Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Powieść z listy bestsellerów „New York Timesa”, która ukazuje burzliwą i pełną rozczarowań młodość jednej z najważniejszych bohaterek w świecie Gwiezdnych Wojen.
Kiedy Jyn Erso ma osiem lat, ginie jej matka. Traci również ojca, zabranego przez Imperium. Mała Jyn nie zostaje jednak sama. Saw Gerrera, człowiek gotów uczynić wszystko w walce z tyranią, opiekuje się nią jak własną córką i daje dziewczynce nie tylko dom, ale także zapewnia umiejętności, których będzie potrzebować, by stawić czoła Imperium.
Jyn oddaje się sprawie – i wykazuje się wielką lojalnością wobec opiekuna. Walka u boku Sawa, wśród jego partyzantów, wiąże się jednak z wieloma niebezpieczeństwami. Dziewczyna zada sobie także pytanie, do czego potrafi się posunąć dla swojego opiekuna. Kiedy spotyka ją niewyobrażalna zdrada, która niszczy jej świat, Jyn musi samodzielnie stanąć na nogi i zastanowić się, w co naprawdę wierzy… i komu naprawdę może zaufać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
STAR WARS
WIELKA REPUBLIKA
PRÓBY JEDI
Nastały niespokojne czasy. Minął rok od zniszczenia Latarni Gwiezdny Blask przez nikczemnego Marchiona Ro i jego bandę okrutnych Nihilów.
Utworzyli oni na Zewnętrznych Rubieżach STREFĘ OKLUZJI, zamykając setki światów za swoim Wałem Burzowym. Bariera blokuje łączność, a statki, które ją przekraczają, giną w próżni lub są niszczone przez Nihilów.
Republika jest bezradna wobec tego złowrogiego zagrożenia, a odważni i mądrzy RYCERZE JEDI nadal obawiają się legendarnych bezimiennych stworzeń Ro, przekonawszy się na własnej skórze, że są bardzo realne… i zabójczo groźne….
CZĘŚĆ PIERWSZA
PROLOG
Jedynym, co dowódca Nihilów, Vark Tarpalin, kochał bardziej niż dowodzenie, była dobra impreza. Stał na balkonie swojej rezydencji i patrzył, jak flota okrętów powoli opada na Lonisa City, a pierś puchła mu z dumy. Ich armada składała się z wielu różnych, skleconych z dobranych często na chybił trafił części, jak na Nihilów przystało, ale ich wspólna potęga i geniusz ich przerażającego przywódcy, Marchiona Ro, rzuciły ten zakątek Republiki na kolana. Każdy z tych statków kontrolował jeden z ważnych nihilskich dowódców – i wszyscy przybyli tu, na Valo, dla niego – aby być świadkami jego arcydzieła: Mrocznego Festiwalu, prześwietnego tygodniowego bankietu z dziką muzyką i licznymi atrakcjami, podczas którego zostaną zaprezentowane łupy z całej galaktyki. Wydarzenia zorganizowanego na cześć samego Oka Nihilów.
Dzisiejszy wieczór miał zapoczątkować imprezę jego życia.
To znaczy: jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ale Vark nigdy nie pozostawiał niczego przypadkowi. Spędził całe miesiące na planowaniu Mrocznego Festiwalu, wyobrażając sobie, jak inni dowódcy Nihilów z rozdziawionymi ustami obserwują widowisko, które on, Vark Tarpalin, dla nich przygotował. Chciał pławić się w ich zachwycie, pysznić się i przyjmować ich komplementy. Udowodni im raz na zawsze, że wciąż jest bezwzględnym, imponującym najeźdźcą, jakim był kiedyś. Od jakiegoś czasu inni Nihilowie szydzili z niego, że stracił ikrę i zmienił się w bezużytecznego biurokratę, ale demonstracja jego potęgi na Mrocznym Festiwalu udowodni im, że się mylą.
W tym celu Vark wykorzystał cały swój autorytet regionalnego dowódcy sił okupacyjnych. Wyegzekwował daniny na rzecz Nihilów i zmusił miejscowych do budowy infrastruktury festiwalowej – czy może raczej do jej rekonstrukcji. Spalone ruiny kompleksu postawionego na potrzeby Festiwalu Republiki wciąż wznosiły się nad miastem, dzieląc je na dwie części. Vark pomyślał z zadowoleniem, że słusznie wybrał datę: to będzie znaczące, jeśli Mroczny Festiwal odbędzie się właśnie tutaj w pierwszą rocznicę upadku Gwiezdnego Blasku. Otwartą przestrzeń wypełniały namioty i liczne stoiska. Flagi Republiki zniknęły dawno temu, zastąpione długimi, ciemnymi sztandarami, przyozdobionymi wirującym okiem Nihilów, ich symbolem. W oddali jezioro, w którym Nihilowie zatopili statek naukowo-badawczy o nazwie „Innowator”, mieniło się wspaniałym blaskiem pokazów świetlnych, upamiętniających ich triumf.
– Wszystko gotowe, sir! – rozległ się głos za jego plecami.
Vark odwrócił się, aby spojrzeć na swój zespół. Idrax Snat, neimoidiański szef ochrony, stał na baczność – mierzący dwa metry, zaprawiony w bojach zielonoskóry mięśniak, który przed dołączeniem do Nihilów był stróżem prawa, a jednak w pełni zaakceptował nowy reżim. Idrax rzadko zaprzątał sobie głowę myśleniem. Raz na jakiś czas wpadał na jakiś pomysł, a Vark obserwował wówczas, jak mentalne trybiki powoli, z mozołem obracają się za tymi tępymi czerwonymi oczami. Z rzadka. Ale to, czego brakowało mu pod względem inteligencji, Neimoidianin nadrabiał entuzjazmem.
Porucznik Varka, Kimal Tin, opierała się nonszalancko o ścianę centrum dowodzenia. Wysoka kobieta o jasnobrązowej skórze i leniwym spojrzeniu oczu osłoniętych długimi rzęsami miała łagodny, cichy głos, ale Vark nigdy nie widział nikogo, kto szybciej posługiwałby się blasterem. Kimal była Nihilką z krwi i kości, zimną i groźną jak kawałki metalu, które wplatała w swoje długie włosy. Szczupłe ciało kobiety chroniła zbroja poskładana z elementów pancerzy zabranych jej ofiarom.
W kącie siedziała Driggit Parse, czternastolatka, która niedawno dołączyła do Nihilów – niska i chuda, o nierówno obciętych, sięgających do podbródka jasnych włosach w odcieniu piasku, niewahająca się wygłaszać krytycznych uwag, niezależnie od tego, czy ktoś ją o to prosił, czy nie. Vark nigdy nie widział jej uśmiechniętej. Bez względu na pogodę, Driggit zawsze nosiła szeroki szal w rdzawym kolorze, wiecznie skubiąc węzełki samodziałowej tkaniny. Pomimo ciętego języka i niechlujnej fryzury miała potencjał.
– Czy zrobiłeś obchód i sprawdziłeś wszystkie boczne wejścia? – zapytał Vark.
– Tajest! – zapewnił go Idrax. Zdaniem Varka był nieco zbyt gorliwy, jeśli chodzi o organizację Mrocznego Festiwalu.
– A przednie? Tylne? Awaryjne?
Kimal skinęła głową.
– A co z mieszkańcami? – spytał Vark Driggit.
– Nie są zbyt szczęśliwi, ale będą współpracować – odparła dziewczyna, nie spuszczając jasnobrązowych oczu ze statków zbliżających się do odległych lądowisk. – Masz na to moje słowo. Rozmawiałam z nimi. Wiedzą, że nie powinni się wychylać.
Vark nie ufał jej do końca. Widział, że chce się wykazać, ale nie był stuprocentowo pewien jej lojalności. Wydawała się zbyt przywiązana do ludzi z Lonisa City, by można było na niej całkowicie polegać. A on nie zamierzał okazywać współczucia, skoro brutalność i groźby załatwiały sprawę dwa razy szybciej. Pewnego razu przyłapał ją, jak mierzyła go tak zimnym spojrzeniem, że przeszedł go dreszcz – tylko przez chwilę, tak krótką, że Vark zastanawiał się, czy przypadkiem mu się nie zdawało, ale jednak. Mimo wszystko przydawała się w kontaktach z miejscowymi i zawsze dostarczała mu cennych informacji w zamian za więcej racji żywnościowych dla swojej rodziny. A to, póki co, mu wystarczało.
Mimo to Vark miał przeczucie, że ktoś zawalił sprawę. Prawdopodobnie Idrax, który potrafił być rozkojarzony nawet gdy miał dobry dzień. Ale statki miały właśnie wylądować, stoiska z jedzeniem i rozrywką zostały rozstawione, a zespół z Valo, który dowódca zmusił do występu, zaczął grać swoją hałaśliwą muzykę. Nadszedł czas na widowisko.
Jego uwagę przykuł jeden ze okrętów – podrasowany krążownik typu Cuervo, który na tle nocnego nieba spowijała niesamowita fioletowa poświata.
Jednym z gości zaproszonych na festiwal był baron Boolan, najbardziej przerażający i niesławny nihilski naukowiec. A z tego, co Vark słyszał, Ithorianin mógł przywieźć ze sobą legendarne Oko Nihilów, Marchiona Ro!
„Jakież to niesamowite, że sam Oko przybył, aby zobaczyć moją chwalebną pracę na Valo!” – pomyślał z rozmarzeniem Vark. Miał zaszczyt spotkać Marchiona Ro tylko raz, ale może dziś nadeszła ta noc – może Oko w końcu go zauważy.
Może nawet…
– Witamy na Valo, nihilscy dostojnicy! – rozległ się komunikat z głośników, które Vark kazał rozstawić w całym mieście. Ale coś tu nie grało – mieli nadawać muzykę, a nie informacje!
– Jest nam niewymownie miło, że wybraliście Lonisa City na miejsce Mrocznego Festiwalu! – kontynuował głos. Słowa były właściwe, ale Vark pomyślał, że wyczuł w tonie nutkę sarkazmu.
Odwrócił się w stronę Idraxa.
– Komu zleciłeś wygłoszenie tej przemowy? I dlaczego nie ustaliłeś tego ze mną?
Idrax się skrzywił.
– Ja… Eee, nie?
– „Nie” co? – prychnął Vark, ale jego pytanie zostało zagłuszone przez kolejny komunikat z głośników.
– Niestety, tak się składa… – Chwila, czy to był jakiś cholerny nastolatek? „Tak to brzmi” – pomyślał Tarpalin, upijając z irytacją łyk swojego kafu. – …że nihilska okupacja Valo jest wysoce nielegalna!
– Co? – wykrztusił Vark, opluwając się napojem. – Kto na to pozwolił? Co się dzieje?
– Nie mam pojęcia, sir! – wyjąkał Idrax.
– I dlatego z żalem muszę was poinformować… – ciągnął głos.
– No to się dowiedz, ty mamejowaty chwoście yato! Natychmiast!
– …że Mroczny Festiwal zostaje niniejszym odwołany!
Vark zbierał się do wykrzyczenia czegoś Idraxowi i reszcie – nawet nie wiedział czego, był zbyt wściekły, by formułować słowa – gdy wszystko wokół nagle poruszyło się, jakby niewidzialny olbrzym właśnie nabrał powietrza w płuca, a potem…
Kabum!
Potężna eksplozja wstrząsnęła jednym z lądowisk, rozrywając je na kawałki. Wybuch dosięgnął kilku nadlatujących nihilskich statków i pozbawił je wysuniętych goleni lądowniczych. Rozrzucone niewidzialną siłą na wszystkie strony, pozostawiły za sobą smugi dymu i chmurę szczątków. Powietrze wypełniły płonące odłamki metalu. Pod jednym z krążowników doszło do kolejnej eksplozji, a potem jeszcze jednej i następnej…
Vark patrzył z przerażeniem, jak jego wymarzony projekt staje w płomieniach. Bankiet, szacunek i uwielbienie, szansa na zaimponowanie Oku… Wszystko przepadło.
– Na lądowisko, natychmiast! – krzyknął. – Dowiedzcie się, co się stało, wy karkolone łby!
Jego zespół natychmiast rzucił się, by wykonać polecenie; jeden przez drugiego, próbowali na wyprzódki przecisnąć się przez drzwi. Vark podążył za nimi i, porzucając pozory godności, zbiegł galopem po zdobnych schodach i wyszedł na zewnątrz, po czym puścił się pędem w kierunku terenów targowych.
To straszne! A co, jeśli na jednym z tych statków był Marchion Ro? Gdyby Oko Nihilów zginął, a winę za to przypisano by Varkowi…
Gdy dotarł do płonącego lądowiska, sabotażysta odezwał się ponownie:
– Tu głos Szkarłatnych Czaszek!
Szkarłatne Czaszki? „Coś mi to mówi” – pomyślał Vark. To było coś z jednego z tych historycznych holodramatów, o których jego żona, Cheriville, wiecznie paplała. Innymi słowy: bzdury i niewarte zachodu dyrdymały. Złapią tego głupca i zrobią z niego przykład, kimkolwiek był.
– Przybyliśmy na Valo, aby posłać wszystkie wasze plany w słodką otchłań najczarniejszej z czarnych dziur! – ogłosiła radośnie osoba, podająca się za głos Szkarłatnych Czaszek. – Wasze marzenia już wkrótce obrócą się w pył, wasze nadzieje zmienią się w popiół! Jak sami widzicie, już…
Właśnie wtedy kolejna eksplozja targnęła inną częścią terenu targów. W niebo strzeliły niebieskie płomienie, a ponad namioty i stoiska wzbiły się pióropusze kolorowego dymu. Vark odwrócił się w tę stronę. Gdy głos rozległ się ponownie, pobrzmiewały w nim nuty zaskoczenia:
– Chwila, co…?
– Tam! – krzyknął Vark, wskazując na barwną eksplozję. – Wyślijcie nasze oddziały, aby zabezpieczyły to, co zostało z lądowisk. Ja zajmę się tym.
Ta cała „Szkarłatna Czaszka” również wydawała się zaskoczona. Najwyraźniej w szeregach wroga doszło do rozłamu – kimkolwiek był. A to oznaczało nowy cel, łatwiejszy do ścigania niż głos w głośniku. Zdeterminowani, by zyskać przewagę, Vark i jego zespół włożyli maski przeciwgazowe i ruszyli prosto w dym z dobytymi blasterami. Pędzili pośród namiotów, przepychając się obok mieszkańców Lonisa City.
Vark zdał sobie sprawę, że dym był głównie barwnikiem, a nie substancją żrącą. Uśmiechnął się. W najlepszym razie ktoś posłużył się słabą imitacją gazu używanego przez Nihilów podczas ich ataków – amatorszczyzna…
Wyglądało na to, że ci wichrzyciele będą łatwym celem. Vark, Idrax, Kimal i Driggit osaczyli ich przy dużym namiocie w pasy. Trzy niskie, zakapturzone postacie kuliły się pod jego ścianą. Vark zauważył, że były bardzo drobne.
– Brać ich! – warknął, gestykulując blasterem. Idrax, Kimal i Driggit podeszli bliżej, celując do postaci. Najwyższa z nich wyciągnęła rękę przed siebie, ale ta w środku złapała ją za ramię, gwałtownie potrząsając głową.
I wtedy zza pleców Varka dobiegł charakterystyczny niski szum zapalanego miecza świetlnego. Włosy na karku stanęły mu dęba. „To nie mogą być Jedi” – pomyślał Vark. „Nie tutaj. Nie odważyliby się…” On i jego ludzie obrócili się i zobaczyli kolejną zakapturzoną postać, tylko nieznacznie wyższą od pozostałych.
Jaskrawoczerwony miecz świetlny płonął pośród dymu niczym straszliwa pochodnia.
Wszyscy zaczerpnęli gwałtownie tchu – włącznie z trzema zakapturzonymi postaciami za plecami Varka. Osoba trzymająca czerwony miecz świetlny ruszyła naprzód, kierując broń w stronę Nihila. On i jego zespół cofnęli się przed śmiercionośnym ostrzem… Długi, czarny płaszcz, w który ubrana była postać, zawirował, gdy zamachnęła się mieczem…
A potem zniknęła. Usłyszeli jedynie dudnienie kroków, cichnących, gdy rozpłynęła się w dymie.
– Za nim! – ryknął Vark. Driggit zawahała się, spoglądając na niego niepewnie. Nawet Idrax wydawał się zaskoczony.
Kimal rzuciła się jednak bez namysłu w dym; jej smukłe ciało przecięło go jak nóż. Po chwili Idrax podążył za nią, a tymczasem Vark wskazał na Driggit.
– Ty! Miej oko na tych…
Ale kiedy obejrzał się za siebie, zdał sobie sprawę, że trzy zakapturzone postacie zniknęły. Z góry dobiegł warkot i huk silników. Vark spojrzał w tamtą stronę i zobaczył, że reszta ocalałej floty Nihilów kieruje się ku gwiazdom, z dala od Valo. Ostatni ze statków pozostawił po sobie wyraźną fioletową poświatę, unoszącą się na niebie nad nimi niczym duch.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Podczas gdy całe Lonisa City ogarnął chaos, padawan Ram Jomaram zakradł się na dach miejscowej świątyni Jedi. Trudno było mu się wspinać w pelerynie; ciężki, czarny płaszcz plątał mu się wokół nóg, a zbyt obszerny kaptur przesłaniał mu pole widzenia. Fakt: robił wrażenie i skrywał jego twarz przed czujnymi oczami Nihilów, ale w tej chwili zasadniczo bardziej przeszkadzał, niż pomagał.
Wsparł rękę na czymś, co wydawało mu się solidnym kamiennym gzymsem, ale zamiast tego okazało się być skrzekowroną, która ułożyła się w tym miejscu do snu. Oburzony ptak zaskrzeczał, zgodnie ze swoją nazwą, po czym dziobnął dłoń Rama. Padawan odskoczył w tył, niemal spadając przy tym z krawędzi, a następnie użył Mocy, aby się podciągnąć. Ptaszysko złorzeczyło jeszcze przez chwilę, dopóki w końcu nie odleciało.
Ram poświęcił kilka chwil na uspokojenie oddechu i odczekał, aż ziemia przestanie kołysać mu się przed oczami.
Nowa świątynia Jedi została zbudowana w pobliżu jednego z najstarszych obiektów w mieście. Ogromna hala była niegdyś targowiskiem i miejscem spotkań, jedną z pierwotnych siedzib władz miejskich Lonisa City. Pojawiły się jednak nowe budynki rządowe, a cała dzielnica handlowa zwabiła większość sprzedawców na zatłoczony bazar na świeżym powietrzu. W tym momencie Jedi znajdowali się już w połowie przeprowadzki. Było ich zbyt dużo, by pomieścili się w starej świątyni, a miasto zgodziło się, by wykorzystali dużą przestrzeń w starym budynku targowym na kwatery. W końcu rozpoczęli zakrojony na szeroką skalę, trwający wiele dziesięcioleci żmudny proces przebudowy, aby uczynić z niego swoją nową oficjalną siedzibę.
Ram wspiął się po jednym ze strzelistych filarów na ogromny kopulasty dach. Dawną halę zbudowano na szczycie wzgórza, więc każdy w Lonisa City, kto zadarł głowę, widział ją, bez względu na to, gdzie się znajdował. Sapiąc z wysiłku, gdy podciągał się na kolejny zakrzywiony kamienny blok, Ram pomyślał, że owszem, kopuła wygląda bardzo ładnie, ale jej kształt zdecydowanie utrudniał wspinaczkę – miałby z nią problem nawet ktoś, kto nie nosił fałszywej peleryny Sithów.
Usiadł wygodnie na jednym z misternych łuków i złapał oddech. Wokół niego jak okiem sięgnąć rozciągało się Lonisa City, a w jego kościach osiadł znajomy chłód. Było zbyt cicho, zbyt spokojnie – i trwało to, odkąd pojawili się Nihilowie. Nawet o tak późnej porze Lonisańczycy normalnie bawiliby się na ulicach, spędzając szalone noce na zabawie w gronie przyjaciół. Ram nie przepadał za tym zbytnio, bo przez to nie mógł spać, a śmiech i śpiew podsycały jego wyobraźnię i doprowadzały do stanu pobudzenia, którego nie mogła powstrzymać żadna medytacja. I nie chodziło wcale o to, że chciał być tam z nimi – na gwiazdy, nie! Ale historie, które musiały się tam rozgrywać, cała galaktyka doznań, obwieszczanych przez każdy okrzyk i chichot, zdawały się ożywać w jego umyśle i nie pozwalały mu długo zasnąć.
Teraz oddałby wszystko, by znów usłyszeć, jak te ulice rozbrzmiewają śmiechem.
Westchnął i rozejrzał się dookoła.
Tam! Zauważył dziurę między podniszczonymi gontami. Ostrożnie przeszedł wzdłuż jednej z płaskorzeźb zdobiących dach, stanowczo odmawiając patrzenia w dół. Nadepnął na kamienną głowę Twi’leka Jedi, krzywiąc się, gdy część jego lekku skruszyła się i odpadła.
– Ups! – szepnął. – Przepraszam!
Kamienny Jedi nie odpowiedział. Ram nie był tym szczególnie zaskoczony.
Kiedy w końcu dotarł do szczeliny w dachu, westchnął z ulgą i zsunął się do swojej kryjówki. Wnętrze kopuły zostało umocnione drewnianym rusztowaniem na czas napraw. Dwa i pół roku wcześniej Jedi mieli nadzieję ukończyć planowane remonty przed Festiwalem Republiki, jednak atak Nihilów na Valo zatrzymał wszelkie postępy. Wszystkie prace budowlane przełożono, aby uprzątnąć zniszczenia. A pół roku później, gdy Nihilowie podbili Lonisa City, większość dorosłych Jedi uciekła wraz z młodzikami ze świątyni, przenosząc się w zapewniające bezpieczne schronienie pobliskie góry. Ram wiedział, że niełatwo przyszło im podjąć tę decyzję: odejść zamiast zostać i walczyć, ale młodziki były przyszłością zakonu Jedi. Należało je chronić, za wszelką cenę.
Teraz świątynia leżała w gruzach. Nihilowie splądrowali ją podczas inwazji na Valo, niszcząc wszystko, czego nie mogli zabrać. Rozbili wszystkie okna, pocięli gobeliny na ścianach, połamali meble, a resztę spalili. Niewiele pozostało z pięknej niegdyś siedziby Jedi. Nihilowie przeoczyli jednak rusztowanie, które odcinało kopułę od reszty budynku. Nie zdawali sobie sprawy, że tworzyło ono coś w rodzaju tajnego strychu. To właśnie tam Ram założył swoją bazę operacyjną.
Padawan zrzucił z siebie czarny płaszcz, porzucając go na podłodze, i skierował się do prymitywnego zestawu łączności, ustawionego pod ścianą. Zbudował go sam z części skradzionych Nihilom. Jego ręce zatańczyły nad pokrętłami i przyciskami, dostosowując częstotliwość do kanału Republiki. Serce waliło mu od nadmiaru adrenaliny i podekscytowania nocnym triumfem, gdy aktywował mikrofon:
– Tu Szkarłatna Czaszka, nadaję zza linii wroga! – ogłosił, zniżając głos do niskiego pomruku. Zrobił efektowną pauzę, po czym dodał chrapliwie: – Ekhem. Mroczny Festiwal Nihilów na Valo nie doszedł do skutku – ich plany zostały udaremnione! To znaczy, wysadziłem lądowiska. Jedyną rzeczą w stanie bardziej opłakanym niż statki ich oficjeli jest w tej chwili ich ego!
Obejrzał się na otwór w dachu, za którym rozciągała się panorama miasta.
– Ruch oporu jest aktywny i działa prężnie na Valo, ale potrzebujemy pomocy. Jeśli ktokolwiek w Republice odbierze tę transmisję… proszę o odpowiedź!
Odpowiedź nie nadeszła. Nigdy nie nadchodziła.
Nihilowie wznieśli nieprzebytą barierę wokół zawłaszczonego zakątka galaktyki. Nazwali ją Wałem Burzowym – tworzyła ją połączona sieć boi, która wyrywała z nadprzestrzeni każdy statek bez odpowiednich kodów i upoważnień. Ram mógł sobie tylko wyobrażać, co się działo z takimi jednostkami – gdy hipernapęd eksplodował, prawdopodobnie dochodziło do niewyobrażalnych zniszczeń. Ci, którzy mieli jeszcze mniej szczęścia, kończyli zapewne porzuceni w samym środku bezmiaru kosmicznej próżni, zmuszeni czekać w udręce, aż droidy demontażowe rozedrą ich kawałek po kawałku. Tylko statki Nihilów mogły się przedostać przez Wał. Cała reszta była za nim uwięziona, odkąd barierę wzniesiono wkrótce po upadku Latarni Gwiezdny Blask – rok temu. Tak naprawdę pozostali teraz zdani na łaskę Nihilów, którzy wzięli ten fragment galaktyki we władanie. Byli ich więźniami.
Łączność wcale nie funkcjonowała lepiej.
Ale Ram wciąż próbował. Codziennie wysyłał wiadomości, mając nadzieję, że któraś z nich przedrze się przez Wał Burzowy. Jeśli jego słowa dotrą do choć jednej osoby w Republice – jeśli dadzą nadzieję choć jednej istocie – to było warto. Nie mógł tracić wiary.
– Szkarłatna Czaszka, bez odbioru. – Wyłączył mikrofon i ponownie zmienił częstotliwość. Jego palce ustawiły pokrętło na znajomy kanał, pamięć mięśniowa zadziałała, zanim dotarło do niego, co robi.
To był kanał Latarni Gwiezdny Blask.
Z trudem przełknął ślinę, gdy oczy zapiekły go od gorących łez. Latarnia Gwiezdny Blask zniknęła. Stacja kosmiczna była domem dla tak wielu istot, na których Ramowi zależało… Padawanów, takich jak Lula, Farzala i Qort, a także innych przyjaciół, jak choćby Zeen i jej spiczastouchy, skórzastoskrzydły pupil cru, Cham-Cham. To było światło nadziei, symbol jedności Republiki.
Nihilowie dokładnie wiedzieli, co robią, atakując Gwiezdny Blask. Wskutek ich działań stacja kosmiczna upadła, znikając w falach oceanu na planecie Eiram. Gdy wrak Gwiezdnego Blasku tonął, a Rada wydała rozkaz wzywający wszystkich Jedi na Coruscant, Ram wiedział w głębi serca, że zamiast tego musi wrócić na Valo.
I nie chodziło o to, że tęsknił za domem. Jasne, początkowo podczas swojego pobytu na pokładzie Latarni Gwiezdny Blask czuł się zagubiony, ale to uczucie szybko zniknęło, dzięki życzliwości i trosce jego nowych przyjaciół, a potem… potem wiele razy otarł się o śmierć. Nie – to nie tęsknota za komfortem tutejszej świątyni sprawiła, że Ram wrócił do Lonisa City swoim evisceratorem, tylko pewność, że nie wszystko jest tu w porządku, a w obliczu odwołania Jedi kto inny mógłby pomóc tutejszym mieszkańcom. Czuł naglącą potrzebę, przekonanie, że powinien tu być. Pomógł powstrzymać inwazję Nihilów na Korelię, a to oznaczało, że mógł to zrobić również w miejscu, w którym dorastał.
Z nikim się nie pożegnał. Mistrz Yoda osobiście wydał polecenie powrotu na Coruscant i prawdopodobnie nie pozwoliłby, by zwykły padawan sprzeciwił się jego rozkazom. A pozostali, Reath, Zeen, mistrzo Kantam, Trzask i jej ekipa, Bonbrakowie Tip i Breebak, próbowaliby go przekonać, by został – i być może by im się to udało. Tak więc Ram wymknął się w środku nocy, a następnie odleciał, kierując się na obrzeża galaktyki, mając w głębi serca nadzieję, że zobaczy swoich przyjaciół jeszcze nieraz. Tak wielu z nich zaginęło, uznanych za zmarłych podczas upadku Gwiezdnego Blasku, że musiał zrobić, co w jego mocy, aby nieść pomoc tym, którzy zostali na planecie będącej w gruncie rzeczy jego domem.
Ta podróż była najbardziej samotnym i przerażającym doświadczeniem w całym jego młodym życiu. Wcześniej zawsze miał przy sobie swojego wiernego droida, V-18, który pozostał na Gwiezdnym Blasku, gdy ten runął do oceanu, lub swoich porośniętych sierścią pomocników z warsztatu, Bonbraków. Wiedział jednak, że decyzja o powrocie na Valo należała tylko i wyłącznie do niego – tak po prostu musiało być.
Zamierzał dostać się na planetę i zorganizować ruch oporu. Gdy zjawią się Nihilowie, będą gotowi.
Tyle tylko, że gdy Ram tam dotarł, Nihilowie już się zjawili. Atak na Festiwal Republiki uczynił z Valo kolejny potężny symbol, plasując tym samym świat na szczycie listy planet, które Nihilowie zamierzali przejąć i wcielić do swojego nowego terytorium. Atak nastąpił tak szybko i był tak gwałtowny, że Jedi, wciąż przygotowujący się do powrotu na Coruscant, zostali kompletnie zaskoczeni i zmuszeni do ucieczki w dzicz. Pozostał tylko mistrz Kunpar, który zamienił swoje szaty Jedi na jakieś poszarpane, bliżej nieokreślone przebranie, aby uniknąć wykrycia, a okupujący Nihilowie brutalnie tłumili nawet najmniejszy przejaw oporu. Ram był przekonany, że choć jego komunikaty pozostają bez odpowiedzi, ocalali Jedi z Valo byli gdzieś tam, przyczajeni, zbierając siły i przygotowując się do odbicia Lonisa City z rąk wroga. Nim to nastąpi, zamierzał przysparzać Nihilom jak najwięcej kłopotów. I na tym właśnie upłynął mu ostatni rok. Stał się kimś w rodzaju eksperta od dywersji.
Ale dni zmieniły się w tygodnie, potem w miesiące, a później minął rok i wciąż nie otrzymał żadnych wieści od zaginionych Jedi.
Mimo to nie przejmował się zbytnio. Zamierzał czekać tak długo, jak będzie trzeba.
Ram przetarł oczy. Przekręcił pokrętło do końca i pomajstrował przy długiej antenie umieszczonej na dachu.
– Jestem Szkarłatną Czaszką – powiedział, starając się brzmieć groźnie. – Jestem… No dobrze. Tak lepiej. – Wypuścił powietrze z płuc, po czym ponownie aktywował mikrofon. – V-18? Zgłoś się! Tu Szkarłatna Czaszka, nadaję zza linii wroga! Mroczny Festiwal Nihilów na Valo nie doszedł do skutku – ich plany zostały udaremnione!
Nagle poczuł się dojmująco samotny. Tak bardzo tęsknił za przyjaciółmi… Jasne, wszyscy musieli stawiać czoła śmierci i ratowali sobie nawzajem życie niezliczoną ilość razy, ale tym, co naprawdę ich łączyło, były chwile, kiedy mogli być po prostu sobą – zwykłymi dzieciakami w tej ogarniętej chaosem galaktyce, robiącymi wszystko, co w ich mocy, aby dobrze się bawić i nie dać się zabić. Pewnego razu, na początku pobytu na pokładzie Latarni Gwiezdny Blask, kiedy tęsknota za domem szczególnie dawała się Ramowi we znaki, padawani ze stacji kosmicznej urządzili mu przyjęcie-niespodziankę o tematyce Valo, włącznie z holoprojekcjami z jego warsztatu. To był jeden z najszczęśliwszych momentów w jego życiu – nie tylko dlatego, że mógł przypomnieć sobie miejsce, które uwielbiał, ale także dlatego, że poczuł, iż komuś na nim zależy.
Czy jego przyjaciele byli bezpieczni po drugiej stronie Wału Burzowego? Czy w ogóle żyli? V-18, nieporęczny, nadmiernie entuzjastyczny droid, uratował mu życie więcej niż raz podczas ataku na Festiwal Republiki. Niestety, o ile Ram mógł stwierdzić, poszedł na dno wraz z całym Gwiezdnym Blaskiem. Ale to nie znaczyło, że utracił go na zawsze – niekoniecznie musiało tak być. Musiał mieć nadzieję. Nie wiedział, co prawda, zbyt wiele o tym, co wydarzyło się po katastrofie, ponieważ odleciał bezpośrednio z Korelii i wrócił do miejsca, które tak długo było jego domem – na Valo.
Zawsze pozostawała nadzieja.
Przygryzł wargę i ponownie spróbował skontaktować się ze swoim droidem. Jeśli V-18 gdzieś tam był, rozpoznałby głos Rama.
– V-18, zgłoś się! Tu Szkarłatna Czaszka…
Nadawał wiadomość, dopóki cisza nie zaczęła stawać się zbyt przytłaczająca. Wówczas ustawił kanał na wysyłanie zapętlonego komunikatu i z westchnieniem opadł na podłogę, przyciskając do piersi swój miecz świetlny. Bawił się małym metalowym urządzeniem przymocowanym do emitera, dopóki się nie otworzyło. To było coś, co sam wymyślił: ośmiokątny pierścień z kryształową czerwoną szybką, pozyskaną z rozbitego okna świątyni. Przepuszczający energię materiał działał jak holofiltr, nadając ostrzu miecza świetlnego szkarłatną barwę. Kiedy Ram skierował broń w stronę sufitu i włączył ją, klinga rozbłysła swoim prawdziwym kolorem: żółtym, a nie czerwienią Sithów.
Na suficie widniało malowidło, przedstawiające Jedi wykorzystujących Moc i komunikujących się z nią na różne sposoby: Rodianina, trącającego delikatnie dwudziestostrunną płaskoharfę, otoczonego wyobrażeniami wydobywanych z niej dźwięków, mężczyznę opiekującego się niebieską rośliną o białych zwisających kwiatach, której korzenie rozpościerały się pod ziemią pod jego stopami, dwójkę Jedi walczących na miecze świetlne, uwiecznioną w rozluźnionych, swobodnych pozach, starą Togrutankę z gracją kreślącą gwiezdną mapę i Alcedjano o srebrnych piórach, utrzymujące Mocą w powietrzu szereg połączonych ze sobą kryształowych pierścieni. Jego długie, jaskraworóżowe włosy spływały mu na plecy, a złote oczy były pełne uniesienia. A pośrodku tego wszystkiego widniał symbol Jedi, otoczony skrzydłami wzbijającymi się ku najwyższemu punktowi kopuły.
Jako młodzik Ram uwielbiał na niego patrzeć. Wciąż go to uspokajało, nawet teraz. Zamknął oczy i pozwolił, by przepłynęła przez niego Moc. Czuł za jej pośrednictwem każdą część licznych mechanizmów rozrzuconych po strychu. Wypuścił powietrze z płuc, sięgając ku nim umysłem. Kiedy ponownie zaczerpnął tchu, usystematyzował przyswojoną wiedzę, tworząc w myśli mentalny obraz pomieszczenia.
Łącznie z wielką dziurą w dachu.
– Naprawdę muszę znaleźć inny sposób na dostawanie się tu i wychodzenie z tego miejsca – mruknął pod nosem.
– Jeśli tego nie zrobisz, prawdopodobnie kiedyś skręcisz sobie kark – zgodził się z nim mistrz Kunpar.
Ram wydał z siebie zduszony okrzyk, zakrywając usta dłonią i niemal upuszczając przy tym miecz świetlny. Otworzył szeroko oczy, a gdy uniósł wzrok, ujrzał stojącego nad nim mistrza Jedi.
– A wtedy umrzesz. Albo skręcisz kark i nie umrzesz. A może… po prostu umrzesz? – Oczy starego Ongree błysnęły złośliwie.
– Mistrzu Kunpar? Jak się tu dostałeś? – wykrztusił Ram.
– Skorzystałem z drabiny. – Kunpar wskazał za siebie. Rzeczywiście, ze szczeliny w deskach podłogi wystawała giętka, metalowa drabina.
– Coś nowego – powiedział Ram, wstając i przyglądając się jej z zainteresowaniem.
– Nie, jest bardzo stara – zaprzeczył Kunpar. – Ma co najmniej sto lat. Wydaje mi się, że pożyczyłem ją ze świątyni Ifnar, gdy zaczynaliśmy budować naszą. Być może kiedyś im ją zwrócę.
– Miałem na myśli…
– Wiem, co miałeś na myśli, Ram – wszedł mu w słowo Kunpar, uśmiechając się pod nosem. Ram zdał sobie sprawę, że znowu sobie żartował. Kunpar uwielbiał drażnić się z padawanem, nawet jeśli ten kompletnie nie rozumiał jego żartów. – Znalazłem drabinę w magazynie i przyniosłem ją dla ciebie. Jest składana, więc w razie potrzeby możesz ją tu schować.
– Dzięki, mistrzu Kunpar – powiedział Ram. Jego mistrz naprawdę był niezastąpiony.
Kunpar okazał się jedynym mistrzem Jedi pozostałym w całym Lonisa City – nie żeby Nihilowie o tym wiedzieli. Byli przekonani, że jest tylko podstarzałym opiekunem świątyni. Nie wyglądał teraz jak Jedi: zamiast biało-złotych szat zakonnych ubierał się w znoszone, zniszczone ubranie i zawsze pachniał trochę jak stare placki z fasoli. Wyrażał się niejasno, zagadkowo i często urywał w połowie zdania. Ktoś taki w oczach Nihilów bez dwóch zdań nie mógł stanowić zagrożenia, a już na pewno nie był potężnym, skupionym Jedi. Mieszkańcy miasta utwierdzali ich w tym przekonaniu, strzegąc jego tajemnicy. W Lonisa City Kunpar był uwielbiany, tak samo jak gigantyczny marmurowy posąg założyciela miasta, stojący przed miejską biblioteką. Ponadto świątynia zawsze na czas płaciła comiesięczną daninę na rzecz Nihilów. Najeźdźcy zostawiali ją w spokoju… nieświadomi, że tuż pod ich nosami żyje mistrz Jedi.
– Całe miasto aż huczy od wieści o wybrykach Szkarłatnej Czaszki – zauważył Kunpar, wyciągając zza pazuchy dwa ceramiczne naczynia i metalową flaszkę. Usiadł na podłodze i napełnił kubki parującą ziołową herbatą. – Jak się udał fortel z czerwonym mieczem świetlnym?
Ram przestąpił z nogi na nogę.
– Hm, cóż, nie mieli pojęcia, o co chodzi – przyznał.
Kunpar zarechotał chrapliwie.
– Mówiłem ci, że nikt poza tymi murami nie ma pojęcia, kim są Sithowie! Nikt ich nie widział od wieków, Ram!
– Tak, tak, cóż…
– Sith! – zaśmiał się Kunpar. – Ci głupcy nie znaleźliby Coruscant na mapie Coruscant, a ty sądzisz, że mają dostęp do historii dawno minionych czasów! Ach, Ram, mój chłopcze, podoba mi się twoja kreatywność!
– Mimo to filtr, który stworzyłem, jest naprawdę megamenalny – upierał się Ram.
– Och, jest całkiem genialny – zgodził się z nim Kunpar, który nigdy nie szczędził chłopcu pochwał. – A Vark Tarpalin jest wściekły jak stado os! Podobno w sąsiedniej dzielnicy było słychać jego skargi na temat tego, że rozczarował Marchiona Ro. To było wspaniałe.
– Szkarłatna Czaszka robi, co może – powiedział skromnie Ram, upijając łyk herbaty. Natychmiast poparzył sobie język. – Auć!
– Dobry Jedi musi być cierpliwy, młody Jomaramie. Nawet – a zwłaszcza – podczas picia herbaty. – Kunpar uniósł swój kubek do ust, znajdujących się w centralnej części jego twarzy. Ostrożnie popijał gorący napar, kierując osadzone na szypułkach oczy w stronę Rama. – Wyglądasz na zmartwionego. Co cię trapi?
Ram ponownie upił łyk herbaty.
– Nie tylko ja sabotowałem dzisiejszy Mroczny Festiwal – wyznał, wracając myślami do zakapturzonych postaci, które widział wcześniej. Niektóre z nich były naprawdę niskie. – Było ich trzech i myślę, że to były dzieci. Może nawet młodsze ode mnie? Jestem pewien, że pod płaszczami mieli szaty. Mistrzu Kunpar… czy to możliwe, by jakieś młodziki nie zdążyły opuścić Lonisa City na czas, gdy Jedi odeszli? – Jeśli Ram miał rację, znalazły się w poważnym niebezpieczeństwie.
Mistrz Kunpar otworzył usta, ale zanim zdążył odpowiedzieć, z dołu dobiegło gromkie walenie do świątynnych drzwi. Stłumiony przez grube drewno głos zagrzmiał:
– Natychmiast otwierać! Żądamy wydania Szkarłatnej Czaszki!
ROZDZIAŁ\ DRUGI
Gavi przykucnął za świątynnym filarem, starając się jak najmniej rzucać w oczy. Po raz pierwszy w życiu cieszył się, że był niemal najniższy w grupie młodzików. Niższa od niego była tylko Tep Tep, która również właśnie to wykorzystywała, kuląc się, aby zmieścić się w plecionym koszu z trzciny, stojącym na tyłach dużego, otwartego pomieszczenia. Gavi wyobrażał sobie, jak jej biało-płowe pióra drżą, gdy walenie w drzwi przybrało na sile. Tep Tep nienawidziła głośnych dźwięków.
„Nie powinno jej tam w ogóle być” – pomyślał smętnie Gavi. Miała tylko dwanaście lat, dwa lata mniej niż on, a podczas Mrocznego Festiwalu roiło się od Nihilów, którzy chcieli ich śmierci. Ale nalegała, aby iść tam razem z nimi, upierając się, że też jest Jedi, a Lonisa City to ich dom i zamierza walczyć o niego tak jak oni.
Za kolejnym filarem po drugiej stronie atrium Kildo podchwycił wzrok Gaviego i uniósł palec do ust. Wysoki i szczupły, miał ciemne włosy, bystre, jasnopomarańczowe oczy i najbardziej rozpraszający uśmiech, jaki Gavi kiedykolwiek widział. Kildo był Alcedjaninem, podobnie jak Tep Tep i wielu innych na Valo. Ich humanoidalny gatunek pochodził z tej planety i dawno temu utracił skrzydła, ale zachował część piór na ramionach i rękach. Podczas gdy u Tep Tep były one miękkie i puszyste – wszystko w Tep Tep wydawało się miękkie i puszyste – upierzenie na ramionach Kilda było czarne i opalizująco niebieskie, gdzieniegdzie poprzetykane białymi lotkami.
Gavi rzucił okiem na świątynne drzwi, ściskając w dłoniach swój miecz świetlny. Po ucieczce z Mrocznego Festiwalu Kildo, Tep Tep i on namierzyli Szkarłatną Czaszkę. Ale zanim zdążyli się z nią skontaktować, Nihilowie ich dogonili. Teraz znaleźli się w pułapce.
Ktoś klepnął go w ramię. Kildo nagle zjawił się u jego boku, wyłaniając się z cienia. Gavi nie widział, jak opuszczał swoją kryjówkę. Alcedjanin nic nie powiedział, ale uśmiechnął się do przyjaciela.
Ucisk w klatce piersiowej Gaviego zelżał, panika nieco ustąpiła. „Wszystko będzie dobrze” – powtarzał sobie w myślach. „Wszystko będzie dobrze”. Może gdyby myślał o tym wystarczająco intensywnie w rytm ćwiczeń oddechowych Jedi, okazałoby się to prawdą…?
Skinął głową Kildowi w sposób, który, miał nadzieję, świadczył o sile i pewności siebie, a nie o zdenerwowaniu. Wyglądało na to, że się udało. Kildo mrugnął zachęcająco i zniknął mu z pola widzenia.
– Powiedziałem: otwierać! – krzyknęła osoba po drugiej stronie drzwi. Gavi znał ten głos aż nadto dobrze. Słyszał go niecałą godzinę wcześniej, gdy jego właściciel celował do niego z blastera. Należał do Varka Tarpalina. – Wiem, że tam jesteś, stary Kunparze!
– Już idę! – zawołał mistrz Kunpar z rusztowania nad głową, używając swojego chrapliwego głosu niedołężnego starca, na który zawsze przestawiał się, gdy rozmawiał z Nihilami. Z zaskakującą zwinnością zsunął się po metalowej drabinie na parter. Nacisnął przycisk z boku konstrukcji i segmenty błyskawicznie schowały się i zniknęły.
Zatrzymał się i zamrugał zaskoczony na widok Gaviego, ale przeszedł bez słowa obok ukrywających się młodzików, czule mierzwiąc włosy chłopca w drodze do wejścia. Zgarbił ramiona i przez chwilę szamotał się na pokaz z wielkimi, nadgryzionymi zębem czasu wrotami.
Vark wkroczył do świątyni, nieuprzejmie mijając Kunpara bez słowa. Jego zazwyczaj starannie wypielęgnowane wąsy były dziko nastroszone. Wyglądało na to, że nie mógł się zdecydować, w którą stronę pójść, więc krążył jak w amoku. Jego ubranie było poplamione, a normalnie blada twarz jeszcze bledsza niż zwykle. Widać było wyraźnie, że Vark Tarpalin miał bardzo kiepską noc – co samo w sobie stanowiło nagrodę, nawet jeśli nie wszystko poszło zgodnie z planami dzieci. Za nim podążali jego towarzysze: wielki, naburmuszony Neimoidianin i chuda kobieta o jasnobrązowej skórze i niespokojnych oczach. A ich pochód zamykała…
Gavi zaczerpnął gwałtownie tchu.
Driggit Parse. Jej włosy były krótsze niż dawniej, a odzienie wyraźnie przypominało stroje noszone przez Nihilów. Przy biodrze miała przypasaną maskę przeciwgazową. Wyglądała… inaczej. Ale wciąż nosiła swój stary, rdzawy szal.
Nawet bez niego rozpoznałby ją wszędzie.
Kiedyś, nie tak dawno temu, byli przyjaciółmi. Najlepszymi przyjaciółmi. Byli mniej więcej w tym samym wieku i wyglądali na tyle podobnie, że obcy często zakładali, iż są rodzeństwem – lub nawet bliźniakami – dopóki nie zdali sobie sprawy, że jedno z nich nosi szaty Jedi. Teraz, gdy Gavi sobie o tym przypomniał, poczuł w ustach gorzki smak. Z kim związała się jego dawna przyjaciółka? Jak mogła?
Vark obrzucił mistrza Kunpara szyderczym spojrzeniem.
– Ach, jesteś, dozorco. Dobrze, że w końcu zdecydowałeś się otworzyć drzwi. Już miałem kazać Idraxowi je wyważyć.
– Nadal mogę to zrobić! – oznajmił skwapliwie Neimoidianin.
– Nie, to nie będzie konieczne! – warknął Vark. Idrax wyglądał na rozczarowanego.
Driggit stłumiła parsknięcie.
– Przepraszam, że tak długo mi to zajęło – wymamrotał Kunpar. – Najpierw musiałem dotrzeć do drzwi, a potem je otworzyć. Obie te czynności kosztują mnie wiele wysiłku. Nie jestem już młody…
– Widzę – prychnął pogardliwie Vark. Podszedł do ławki na środku pomieszczenia, a elementy jego niedopasowanej zbroi zaszczękały, gdy usiadł. Jak każdy wojownik Nihilów, którego Gavi kiedykolwiek spotkał, miał na sobie całą kolekcję zrabowanego ekwipunku, noszonego na ciele niczym historia jego podbojów. Jego towarzysze wyglądali podobnie. Nawet Driggit miała na lewym przedramieniu metalowy ochraniacz, przypominający długi, postrzępiony mankiet, który sięgał jej prawie do łokcia. Maska przeciwgazowa Nihilów u pasa dziewczyny została udekorowana złomem, nadającym jej wygląd ptasiego dzioba, a pod przejrzystym wizjerem widniały pomarańczowe pasy. – Nie obchodzi mnie, ile masz lat, Kunpar. Przejdę do sedna: gdzie jest Szkarłatna Czaszka?
– Czy Szkarłatne Czaszki nie odeszły w zapomnienie dawno temu? – zapytał Kunpar, drapiąc się po jednej z szypułek ocznych. – Chodzi o ten kult dzieci-zabójców, które malowały na twarzach czerwone maski śmierci i obcinały sobie języki? Nie słyszałem o nich od ponad wieku. Nie wyobrażam sobie, aby w dzisiejszych czasach coś takiego cieszyło się popularnością. A już na pewno nie na Valo.
– Obaj wiemy, że nie o nich mówię. – Vark wyciągnął swój blaster i oparł go na kolanie. Kiedy odezwał się ponownie, mówił dobitnie, a w jego słowach czaiła się groźba: – Gdzie on jest, Kunpar?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki