Star Wars. Wielka Republika. Ucieczka z Valo - Wong Alyssa - ebook

Star Wars. Wielka Republika. Ucieczka z Valo ebook

Wong Alyssa

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść z listy bestsellerów „New York Timesa”, która ukazuje burzliwą i pełną rozczarowań młodość jednej z najważniejszych bohaterek w świecie Gwiezdnych Wojen.

Kiedy Jyn Erso ma osiem lat, ginie jej matka. Traci również ojca, zabranego przez Imperium. Mała Jyn nie zostaje jednak sama. Saw Gerrera, człowiek gotów uczynić wszystko w walce z tyranią, opiekuje się nią jak własną córką i daje dziewczynce nie tylko dom, ale także zapewnia umiejętności, których będzie potrzebować, by stawić czoła Imperium.

Jyn oddaje się sprawie – i wykazuje się wielką lojalnością wobec opiekuna. Walka u boku Sawa, wśród jego partyzantów, wiąże się jednak z wieloma niebezpieczeństwami. Dziewczyna zada sobie także pytanie, do czego potrafi się posunąć dla swojego opiekuna. Kiedy spotyka ją niewyobrażalna zdrada, która niszczy jej świat, Jyn musi samodzielnie stanąć na nogi i zastanowić się, w co naprawdę wierzy… i komu naprawdę może zaufać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 286

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

STAR WARS

WIELKA REPU­BLIKA

PRÓBY JEDI

Nastały nie­spo­kojne czasy. Minął rok od znisz­cze­nia Latarni Gwiezdny Blask przez nik­czem­nego Mar­chiona Ro i jego bandę okrut­nych Nihi­lów.

Utwo­rzyli oni na Zewnętrz­nych Rubie­żach STREFĘ OKLU­ZJI, zamy­ka­jąc setki świa­tów za swoim Wałem Burzo­wym. Bariera blo­kuje łącz­ność, a statki, które ją prze­kra­czają, giną w próżni lub są nisz­czone przez Nihi­lów.

Repu­blika jest bez­radna wobec tego zło­wro­giego zagro­że­nia, a odważni i mądrzy RYCE­RZE JEDI na­dal oba­wiają się legen­dar­nych bez­i­mien­nych stwo­rzeń Ro, prze­ko­naw­szy się na wła­snej skó­rze, że są bar­dzo realne… i zabój­czo groźne….

Chronologia Star Wars

Część pierwsza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Prolog

PRO­LOG

Jedy­nym, co dowódca Nihi­lów, Vark Tar­pa­lin, kochał bar­dziej niż dowo­dze­nie, była dobra impreza. Stał na bal­ko­nie swo­jej rezy­den­cji i patrzył, jak flota okrę­tów powoli opada na Lonisa City, a pierś puchła mu z dumy. Ich armada skła­dała się z wielu róż­nych, skle­co­nych z dobra­nych czę­sto na chy­bił tra­fił czę­ści, jak na Nihi­lów przy­stało, ale ich wspólna potęga i geniusz ich prze­ra­ża­ją­cego przy­wódcy, Mar­chiona Ro, rzu­ciły ten zaką­tek Repu­bliki na kolana. Każdy z tych stat­ków kon­tro­lo­wał jeden z waż­nych nihil­skich dowód­ców – i wszy­scy przy­byli tu, na Valo, dla niego – aby być świad­kami jego arcy­dzieła: Mrocz­nego Festi­walu, prze­świet­nego tygo­dnio­wego ban­kietu z dziką muzyką i licz­nymi atrak­cjami, pod­czas któ­rego zostaną zapre­zen­to­wane łupy z całej galak­tyki. Wyda­rze­nia zor­ga­ni­zo­wa­nego na cześć samego Oka Nihi­lów.

Dzi­siej­szy wie­czór miał zapo­cząt­ko­wać imprezę jego życia.

To zna­czy: jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem. Ale Vark ni­gdy nie pozo­sta­wiał niczego przy­pad­kowi. Spę­dził całe mie­siące na pla­no­wa­niu Mrocz­nego Festi­walu, wyobra­ża­jąc sobie, jak inni dowódcy Nihi­lów z roz­dzia­wio­nymi ustami obser­wują wido­wi­sko, które on, Vark Tar­pa­lin, dla nich przy­go­to­wał. Chciał pła­wić się w ich zachwy­cie, pysz­nić się i przyj­mo­wać ich kom­ple­menty. Udo­wodni im raz na zawsze, że wciąż jest bez­względ­nym, impo­nu­ją­cym najeźdźcą, jakim był kie­dyś. Od jakie­goś czasu inni Nihi­lo­wie szy­dzili z niego, że stra­cił ikrę i zmie­nił się w bez­u­ży­tecz­nego biu­ro­kratę, ale demon­stra­cja jego potęgi na Mrocz­nym Festi­walu udo­wodni im, że się mylą.

W tym celu Vark wyko­rzy­stał cały swój auto­ry­tet regio­nal­nego dowódcy sił oku­pa­cyj­nych. Wyeg­ze­kwo­wał daniny na rzecz Nihi­lów i zmu­sił miej­sco­wych do budowy infra­struk­tury festi­wa­lo­wej – czy może raczej do jej rekon­struk­cji. Spa­lone ruiny kom­pleksu posta­wio­nego na potrzeby Festi­walu Repu­bliki wciąż wzno­siły się nad mia­stem, dzie­ląc je na dwie czę­ści. Vark pomy­ślał z zado­wo­le­niem, że słusz­nie wybrał datę: to będzie zna­czące, jeśli Mroczny Festi­wal odbę­dzie się wła­śnie tutaj w pierw­szą rocz­nicę upadku Gwiezd­nego Bla­sku. Otwartą prze­strzeń wypeł­niały namioty i liczne sto­iska. Flagi Repu­bliki znik­nęły dawno temu, zastą­pione dłu­gimi, ciem­nymi sztan­da­rami, przy­ozdo­bio­nymi wiru­ją­cym okiem Nihi­lów, ich sym­bo­lem. W oddali jezioro, w któ­rym Nihi­lo­wie zato­pili sta­tek naukowo-badaw­czy o nazwie „Inno­wa­tor”, mie­niło się wspa­nia­łym bla­skiem poka­zów świetl­nych, upa­mięt­nia­ją­cych ich triumf.

– Wszystko gotowe, sir! – roz­legł się głos za jego ple­cami.

Vark odwró­cił się, aby spoj­rzeć na swój zespół. Idrax Snat, neimo­idiań­ski szef ochrony, stał na bacz­ność – mie­rzący dwa metry, zapra­wiony w bojach zie­lo­no­skóry mię­śniak, który przed dołą­cze­niem do Nihi­lów był stró­żem prawa, a jed­nak w pełni zaak­cep­to­wał nowy reżim. Idrax rzadko zaprzą­tał sobie głowę myśle­niem. Raz na jakiś czas wpa­dał na jakiś pomysł, a Vark obser­wo­wał wów­czas, jak men­talne try­biki powoli, z mozo­łem obra­cają się za tymi tępymi czer­wo­nymi oczami. Z rzadka. Ale to, czego bra­ko­wało mu pod wzglę­dem inte­li­gen­cji, Neimo­idia­nin nad­ra­biał entu­zja­zmem.

Porucz­nik Varka, Kimal Tin, opie­rała się non­sza­lancko o ścianę cen­trum dowo­dze­nia. Wysoka kobieta o jasno­brą­zo­wej skó­rze i leni­wym spoj­rze­niu oczu osło­nię­tych dłu­gimi rzę­sami miała łagodny, cichy głos, ale Vark ni­gdy nie widział nikogo, kto szyb­ciej posłu­gi­wałby się bla­ste­rem. Kimal była Nihilką z krwi i kości, zimną i groźną jak kawałki metalu, które wpla­tała w swoje dłu­gie włosy. Szczu­płe ciało kobiety chro­niła zbroja poskła­dana z ele­men­tów pan­ce­rzy zabra­nych jej ofia­rom.

W kącie sie­działa Drig­git Parse, czter­na­sto­latka, która nie­dawno dołą­czyła do Nihi­lów – niska i chuda, o nie­równo obcię­tych, się­ga­ją­cych do pod­bródka jasnych wło­sach w odcie­niu pia­sku, nie­wa­ha­jąca się wygła­szać kry­tycz­nych uwag, nie­za­leż­nie od tego, czy ktoś ją o to pro­sił, czy nie. Vark ni­gdy nie widział jej uśmiech­nię­tej. Bez względu na pogodę, Drig­git zawsze nosiła sze­roki szal w rdza­wym kolo­rze, wiecz­nie sku­biąc węzełki samo­dzia­ło­wej tka­niny. Pomimo cię­tego języka i nie­chluj­nej fry­zury miała poten­cjał.

– Czy zro­bi­łeś obchód i spraw­dzi­łeś wszyst­kie boczne wej­ścia? – zapy­tał Vark.

– Tajest! – zapew­nił go Idrax. Zda­niem Varka był nieco zbyt gor­liwy, jeśli cho­dzi o orga­ni­za­cję Mrocz­nego Festi­walu.

– A przed­nie? Tylne? Awa­ryjne?

Kimal ski­nęła głową.

– A co z miesz­kań­cami? – spy­tał Vark Drig­git.

– Nie są zbyt szczę­śliwi, ale będą współ­pra­co­wać – odparła dziew­czyna, nie spusz­cza­jąc jasno­brą­zo­wych oczu ze stat­ków zbli­ża­ją­cych się do odle­głych lądo­wisk. – Masz na to moje słowo. Roz­ma­wia­łam z nimi. Wie­dzą, że nie powinni się wychy­lać.

Vark nie ufał jej do końca. Widział, że chce się wyka­zać, ale nie był stu­pro­cen­towo pewien jej lojal­no­ści. Wyda­wała się zbyt przy­wią­zana do ludzi z Lonisa City, by można było na niej cał­ko­wi­cie pole­gać. A on nie zamie­rzał oka­zy­wać współ­czu­cia, skoro bru­tal­ność i groźby zała­twiały sprawę dwa razy szyb­ciej. Pew­nego razu przy­ła­pał ją, jak mie­rzyła go tak zim­nym spoj­rze­niem, że prze­szedł go dreszcz – tylko przez chwilę, tak krótką, że Vark zasta­na­wiał się, czy przy­pad­kiem mu się nie zda­wało, ale jed­nak. Mimo wszystko przy­da­wała się w kon­tak­tach z miej­sco­wymi i zawsze dostar­czała mu cen­nych infor­ma­cji w zamian za wię­cej racji żyw­no­ścio­wych dla swo­jej rodziny. A to, póki co, mu wystar­czało.

Mimo to Vark miał prze­czu­cie, że ktoś zawa­lił sprawę. Praw­do­po­dob­nie Idrax, który potra­fił być roz­ko­ja­rzony nawet gdy miał dobry dzień. Ale statki miały wła­śnie wylą­do­wać, sto­iska z jedze­niem i roz­rywką zostały roz­sta­wione, a zespół z Valo, który dowódca zmu­sił do występu, zaczął grać swoją hała­śliwą muzykę. Nad­szedł czas na wido­wi­sko.

Jego uwagę przy­kuł jeden ze okrę­tów – pod­ra­so­wany krą­żow­nik typu Cuervo, który na tle noc­nego nieba spo­wi­jała nie­sa­mo­wita fio­le­towa poświata.

Jed­nym z gości zapro­szo­nych na festi­wal był baron Boolan, naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący i nie­sławny nihil­ski nauko­wiec. A z tego, co Vark sły­szał, Itho­ria­nin mógł przy­wieźć ze sobą legen­darne Oko Nihi­lów, Mar­chiona Ro!

„Jakież to nie­sa­mo­wite, że sam Oko przy­był, aby zoba­czyć moją chwa­lebną pracę na Valo!” – pomy­ślał z roz­ma­rze­niem Vark. Miał zaszczyt spo­tkać Mar­chiona Ro tylko raz, ale może dziś nade­szła ta noc – może Oko w końcu go zauważy.

Może nawet…

– Witamy na Valo, nihil­scy dostoj­nicy! – roz­legł się komu­ni­kat z gło­śni­ków, które Vark kazał roz­sta­wić w całym mie­ście. Ale coś tu nie grało – mieli nada­wać muzykę, a nie infor­ma­cje!

– Jest nam nie­wy­mow­nie miło, że wybra­li­ście Lonisa City na miej­sce Mrocz­nego Festi­walu! – kon­ty­nu­ował głos. Słowa były wła­ściwe, ale Vark pomy­ślał, że wyczuł w tonie nutkę sar­ka­zmu.

Odwró­cił się w stronę Idraxa.

– Komu zle­ci­łeś wygło­sze­nie tej prze­mowy? I dla­czego nie usta­li­łeś tego ze mną?

Idrax się skrzy­wił.

– Ja… Eee, nie?

– „Nie” co? – prych­nął Vark, ale jego pyta­nie zostało zagłu­szone przez kolejny komu­ni­kat z gło­śni­ków.

– Nie­stety, tak się składa… – Chwila, czy to był jakiś cho­lerny nasto­la­tek? „Tak to brzmi” – pomy­ślał Tar­pa­lin, upi­ja­jąc z iry­ta­cją łyk swo­jego kafu. – …że nihil­ska oku­pa­cja Valo jest wysoce nie­le­galna!

– Co? – wykrztu­sił Vark, oplu­wa­jąc się napo­jem. – Kto na to pozwo­lił? Co się dzieje?

– Nie mam poję­cia, sir! – wyją­kał Idrax.

– I dla­tego z żalem muszę was poin­for­mo­wać… – cią­gnął głos.

– No to się dowiedz, ty mame­jo­waty chwo­ście yato! Natych­miast!

– …że Mroczny Festi­wal zostaje niniej­szym odwo­łany!

Vark zbie­rał się do wykrzy­cze­nia cze­goś Idra­xowi i resz­cie – nawet nie wie­dział czego, był zbyt wście­kły, by for­mu­ło­wać słowa – gdy wszystko wokół nagle poru­szyło się, jakby nie­wi­dzialny olbrzym wła­śnie nabrał powie­trza w płuca, a potem…

Kabum!

Potężna eks­plo­zja wstrzą­snęła jed­nym z lądo­wisk, roz­ry­wa­jąc je na kawałki. Wybuch dosię­gnął kilku nad­la­tu­ją­cych nihil­skich stat­ków i pozba­wił je wysu­nię­tych goleni lądow­ni­czych. Roz­rzu­cone nie­wi­dzialną siłą na wszyst­kie strony, pozo­sta­wiły za sobą smugi dymu i chmurę szcząt­ków. Powie­trze wypeł­niły pło­nące odłamki metalu. Pod jed­nym z krą­żow­ni­ków doszło do kolej­nej eks­plo­zji, a potem jesz­cze jed­nej i następ­nej…

Vark patrzył z prze­ra­że­niem, jak jego wyma­rzony pro­jekt staje w pło­mie­niach. Ban­kiet, sza­cu­nek i uwiel­bie­nie, szansa na zaim­po­no­wa­nie Oku… Wszystko prze­pa­dło.

– Na lądo­wi­sko, natych­miast! – krzyk­nął. – Dowiedz­cie się, co się stało, wy kar­ko­lone łby!

Jego zespół natych­miast rzu­cił się, by wyko­nać pole­ce­nie; jeden przez dru­giego, pró­bo­wali na wyprzódki prze­ci­snąć się przez drzwi. Vark podą­żył za nimi i, porzu­ca­jąc pozory god­no­ści, zbiegł galo­pem po zdob­nych scho­dach i wyszedł na zewnątrz, po czym puścił się pędem w kie­runku tere­nów tar­go­wych.

To straszne! A co, jeśli na jed­nym z tych stat­ków był Mar­chion Ro? Gdyby Oko Nihi­lów zgi­nął, a winę za to przy­pi­sano by Var­kowi…

Gdy dotarł do pło­ną­cego lądo­wi­ska, sabo­ta­ży­sta ode­zwał się ponow­nie:

– Tu głos Szkar­łat­nych Cza­szek!

Szkar­łatne Czaszki? „Coś mi to mówi” – pomy­ślał Vark. To było coś z jed­nego z tych histo­rycz­nych holo­dra­ma­tów, o któ­rych jego żona, Che­ri­ville, wiecz­nie paplała. Innymi słowy: bzdury i nie­warte zachodu dyr­dy­mały. Zła­pią tego głupca i zro­bią z niego przy­kład, kim­kol­wiek był.

– Przy­by­li­śmy na Valo, aby posłać wszyst­kie wasze plany w słodką otchłań naj­czar­niej­szej z czar­nych dziur! – ogło­siła rado­śnie osoba, poda­jąca się za głos Szkar­łat­nych Cza­szek. – Wasze marze­nia już wkrótce obrócą się w pył, wasze nadzieje zmie­nią się w popiół! Jak sami widzi­cie, już…

Wła­śnie wtedy kolejna eks­plo­zja tar­gnęła inną czę­ścią terenu tar­gów. W niebo strze­liły nie­bie­skie pło­mie­nie, a ponad namioty i sto­iska wzbiły się pió­ro­pu­sze kolo­ro­wego dymu. Vark odwró­cił się w tę stronę. Gdy głos roz­legł się ponow­nie, pobrzmie­wały w nim nuty zasko­cze­nia:

– Chwila, co…?

– Tam! – krzyk­nął Vark, wska­zu­jąc na barwną eks­plo­zję. – Wyślij­cie nasze oddziały, aby zabez­pie­czyły to, co zostało z lądo­wisk. Ja zajmę się tym.

Ta cała „Szkar­łatna Czaszka” rów­nież wyda­wała się zasko­czona. Naj­wy­raź­niej w sze­re­gach wroga doszło do roz­łamu – kim­kol­wiek był. A to ozna­czało nowy cel, łatwiej­szy do ści­ga­nia niż głos w gło­śniku. Zde­ter­mi­no­wani, by zyskać prze­wagę, Vark i jego zespół wło­żyli maski prze­ciw­ga­zowe i ruszyli pro­sto w dym z doby­tymi bla­ste­rami. Pędzili pośród namio­tów, prze­py­cha­jąc się obok miesz­kań­ców Lonisa City.

Vark zdał sobie sprawę, że dym był głów­nie barw­ni­kiem, a nie sub­stan­cją żrącą. Uśmiech­nął się. W naj­lep­szym razie ktoś posłu­żył się słabą imi­ta­cją gazu uży­wa­nego przez Nihi­lów pod­czas ich ata­ków – ama­torsz­czy­zna…

Wyglą­dało na to, że ci wichrzy­ciele będą łatwym celem. Vark, Idrax, Kimal i Drig­git osa­czyli ich przy dużym namio­cie w pasy. Trzy niskie, zakap­tu­rzone posta­cie kuliły się pod jego ścianą. Vark zauwa­żył, że były bar­dzo drobne.

– Brać ich! – wark­nął, gesty­ku­lu­jąc bla­ste­rem. Idrax, Kimal i Drig­git pode­szli bli­żej, celu­jąc do postaci. Naj­wyż­sza z nich wycią­gnęła rękę przed sie­bie, ale ta w środku zła­pała ją za ramię, gwał­tow­nie potrzą­sa­jąc głową.

I wtedy zza ple­ców Varka dobiegł cha­rak­te­ry­styczny niski szum zapa­la­nego mie­cza świetl­nego. Włosy na karku sta­nęły mu dęba. „To nie mogą być Jedi” – pomy­ślał Vark. „Nie tutaj. Nie odwa­ży­liby się…” On i jego ludzie obró­cili się i zoba­czyli kolejną zakap­tu­rzoną postać, tylko nie­znacz­nie wyż­szą od pozo­sta­łych.

Jaskra­wo­czer­wony miecz świetlny pło­nął pośród dymu niczym strasz­liwa pochod­nia.

Wszy­scy zaczerp­nęli gwał­tow­nie tchu – włącz­nie z trzema zakap­tu­rzo­nymi posta­ciami za ple­cami Varka. Osoba trzy­ma­jąca czer­wony miecz świetlny ruszyła naprzód, kie­ru­jąc broń w stronę Nihila. On i jego zespół cof­nęli się przed śmier­cio­no­śnym ostrzem… Długi, czarny płaszcz, w który ubrana była postać, zawi­ro­wał, gdy zamach­nęła się mie­czem…

A potem znik­nęła. Usły­szeli jedy­nie dud­nie­nie kro­ków, cich­ną­cych, gdy roz­pły­nęła się w dymie.

– Za nim! – ryk­nął Vark. Drig­git zawa­hała się, spo­glą­da­jąc na niego nie­pew­nie. Nawet Idrax wyda­wał się zasko­czony.

Kimal rzu­ciła się jed­nak bez namy­słu w dym; jej smu­kłe ciało prze­cięło go jak nóż. Po chwili Idrax podą­żył za nią, a tym­cza­sem Vark wska­zał na Drig­git.

– Ty! Miej oko na tych…

Ale kiedy obej­rzał się za sie­bie, zdał sobie sprawę, że trzy zakap­tu­rzone posta­cie znik­nęły. Z góry dobiegł war­kot i huk sil­ni­ków. Vark spoj­rzał w tamtą stronę i zoba­czył, że reszta oca­la­łej floty Nihi­lów kie­ruje się ku gwiaz­dom, z dala od Valo. Ostatni ze stat­ków pozo­sta­wił po sobie wyraźną fio­le­tową poświatę, uno­szącą się na nie­bie nad nimi niczym duch.

Rozdział pierwszy

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Podczas gdy całe Lonisa City ogar­nął chaos, pada­wan Ram Joma­ram zakradł się na dach miej­sco­wej świą­tyni Jedi. Trudno było mu się wspi­nać w pele­ry­nie; ciężki, czarny płaszcz plą­tał mu się wokół nóg, a zbyt obszerny kap­tur prze­sła­niał mu pole widze­nia. Fakt: robił wra­że­nie i skry­wał jego twarz przed czuj­nymi oczami Nihi­lów, ale w tej chwili zasad­ni­czo bar­dziej prze­szka­dzał, niż poma­gał.

Wsparł rękę na czymś, co wyda­wało mu się solid­nym kamien­nym gzym­sem, ale zamiast tego oka­zało się być skrze­kow­roną, która uło­żyła się w tym miej­scu do snu. Obu­rzony ptak zaskrze­czał, zgod­nie ze swoją nazwą, po czym dziob­nął dłoń Rama. Pada­wan odsko­czył w tył, nie­mal spa­da­jąc przy tym z kra­wę­dzi, a następ­nie użył Mocy, aby się pod­cią­gnąć. Pta­szy­sko zło­rze­czyło jesz­cze przez chwilę, dopóki w końcu nie odle­ciało.

Ram poświę­cił kilka chwil na uspo­ko­je­nie odde­chu i odcze­kał, aż zie­mia prze­sta­nie koły­sać mu się przed oczami.

Nowa świą­ty­nia Jedi została zbu­do­wana w pobliżu jed­nego z naj­star­szych obiek­tów w mie­ście. Ogromna hala była nie­gdyś tar­go­wi­skiem i miej­scem spo­tkań, jedną z pier­wot­nych sie­dzib władz miej­skich Lonisa City. Poja­wiły się jed­nak nowe budynki rzą­dowe, a cała dziel­nica han­dlowa zwa­biła więk­szość sprze­daw­ców na zatło­czony bazar na świe­żym powie­trzu. W tym momen­cie Jedi znaj­do­wali się już w poło­wie prze­pro­wadzki. Było ich zbyt dużo, by pomie­ścili się w sta­rej świą­tyni, a mia­sto zgo­dziło się, by wyko­rzy­stali dużą prze­strzeń w sta­rym budynku tar­go­wym na kwa­tery. W końcu roz­po­częli zakro­jony na sze­roką skalę, trwa­jący wiele dzie­się­cio­leci żmudny pro­ces prze­bu­dowy, aby uczy­nić z niego swoją nową ofi­cjalną sie­dzibę.

Ram wspiął się po jed­nym ze strze­li­stych fila­rów na ogromny kopu­la­sty dach. Dawną halę zbu­do­wano na szczy­cie wzgó­rza, więc każdy w Lonisa City, kto zadarł głowę, widział ją, bez względu na to, gdzie się znaj­do­wał. Sapiąc z wysiłku, gdy pod­cią­gał się na kolejny zakrzy­wiony kamienny blok, Ram pomy­ślał, że ow­szem, kopuła wygląda bar­dzo ład­nie, ale jej kształt zde­cy­do­wa­nie utrud­niał wspi­naczkę – miałby z nią pro­blem nawet ktoś, kto nie nosił fał­szy­wej pele­ryny Sithów.

Usiadł wygod­nie na jed­nym z mister­nych łuków i zła­pał oddech. Wokół niego jak okiem się­gnąć roz­cią­gało się Lonisa City, a w jego kościach osiadł zna­jomy chłód. Było zbyt cicho, zbyt spo­koj­nie – i trwało to, odkąd poja­wili się Nihi­lo­wie. Nawet o tak póź­nej porze Loni­sań­czycy nor­mal­nie bawi­liby się na uli­cach, spę­dza­jąc sza­lone noce na zaba­wie w gro­nie przy­ja­ciół. Ram nie prze­pa­dał za tym zbyt­nio, bo przez to nie mógł spać, a śmiech i śpiew pod­sy­cały jego wyobraź­nię i dopro­wa­dzały do stanu pobu­dze­nia, któ­rego nie mogła powstrzy­mać żadna medy­ta­cja. I nie cho­dziło wcale o to, że chciał być tam z nimi – na gwiazdy, nie! Ale histo­rie, które musiały się tam roz­gry­wać, cała galak­tyka doznań, obwiesz­cza­nych przez każdy okrzyk i chi­chot, zda­wały się oży­wać w jego umy­śle i nie pozwa­lały mu długo zasnąć.

Teraz oddałby wszystko, by znów usły­szeć, jak te ulice roz­brzmie­wają śmie­chem.

Wes­tchnął i rozej­rzał się dookoła.

Tam! Zauwa­żył dziurę mię­dzy pod­nisz­czo­nymi gon­tami. Ostroż­nie prze­szedł wzdłuż jed­nej z pła­sko­rzeźb zdo­bią­cych dach, sta­now­czo odma­wia­jąc patrze­nia w dół. Nadep­nął na kamienną głowę Twi’leka Jedi, krzy­wiąc się, gdy część jego lekku skru­szyła się i odpa­dła.

– Ups! – szep­nął. – Prze­pra­szam!

Kamienny Jedi nie odpo­wie­dział. Ram nie był tym szcze­gól­nie zasko­czony.

Kiedy w końcu dotarł do szcze­liny w dachu, wes­tchnął z ulgą i zsu­nął się do swo­jej kry­jówki. Wnę­trze kopuły zostało umoc­nione drew­nia­nym rusz­to­wa­niem na czas napraw. Dwa i pół roku wcze­śniej Jedi mieli nadzieję ukoń­czyć pla­no­wane remonty przed Festi­wa­lem Repu­bliki, jed­nak atak Nihi­lów na Valo zatrzy­mał wszel­kie postępy. Wszyst­kie prace budow­lane prze­ło­żono, aby uprząt­nąć znisz­cze­nia. A pół roku póź­niej, gdy Nihi­lo­wie pod­bili Lonisa City, więk­szość doro­słych Jedi ucie­kła wraz z mło­dzi­kami ze świą­tyni, prze­no­sząc się w zapew­nia­jące bez­pieczne schro­nie­nie pobli­skie góry. Ram wie­dział, że nie­ła­two przy­szło im pod­jąć tę decy­zję: odejść zamiast zostać i wal­czyć, ale mło­dziki były przy­szłością zakonu Jedi. Nale­żało je chro­nić, za wszelką cenę.

Teraz świą­ty­nia leżała w gru­zach. Nihi­lo­wie splą­dro­wali ją pod­czas inwa­zji na Valo, nisz­cząc wszystko, czego nie mogli zabrać. Roz­bili wszyst­kie okna, pocięli gobe­liny na ścia­nach, poła­mali meble, a resztę spa­lili. Nie­wiele pozo­stało z pięk­nej nie­gdyś sie­dziby Jedi. Nihi­lo­wie prze­oczyli jed­nak rusz­to­wa­nie, które odci­nało kopułę od reszty budynku. Nie zda­wali sobie sprawy, że two­rzyło ono coś w rodzaju taj­nego stry­chu. To wła­śnie tam Ram zało­żył swoją bazę ope­ra­cyjną.

Pada­wan zrzu­cił z sie­bie czarny płaszcz, porzu­ca­jąc go na pod­ło­dze, i skie­ro­wał się do pry­mi­tyw­nego zestawu łącz­no­ści, usta­wio­nego pod ścianą. Zbu­do­wał go sam z czę­ści skra­dzio­nych Nihi­lom. Jego ręce zatań­czyły nad pokrę­tłami i przy­ci­skami, dosto­so­wu­jąc czę­sto­tli­wość do kanału Repu­bliki. Serce waliło mu od nad­miaru adre­na­liny i pod­eks­cy­to­wa­nia noc­nym trium­fem, gdy akty­wo­wał mikro­fon:

– Tu Szkar­łatna Czaszka, nadaję zza linii wroga! – ogło­sił, zni­ża­jąc głos do niskiego pomruku. Zro­bił efek­towną pauzę, po czym dodał chra­pli­wie: – Ekhem. Mroczny Festi­wal Nihi­lów na Valo nie doszedł do skutku – ich plany zostały uda­rem­nione! To zna­czy, wysa­dzi­łem lądo­wi­ska. Jedyną rze­czą w sta­nie bar­dziej opła­ka­nym niż statki ich ofi­cjeli jest w tej chwili ich ego!

Obej­rzał się na otwór w dachu, za któ­rym roz­cią­gała się pano­rama mia­sta.

– Ruch oporu jest aktywny i działa pręż­nie na Valo, ale potrze­bu­jemy pomocy. Jeśli kto­kol­wiek w Repu­blice odbie­rze tę trans­mi­sję… pro­szę o odpo­wiedź!

Odpo­wiedź nie nade­szła. Ni­gdy nie nad­cho­dziła.

Nihi­lo­wie wznie­śli nie­prze­bytą barierę wokół zawłasz­czo­nego zakątka galak­tyki. Nazwali ją Wałem Burzo­wym – two­rzyła ją połą­czona sieć boi, która wyry­wała z nad­prze­strzeni każdy sta­tek bez odpo­wied­nich kodów i upo­waż­nień. Ram mógł sobie tylko wyobra­żać, co się działo z takimi jed­nost­kami – gdy hiper­na­pęd eks­plo­do­wał, praw­do­po­dob­nie docho­dziło do nie­wy­obra­żal­nych znisz­czeń. Ci, któ­rzy mieli jesz­cze mniej szczę­ścia, koń­czyli zapewne porzu­ceni w samym środku bez­miaru kosmicz­nej próżni, zmu­szeni cze­kać w udręce, aż dro­idy demon­ta­żowe roze­drą ich kawa­łek po kawałku. Tylko statki Nihi­lów mogły się prze­do­stać przez Wał. Cała reszta była za nim uwię­ziona, odkąd barierę wznie­siono wkrótce po upadku Latarni Gwiezdny Blask – rok temu. Tak naprawdę pozo­stali teraz zdani na łaskę Nihi­lów, któ­rzy wzięli ten frag­ment galak­tyki we wła­da­nie. Byli ich więź­niami.

Łącz­ność wcale nie funk­cjo­no­wała lepiej.

Ale Ram wciąż pró­bo­wał. Codzien­nie wysy­łał wia­do­mo­ści, mając nadzieję, że któ­raś z nich prze­drze się przez Wał Burzowy. Jeśli jego słowa dotrą do choć jed­nej osoby w Repu­blice – jeśli dadzą nadzieję choć jed­nej isto­cie – to było warto. Nie mógł tra­cić wiary.

– Szkar­łatna Czaszka, bez odbioru. – Wyłą­czył mikro­fon i ponow­nie zmie­nił czę­sto­tli­wość. Jego palce usta­wiły pokrę­tło na zna­jomy kanał, pamięć mię­śniowa zadzia­łała, zanim dotarło do niego, co robi.

To był kanał Latarni Gwiezdny Blask.

Z tru­dem prze­łknął ślinę, gdy oczy zapie­kły go od gorą­cych łez. Latar­nia Gwiezdny Blask znik­nęła. Sta­cja kosmiczna była domem dla tak wielu istot, na któ­rych Ramowi zale­żało… Pada­wa­nów, takich jak Lula, Farzala i Qort, a także innych przy­ja­ciół, jak choćby Zeen i jej spi­cza­sto­uchy, skó­rza­sto­skrzy­dły pupil cru, Cham-Cham. To było świa­tło nadziei, sym­bol jed­no­ści Repu­bliki.

Nihi­lo­wie dokład­nie wie­dzieli, co robią, ata­ku­jąc Gwiezdny Blask. Wsku­tek ich dzia­łań sta­cja kosmiczna upa­dła, zni­ka­jąc w falach oce­anu na pla­ne­cie Eiram. Gdy wrak Gwiezd­nego Bla­sku tonął, a Rada wydała roz­kaz wzy­wa­jący wszyst­kich Jedi na Coru­scant, Ram wie­dział w głębi serca, że zamiast tego musi wró­cić na Valo.

I nie cho­dziło o to, że tęsk­nił za domem. Jasne, począt­kowo pod­czas swo­jego pobytu na pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask czuł się zagu­biony, ale to uczu­cie szybko znik­nęło, dzięki życz­li­wo­ści i tro­sce jego nowych przy­ja­ciół, a potem… potem wiele razy otarł się o śmierć. Nie – to nie tęsk­nota za kom­for­tem tutej­szej świą­tyni spra­wiła, że Ram wró­cił do Lonisa City swoim evi­sce­ra­to­rem, tylko pew­ność, że nie wszystko jest tu w porządku, a w obli­czu odwo­ła­nia Jedi kto inny mógłby pomóc tutej­szym miesz­kań­com. Czuł naglącą potrzebę, prze­ko­na­nie, że powi­nien tu być. Pomógł powstrzy­mać inwa­zję Nihi­lów na Kore­lię, a to ozna­czało, że mógł to zro­bić rów­nież w miej­scu, w któ­rym dora­stał.

Z nikim się nie poże­gnał. Mistrz Yoda oso­bi­ście wydał pole­ce­nie powrotu na Coru­scant i praw­do­po­dob­nie nie pozwo­liłby, by zwy­kły pada­wan sprze­ci­wił się jego roz­ka­zom. A pozo­stali, Reath, Zeen, mistrzo Kan­tam, Trzask i jej ekipa, Bon­bra­ko­wie Tip i Bre­ebak, pró­bo­wa­liby go prze­ko­nać, by został – i być może by im się to udało. Tak więc Ram wymknął się w środku nocy, a następ­nie odle­ciał, kie­ru­jąc się na obrzeża galak­tyki, mając w głębi serca nadzieję, że zoba­czy swo­ich przy­ja­ciół jesz­cze nie­raz. Tak wielu z nich zagi­nęło, uzna­nych za zmar­łych pod­czas upadku Gwiezd­nego Bla­sku, że musiał zro­bić, co w jego mocy, aby nieść pomoc tym, któ­rzy zostali na pla­ne­cie będą­cej w grun­cie rze­czy jego domem.

Ta podróż była naj­bar­dziej samot­nym i prze­ra­ża­ją­cym doświad­cze­niem w całym jego mło­dym życiu. Wcze­śniej zawsze miał przy sobie swo­jego wier­nego dro­ida, V-18, który pozo­stał na Gwiezd­nym Bla­sku, gdy ten runął do oce­anu, lub swo­ich poro­śnię­tych sier­ścią pomoc­ni­ków z warsz­tatu, Bon­bra­ków. Wie­dział jed­nak, że decy­zja o powro­cie na Valo nale­żała tylko i wyłącz­nie do niego – tak po pro­stu musiało być.

Zamie­rzał dostać się na pla­netę i zor­ga­ni­zo­wać ruch oporu. Gdy zja­wią się Nihi­lo­wie, będą gotowi.

Tyle tylko, że gdy Ram tam dotarł, Nihi­lo­wie już się zja­wili. Atak na Festi­wal Repu­bliki uczy­nił z Valo kolejny potężny sym­bol, pla­su­jąc tym samym świat na szczy­cie listy pla­net, które Nihi­lo­wie zamie­rzali prze­jąć i wcie­lić do swo­jego nowego tery­to­rium. Atak nastą­pił tak szybko i był tak gwał­towny, że Jedi, wciąż przy­go­to­wu­jący się do powrotu na Coru­scant, zostali kom­plet­nie zasko­czeni i zmu­szeni do ucieczki w dzicz. Pozo­stał tylko mistrz Kun­par, który zamie­nił swoje szaty Jedi na jakieś poszar­pane, bli­żej nie­okre­ślone prze­bra­nie, aby unik­nąć wykry­cia, a oku­pu­jący Nihi­lo­wie bru­tal­nie tłu­mili nawet naj­mniej­szy prze­jaw oporu. Ram był prze­ko­nany, że choć jego komu­ni­katy pozo­stają bez odpo­wie­dzi, oca­lali Jedi z Valo byli gdzieś tam, przy­cza­jeni, zbie­ra­jąc siły i przy­go­to­wu­jąc się do odbi­cia Lonisa City z rąk wroga. Nim to nastąpi, zamie­rzał przy­spa­rzać Nihi­lom jak naj­wię­cej kło­po­tów. I na tym wła­śnie upły­nął mu ostatni rok. Stał się kimś w rodzaju eks­perta od dywer­sji.

Ale dni zmie­niły się w tygo­dnie, potem w mie­siące, a póź­niej minął rok i wciąż nie otrzy­mał żad­nych wie­ści od zagi­nio­nych Jedi.

Mimo to nie przej­mo­wał się zbyt­nio. Zamie­rzał cze­kać tak długo, jak będzie trzeba.

Ram prze­tarł oczy. Prze­krę­cił pokrę­tło do końca i pomaj­stro­wał przy dłu­giej ante­nie umiesz­czo­nej na dachu.

– Jestem Szkar­łatną Czaszką – powie­dział, sta­ra­jąc się brzmieć groź­nie. – Jestem… No dobrze. Tak lepiej. – Wypu­ścił powie­trze z płuc, po czym ponow­nie akty­wo­wał mikro­fon. – V-18? Zgłoś się! Tu Szkar­łatna Czaszka, nadaję zza linii wroga! Mroczny Festi­wal Nihi­lów na Valo nie doszedł do skutku – ich plany zostały uda­rem­nione!

Nagle poczuł się doj­mu­jąco samotny. Tak bar­dzo tęsk­nił za przy­ja­ciółmi… Jasne, wszy­scy musieli sta­wiać czoła śmierci i rato­wali sobie nawza­jem życie nie­zli­czoną ilość razy, ale tym, co naprawdę ich łączyło, były chwile, kiedy mogli być po pro­stu sobą – zwy­kłymi dzie­cia­kami w tej ogar­nię­tej cha­osem galak­tyce, robią­cymi wszystko, co w ich mocy, aby dobrze się bawić i nie dać się zabić. Pew­nego razu, na początku pobytu na pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask, kiedy tęsk­nota za domem szcze­gól­nie dawała się Ramowi we znaki, pada­wani ze sta­cji kosmicz­nej urzą­dzili mu przy­ję­cie-nie­spo­dziankę o tema­tyce Valo, włącz­nie z holo­pro­jek­cjami z jego warsz­tatu. To był jeden z naj­szczę­śliw­szych momen­tów w jego życiu – nie tylko dla­tego, że mógł przy­po­mnieć sobie miej­sce, które uwiel­biał, ale także dla­tego, że poczuł, iż komuś na nim zależy.

Czy jego przy­ja­ciele byli bez­pieczni po dru­giej stro­nie Wału Burzo­wego? Czy w ogóle żyli? V-18, nie­po­ręczny, nad­mier­nie entu­zja­styczny droid, ura­to­wał mu życie wię­cej niż raz pod­czas ataku na Festi­wal Repu­bliki. Nie­stety, o ile Ram mógł stwier­dzić, poszedł na dno wraz z całym Gwiezd­nym Bla­skiem. Ale to nie zna­czyło, że utra­cił go na zawsze – nie­ko­niecz­nie musiało tak być. Musiał mieć nadzieję. Nie wie­dział, co prawda, zbyt wiele o tym, co wyda­rzyło się po kata­stro­fie, ponie­waż odle­ciał bez­po­śred­nio z Kore­lii i wró­cił do miej­sca, które tak długo było jego domem – na Valo.

Zawsze pozo­sta­wała nadzieja.

Przy­gryzł wargę i ponow­nie spró­bo­wał skon­tak­to­wać się ze swoim dro­idem. Jeśli V-18 gdzieś tam był, roz­po­znałby głos Rama.

– V-18, zgłoś się! Tu Szkar­łatna Czaszka…

Nada­wał wia­do­mość, dopóki cisza nie zaczęła sta­wać się zbyt przy­tła­cza­jąca. Wów­czas usta­wił kanał na wysy­ła­nie zapę­tlo­nego komu­ni­katu i z wes­tchnie­niem opadł na pod­łogę, przy­ci­ska­jąc do piersi swój miecz świetlny. Bawił się małym meta­lo­wym urzą­dze­niem przy­mo­co­wa­nym do emi­tera, dopóki się nie otwo­rzyło. To było coś, co sam wymy­ślił: ośmio­kątny pier­ścień z krysz­ta­łową czer­woną szybką, pozy­skaną z roz­bi­tego okna świą­tyni. Prze­pusz­cza­jący ener­gię mate­riał dzia­łał jak holo­filtr, nada­jąc ostrzu mie­cza świetl­nego szkar­łatną barwę. Kiedy Ram skie­ro­wał broń w stronę sufitu i włą­czył ją, klinga roz­bły­sła swoim praw­dzi­wym kolo­rem: żół­tym, a nie czer­wie­nią Sithów.

Na sufi­cie wid­niało malo­wi­dło, przed­sta­wia­jące Jedi wyko­rzy­stu­ją­cych Moc i komu­ni­ku­ją­cych się z nią na różne spo­soby: Rodia­nina, trą­ca­ją­cego deli­kat­nie dwu­dzie­sto­strunną pła­sko­harfę, oto­czo­nego wyobra­że­niami wydo­by­wa­nych z niej dźwię­ków, męż­czy­znę opie­ku­ją­cego się nie­bie­ską rośliną o bia­łych zwi­sa­ją­cych kwia­tach, któ­rej korze­nie roz­po­ście­rały się pod zie­mią pod jego sto­pami, dwójkę Jedi wal­czą­cych na mie­cze świetlne, uwiecz­nioną w roz­luź­nio­nych, swo­bod­nych pozach, starą Togru­tankę z gra­cją kre­ślącą gwiezdną mapę i Alce­djano o srebr­nych pió­rach, utrzy­mu­jące Mocą w powie­trzu sze­reg połą­czo­nych ze sobą krysz­ta­ło­wych pier­ścieni. Jego dłu­gie, jaskra­wo­ró­żowe włosy spły­wały mu na plecy, a złote oczy były pełne unie­sie­nia. A pośrodku tego wszyst­kiego wid­niał sym­bol Jedi, oto­czony skrzy­dłami wzbi­ja­ją­cymi się ku naj­wyż­szemu punk­towi kopuły.

Jako mło­dzik Ram uwiel­biał na niego patrzeć. Wciąż go to uspo­ka­jało, nawet teraz. Zamknął oczy i pozwo­lił, by prze­pły­nęła przez niego Moc. Czuł za jej pośred­nic­twem każdą część licz­nych mecha­ni­zmów roz­rzu­co­nych po stry­chu. Wypu­ścił powie­trze z płuc, się­ga­jąc ku nim umy­słem. Kiedy ponow­nie zaczerp­nął tchu, usys­te­ma­ty­zo­wał przy­swo­joną wie­dzę, two­rząc w myśli men­talny obraz pomiesz­cze­nia.

Łącz­nie z wielką dziurą w dachu.

– Naprawdę muszę zna­leźć inny spo­sób na dosta­wa­nie się tu i wycho­dze­nie z tego miej­sca – mruk­nął pod nosem.

– Jeśli tego nie zro­bisz, praw­do­po­dob­nie kie­dyś skrę­cisz sobie kark – zgo­dził się z nim mistrz Kun­par.

Ram wydał z sie­bie zdu­szony okrzyk, zakry­wa­jąc usta dło­nią i nie­mal upusz­cza­jąc przy tym miecz świetlny. Otwo­rzył sze­roko oczy, a gdy uniósł wzrok, ujrzał sto­ją­cego nad nim mistrza Jedi.

– A wtedy umrzesz. Albo skrę­cisz kark i nie umrzesz. A może… po pro­stu umrzesz? – Oczy sta­rego Ongree bły­snęły zło­śli­wie.

– Mistrzu Kun­par? Jak się tu dosta­łeś? – wykrztu­sił Ram.

– Sko­rzy­sta­łem z dra­biny. – Kun­par wska­zał za sie­bie. Rze­czy­wi­ście, ze szcze­liny w deskach pod­łogi wysta­wała giętka, meta­lowa dra­bina.

– Coś nowego – powie­dział Ram, wsta­jąc i przy­glą­da­jąc się jej z zain­te­re­so­wa­niem.

– Nie, jest bar­dzo stara – zaprze­czył Kun­par. – Ma co naj­mniej sto lat. Wydaje mi się, że poży­czy­łem ją ze świą­tyni Ifnar, gdy zaczy­na­li­śmy budo­wać naszą. Być może kie­dyś im ją zwrócę.

– Mia­łem na myśli…

– Wiem, co mia­łeś na myśli, Ram – wszedł mu w słowo Kun­par, uśmie­cha­jąc się pod nosem. Ram zdał sobie sprawę, że znowu sobie żar­to­wał. Kun­par uwiel­biał draż­nić się z pada­wa­nem, nawet jeśli ten kom­plet­nie nie rozu­miał jego żar­tów. – Zna­la­złem dra­binę w maga­zy­nie i przy­nio­słem ją dla cie­bie. Jest skła­dana, więc w razie potrzeby możesz ją tu scho­wać.

– Dzięki, mistrzu Kun­par – powie­dział Ram. Jego mistrz naprawdę był nie­za­stą­piony.

Kun­par oka­zał się jedy­nym mistrzem Jedi pozo­sta­łym w całym Lonisa City – nie żeby Nihi­lo­wie o tym wie­dzieli. Byli prze­ko­nani, że jest tylko pod­sta­rza­łym opie­ku­nem świą­tyni. Nie wyglą­dał teraz jak Jedi: zamiast biało-zło­tych szat zakon­nych ubie­rał się w zno­szone, znisz­czone ubra­nie i zawsze pach­niał tro­chę jak stare placki z fasoli. Wyra­żał się nie­ja­sno, zagad­kowo i czę­sto ury­wał w poło­wie zda­nia. Ktoś taki w oczach Nihi­lów bez dwóch zdań nie mógł sta­no­wić zagro­że­nia, a już na pewno nie był potęż­nym, sku­pio­nym Jedi. Miesz­kańcy mia­sta utwier­dzali ich w tym prze­ko­naniu, strze­gąc jego tajem­nicy. W Lonisa City Kun­par był uwiel­biany, tak samo jak gigan­tyczny mar­mu­rowy posąg zało­ży­ciela mia­sta, sto­jący przed miej­ską biblio­teką. Ponadto świą­tynia zawsze na czas pła­ciła comie­sięczną daninę na rzecz Nihi­lów. Najeźdźcy zosta­wiali ją w spo­koju… nie­świa­domi, że tuż pod ich nosami żyje mistrz Jedi.

– Całe mia­sto aż huczy od wie­ści o wybry­kach Szkar­łat­nej Czaszki – zauwa­żył Kun­par, wycią­ga­jąc zza pazu­chy dwa cera­miczne naczy­nia i meta­lową flaszkę. Usiadł na pod­ło­dze i napeł­nił kubki paru­jącą zio­łową her­batą. – Jak się udał for­tel z czer­wo­nym mie­czem świetl­nym?

Ram prze­stą­pił z nogi na nogę.

– Hm, cóż, nie mieli poję­cia, o co cho­dzi – przy­znał.

Kun­par zare­cho­tał chra­pli­wie.

– Mówi­łem ci, że nikt poza tymi murami nie ma poję­cia, kim są Sitho­wie! Nikt ich nie widział od wie­ków, Ram!

– Tak, tak, cóż…

– Sith! – zaśmiał się Kun­par. – Ci głupcy nie zna­leź­liby Coru­scant na mapie Coru­scant, a ty sądzisz, że mają dostęp do histo­rii dawno minio­nych cza­sów! Ach, Ram, mój chłop­cze, podoba mi się twoja kre­atyw­ność!

– Mimo to filtr, który stwo­rzy­łem, jest naprawdę mega­me­nalny – upie­rał się Ram.

– Och, jest cał­kiem genialny – zgo­dził się z nim Kun­par, który ni­gdy nie szczę­dził chłopcu pochwał. – A Vark Tar­pa­lin jest wście­kły jak stado os! Podobno w sąsied­niej dziel­nicy było sły­chać jego skargi na temat tego, że roz­cza­ro­wał Mar­chiona Ro. To było wspa­niałe.

– Szkar­łatna Czaszka robi, co może – powie­dział skrom­nie Ram, upi­ja­jąc łyk her­baty. Natych­miast popa­rzył sobie język. – Auć!

– Dobry Jedi musi być cier­pliwy, młody Joma­ra­mie. Nawet – a zwłasz­cza – pod­czas picia her­baty. – Kun­par uniósł swój kubek do ust, znaj­du­ją­cych się w cen­tral­nej czę­ści jego twa­rzy. Ostroż­nie popi­jał gorący napar, kie­ru­jąc osa­dzone na szy­puł­kach oczy w stronę Rama. – Wyglą­dasz na zmar­twio­nego. Co cię trapi?

Ram ponow­nie upił łyk her­baty.

– Nie tylko ja sabo­to­wa­łem dzi­siej­szy Mroczny Festi­wal – wyznał, wra­ca­jąc myślami do zakap­tu­rzo­nych postaci, które widział wcze­śniej. Nie­które z nich były naprawdę niskie. – Było ich trzech i myślę, że to były dzieci. Może nawet młod­sze ode mnie? Jestem pewien, że pod płasz­czami mieli szaty. Mistrzu Kun­par… czy to moż­liwe, by jakieś mło­dziki nie zdą­żyły opu­ścić Lonisa City na czas, gdy Jedi ode­szli? – Jeśli Ram miał rację, zna­la­zły się w poważ­nym nie­bez­pie­czeń­stwie.

Mistrz Kun­par otwo­rzył usta, ale zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, z dołu dobie­gło grom­kie wale­nie do świą­tyn­nych drzwi. Stłu­miony przez grube drewno głos zagrzmiał:

– Natych­miast otwie­rać! Żądamy wyda­nia Szkar­łat­nej Czaszki!

Rozdział drugi

ROZ­DZIAŁ\ DRUGI

Gavi przy­kuc­nął za świą­tyn­nym fila­rem, sta­ra­jąc się jak naj­mniej rzu­cać w oczy. Po raz pierw­szy w życiu cie­szył się, że był nie­mal naj­niż­szy w gru­pie mło­dzi­ków. Niż­sza od niego była tylko Tep Tep, która rów­nież wła­śnie to wyko­rzy­sty­wała, kuląc się, aby zmie­ścić się w ple­cio­nym koszu z trzciny, sto­ją­cym na tyłach dużego, otwar­tego pomiesz­cze­nia. Gavi wyobra­żał sobie, jak jej biało-płowe pióra drżą, gdy wale­nie w drzwi przy­brało na sile. Tep Tep nie­na­wi­dziła gło­śnych dźwię­ków.

„Nie powinno jej tam w ogóle być” – pomy­ślał smęt­nie Gavi. Miała tylko dwa­na­ście lat, dwa lata mniej niż on, a pod­czas Mrocz­nego Festi­walu roiło się od Nihi­lów, któ­rzy chcieli ich śmierci. Ale nale­gała, aby iść tam razem z nimi, upie­ra­jąc się, że też jest Jedi, a Lonisa City to ich dom i zamie­rza wal­czyć o niego tak jak oni.

Za kolej­nym fila­rem po dru­giej stro­nie atrium Kildo pod­chwy­cił wzrok Gaviego i uniósł palec do ust. Wysoki i szczu­pły, miał ciemne włosy, bystre, jasno­po­ma­rań­czowe oczy i naj­bar­dziej roz­pra­sza­jący uśmiech, jaki Gavi kie­dy­kol­wiek widział. Kildo był Alce­dja­ni­nem, podob­nie jak Tep Tep i wielu innych na Valo. Ich huma­no­idalny gatu­nek pocho­dził z tej pla­nety i dawno temu utra­cił skrzy­dła, ale zacho­wał część piór na ramio­nach i rękach. Pod­czas gdy u Tep Tep były one mięk­kie i puszy­ste – wszystko w Tep Tep wyda­wało się mięk­kie i puszy­ste – upie­rze­nie na ramio­nach Kilda było czarne i opa­li­zu­jąco nie­bie­skie, gdzie­nie­gdzie poprze­ty­kane bia­łymi lot­kami.

Gavi rzu­cił okiem na świą­tynne drzwi, ści­ska­jąc w dło­niach swój miecz świetlny. Po ucieczce z Mrocz­nego Festi­walu Kildo, Tep Tep i on namie­rzyli Szkar­łatną Czaszkę. Ale zanim zdą­żyli się z nią skon­tak­to­wać, Nihi­lo­wie ich dogo­nili. Teraz zna­leźli się w pułapce.

Ktoś klep­nął go w ramię. Kildo nagle zja­wił się u jego boku, wyła­nia­jąc się z cie­nia. Gavi nie widział, jak opusz­czał swoją kry­jówkę. Alce­dja­nin nic nie powie­dział, ale uśmiech­nął się do przy­ja­ciela.

Ucisk w klatce pier­sio­wej Gaviego zelżał, panika nieco ustą­piła. „Wszystko będzie dobrze” – powta­rzał sobie w myślach. „Wszystko będzie dobrze”. Może gdyby myślał o tym wystar­cza­jąco inten­syw­nie w rytm ćwi­czeń odde­cho­wych Jedi, oka­za­łoby się to prawdą…?

Ski­nął głową Kil­dowi w spo­sób, który, miał nadzieję, świad­czył o sile i pew­no­ści sie­bie, a nie o zde­ner­wo­wa­niu. Wyglą­dało na to, że się udało. Kildo mru­gnął zachę­ca­jąco i znik­nął mu z pola widze­nia.

– Powie­dzia­łem: otwie­rać! – krzyk­nęła osoba po dru­giej stro­nie drzwi. Gavi znał ten głos aż nadto dobrze. Sły­szał go nie­całą godzinę wcze­śniej, gdy jego wła­ści­ciel celo­wał do niego z bla­stera. Nale­żał do Varka Tar­pa­lina. – Wiem, że tam jesteś, stary Kun­pa­rze!

– Już idę! – zawo­łał mistrz Kun­par z rusz­to­wa­nia nad głową, uży­wa­jąc swo­jego chra­pli­wego głosu nie­do­łęż­nego starca, na który zawsze prze­sta­wiał się, gdy roz­ma­wiał z Nihi­lami. Z zaska­ku­jącą zwin­no­ścią zsu­nął się po meta­lo­wej dra­bi­nie na par­ter. Naci­snął przy­cisk z boku kon­struk­cji i seg­menty bły­ska­wicz­nie scho­wały się i znik­nęły.

Zatrzy­mał się i zamru­gał zasko­czony na widok Gaviego, ale prze­szedł bez słowa obok ukry­wa­ją­cych się mło­dzi­ków, czule mierz­wiąc włosy chłopca w dro­dze do wej­ścia. Zgar­bił ramiona i przez chwilę sza­mo­tał się na pokaz z wiel­kimi, nad­gry­zio­nymi zębem czasu wro­tami.

Vark wkro­czył do świą­tyni, nie­uprzej­mie mija­jąc Kun­para bez słowa. Jego zazwy­czaj sta­ran­nie wypie­lę­gno­wane wąsy były dziko nastro­szone. Wyglą­dało na to, że nie mógł się zde­cy­do­wać, w którą stronę pójść, więc krą­żył jak w amoku. Jego ubra­nie było popla­mione, a nor­mal­nie blada twarz jesz­cze bled­sza niż zwy­kle. Widać było wyraź­nie, że Vark Tar­pa­lin miał bar­dzo kiep­ską noc – co samo w sobie sta­no­wiło nagrodę, nawet jeśli nie wszystko poszło zgod­nie z pla­nami dzieci. Za nim podą­żali jego towa­rzy­sze: wielki, nabur­mu­szony Neimo­idia­nin i chuda kobieta o jasno­brą­zo­wej skó­rze i nie­spo­koj­nych oczach. A ich pochód zamy­kała…

Gavi zaczerp­nął gwał­tow­nie tchu.

Drig­git Parse. Jej włosy były krót­sze niż daw­niej, a odzie­nie wyraź­nie przy­po­mi­nało stroje noszone przez Nihi­lów. Przy bio­drze miała przy­pa­saną maskę prze­ciw­ga­zową. Wyglą­dała… ina­czej. Ale wciąż nosiła swój stary, rdzawy szal.

Nawet bez niego roz­po­znałby ją wszę­dzie.

Kie­dyś, nie tak dawno temu, byli przy­ja­ciółmi. Naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Byli mniej wię­cej w tym samym wieku i wyglą­dali na tyle podob­nie, że obcy czę­sto zakła­dali, iż są rodzeń­stwem – lub nawet bliź­nia­kami – dopóki nie zdali sobie sprawy, że jedno z nich nosi szaty Jedi. Teraz, gdy Gavi sobie o tym przy­po­mniał, poczuł w ustach gorzki smak. Z kim zwią­zała się jego dawna przy­ja­ciółka? Jak mogła?

Vark obrzu­cił mistrza Kun­para szy­der­czym spoj­rze­niem.

– Ach, jesteś, dozorco. Dobrze, że w końcu zde­cy­do­wa­łeś się otwo­rzyć drzwi. Już mia­łem kazać Idra­xowi je wywa­żyć.

– Na­dal mogę to zro­bić! – oznaj­mił skwa­pli­wie Neimo­idia­nin.

– Nie, to nie będzie konieczne! – wark­nął Vark. Idrax wyglą­dał na roz­cza­ro­wa­nego.

Drig­git stłu­miła par­sk­nię­cie.

– Prze­pra­szam, że tak długo mi to zajęło – wymam­ro­tał Kun­par. – Naj­pierw musia­łem dotrzeć do drzwi, a potem je otwo­rzyć. Obie te czyn­no­ści kosz­tują mnie wiele wysiłku. Nie jestem już młody…

– Widzę – prych­nął pogar­dli­wie Vark. Pod­szedł do ławki na środku pomiesz­cze­nia, a ele­menty jego nie­do­pa­so­wa­nej zbroi zaszczę­kały, gdy usiadł. Jak każdy wojow­nik Nihi­lów, któ­rego Gavi kie­dy­kol­wiek spo­tkał, miał na sobie całą kolek­cję zra­bo­wa­nego ekwi­punku, noszo­nego na ciele niczym histo­ria jego pod­bo­jów. Jego towa­rzy­sze wyglą­dali podob­nie. Nawet Drig­git miała na lewym przed­ra­mie­niu meta­lowy ochra­niacz, przy­po­mi­na­jący długi, postrzę­piony man­kiet, który się­gał jej pra­wie do łok­cia. Maska prze­ciw­ga­zowa Nihi­lów u pasa dziew­czyny została ude­ko­ro­wana zło­mem, nada­ją­cym jej wygląd pta­siego dzioba, a pod przej­rzy­stym wizje­rem wid­niały poma­rań­czowe pasy. – Nie obcho­dzi mnie, ile masz lat, Kun­par. Przejdę do sedna: gdzie jest Szkar­łatna Czaszka?

– Czy Szkar­łatne Czaszki nie ode­szły w zapo­mnie­nie dawno temu? – zapy­tał Kun­par, dra­piąc się po jed­nej z szy­pu­łek ocznych. – Cho­dzi o ten kult dzieci-zabój­ców, które malo­wały na twa­rzach czer­wone maski śmierci i obci­nały sobie języki? Nie sły­sza­łem o nich od ponad wieku. Nie wyobra­żam sobie, aby w dzi­siej­szych cza­sach coś takiego cie­szyło się popu­lar­no­ścią. A już na pewno nie na Valo.

– Obaj wiemy, że nie o nich mówię. – Vark wycią­gnął swój bla­ster i oparł go na kola­nie. Kiedy ode­zwał się ponow­nie, mówił dobit­nie, a w jego sło­wach cza­iła się groźba: – Gdzie on jest, Kun­par?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki