięcie. Próbował utrzymać się na nogach, ale mu się nie udało. Znów runął w zaspę, twarzą prosto w śnieg.

– Uhhh… – jęknął. Śnieg stłumił wiązankę przekleństw. – Co jest? – Nic więcej nie był w stanie wydusić. Próbował obrócić się na plecy, ale otaczający go puch bardzo to utrudniał. Tylko głębiej się zakopał.

– Ciiii – usłyszał szept. – Już dobrze.

Głos zdawał się znajomy, ale Bolesław nie potrafił skojarzyć go z żadną twarzą.

– Yyyy… – jęknął znów, próbując znaleźć jakieś oparcie dla rąk, ale jedną przygniatał własnym ciężarem, a druga trafiała tylko na puszysty śnieg. Gdyby był trzeźwy, wstałby bez problemu, ale teraz wszystko było takie trudne. Ciało miał jak z ołowiu, umysł otępiały. Wydobycie ręki spod własnego boku było zadaniem ponad jego siły.

– Spokojnie – odezwał się głos. – Odpocznij sobie.

Ktoś poklepał Bolesława po plecach, tak jak klepie się dziecko, by je uspokoić. Głos, choć nadal niezidentyfikowany, brzmiał przyjaźnie. Może to ktoś znajomy? Tak, na pewno. Zaraz pomoże mu wstać i odholuje go do domu. Halina będzie zła, gdy ktoś obcy wejdzie nocą, ale trudno, co zrobić? Pewnie tylko mu się zdawało, że ktoś go popchnął. Musiał potknąć się o własne nogi. No cóż – nie pierwszy raz.

Och, jak dobrze mu się leżało. Wcale nie czuł zimna. Śnieg przyjemnie chłodził mu rozpalone krążącym we krwi alkoholem policzki. Oczy powoli się zamknęły.

– Ooo, tak – wyszeptał ktoś wprost do jego ucha. – Śpij dobrze.

Bolesław się uśmiechnął. O tak, było mu dobrze. Było mu dobrze, wygodnie i ciepło. Było mu miło. W zasadzie mogłoby tak być już zawsze.

Nawet nie poczuł, że śnieg znów zaczął padać. Nie usłyszał też, jak stojąca nad nim osoba szepcze „Żegnaj” i odchodzi. To były ostatnie słowa, jakie miał kiedykolwiek usłyszeć.

1

Agatę obudził warkot ekspresu do kawy. Otworzyła oczy i zerknęła na wiszący na ścianie zegar. Ósma piętnaście. Jeśli chciała zobaczyć się z Kermitem przed jego wyjściem do pracy, musiała wstać. Kermit był bardzo taktowny i rano starał się zachowywać tak cicho, jak tylko było to możliwe. Nie chciał budzić jej bez potrzeby, mając na uwadze to, jak kiepsko ostatnio sypiała. Brzuch wielkości gigantycznej dyni z pewnością tego nie ułatwiał. Jednak kawę rano musiał wypić, by w miarę przytomnie dotrzeć do pracy. Rozumiała to. Sama tęskniła za momentem, gdy znów będzie mogła w chwilach potrzeby stymulować się kofeiną. Już niedługo…

Wstała, narzuciła na plecy ciepły pluszowy szlafrok, który dostała od niego na urodziny, i zeszła po schodach.

– O! Wstałaś! – Kermit uśmiechnął się do niej i położył dłoń na jej brzuchu. – Jak tam moje dziewczyny się dzisiaj czują?

– Na razie są trochę zaspane. – Agata uśmiechnęła się blado. – Daj łyka.

Wyjęła mu filiżankę z ręki i się napiła.

– Ej! Ej! Wybombisz mi wszystko! – Kermit udał oburzenie.

– Przecież sam wiesz, że lekarz pozwolił mi pić najwyżej pół filiżanki kawy rano. A skąd ja wezmę pół filiżanki kawy jak nie od ciebie? Tak to musiałabym wylać, a przecież szkoda…

– Jasne, jasne, szkoda, Pani Racjonalna. – Roześmiał się i cmoknął ją w czubek nosa. – To teraz zrób mi drugą, bo w przeciwnym razie lud pracujący gotów zasnąć za kierownicą. Muszę jeszcze koszulę wyprasować.

– Wkładasz dziś koszulę? – zdziwiła się Agata, nastawiając ekspres. To nie był codzienny strój Kermita. U niego w pracy nie obowiązywał sztywny dress code, więc zwykle chodził w podkoszulkach i bluzach.

– Tak, cały garnitur muszę włożyć – odparł ze zbolałą miną, jakby chodziło o chodzenie boso po rozgrzanych węglach. Rozumiała go. Też ceniła sobie możliwość noszenia ubrań wedle tego, co jej w duszy zagra. – Przyjeżdża nasz globalny szef i muszę jakoś wyglądać.

Agata dopiero teraz zwróciła uwagę na to, że rzeczywiście miał na sobie spodnie od garnituru i eleganckie buty.

– No cóż, mus to mus! – Wzruszyła ramionami. – Ale dla mnie zawsze wyglądasz w porządku.

Dział IT w firmie Kermita w ostatnich miesiącach bardzo się rozrósł, bo zaczął obsługiwać nie tylko Polskę, ale też inne kraje europejskie. Przybyło kilku nowych pracowników, a Kermit objął stanowisko szefa IT na cały region. Było mu to bardzo na rękę, bo w związku z tym, że kupili dom, a wkrótce na świat miała przyjść ich córka, pieniądze stały się bardzo potrzebne. Dodatkowo zdecydował się pomóc rodzicom. Ich dom w Bieszczadach miał już swoje lata i wymagał kilku kosztownych napraw, jak wymiana okien czy renowacja dachu – dachówki były w opłakanym stanie. Kermit sprzedał apartament na Mokotowie i za te pieniądze kupili posesję w Michałowicach pod Warszawą. Miał jeszcze trochę oszczędności, ale z pewnością nie tyle, by w obecnej sytuacji podchodzić do pracy tak lekko, jak robił to wcześniej. Zresztą remont, jaki musieli przeprowadzić, pochłonął więcej pieniędzy, niż początkowo zakładali. Ale chyba jeszcze nie urodził się taki, który przy remoncie zmieściłby się w zakładanym pierwotnie budżecie. No, może Warren Buffet byłby zdolny poczynić tak dogłębną i dalekowzroczną analizę finansową obejmującą wszystkie pułapki czekające na remontujących. Ale Agata i Kermit nie byli Warrenami Buffetami i realne koszty całego przedsięwzięcia trochę przerosły ich plany. Przez chwilę nawet zastanawiali się, czy nie sprzedać mieszkania Agaty, które aktualnie wynajmowali, ale na szczęście udało się tego uniknąć.

Agata ze zdziwieniem obserwowała, jak łatwo Kermit odnalazł się w sytuacji, w której praca nie była wyborem, ale koniecznością. Dla niej nie było to nic nowego. Od zawsze miała świadomość, że po prostu musi pracować, by się utrzymać. Kermit przeciwnie. Gdy się poznali, miał taką sytuację finansową, która dawała mu poczucie wolności. W każdej chwili mógł rzucić pracę i nie martwić się o jutro. Inwestycja w dom i pomoc rodzicom nieco tę wolność ukróciły. Kermit jednak zdawał się niemal tego nie zauważać. Odkąd dowiedział się, że będą mieli dziecko, chodził cały w skowronkach i z uśmiechem na ustach postawił swoje życie do góry nogami. Agata oczywiście cieszyła się z tego, ale cały czas w głębi duszy obawiała się, czy nie jest to przypadkiem słomiany zapał, którego potem Kermit będzie żałował. Wypatrywała w jego spojrzeniu żalu za dawnym życiem, ale na razie niczego takiego się nie dopatrzyła. Starała się jednak na nic nie naciskać.

Kupno domu to był jego pomysł. Przystała na niego z rozsądku. W jej mieszkanku byłoby im ciasno, w jego apartamencie nie czuła się swobodnie. Dom pasował im obojgu. Jednak gdy spytał, czy zgodzi się za niego wyjść, odmówiła. Powiedziała, że nie chce być panną młodą z brzuchem. To była prawda, ale ważniejszym powodem była obawa, że Kermit pyta ją o to jedynie pod wpływem chwili, albo, co gorsza, z poczucia obowiązku. Uważała, że ślub można wziąć zawsze i nie ma co się z tym spieszyć. Na szczęście temat chwilowo umarł. Agata miała nadzieję, że minie przynajmniej parę ładnych miesięcy, zanim powróci. Zresztą, gdy pojawi się dziecko, nie będą mieli czasu ani sił, by snuć takie plany.

– Wrócisz normalnie? – spytała, podając mu filiżankę z parującą kawą.

Kermit odstawił żelazko i smutno pokręcił głową.

– Nie, niestety muszę iść z tym gościem na jakąś kolację, obiad, sam nie wiem co. I nie wiem, do której to się przeciągnie.

– Dobrze, może jakoś wytrzymam bez ciebie. – Agata uśmiechnęła się nieco ironicznie.

Naprawdę nie mogła mieć pretensji. Mimo awansu Kermitowi udało się utrzymać swój priorytet – nadal nie siedział w pracy po godzinach. Zwykle dzięki odpowiedniej organizacji pracy punkt siedemnasta wyłączał komputer i wracał do domu. Dziś to był wyjątek.

– Ale jakby co… – zaczął.

– Wiem, wiem! – wpadła mu w słowo. – Telefonu nie wyłączasz, mogę dzwonić o każdej porze, gdyby coś się działo. Ale jakoś nie przewiduję dzisiaj specjalnych zmian w liczebności naszej rodziny. – Pogłaskała się po brzuchu. – Pannie Klarze nigdzie się nie spieszy.

– Chciałaś powiedzieć „pannie Stefanii” – poprawił ją Kermit.

– Po moim trupie! Moje dziecko nie będzie nazywało się Stefa! – Agata chwyciła się pod boki i zmarszczyła brwi.

– A moje na pewno nie będzie miało na imię Klara! – zaoponował Kermit.

Tak, to był stały punkt dnia. Nie mogli dogadać się co do imienia dziecka. Tak naprawdę Kermit już dawno pogodził się z tym, że córka nie będzie nosiła szacownego, tradycyjnego imienia Stefania, a Agata też odżałowała, że jej pierworodna nie będzie Klarą, choć to imię brzmiało jak z bajki i bardzo jej się podobało. Ale i tak lubili przekomarzać się na ten temat.

– No dobra, mu tu gadu, gadu, a czas leci – rzekł Kermit, wiążąc sobie krawat. – A przecież jeszcze podjazd trzeba odśnieżyć, bo nie wyjadę. W nocy znowu napadało.

Agata zerknęła przez okno. Z tej perspektywy nie było widać żadnej różnicy. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem śniegu tak samo jak wczoraj.

– Ostatnio pada bez opamiętania! – Kermit kontynuował narzekania.

– Oj, nie przesadzaj! Jest zima, to musi być śnieg.

– Tak, ciekawe, czy tak samo byś mówiła, gdybyś to ty musiała co rano łopatować.

– Ooo! Zabieraj brzuch, to z przyjemnością ci połopatuję!

– Dawaj! – Kermit doskoczył i objął ją w pasie. – Gdzie to się odczepia? – Zaczął ją łaskotać w talii, a raczej w miejscu, które kiedyś było talią.

Agata roześmiała się i odepchnęła go.

– Wariat!

– Już prawie spóźniony wariat! – odparł i zaczął wkładać płaszcz. – Lecę, ale pamiętaj, że jakby co…

– Tak, wiem. Mam dzwonić.

Ostatni pocałunek i Kermit wyszedł. Gdy otworzył drzwi, usłyszeli cichnący dźwięk syreny, ale nie zwrócili na niego większej uwagi.

2

Oż, kurczę, no! – mruknęła Agata, gdy otworzyła lodówkę.

W środku nie było ani jednego serka waniliowego. A ona od kilku miesięcy nie mogła na śniadanie jeść nic innego jak tylko serki waniliowe. Na samą myśl o czymkolwiek innym momentalnie traciła apetyt. Na tyle szybko, na ile umożliwiały jej to iście słoniowe gabaryty, ruszyła do okna wychodzącego na podwórko. Wyjrzała z nadzieją, ale Kermita ani samochodu już nie było. Jeśli chciała zjeść, musiała sama ruszyć się do sklepu. Nie miała na to najmniejszej ochoty. Gdyby chodziło tylko o nią, pewnie lenistwo wygrałoby z głodem, ale tu przecież chodziło o dziecko. Wyznawała zasadę, że jeśli będąc w ciąży, ma na coś ochotę, to znaczy, że dziecko tego potrzebuje i w związku z tym z zachciankami nie należy dyskutować. Logiczne, prawda? A kto by odmówił serka maluszkowi?

W kilkanaście minut przygotowała się do wyjścia. Włożyła spodnie z wielkim elastycznym pasem na brzuchu, bluzkę na ramiączkach i wiązany z przodu czarny sweter. Za cały makijaż wystarczył jej tusz do rzęs. W ostatniej chwili wróciła jeszcze do kuchni po karmę dla kota. Wprawdzie nie mieli swojego zwierzaka, ale po ich ogrodzie kręcił się jakiś dachowiec, który za nic nie dawał się zaprosić do domu, lecz chętnie wpadał na małe co nieco. Tradycją stało się, że u nich przed domem jadał śniadania. Agata rozejrzała się, ale nigdzie go nie zobaczyła. Nic dziwnego – rzadko widywała przybłędę. Był ostrożny i bał się ludzi. Zwykle jedynymi znakami jego obecności były ślady łapek na śniegu i pusta miska. Zapewne tak będzie i tym razem. Miała nadzieję, że z czasem to się zmieni, ale chwilowo musiała jej wystarczyć taka znajomość na odległość. Położyła otwarte opakowanie na schodach. Kot na pewno przyjdzie.

Gdy podniosła wzrok, zobaczyła stojącego przed nią pana Andrzeja – mieszkającego w pobliżu wykończeniowca, którego zatrudnili, by zrobił łazienkę na górze. Ekipa, która remontowała dom, nie podjęła się tego zadania, bo byli już umówieni na konkretny termin u kogoś innego. Komunikat „Pani Agatko, u nas termin mur-beton, musimy się tego trzymać!” nie podlegał negocjacjom. Resztę pomieszczeń zrobili, ale z tą łazienką wiedzieli, że się nie wyrobią. Agata i Kermit zgodzili się na to. Z łazienką na górze aż tak strasznie im się nie spieszyło. Mieli na dole mniejszą, która na razie im wystarczała. Wprawdzie był tam tylko prysznic, a Agata uwielbiała długie gorące kąpiele, ale w ciąży były one niewskazane, więc brak możliwości wylegiwania się w wannie mogła chwilowo przeboleć. Pomyśleli, że jak już się wprowadzą i urządzą, znajdą jakąś złotą rączkę mieszkającą w pobliżu. Rozwiesili ogłoszenia i już tego samego dnia zgłosił się do nich pan Andrzej, na pierwszy rzut oka bardzo sympatyczny. Dobrze patrzyło mu z oczu, wycena, którą zrobił, była akceptowalna, miał akurat trochę wolnego czasu, więc nie chcąc marnować czasu, umówili się na robotę.

Szkoda, że dwa razy się nad tym nie zastanowili ani nie spisali umowy jasno określającej termin zakończenia prac. Pan Andrzej łazienkę wykańczał już prawie miesiąc (a miały być dwa tygodnie). Początkowy budżet też dawno już przestał obowiązywać: wciąż wyskakiwały jakieś dodatkowe prace, które, jak się okazywało, trzeba było wykonać. Dzień w dzień pan Andrzej witał ich tym swoim nieco nosowym głosem, wypowiadającym wciąż te same słowa:

– Dzień dobry, zimno dzisiaj! – Stał teraz na progu, ze skrzyneczką w ręce i pełnym samozadowolenia wyrazem twarzy. Jego okrągłe policzki były zaczerwienione od mrozu, a jasnobłękitne oczy patrzyły ze szczerością dziecka.

– Dzień dobry – odparła Agata z uśmiechem. Nie żeby cieszyła się na jego widok, ale w obecnej sytuacji wchodzenie w konflikt nikomu by nie pomogło. – Jest zima, to musi być zimno.

– Tak, tak. – Pokiwał głową, wchodząc do środka. – Ale napadało dziś nieźle!

Na jego butach były całe hałdy śniegu, które niewątpliwie lada moment roztopią się na jej pięknej, jasnej, wczoraj wieczorem wyczyszczonej podłodze. Agata to również postanowiła przemilczeć. W stosunku do pana Andrzeja przyjęła strategię „Zacisnąć zęby, przetrwać, zapomnieć”.

– Panie Andrzeju, to co pan dziś będzie robił?

Od jakiegoś czasu starała się określić każdego ranka, co konkretnie ma w planach, i w miarę możliwości taktownie rozliczyć go z tego, gdy zbierał się do wyjścia.

– Aaa! No dzisiaj, pani Agatko, zabieram się już za obudowę wanny! – Był bardzo dumny z siebie, jakby to było jakieś osiągnięcie, podczas gdy wanna powinna być obudowana już dawno temu.

– Dobrze. Pamięta pan, jak ustalaliśmy z tymi płytkami? Białe na górze, czarne na dole.

– Białe na górze, czarne na dole – powtórzył pan Andrzej. – Prosta sprawa!

– No dobrze, to nie będę pana już zatrzymywać. – Zaczęła zbierać się do wyjścia.

– A pani gdzie w taką pogodę?

– Do sklepu. Potrzebuje pan czegoś?

– Nie, nie! Ja kanapki sobie przyniosłem. – Poklepał się po kieszeni kurtki. Agata szybko odgoniła wyobrażenie rozklapcianego chleba z masłem przełożonego mortadelą. – A potem będę musiał jeszcze do Obi skoczyć na chwilę.

Pan Andrzej jechał do marketu budowlanego średnio trzy razy dziennie, bo wiecznie mu czegoś brakowało. Niewątpliwie była to jedna z przyczyn opóźnień w pracy. Agata powstrzymała się przed złośliwym komentarzem i chwyciwszy torebkę w rękę, powiedziała:

– Do zobaczenia! – I szybko zamknęła za sobą drzwi.

Pan Andrzej ma klucz. Poradzi sobie. Agata ruszyła w stronę sklepu spożywczego, jedynego w zasięgu dwóch kilometrów, na szczęście dość dobrze zaopatrzonego i zawsze mającego na stanie serek waniliowy.

Dzień był chłodny i szary. Rozproszone światło słońca raziło zza chmur. Agata ze zdziwieniem obserwowała zwały śniegu po obu stronach chodnika. Jeszcze trochę i ulice zaczną przypominać biały labirynt. Od kilku lat nie było takiej zimy. A może po prostu poza miastem wszystko wygląda inaczej? W każdym razie taka ilość śniegu kojarzyła jej się z dzieciństwem. Pamiętała, jak lepiła z tatą kule śniegowe, tak wielkie jak ona sama. Miała wtedy nie więcej niż siedem, osiem lat, więc kule obiektywnie monstrualne nie były, ale jej wydawały się gigantyczne. Kulig za samochodem – dziś nie do pomyślenia, kiedyś norma. Siedząca za nią Aśka piszczała jej do ucha tak, że Agata myślała, że zaraz ogłuchnie. Ciekawe, czy dzieci Aśki były kiedyś na kuligu? Pewnie nie. Od kilku lat zimy były takie liche, że o takiej rozrywce można było tylko pomarzyć. Agata postanowiła, że koniecznie musi zadzwonić dziś do siostry i powiedzieć jej, by zapewniła dzieciom tyle zimowych atrakcji, ile da radę, póki są warunki. Choć to nie będzie takie proste. Odkąd Aśka wróciła do pracy, nie miała już tyle czasu dla dzieci co kiedyś, a Agata, będąc w tak zaawansowanej ciąży, nie bardzo mogła sobie pozwolić na zimowe szaleństwa.

Dotarła do rogu ulicy, za którym znajdował się sklep. Gdy tylko zza niego wyjrzała, jej uwagę od razu przyciągnęło zbiegowisko jakieś dwieście metrów dalej. Stał tam radiowóz, kręciło się dwóch policjantów i kilka innych osób, tak zakutanych w kurtki i szaliki, że nikogo nie rozpoznała. Kusiło ją, by podejść i sprawdzić, co się dzieje, ale postanowiła najpierw zrobić zakupy.

– O! Pani Agatka! – zawołał na jej widok sprzedawca, a zarazem właściciel sklepu. I to by było na tyle z miejskiej anonimowości, która nigdy jakoś jej nie uwierała.

– Dzień dobry. – Uśmiechnęła się, wycierając buty w szmatę leżącą przy wejściu. – Serki są?

– Pewnie, że są! – Rumiane policzki sprzedawcy zabłyszczały jak dwa jabłuszka, ale uśmiech nie zawędrował do jego spojrzenia. Po raz pierwszy, odkąd bywała w tym sklepie, czyli od trzech miesięcy, Agata odniosła wrażenie, że jego jowialność jest sztuczna. Nietrudno było domyślić się, co mogło być tego przyczyną.

– Tam, na dworze, co się stało? – zagadnęła.

– Ach! – Sprzedawca machnął ręką. – Bolo, Bolo i po Bolu! – rzekł sentencjonalnie.

– Co takiego? – spytała Agata, która nic z tego nie zrozumiała.

– Ano ten Bolo, kojarzy go pani?

– Nie…

– No… Ten taki, przesiadywał tu pod sklepem z takimi dwoma!

Agata sięgnęła pamięcią do cieplejszych miesięcy i rzeczywiście przypomniała sobie, że jesienią przed sklepem czasami widywała trzech pijaczków, którzy wraz z nastaniem mrozów gdzieś się ulotnili. Za nic w świecie nie byłaby w stanie wskazać, który z nich to Bolo, ale nie chcąc tracić czasu na dalsze tłumaczenia, pokiwała głową, starając się wyglądać jak ktoś, kto właśnie doznał olśnienia.

– A! Tak! Oczywiście! Bolo! – Dla większego efektu klepnęła się w czoło.

– No więc dzisiaj w nocy Bolo zamarzł! Szedł po nocy napruty jak kuter, przewrócił się w zaspę i tak już został. A przy takich mrozach jak teraz to nie ma zmiłuj! To musiało się tak skończyć. Szkoda chłopa, ale co zrobić? Od dawna było wiadomo, że to do niczego dobrego nie doprowadzi. Tylko Halinki żal…

– Halinki?

– Jego żony! Pani tu nowa, to jeszcze wszystkich nie zna. Oni tu, niedaleko, na Fiołkowej mieszkają. Sama z dwójką dzieci teraz została. Może za dużo pomocy od tego Bola nie miała, ale to zawsze raźniej, jak ten mąż, jaki by nie był, to jednak jest. Ech… Wie pani, co mówią, że we dwoje to nawet herbata inaczej smakuje. – Mężczyzna pokręcił głową. – No w każdym razie dziś nad ranem znalazła go Paulina Kluzik, jak wyszła chodnik odśnieżać. Wychodzi, patrzy, a tam jakieś nogi z zaspy sterczą. Podbiega, odgarnia śnieg, a tam Bolo! Siny! Bez życia! Nawet nie było po co pogotowia wzywać.

– Chyba zawsze trzeba wezwać, żeby stwierdzono zgon – zauważyła Agata.

– Tak, tak, w końcu przyjechało, ale, pani Agatko, to nie trzeba być lekarzem, by stwierdzić, że życia w tym Bolu już nie było.

– No cóż, przykro mi. Pan go pewnie dobrze znał.

– Ano znałem, znałem! W końcu całymi dniami tu nieraz przesiadywał. – Sprzedawca potarł brodę w zamyśleniu. Już otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale potem szybko pokręcił głową i spytał: – To ile tych serków ma być?

– Pięć poproszę. I jeszcze gazetę – dodała, kładąc na ladzie jakieś kolorowe pisemko. Przyda się, by zabić trochę czasu, zanim Kermit wróci. Do czytania ambitniejszych rzeczy nie miała teraz głowy.

– To będzie razem … – stuk, stuk, stuk w kasę – …piętnaście złotych.

Agata podała odliczoną kwotę i spakowała zakupy do płóciennej torby, którą przyniosła ze sobą. Sprzedawca jak zwykle ze zdziwieniem obserwował, co ona wyczynia. Chodzenie w własną torbą na zakupy jeszcze nie było powszechnie przyjętym zwyczajem w Michałowicach.

– Dziękuję. Do widzenia – powiedziała.

– Do widzenia, do widzenia! I niech pani pilnuje tego swojego Piotra, żeby nie skończył jak Bolo!

Agata uśmiechnęła się uprzejmie i z ulgą zamknęła za sobą drzwi. Nie przestawało jej dziwić, skąd ten facet zna ich imiona. Sama nie miała bladego pojęcia, jak on się nazywa.

Zauważyła, że niewielkie zgromadzenie nie tylko się nie rozeszło, ale wręcz ożywiło. Ktoś tam się najwyraźniej awanturował.

„Nie idź tam, Agata” – nakazała sobie w myślach. – „Jest zimno, ty jesteś w ciąży i naprawdę to nie jest najlepszy moment, żeby wtykać nos w nie swoje sprawy. To się nigdy dobrze nie kończy…”. A jednak nogi same poprowadziły ją w stronę radiowozu i zebranych w jego pobliżu osób.

3

Jak to zamarzł? Jak to zamarzł ?! – krzyczał jakiś mężczyzna, machając rękami na boki. Z jego ust buchały kłęby pary.

Jako jedyny ze zgromadzonych najwyraźniej nie zwracał uwagi na chłód. Wyglądał, jakby wybiegł z domu tak, jak stał. Ubrany w sam sweter, z odkrytą głową, bez rękawiczek. Jedynie buty miał zimowe. W kapciach daleko by nie zaszedł. Twarz miał czerwoną – nie wiadomo, na ile był to efekt mrozu, a na ile zdenerwowania. Z oczu biło takie napięcie, że aż dziwne, że nie strzelał piorunami.

– Proszę się uspokoić – powiedział młody policjant. W jednej ręce trzymał notatnik, w drugiej długopis i wyglądał tak, jakby całą energię wkładał w to, by nie cofnąć się w reakcji na krzyki mężczyzny. Rozbieganym wzrokiem przebiegł przez zebrany tłumek, ale nie znalazł w nim żadnego punktu oparcia, niczego, co dodałoby mu pewności siebie.

– Jak mam się uspokoić, jak pan mi mówi, że mój brat zamarzł?!

– Proszę pana, pana brata dziś o piątej dziewiętnaście znalazła… – zaczął policjant.

– Przecież wiem! Przecież dobrze wiem, że to Paula go znalazła! – Mężczyzna znów się zapienił. – Na litość boską, przecież już mi pan to mówił! Ma mnie pan za idiotę?!

Agacie zrobiło się żal policjanta. Już chciała się wtrącić, gdy z radiowozu wysiadła policjantka – drobna blondynka z włosami zebranymi w kucyk, delikatnie umalowana, od stóp do głów odziana w czerń. Dziarskim krokiem ruszyła w stronę krzyczącego mężczyzny, któremu naprawdę niewiele już brakowało, by rzucić się na policjanta z pięściami.

– Proszę zrobić krok w tył – powiedziała bardzo kobiecym, ale zarazem stanowczym głosem i z wyciągniętą przed siebie ręką natarła na mężczyznę tak, że nie miał innego wyjścia jak tylko się cofnąć kilka kroków. Agata na pierwszy rzut oka powiedziałaby, że kobieta ma nie więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się dostrzegła sieć drobnych zmarszczek wskazujących, że jednak trzydziestkę miała już za sobą.

– Co… co pani? – Mężczyzna był tak skonsternowany, że zapomniał o swojej złości.

– Sierżant sztabowa Renata Bogucka. Będę zajmować się tą sprawą. Proszę podać swoje imię i nazwisko.

Kobieta wyjęła z kieszonki notes i długopis i wpatrzyła się wyczekująco w brata zmarłego. Niemal niedostrzegalnie rzuciła młodszemu koledze spojrzenie nakazujące, by wsiadł do samochodu. Młody policjant niezwłocznie usłuchał. Trudno było nie zauważyć ulgi, jaka odmalowała się na jego twarzy.

– Wojciech. Wojciech Skowron. Jestem bratem Bolka – przedstawił się mężczyzna, odprowadzając policjanta nienawistnym wzrokiem.

– Dobrze. – Kobieta podchwyciła jego spojrzenie. – Bardzo dobrze, że pan tu przyszedł, bo inaczej musielibyśmy pana szukać. Bardzo proszę, żeby pan przyjechał dziś do nas na komendę. To, co ma pan do powiedzenia, może okazać się niezwykle cenne dla sprawy. Proszę o numer telefonu do pana. Zadzwonię potem, to umówimy się na konkretną godzinę, żeby nie musiał pan czekać.

Mężczyzna podał numer, który policjantka skrupulatnie zapisała, po czym głośno odczytała, by się upewnić, że nie popełniła żadnego błędu.

– Dobrze, dziś na pewno do pana zadzwonię, ale najpierw chcielibyśmy poznać wstępne ustalenia lekarza. Sam pan rozumie, że nie możemy zmarnować ani chwili, a tu wszystkie czynności operacyjne na ten moment zakończyliśmy. Proszę spojrzeć. – Wskazała pod jego nogi, a mężczyzna posłusznie spuścił wzrok. – Wszystkie ślady są już zadeptane.

Spłoszony Wojciech Skowron cofnął się o krok. Agata z podziwem spojrzała na policjantkę. Jej spokojna stanowczość w kilka sekund rozgoniła wiszącą w powietrzu awanturę.

– Znajdziecie tego, kto mu to zrobił? – spytał już nieco spokojniej mężczyzna. W jego drżącym głosie wciąż pobrzmiewało napięcie, ale teraz nie pełne agresji, lecz dojmującego smutku.

– Dołożymy wszelkich starań, by jak najdokładniej wyjaśnić tę sprawę – zapewniła policjantka, patrząc mu prosto w oczy i niemal nie mrugając.

– Nie potraktujecie go jak zwykłego pijaczka? – upewnił się Wojciech Skowron. – On na pewno sam się w tym śniegu nie położył. Wiedział, czym to grozi. Zawsze mu mówiłem, że w zimę musi szczególnie uważać i on to wiedział, rozumie pani? On to wiedział! Ile by nie wypił, wiedział, że gdy jest mróz, nie może położyć się i zasnąć na dworze!

Agata w ostatniej chwili powstrzymała się, by nie przewrócić oczami. Jasne… Może i na trzeźwo wiedział, ale jak sobie popił, to pewnie było mu już wszystko jedno. Poza tym zapewne się w tym śniegu nie położył, tylko się w niego po prostu zwalił. Policjantka jednak zachowała pełen profesjonalizm.

– Bardzo dobrze, że pan nam to mówi – powiedziała, notując coś w notesiku. – Będziemy o tym pamiętać. A teraz proszę wracać do domu. Jeszcze dzisiaj proszę się spodziewać telefonu ode mnie.

Mężczyzna patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym kiwnął głową i wtuliwszy głowę w ramiona, ruszył ulicą przed siebie.

– A państwu – policjantka zwróciła się do zebranego tłumku – też radziłabym wracać do domów. Niewykluczone, że i z państwem będziemy się kontaktować, gdyby pojawiła się taka konieczność. Rozumiem, że mój kolega zebrał od wszystkich dane, zanim pojawił się pan Wojciech Skowron, zgadza się? – spytała.

Agata nie zamierzała się wychylać. Wbiła wzrok w czubki swoich butów.

– Dobrze, w takim razie do zobaczenia – powiedziała policjantka i nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie i wsiadła za kierownicę radiowozu, który po sekundzie odjechał.

– Niezła kosa – mruknął pod nosem jakiś mężczyzna z głupim uśmieszkiem.

– Oj, Józek, ty byś się ze dwa razy zastanowił, zanim coś palniesz! – prychnęła stojąca obok niego kobieta i trzepnęła go w ramię. – Z tymi chłopami to skaranie boskie…

Ludzie powoli zaczynali się rozchodzić. Policjantka miała rację: wszystko wokół było totalnie zadeptane. Hipoteza, że do śmierci Bola przyczynił się ktoś poza nim samym i zwodniczymi procentami, na chwilę obecną wydawała się mało prawdopodobna, ale Agata miała nadzieję, że policjanci dotarli tu, zanim zebrał się tłum i zatarł wszelkie ślady. Choć przecież w nocy padał śnieg. Jeśli ten Bolo wpadł w zaspę parę godzin przed świtem, biały puch mógł zatrzeć ślady, zanim mieli szansę zrobić to ludzie.

Agata podniosła wzrok i napotkała spojrzenie kobiety, która właśnie skończyła pisać coś w telefonie i wsuwała go do torby. Kobieta była na oko kilka lat starsza od Agaty. Była ubrana w krótką pikowaną kurteczkę w kolorze intensywnego granatu, obcisłe dżinsy i zupełnie niepasujące do reszty stroju rozchodzone śniegowce. Spod dużej wełnianej wiśniowej czapki sterczała blond grzywka, a na twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech. Agata zupełnie jej nie kojarzyła, ale odpowiedziała równie delikatnym uśmiechem, na co dziewczyna roześmiała się już w pełni otwarcie i kiwnęła do niej głową.

– Cześć. Jestem Kaśka. – Głos dziewczyny był miły dla ucha, bardzo dziewczęcy.

Zdjęły rękawiczki i uścisnęły sobie dłonie.

– Agata.

– Tak, wiem. U nas wszyscy wiedzą takie rzeczy – wyjaśniła, widząc zdziwioną minę Agaty. – Sprowadziliście się tutaj już ze dwa miesiące temu…

– Trzy – automatycznie poprawiła ją Agata i w tym samym momencie zapragnęła ugryźć się w język. Co to miało za znaczenie? Dziewczyna wydawała się miła, a teraz pewnie weźmie ją za jakąś rąbniętą skrupulantkę.

– No właśnie, aż trzy! A my jeszcze nie miałyśmy okazji się poznać. Może masz chwilę, żeby wstąpić do mnie na kawę? Ja akurat mam dziś wolne przedpołudnie.

Agata przygryzła wargę, próbując rozważyć wszystkie za i przeciw, ale jakoś żadne „przeciw” nie przychodziło jej do głowy, więc powiedziała:

– Chętnie! A daleko mieszkasz?

– Skąd! – Dziewczyna znów się uśmiechnęła, pokazując drobne, białe zęby. – Pięć domów od twojego.

Agata przez moment poczuła się nieswojo. Nie była przyzwyczajona do tego, by ktoś obcy wiedział nie tylko jak ma na imię, ale też gdzie mieszka. Cóż, prawdopodobnie adres to też coś z gatunku „u nas wszyscy wiedzą takie rzeczy”. Chyba czas się do tego przyzwyczaić, jeśli ma tu mieszkać. I na pewno warto poznać się trochę z sąsiadami.

– No to chodźmy! – Ruszyły ścieżką w stronę domu Kaśki. – Znałaś tego Bola? – zagaiła Agata.

– No pewnie! Znałam go jeszcze ze szkoły, a poza tym wszyscy go tu znali! To był jeden z takich pijaczków, co to w lecie ciągle siedzą pod sklepem, ale zupełnie nieszkodliwy. Żadnych zaczepek, nic takiego, czasem tylko o złotówkę czy dwa złote poprosił, ale i to rzadko mu się zdarzało. „Dzień dobry”, „do widzenia”, zawsze powiedział. Mnie tam on zupełnie nie przeszkadzał.

– A komuś przeszkadzał?

Kaśka spojrzała na nią uważnie.

– Wierzysz w to, co wygadywał Wojciech, że ktoś celowo Bola wepchnął w ten śnieg i tak zostawił?

– Nie! Skąd! – zaprzeczyła Agata. – Zresztą nie wiem… Tak tylko spytałam.

– Aha. – Kaśka wzruszyła ramionami i znów spojrzała przed siebie. – No więc tak, pewnie komuś tam przeszkadzał, jak to pijaczek. Niektórych denerwowało to, że przesiadywał tak pod tym sklepem, że niby okolicę psuje czy coś takiego. Bzdury, nie? – Spojrzała pytająco na Agatę, która pokiwała głową. – No właśnie. Póki grzecznie siedzi, to niech sobie siedzi, ja tak uważam. Żyj i daj żyć innym, ot co! Nawet z żoną, z Halinką, chyba za bardzo się nie awanturował, choć łatwego życia to ona z nim nie ma, ups! – Kaśka zakryła dłonią usta, jakby wymsknęło jej się przekleństwo. – Nie miała, chciałam powiedzieć. Zwłaszcza z dwójką dzieci, choć ten starszy to już w zasadzie dorosły… A u was dziewczynka będzie czy chłopiec?

– Dziewczynka.

– A imię już wybrane?

– Nie, jeszcze nie. Cały czas się zastanawiamy.

– Nooo! To się lepiej pospieszcie! Bo to chyba już niedługo, prawda?

– Wedle planu dwa tygodnie, ale wiadomo, jak to jest.

– Pewnie! Dziecko nie zegarek. Będzie gotowe, to wyskoczy. O! I jesteśmy!

Zatrzymały się przed zwykłą żelazną furtką. Agata z ciekawością rozejrzała się po podwórku. Wokół płotu rosły niewysokie tuje, teraz pokryte śniegiem. Poza nimi w ogrodzie nie było niemal żadnych widocznych roślin. Latem musi być tu spory trawnik, teraz była jednolita płachta śniegu, tu i ówdzie poprzecinana śladami jakiegoś niewielkiego zwierzęcia. I już po chwili rzeczone zwierzę wybiegło zza rogu z dzikim jazgotem. Agata aż podskoczyła na jego widok, choć furtka nadal była zamknięta, bo Kaśka szukała w torbie kluczy. Mały łaciaty kundelek podskakiwał na wysokość pasa, przy każdym szczeknięciu obnażając białe kiełki.

– Jazgot, daj spokój! – rzekła Kaśka, otwierając furtkę. – Nie bój się, on taki groźny tylko zza krat. – Uśmiechnęła się uspokajająco do Agaty.

I rzeczywiście, gdy tylko skrzydło furtki się uchyliło, piesek przeszedł momentalną metamorfozę. Szczekanie ucichło, ogon się rozmerdał, a zamiast zębów widać było tylko język polujący na jakąś odsłoniętą część ciała, którą mógłby polizać.

– Chodź, chodź, bo zimno!

Kaśka zamknęła furtkę i ruszyły zaśnieżonym chodnikiem w stronę drzwi wejściowych. Krótki zgrzyt klucza w drzwiach i już były w środku.