Uzurpatorka - Iwona Wilmowska - ebook

Uzurpatorka ebook

Iwona Wilmowska

4,8

Opis

Jak dobrze znasz swojego partnera? Czy na pewno wiesz wszystko o jego przeszłości? Czego nie wie Mikołaj, gdy pewnego dnia znika jego żona razem z ich kilkuletnią córeczką? Czy odnajdzie bliskich, którzy rozpłynęli się w powietrzu? Jakie wskazówki z ich pozornie idealnego życia pomogą w rozwiązaniu zagadki? Czy za zniknięciem Doroty i Oli kryje się ktoś trzeci?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie napisana książka. fabuła wciąga do ostatnich stron.
10

Popularność




Copyright © 2023 by Iwona Wilmowska

Copyright for this edition © 2023 by Axis Mundi

REDAKTOR PROWADZĄCY: Marta Szelichowska

KOREKTA: Iwona Hardej

KOREKTA TECHNICZNA: Basia Borowska

PROJEKT OKŁADKI: Borys Borowski

SKŁAD: Positive Studio

ZDJĘCIE AUTORKI NA OKŁADCE: Hubert Pomykała

WYDANIE I

ISBN OPRAWA BR: 978-83-66451-26-1

EAN OPRAWA BR: 9788366451261

ISBN E-BOOK: 978-83-66451-27-8

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

1 – MIKOŁAJ

Zabawne, w jak niepojęty sposób działa nasz umysł. Szufladkuje okruchy rzeczywistości, upycha w zakamarkach zwojów mózgowych, choć nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. A gdy zachodzi potrzeba, wyciąga je niczym magik króliki z kapelusza, a my ze zdumieniem uzmysławiamy sobie, jak wiele pamiętamy.

Tamten poranek wyglądał dokładnie tak, jak wiele innych przed nim. Zwykła rutyna, przez którą można prześlizgiwać się z zamkniętymi oczami. Kiedy jednak potem próbowałem odtworzyć, co dokładnie się wydarzyło, okazało się, że pamiętam zaskakująco wiele szczegółów.

Jak choćby to, w co Ola była ubrana. Ciepła bluza z kapturem, fioletowa w różowe serduszka, do tego ciemnozielone legginsy w roślinny wzór. I plecak – niebieski, z Elzą z Krainy Lodu – w którym zawsze zabierała do przedszkola ulubionego pluszaka, królika Pana Uszko.

Pamiętałem również, że kiedy się przebudziłem, za oknem było jeszcze ciemno. Wyciągnąłem rękę na drugą połowę łóżka, ale Doroty tam nie było. Pościel była chłodna, więc musiała wstać naprawdę wcześnie. Nie zdziwiło mnie to. Dorota była rannym ptaszkiem i zdarzało jej się wstawać o nieludzkich porach. Mówiła, że wtedy, gdy inni jeszcze śpią, najłatwiej jej zebrać myśli i że uwielbia te chwile pozornej samotności, gdy może czuć naszą obecność, a jednocześnie skupić się tylko na sobie. To właśnie dlatego ona wzięła na siebie obowiązek odprowadzania Oli do przedszkola. Dla mnie poranne wstawanie byłoby męką.

– Mikołaj. – Delikatnie ścisnęła moje ramię. – Pożegnaj się z Olą.

– Pa, Oleńko! – Uchyliłem jedną powiekę i niedbale machnąłem dłonią. Dokładnie tak, jak robiłem każdego poranka.

– Pożegnaj się z nią porządnie – zażądała Dorota.

Westchnąłem, bo nie chciałem wytrącać się z przyjemnego rozespania, z którego płynnie wróciłbym w objęcia Morfeusza, gdy tylko zamknęłyby się za nimi drzwi. Nie miałem jednak ochoty na poranną awanturę, uniosłem się więc na ramieniu, otworzyłem zaspane oczy i uśmiechnąłem się do córeczki.

– Będę za tobą bardzo tęsknił, kiedy będziesz w przedszkolu – powiedziałem. – A jak cię odbiorę, to pójdziemy na chwilę na plac zabaw, jeśli nie będzie padało. Co ty na to?

– Taaak! – zapiszczała. Uśmiechnęła się, odsłaniając drobniutkie mleczne ząbki i marszcząc nosek.

– No to daj tatusiowi przytulaska. – Wyciągnąłem rękę w jej stronę, a ona z impetem wpadła na łóżko i mocno mnie uściskała. Jeden z jej dwóch kucyków, śmieszna miotełka z brązowych loczków, połaskotał mnie w nos. – Udusisz mnie! – jęknąłem, a Ola zachichotała.

Oparta o framugę drzwi Dorota zerknęła na zegarek.

– Musimy się zbierać – powiedziała.

Podeszła do łóżka, delikatnie odciągnęła Olę za uchwyt plecaka, po czym nachyliła się i mnie pocałowała. Poczułem miętowy zapach pasty do zębów i zawstydziłem się odrobinę na myśl, że mojego oddechu na pewno nie można nazwać świeżym. Jednak ona nie zwracała na to uwagi. – Kocham cię, Mikołaj.

– Ja ciebie też. O której dzisiaj wrócisz?

Zmarszczyła czoło.

– Trudno powiedzieć. Odezwę się, jak będę wiedziała.

– Jasne – odparłem, opadając z powrotem na ciepłą poduszkę. – Nie ma pośpiechu. My tu sobie świetnie poradzimy. – Mrugnąłem jednym okiem do Oli, która chciała mi odpowiedzieć tym samym, ale wyszedł jej z tego śmieszny grymas angażujący całą twarz.

Wciąż się uśmiechając, zamknąłem oczy, a gdy drzwi za moimi dziewczynami się zamknęły, z zadziwiającą łatwością ponownie zasnąłem.

Obudziłem się przed dziesiątą. Wypiłem czarną kawę bez cukru i wziąłem chłodny prysznic. Wskoczyłem w dres i usiadłem do pracy.

Jestem dziennikarzem zajmującym się literaturą – recenzuję książki, przeprowadzam wywiady z pisarzami. Innymi słowy, jestem jednym z tych szczęściarzy, którym udało się przekuć pasję w prawdziwy zawód. Zaczynałem jako bloger i dzięki temu, że zgromadziłem dużą liczbę czytelników, udało mi się przebić do głównego nurtu. Bloga już od dawna nie prowadzę, zostały tylko moje kanały w social mediach. Najchętniej i z nich bym zrezygnował, ale wiem, jakie są czasy – gdyby nie one, ludzie łatwo by o mnie zapomnieli, a jako freelancer na tym trudnym rynku musiałem dbać o rozpoznawalność. Tym bardziej że coraz częściej po głowie chodziła mi myśl, by zebrać moje eseje, które ukazały się w różnych miejscach, złożyć w zgrabną całość i wydać jako książkę. A liczba followersów na Facebooku i Instagramie na pewno będzie mocnym argumentem w rozmowach z potencjalnymi wydawcami.

Wziąłem do ręki książkę, którą zamierzałem dzisiaj czytać. Kolejna wielka amerykańska powieść, młody autor obwołany nadzieją współczesnej literatury, prawa do tłumaczeń na dwadzieścia języków sprzedane na pniu. I ponad osiemset stron druku. Musiałem dokończyć lekturę w ciągu trzech dni, bo byłem umówiony z autorem na wywiad. Rozsiadłem się w fotelu, zaopatrzony w karteczki samoprzylepne, notes i ołówek, by notować pytania, które przyjdą mi do głowy w trakcie lektury. Po chwili zastanowienia ustawiłem książkę obok kubka z kawą i zrobiłem zdjęcie. Wrzuciłem je na swój profil na Instagramie, czując delikatną żenadę, że muszę się uciekać do takich zabiegów zamiast skupić się wyłącznie na literaturze. Szybko jednak odegnałem te myśli. Gdyby ludzie tylko w taki sposób się upadlali, świat byłby naprawdę wspaniałym miejscem.

Choć powieść początkowo mnie nie porwała, a do „dogłębnej diagnozy współczesnego społeczeństwa” – jak zachwalał wydawca – moim zdaniem było jej daleko, czytało się ją dobrze, postaci były intrygujące, a język niebanalny. Płynąłem przez nią gładko, z krótkimi przerwami na herbatę, posiłek i toaletę. Aż nagle zrobiła się szesnasta.

Zakląłem pod nosem, bo do końca książki zostało mi zaledwie trzydzieści stron, ale nie było wyjścia – musiałem iść po Olę. Zerknąłem na telefon. Czasem zdarzało się, że Dorota kończyła wcześniej i pisała, że odbierze Olę, wracając do domu. Niestety nie tym razem. Nie miałem żadnych nieodebranych połączeń, natomiast skrzynka mailowa pękała w szwach. Trudno, sprawami zawodowymi zajmę się wieczorem, jak Ola zaśnie. Albo może włączę jej jakąś bajkę na dobranoc i wtedy odpowiem na wiadomości.

Wstałem i wyjrzałem przez okno. Dzień był słoneczny, nie wiało. Termometr wskazywał osiemnaście stopni – dużo jak na początek października. Wsunąłem stopy w adidasy, przeczesałem włosy, włożyłem telefon i portfel do kieszeni. Miałem nadzieję, że Ola nie została w przedszkolu jako ostatnia z grupy. Kilka razy już się tak zdarzyło i choć mówiła, że nie ma nic przeciwko temu, bo bardzo lubi swoją panią, czułem się najgorszym z rodziców.

Przedszkole znajdowało się jakieś pięćset metrów od naszego mieszkania. Okazało się, że jest jednak nieco chłodniej, niż zakładałem, i nie pogardziłbym ciepłą kamizelką, ale nie chciałem tracić kolejnych cennych minut na powrót do domu. Naciągnąłem kaptur na głowę, wcisnąłem dłonie w kieszenie spodni i ruszyłem szybkim krokiem. Doszedłem do kolorowego budynku i zerknąłem przez płotek stylizowany na szereg kredek. Na placu zabaw, pod okiem plotkujących opiekunek, bawiła się garstka ciepło ubranych dzieci, ale nie było wśród nich mojej córki. Czy Dorota spakowała Oli czapeczkę? Miałem nadzieję, że tak, bo inaczej na pewno czeka mnie pogadanka o tym, jak dziecko powinno przychodzić ubrane o tej porze roku.

Wszedłem do budynku, w drzwiach mijając się z Hanią, przyjaciółką Oli, i jej mamą. Przywitaliśmy się w przelocie i szklane drzwi się za nimi zamknęły. Tknięty przeczuciem obróciłem się i zobaczyłem, że Hania wpatruje się we mnie ze zdziwieniem i coś tłumaczy swojej mamie. Dzieliła nas jednak szyba i nie usłyszałem, czego dotyczyła rozmowa. Kobieta wzruszyła ramionami i pociągnęła córkę w stronę samochodu.

Ruszyłem do sali grupy Oli. Kątem oka zauważyłem, że w szatni wisi jeszcze kilka kurtek. Odetchnąłem z ulgą – czyli Ola nie zostanie odebrana jako ostatnia.

Uchyliłem drzwi do sali.

– Dzień dobry pani Ewo, ja po Olę.

Zdezorientowana kobieta rzuciła szybkie spojrzenie na grupkę bawiących się w kącie dzieci. Nie było wśród nich mojej córki. To chyba wtedy poczułem pierwsze ukłucie niepokoju.

– Ale… Oli nie było dzisiaj w przedszkolu.

– To niemożliwe – zaprzeczyłem. – Przecież żona rano ją przyprowadziła.

Przedszkolanka zawahała się.

– Przyszłam dopiero przed południem, rano pani Renata przyjmowała dzieci. Proszę dać mi chwilę, zajrzę do dziennika.

Podeszła do biurka, a ja, nie zważając na to, że brudnymi butami depczę dywan, na którym bawią się dzieci, ruszyłem jej śladem. Widziałem, jak trzęsą się jej dłonie, gdy spod stosika rysunków przedstawiających jesienne liście wyciąga dziennik, a następnie przerzuca strony w poszukiwaniu tej właściwej, z dzisiejszą listą obecności. Gdy ją znalazła, przejechała pomalowanym perłoworóżowym lakierem paznokciem od szczytu listy niemal aż na sam dół. Przy nazwisku mojej córki faktycznie postawiono krzyżyk.

– Stachurska Ola, dzisiaj nieobecna – powiedziała przedszkolanka, stukając w miejsce obok krzyżyka. – Sam pan widzi.

– To musi być jakaś pomyłka. Może nie było innego dziecka i pani Renata się pomyliła.

Kobieta westchnęła.

– Nie zdarzają nam się takie pomyłki. To są, proszę pana, dokumenty, musimy wypełniać je bardzo uważnie. Ale jeśli pan chce, zadzwonię do niej i upewnię się, czy Oli na pewno dzisiaj nie było.

– Bardzo bym prosił.

– A pan niech skontaktuje się z żoną – poradziła, wybierając numer do koleżanki. – Może coś im po prostu wypadło i musiała zmienić plany – dodała ze słuchawką przy uchu.

Oczywiście, że zamierzałem zaraz zadzwonić do Doroty. Ale wiedziałem, że przypuszczenia tej kobiety nie mają racji bytu. Dorota była najbardziej uporządkowaną osobą, jaką znałem. Nie zdarzało jej się o niczym zapomnieć, a już na pewno nie o tym, że nie odstawiła dziecka do przedszkola. Z nas dwojga to ja byłem bardziej roztrzepany, ale też nie aż do tego stopnia.

– No cześć, Renatko – powiedziała przedszkolanka, odwracając się do mnie bokiem. Nie zamierzałem jednak nawet udawać, że nie podsłuchuję. Wbiłem w nią spojrzenie i łowiłem każde słowo. – Słuchaj, mamy tutaj taką sytuację… Przyszedł tata Oli Stachurskiej i chciałby odebrać córkę, ale odkąd ja przyszłam, jej nie było i w dzienniku też ma zaznaczoną nieobecność. Dzwonię, żebyś potwierdziła, że to nie jest żaden błąd, że Ola naprawdę była dzisiaj nieobecna przez cały dzień. – Odpowiedzi nie usłyszałem. – Tak myślałam. Dziękuję. No, to do zobaczenia.

Odłożyła telefon na biurko.

– Renata jest pewna, że Ola nie przyszła dziś do przedszkola. Próbowała nawet skontaktować się z pana żoną, żeby zapytać, czy Oli na pewno dzisiaj nie będzie, bo żona zawsze zgłasza nieobecność córki, a jak się nie zgłosi nieobecności, to pieniądze za wyżywienie na dany dzień przepadają. Zadzwoniła więc, żeby upewnić się, czy Oli nie będzie, czy tylko się spóźni, ale nikt nie odebrał telefonu.

– To dlaczego nikt nie skontaktował się ze mną? – spytałem, zupełnie bez sensu. Przecież to nie miało żadnego znaczenia.

Pani Ewa robiła się coraz bardziej poirytowana.

– Proszę pana, wykonywanie takich telefonów nie leży w zakresie naszych obowiązków. Renata zadzwoniła do pana żony grzecznościowo. Nie musiała tego robić, ale lubi pańską żonę i wie, że nieobecności Oli zawsze były zgłaszane. Dlatego to zrobiła. A teraz przepraszam, ale muszę wracać do dzieci. Proszę skontaktować się z żoną i wyjaśnijcie państwo między sobą, co się dzisiaj wydarzyło. W każdym razie w przedszkolu Oli dzisiaj nie było.

Stałem przez chwilę bezradnie, nie wiedząc, co począć, pełen złych przeczuć. To była jedna z tych chwil, w których zdajesz sobie sprawę, że być może właśnie teraz jedna z tych strasznych rzeczy, które przytrafiają się przecież tylko innym, przydarza się właśnie tobie. Że nagle stajesz się mimowolnym bohaterem jednego z tych dramatów, które zawsze obserwowałeś na ekranie telewizora, w nagłówkach gazet, na portalach internetowych. I jeszcze nic się ostatecznie nie potwierdziło, jesteś w stanie zawieszenia, jedną nogą już tam, ale drugą wciąż na bezpiecznym, zbudowanym ze złudzeń lądzie. I tak bardzo nie chcesz uczynić tego kroku w przód. Niestety, tak to już działa, że po prostu nie masz wyjścia.

– Naprawdę, musi pan już iść – powiedziała pani Ewa, obrzucając karcącym spojrzeniem moje brudne buty na czystym dywanie, po czym podeszła do dzieci, które zaczęły nam się przyglądać z mieszaniną niepokoju i ciekawości.

Cóż mogłem zrobić. Po prostu stamtąd wyszedłem.

2 – MIKOŁAJ

Zaraz po wyjściu z przedszkola zadzwoniłem do Doroty, ale nadziałem się na pocztę głosową. Samo w sobie nie było to niczym dziwnym – często zdarzało jej się wyłączać telefon, gdy pracowała. Potrzebowała ciszy i skupienia. Z tego samego powodu wynajęła kawalerkę nieopodal naszego mieszkania, by urządzić w niej swoją pracownię. Ja wprawdzie regularnie wyjeżdżałem na różne festiwale literackie, targi czy po prostu spotkać się z jakimś pisarzem, ale często pracowałem w domu, a to ją dekoncentrowało. Nawet gdy byłem względnie cicho, każde moje siorbnięcie herbaty, szurnięcie krzesłem lub, nie daj Boże, rozmowa przez telefon sprawiały, że podminowana zerkała na mnie z wyrzutem i coraz mocniej zaciskała zęby. Kiedy więc znalazła niedrogie mieszkanie do wynajęcia w pobliżu, nawet się nie zastanawiała. Gdy przeniosła się tam ze swoją pracą, oboje odetchnęliśmy z ulgą – ja, bo w końcu mogłem czuć się swobodnie, ona, bo nareszcie mogła się skupić. Na szczęście przysięga małżeńska nie zawiera słów: „I będę z tobą dwadzieścia cztery godziny na dobę”.

Blok, w którym znajdowała się jej pracownia, stał tuż obok przedszkola. Rzecz jasna nie miałem przy sobie kluczy, więc zadzwoniłem domofonem. Odczekałem kilka sygnałów, ale bez rezultatu. Po drugiej stronie nikt nie podnosił słuchawki. Spróbowałem jeszcze raz, ale ponownie nic to nie dało.

Byłem coraz bardziej zdenerwowany. Nie czułem już nawet chłodu, który doskwierał mi tuż po wyjściu z domu. Serce waliło mi jak młotem.

Gorączkowo zastanawiałem się, co robić.

Dzwonić na policję? Czy na to nie za wcześnie? Podejrzewałem, że zbagatelizują moją sprawę, potraktują mnie jak panikarza. Sam znajdowałem milion możliwych wytłumaczeń tego, że Oli nie było w przedszkolu, a Doroty w pracowni.

Podjęły spontaniczną decyzję, by zrobić sobie dzień mamy i córki – lody, sala zabaw, kino i frytki.

Poszły na zakupy do centrum handlowego, by uzupełnić garderobę Oli o jesienno-zimowy zestaw. Nie dalej jak dwa dni temu rozmawialiśmy o tym, że trzeba dokupić jej ciepłe spodnie, bo z zeszłorocznych już powyrastała.

Gdy szły do przedszkola, do Doroty zadzwoniła mieszkająca pod Warszawą matka, że chętnie zajmie się dzisiaj wnuczką, a Dorota może popracować u niej w domu i przy okazji zjeść domowy obiad.

Tylko że ja znałem Dorotę i wiedziałem, że żadna z tych sytuacji nie mogła mieć miejsca. Nie podjęłaby żadnej z tych decyzji, nie poinformowawszy mnie o tym. Nie zapomniałaby, że mam odebrać Olę z przedszkola. Nie znosiła marnotrawstwa – zgłosiłaby jej nieobecność, by obiad się nie zmarnował.

A jeśli z jakiegoś powodu zabrała Olę ze sobą do pracowni, coś jej się stało – zemdlała, przewróciła się, uderzyła w głowę i straciła przytomność – a Ola nie może się stamtąd wydostać? Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem biegiem w kierunku naszego mieszkania. Gdy dopadłem drzwi, byłem zdyszany, a po skroniach spływały mi krople potu. Rzuciłem się w kierunku komody stojącej w przedpokoju. W jednej z górnych szuflad trzymaliśmy zapasowe klucze, paszporty i książeczki zdrowia. Chwyciłem klucz z dużym, puszystym brelokiem i już miałem biec z powrotem do pracowni, gdy tknięty złym przeczuciem postanowiłem sprawdzić, czy jest komplet paszportów.

Były tam, wszystkie trzy. Książeczka zdrowia Oli też była na swoim miejscu. Parsknąłem pod nosem. Jak mogłem w ogóle pomyśleć, że Dorota zabrałaby mi dziecko i z nim uciekła?

Nie zawracając sobie głowy zamykaniem drzwi na klucz, popędziłem z powrotem do pracowni Doroty. Tym razem bez problemu dostałem się do środka, ale gdy tylko przekroczyłem próg, wiedziałem, że ani mojej żony, ani córki tam nie ma.

W pracowni jak zwykle panował idealny porządek. Czyste białe blaty, kredki i ołówki zatemperowane na ostro i porządnie ustawione w pojemniczkach, komputer i monitor wyłączone. Dotknąłem laptopa – zimny. Dorota była graficzką, ale choć jej prace skrzyły się fantazją, po niej samej i po przestrzeni, jaką wokół siebie kreowała, trudno byłoby to poznać. W życiu osobistym uwielbiała minimalizm. Ubierała się zawsze na czarno, ewentualnie z domieszką bieli. Naturalne blond włosy nosiła spięte w kok lub kucyk, z grzywką miękko opadającą na czoło. Malowała się bardzo delikatnie. Królowa schludności. Przy moim nonszalanckim podejściu do ubioru wyglądaliśmy razem co najmniej kuriozalnie.

Opadłem ciężko na niewielką czarną kanapę stojącą pod ścianą. Wyjąłem telefon i jeszcze raz spróbowałem zadzwonić do mojej żony. Znów bez skutku. Co robić? Co ludzie robią w takich sytuacjach? Zanim zawiadomią policję, obdzwaniają rodzinę i przyjaciół. Dorota nie była przesadnie towarzyska, więc miałem do wykonania zaledwie dwa telefony.

Wybrałem pierwszy z nich.

– Halooo? – zaintonował pretensjonalnie głos w słuchawce.

Jej matka, Bożena. Nie przepadaliśmy za sobą, choć nigdy nie weszliśmy w otwarty konflikt. Słowo „tolerancja” pasowało do naszej relacji jak ulał. Ona uważała, że jej córkę było stać na kogoś lepszego, a ja, cóż, po prostu jej nie lubiłem.

– Dzień dobry, to ja, Mikołaj. – Jak ognia unikałem nazywania jej „mamą”. – Chciałem zapytać, czy Dorota dzisiaj nie dzwoniła.

– Dorotka? – Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak unosi wysoko swoje wyskubane brwi. – Nie, dzisiaj się ze mną nie kontaktowała. A coś się stało?

– Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, gdzie jest i pomyślałem, że może pojechała do Podkowy. – Dorota wychowała się w Podkowie Leśnej pod Warszawą. Jej matka nadal tam mieszkała. Po śmierci męża trzy lata temu co jakiś czas wspominała o sprzedaży domu, ale nie podjęła żadnych kroków w tym kierunku.

– Hmm, no tu jej nie ma i dzisiaj z nią nie rozmawiałam.

– Okej, dzięki.

– Zadzwońcie do mnie koniecznie, jak się znajdzie, żebym się nie niepokoiła.

Przetarłem twarz dłonią. Cała Bożena. Oczywiście nie zapytała, co z Olą. Nawet w takiej chwili myślała tylko o sobie.

– Jasne. Do widzenia. – Rozłączyłem się.

A więc do matki nie pojechała. Został więc jeszcze jeden telefon do wykonania, zanim zadzwonię na policję. Wybrałem numer i poczekałem na połączenie.

– No cześć. – W głosie Weroniki usłyszałem delikatne zdziwienie.

Była najbliższą i w sumie jedyną przyjaciółką Doroty. Lubiliśmy się, nie ulegało jednak wątpliwości, że to one były ze sobą zżyte, a ja byłem tu trochę na doczepkę.

– Cześć, Weronika. Gadałaś dzisiaj z Dorotą? – spytałem prosto z mostu.

– Nie. A coś się stało?

– Nie mogę jej znaleźć. Nie odbiera telefonu, Oli nie było w przedszkolu i nie wiem, co mam robić! – Puściły mi emocje.

– Poczekaj, poczekaj. Powoli. – Przerwała mi. – Jak to nie możesz jej znaleźć? Może telefon jej się rozładował.

– Nie! To znaczy nie wiem. Rano wyszła z domu, miała zaprowadzić Olę do przedszkola i pójść do pracowni. Ale Ola do przedszkola nie dotarła. W pracowni też ich nie ma. Jestem tu teraz i nie wydaje mi się, żeby dziś w ogóle tu były. Komputer zimny. – Zerknąłem w stronę aneksu kuchennego. – Żadnych brudnych kubków po herbacie, a wiesz, w jakich ilościach Dorota ją pije, kiedy pracuje.

– Wiem.

– Weronika, martwię się. To do niej niepodobne. Coś się musiało stać.

– Masz rację. – Zawsze lubiłem ją za szczerość. Teraz też nie próbowała uciekać się do sztucznych zapewnień, że wszystko będzie dobrze. – Musimy iść na policję.

– O Boże! – jęknąłem. – Ja nawet nie wiem, gdzie jest najbliższy komisariat.

Gdy usłyszałem swoje słowa, sam poczułem do siebie odrazę. Zachowywałem się jak małe dziecko. Ale cóż, tak właśnie się czułem. Zdezorientowany i zrozpaczony.

– Nieważne – odparła Weronika. – To chyba nie musi być najbliższy komisariat. Moja znajoma jest policjantką. Zadzwonię do niej, to na pewno przyspieszy sprawę. Daj mi chwilę. Zaraz do ciebie oddzwonię.

Gdy odsuwałem telefon od ucha, poczułem, jak po moich policzkach toczą się łzy.

3 – WERONIKA

Nacisnęłam ikonkę czerwonej słuchawki i odłożyłam telefon. Musiałam dać sobie chwilę, by ochłonąć i na spokojnie zebrać myśli.

Podeszłam do barku, nalałam do szklanki odrobinę whisky i wypiłam jednym haustem, niemal nie czując smaku, tylko palenie w gardle, przełyku, żołądku. To pomogło mi się skoncentrować.

Renata. Muszę zadzwonić do Renaty Boguckiej. Znałyśmy się z podstawówki. Nie było między nami przyjaźni – jedyną przyjaciółką, jaką miałam w życiu, była Dorota. Jednak drogi moje i Renaty od czasu do czasu się przecinały, wiedziałam, że została policjantką. Nigdy nie miałam do czynienia z policją, ale intuicja podpowiadała mi, że podobnie jak w przypadku kontaktów z lekarzami, jeśli ma się wśród nich jakieś znajomości, warto z nich skorzystać.

Wybrałam numer.

– Weronika? – ni to stwierdziła, ni spytała.

– Tak, ykhmm. – Odchrząknęłam. W gardle wciąż paliły mnie resztki alkoholu. – Słuchaj, moja przyjaciółka zaginęła.

– Jak to: zaginęła? – spytała trochę głupio, ale zaraz przeszła do konkretów. – Od kiedy nie ma z nią kontaktu?

– Od rana. Wyszła z domu z dzieckiem, ale nie dotarła do przedszkola. Nigdzie jej nie ma, nie można się do niej dodzwonić.

– A dziecko?

– Po nim też nie ma śladu. Jej mąż jest zdruzgotany! – Mnie też, prawdę mówiąc, trzęsły się ręce, ale zawsze łatwiej mówić o cudzej słabości niż o własnej.

– Zgłosiliście zaginięcie?

– Nie. Od razu zadzwoniłam do ciebie.

– Będę na komisariacie za pół godziny. Zabierz tego faceta, niech weźmie z domu przedmioty zawierające materiał genetyczny kobiety i dziecka i koniecznie ich zdjęcia, ale to pewnie ma w telefonie. Dowód osobisty też niech weźmie. Zaraz prześlę ci adres komisariatu.

– Do zobaczenia.

Rozłączyłam się. Nalałam jeszcze jedną porcję alkoholu, większą niż poprzednio, i szybko wypiłam. Spojrzałam w lustro. Miałam przekrwione oczy i wypieki na twarzy, a rude loki w jeszcze większym nieładzie niż zwykle. Przeczesałam je palcami. Ponieważ sięgały zaledwie do ucha, tyle zwykle wystarczyło, by doprowadzić fryzurę do porządku. Czerwona szminka była trochę rozmazana, a na dolnych powiekach zalegały okruszki tuszu do rzęs. Trudno, nie zamierzałam teraz zaprzątać sobie tym głowy. Wysypałam na dłoń kilka pomarańczowych tic taców i włożyłam je do ust.

Jeśli kogoś miałabym nazwać rodziną, to byłaby to właśnie Dorota. Była przy mnie zawsze, odkąd usiadłyśmy razem w ławce w pierwszej klasie liceum. Nawzajem dmuchałyśmy w swoje skrzydła, gdy inni usiłowali nam je podciąć.

Gdy ona postanowiła zostać graficzką, jej rodzina nie była zachwycona. Planowali dla córki karierę w pewniejszej branży niż szeroko pojmowana sztuka. Przekonało ich, dopiero jak wyprowadziła się z domu na dwa tygodnie, by zamanifestować, że nie zamierza słuchać żadnych komentarzy na ten temat. Gdzie przez ten czas mieszkała? Oczywiście u mnie. Spałyśmy razem na wąskim łóżku, aż jej rodzice w końcu zmiękli. Dorota wyglądała na eteryczną kobietkę, ale to były tylko pozory. Kto ją bliżej poznał, wiedział, że twarda z niej sztuka.

Gdy ja postanowiłam zmienić ścieżkę kariery, rzucić pracę i założyć firmę zajmującą się zaopatrzeniem biur w kwiaty – pierwszą z kilku firm, które mam obecnie – to właśnie Dorota pożyczyła mi część pieniędzy na start i pomagała nosić rośliny, kiedy nie było mnie jeszcze stać na pracowników.

Skoczyłabym za nią w ogień.

Oddałabym jej wszystko.

Wykonałam kilka głębokich wdechów, po czym zadzwoniłam do Mikołaja.

4 – MIKOŁAJ

Wizyta na policji była mniej traumatyczna, niż sobie wyobrażałem. Gdy jechaliśmy na komendę, oprócz strachu o Dorotę i córkę czułem podskórny niepokój, że będą patrzeć na mnie jak na winnego. Przecież wiadomo, że gdy ktoś ginie, podejrzenia w pierwszej kolejności padają na najbliższą osobę. Ale być może przeczytałem zbyt wiele kryminałów. Koniec końców okazało się, że wizyta na komendzie, gdyby nie tragiczne okoliczności, przypominałaby zwykłą wizytę w urzędzie.

Weronika była ze mną przez cały czas. Jej twarz była blada i błyszcząca, a oczy przekrwione, ale nie rozklejała się. Podeszła do tego jak do kolejnego zadania do wykonania. Przedstawiła mnie swojej koleżance policjantce, która zachowywała się bardzo profesjonalnie. Przyjęła zgłoszenie zaginięcia, nawet przez chwilę nie dając mi odczuć, że przesadzam i zachowuję się jak panikarz. Spisała moje zeznania, zabezpieczyła szczoteczki do zębów, które przywiozłem w woreczkach na kanapki, zgrała ode mnie z telefonu kilka zdjęć, na których były Dorota i Ola.

Oczywiście zadała mi te wszystkie pytania, które musiały paść.

Czy ostatnio były między nami jakieś tarcia? Nie, nie było. Tworzyliśmy wyjątkowo zgraną parę. Owszem, czasami zdarzały się spięcia, ale zawsze chodziło o drobiazgi i szybko dochodziliśmy do porozumienia.

O co pokłóciliśmy się ostatnio? To nie było trudne pytanie. Jak zwykle o bałagan. Zostawiłem w łazience mokre ręczniki rzucone na podłogę, ona wróciła późno, zobaczyła je i się wściekła. Kłótnia potrwała z pięć minut, pół godziny chodziła obrażona, ale zrobiłem jej melisę z miodem i zasnęliśmy już objęci.

Czy w ciągu ostatniego tygodnia lub dwóch Dorota zachowywała się dziwnie? Tu musiałem się chwilę zastanowić. Prawda była taka, że w ciągu ostatnich kilku dni raczej się mijaliśmy niż spędzaliśmy czas razem. Dorota miała sporo pilnych zleceń na ilustracje do zagranicznych czasopism, więc wracała ze swojej pracowni późno. Ja też miałem gorący okres, więc niewiele zostawało nam czasu na luźne rozmowy. Ale w niedzielę poszliśmy razem do parku. Kupiliśmy dwa dyniowe latte, a dla Oli gorącą czekoladę, chowaliśmy po kieszeniach kasztany znoszone nam przez córeczkę i siedzieliśmy na ławce, patrząc, jak śmiga po placu zabaw.

O czym rozmawialiśmy? O niczym niezwykłym. Trochę o jej projektach, trochę o książkach, które ja czytałem. O zbiorze moich esejów, do którego nie mogłem się zabrać – namawiała mnie, żebym to w końcu zrobił, bo jak do tego nie przysiądę, to będę o tym gderał i gderał, a potem na starość jęczał, że życie przeciekło mi przez palce, a z wielkich planów nie ziściło się zupełnie nic. O tym, że trzeba pojechać do jakiejś galerii handlowej i kupić Oli trochę ubrań na zimę. Zwykłe, nudne rozmowy, jakie toczą miliony małżeństw.

A dzisiejszy poranek? Czy wydarzyło się coś nietypowego? Trudno powiedzieć. Zwykle Dorota nie wymagała, bym się rozbudzał i był w miarę przytomny, żegnając się z Olą. Tym razem to zrobiła, ale w sumie nie było to takie niezwykłe. Zdarzało się, że stawiała mnie na chwilę do pionu, czując, że to jest akurat ten dzień, kiedy dziecko oczekuje czegoś więcej niż machnięcie dłoni spod kołdry.

Czy zauważyłem, by z domu coś zniknęło? Tak, kluczyki do samochodu. Mieliśmy auto, ale rzadko z niego korzystaliśmy. Używaliśmy go, by pojechać do sklepu, do Bożeny, czasem na jakąś wycieczkę. Na co dzień wszystko mieliśmy pod nosem. Podałem numer rejestracyjny, kolor i model pojazdu. Nie byłem pewien, czy Dorota celowo zabrała kluczyki. Może po prostu nie odłożyła ich na miejsce, ostatnio to ona prowadziła. Pod domem nie zauważyłem samochodu, ale czasami brakowało miejsc, mieszkaliśmy w starym bloku bez garażu i parkowaliśmy, gdzie popadnie. Wieczorem przejdę się po osiedlu i zobaczę, czy gdzieś nie stoi. Poza tym wszystko było na swoim miejscu. Dokumenty, kosmetyki, ulubione zabawki Oli, z wyjątkiem Pana Uszko. Nawet te szczoteczki do zębów, które przyniosłem.

Dokąd Dorota mogłaby pójść, gdyby zaszła taka potrzeba? To pytanie trochę zbiło mnie z tropu. Czym była ta niby „potrzeba”? W sensie, gdyby chciała się przede mną ukryć? Zasadnicze pytanie brzmiało: po co miałaby to robić? Oczywiście nie powiedziałem tego na głos, ale poczułem, jak kark oblewa mi fala zimnego potu, a ręce zaciskają się na metalowych podłokietnikach. Zebrałem myśli i powiedziałem, że poza Bożeną i Weroniką nikt taki nie przychodzi mi do głowy. Dorota nie miała wielu przyjaciół. Pracowała samotnie, poza tym nie było łatwo się z nią zaprzyjaźnić. Nie przymilała się, nie szukała pozornych płaszczyzn porozumienia. Była poważna i szczera, a to nie ułatwia nawiązywania przelotnych znajomości. Weronika potwierdziła moje słowa. Podałem numer telefonu do Bożeny i byliśmy wolni. Mogliśmy wracać do domu.

Gdy wyszliśmy z komisariatu, było już ciemno.

– Chodź, podwiozę cię – powiedziała Weronika.

Wsiedliśmy do jej zgrabnego, czerwonego fiata cabrio. Jego kolor i ostentacyjność poraziły mnie swoją niestosownością. Nie powinno się jeździć takim samochodem, właśnie zgłosiwszy na policji zaginięcie żony i córki. Absurdalna myśl, ale nie mogłem się od niej uwolnić.

Nie rozmawialiśmy po drodze. O czym można rozmawiać w takiej sytuacji?

Wyjąłem telefon i jeszcze raz wybrałem numer Doroty, bez nadziei, że odbierze. Odpowiedziała mi seria sygnałów i w końcu głos mojej żony zapraszający do zostawienia wiadomości na poczcie głosowej, najpierw po polsku, potem po angielsku, gdyż często pracowała dla zagranicznych klientów. Weronika rzuciła mi przelotne spojrzenie, ale nic nie powiedziała.

– Możesz zrobić jeszcze kółko po osiedlu? – spytałem, gdy dojechaliśmy na miejsce. – Rozejrzymy się za samochodem.

Nie miałem ochoty teraz spacerować, a milczące towarzystwo Weroniki bardzo mi odpowiadało.

– Jasne – odparła i zaczęła powoli krążyć uliczkami.

Przez kilkanaście minut wypatrywaliśmy w rzędach zaparkowanych na poboczach aut naszej toyoty. Bezskutecznie.

– Chcesz, żebym przejechała jeszcze raz? – spytała, choć oboje wiedzieliśmy, że to czysta kurtuazja. Dokładnie sprawdziliśmy i samochodu nigdzie tu nie było.

– Nie, dzięki.

Zatrzymała się nieopodal wejścia do bloku, w którym mieszkałem.

– Może chcesz, żebym weszła? Żebyś, no wiesz, nie był sam? – Spojrzała na mnie, a ja nie potrafiłem wyczytać z jej wzroku, jaką odpowiedź chciałaby usłyszeć.

– Nie ma potrzeby. I tak bardzo mi dzisiaj pomogłaś. Dziękuję.

– Mikołaj, daj spokój. Przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Ty, Dorota i Ola jesteście dla mnie jak rodzina.

– Wiem, ty dla nas też.

Większość ludzi zapewne w tym momencie by się przytuliła, ale my należeliśmy do tych, którzy wolą trzymać się na dystans. Ja nie czułem potrzeby fizycznego kontaktu z Weroniką, a i ona nigdy nie wykonywała wobec mnie takich gestów.

– Jutro do ciebie zadzwonię. Z samego rana – powiedziała.

– Dobrze.

– A dziś jeszcze odezwę się do Renaty i powiem jej, że nie znaleźliśmy samochodu.

Potrząsnąłem głową.

– Tego właśnie nie rozumiem. Po co brała samochód? Miała tylko odprowadzić Olę do przedszkola. Zawsze robi to na piechotę, nawet gdy pada, nawet gdy jest zimno. Wiesz, jaka jest. Nie pozwala, by pogoda zakłóciła jej zwyczaje.

– Wiem.

– A skoro wzięła samochód – kontynuowałem, bo musiałem wyrzucić z siebie ten potok myśli – skoro wzięła samochód, to najprawdopodobniej zniknęła z własnej woli. Nie przytrafił im się wypadek po drodze do przedszkola. Nikt ich nie napadł, nie porwał. Ona sama odjechała. Ale dlaczego? Dokąd?

Weronika wyciągnęła dłoń – szczupłe palce miała zwieńczone idealnym manicure – i położyła mi ją na udzie. To był czysto przyjacielski gest. Jak poklepanie po ramieniu.

– Nie wiem, Mikołaj. Ale zrobię co w mojej mocy, żeby je odnaleźć.

Ścisnąłem jej rękę. Po raz kolejny doceniłem, że nie jest osobą rzucającą puste formułki, że wszystko będzie dobrze, że na pewno się odnajdą. Niekoniecznie wszystko będzie dobrze, a odnalezienie mojej żony i córki wcale nie było pewnikiem. Nie zniósłbym teraz wysłuchiwania tego rodzaju bzdur.

– To jesteśmy w kontakcie – powiedziałem i otworzyłem drzwi.

– Tak, jesteśmy w kontakcie – odparła.

Stałem jeszcze chwilę i patrzyłem, jak wrzuca kierunkowskaz i ostrożnie, niespiesznie włącza się do ruchu. Gdy czerwony fiat zniknął za zakrętem, poczułem się samotny. Tak bardzo samotny, jak jeszcze nigdy wcześniej.

Ta samotność niczym kamień ciążyła mi w żołądku.

5 – WERONIKA

Odjeżdżając, patrzyłam, jak Mikołaj stoi na chodniku – ze skulonymi ramionami, rękami w kieszeniach i spojrzeniem zbitego psa. Trudno się dziwić.

Pewnie przydałoby mu się towarzystwo, ale ja nie byłam typem osoby, która nadaje się to tego, by siedzieć i trzymać kogoś za rękę. Od zawsze to nie działanie pozbawiało mnie sił, ale właśnie jego brak. Było mi żal Mikołaja, ale nie mogłam mu zaoferować tego, czego akurat teraz potrzebował.

Siedzenie w pustym domu też nie wchodziło w grę. Musiałam czymś wypełnić czas, przytłumić myśli. Znałam jedno remedium, które zawsze działało skutecznie.

Zaparkowałam niedaleko bloku, w którym mieściło się moje mieszkanie i ruszyłam w stronę baru Ekstaza, który często odwiedzałam. Weszłam do środka i potoczyłam wzrokiem po wnętrzu. Nie było tłoku, ale to w końcu środek tygodnia. Bardzo dobrze. To nie jest tanie miejsce, więc i klientela nieprzypadkowa. Kilkoro stałych bywalców, a oprócz tego mężczyźni w garniturach – bardzo pilnujący, by wyglądać na pewnych siebie, ale co chwila strzelający oczami na boki jak pensjonarki na herbatce w mieście. W kilku z nich od razu rozpoznałam biznesmenów w podróżach służbowych.

Dyskretnie skinęłam głową barmanowi. Choć był jedną z najczęściej widywanych przeze mnie osób, nadal nie wiedziałam, jak ma na imię i szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodziło. Nie po przyjaźń tutaj przychodziłam.

Poszłam prosto do toalety. Jakaś odstawiona blondynka myła ręce. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, ale ja nie miałam ochoty, by się z nią bratać. Nie odpowiedziawszy na uśmiech, podeszłam do umywalki obok i postawiłam na niej swoją torebkę. Stałam tak bez ruchu, czekając, aż wyjdzie.

Gdy łazienka opustoszała, wzięłam z dystrybutora garść papierowych ręczników i zmoczyłam je zimną wodą. Przetarłam twarz, szyję, dekolt i skórę pod pachami. Wilgotnymi palcami przeczesałam loki i zgniotłam je kilka razy, by wyglądały na bardziej sprężyste. Poprawiłam szminkę na ustach, tusz na rzęsach i kredkę na brwiach. Pośliniłam palce i przejechałam po dolnych powiekach, by zetrzeć pokruszone drobinki tuszu. Wyjęłam z torebki Tresor Lancôme’a i spsikałam nadgarstki, rowek między piersiami i kark.

Gotowa. Prezentowałam się może nie idealnie, ale z pewnością lepiej niż przypuszczałam, że będę w takich okolicznościach. W każdym razie wystarczająco dobrze, a o to mi właśnie chodziło.

Chwyciłam torebkę i pewnym krokiem ruszyłam do baru. Pośrodku siedziały trzy rozchichotane dziewczyny – koleżanki, które albo coś świętowały, albo po prostu dawno się nie widziały. Wśród nich blondynka, którą spotkałam w toalecie. Teraz, gdy przechodziłam, obrzuciła mnie niesympatycznym spojrzeniem i coś szepnęła do koleżanek. Z trudem powstrzymałam się, by nie przewrócić teatralnie oczami. Też mi zbrodnia, nie wymienić uśmiechu nad kiblem! Nie miałam jednak zamiaru się tym przejmować. Zresztą – lepiej być kimś o kim plotkują niż nie mieć nic lepszego do roboty od wymieniania uwag na temat osób spotkanych w toalecie.

Usiadłam na hokerze po prawej stronie, na tyle oddalonym, by nikt nie pomyślał, że jestem częścią tej estrogenowej hordy. Barman zauważył mnie i nalał podwójną porcję whisky. Gdy stawiał ją przede mną, przesunęłam w jego stronę banknot. Charakter naszej znajomości wybitnie mi odpowiadał.

Oparłam łokcie o blat, wypięłam tyłek i ściągnęłam łopatki. Rzuciłam okiem na srebrny zegarek. Zawsze sprawdzałam, ile czasu minie, zanim ktoś do mnie podejdzie. Taki mój prywatny sport. Zanotowałam w myślach godzinę i wzięłam duży łyk whisky. Gdy spływała mi do żołądka, przymknęłam oczy i wsłuchałam się w swój puls, który zdawał się nareszcie odzyskiwać naturalny rytm.

Wdech – liczę do ośmiu – i dopiero wydech. Kolejny łyk whisky. Po kilku takich cyklach odzyskałam wewnętrzny spokój.

Do baru zbliżył się mężczyzna, jeden z tych, którzy siedzieli samotnie przy stolikach, sącząc alkohol i mniej lub bardziej dyskretnie rozglądając się na boki. Nie przyglądał mi się ostentacyjnie, ale ewidentnie otaksował mnie wzrokiem.

Barman dobrze wyczuł moje intencje i grał w mojej drużynie. Nie spieszył się zanadto, zanim podszedł do mężczyzny. Widział go w lustrze powieszonym na ścianie za butelkami, ale nadal stał tyłem, wycierając szklanki, jakby klienta w ogóle tam nie było. Dzięki temu miałam chwilę, by przyjrzeć się potencjalnej zdobyczy.

Spełniał warunki brzegowe: wystarczająco przystojny, szczupły, zadbany. Kulturalny i nienarzucający się – cierpliwie czekał, aż barman go zauważy. Ale najważniejsza była połyskująca na serdecznym palcu obrączka. Nie gwarantowała, ale znacząco zwiększała szanse na to, że to, co ma być przygodą na jedną noc, rzeczywiście nią zostanie. Nawet jeśli przyszłoby mu do głowy, by kontynuować naszą znajomość, strach przed zdemaskowaniem skutecznie utemperuje jego apetyt na więcej. Złowiłam jego spojrzenie i posłałam najbardziej olśniewający z moich uśmiechów.

W tym momencie barman odwrócił się i spytał:

– Co dla pana?

– Jeszcze raz to samo. – Mężczyzna podsunął mu pustą szklankę. – A pani? – Spojrzał w moją stronę. – Pozwoli pani, żebym postawił jej następnego drinka?

– Dżentelmenowi nigdy nie odmawiam – odparłam i przesunęłam bliżej siebie torebkę, dając tym samym znak, że może zająć miejsce obok mnie.

6 – MIKOŁAJ

Gdy wszedłem do mieszkania, uderzyła mnie cisza. Cisza i pustka. Odkąd urodziła się Ola, nie zdarzało się, by w mieszkaniu o tej porze nikogo nie było. Nie mieliśmy rodziny ani przyjaciół, do których Ola chodziłaby na nocowanie. Zawsze była z nami.

Odłożyłem torbę na komodę, kurtkę powiesiłem na jednym z trzech pustych wieszaków. Wyjąłem z kieszeni telefon i wszedłem do kuchni, gdzie na blacie leżały nasze ładowarki. Podłączyłem komórkę do prądu – to był stary aparat i szybko się rozładowywał, a teraz nie mogłem pozwolić sobie na to, by przegapić jakieś połączenie. Ładowarka Doroty była na swoim miejscu. Co to oznaczało? Dla mnie był to kolejny dowód, że Dorota, wychodząc z domu, najprawdopodobniej nie planowała zniknięcia. Nie miała zapasowej ładowarki. Musiałaby zabrać tę.

Sięgnąłem po szklankę i nalałem sobie zimnej kranówki. Wypiłem ją jednym haustem i rozejrzałem się wokół. Kuchnia nosiła ślady mojej całodziennej krzątaniny – trzy kubki w zlewie, talerz po kanapkach, trochę okruchów na tacy, na której kroiłem chleb. Po powrocie do domu miałem zamiar odgrzać sobie i Oli wczorajszy makaron z sosem pomidorowym – mój pierwszy prawdziwy posiłek tego dnia. Uświadomiłem sobie, że przez cały dzień prawie nic nie jadłem, ale w ogóle nie czułem głodu.