Star Wars Wielka Republika. Horyzont północy - Daniel José Older - ebook

Star Wars Wielka Republika. Horyzont północy ebook

Daniel Jose Older

3,6

Opis

U progu zwycięstwa… czy też klęski?

 

Po serii druzgocących ciosów, zadanych Republice przez Nihilów, wszystko wskazuje na to, iż udało jej się w końcu zmusić nikczemnych grabieżców do odwrotu i że wreszcie widać światełko w tunelu. Wówczas jednak rozchodzą się wieści o rzekomym ataku tych okrutnych piratów na przemysłową, kosmopolityczną planetę Korelia, leżącą w samym sercu Jądra Galaktyki.

 

Z misją zbadania tej sprawy wyruszają mistrzowie Jedi Cohmac Vitus i Kantam Sy wraz z padawanami Reathem Silasem i Ramem Jomaramem. Każde z nich po wielu miesiącach stawiania czoła niekończącym się zagrożeniom toczy własne, prywatne bitwy. Gdy docierają na Korelię, Reath i Ram spotykają młodą, śmiałą specjalistkę od ochrony zwaną Trzask, której przyjaciel padł ofiarą ataku Nihilów. Padawani sprzymierzają się z nią, aby zinfiltrować szeregi koreliańskich elit, podczas gdy ich mistrzowie wybierają działanie bardziej oficjalnymi kanałami. Współpraca z Trzask okazuje się niebezpieczniejsza, niż ktokolwiek się spodziewał, a tymczasem Ram prosi swoją przyjaciółkę Zeen o pomoc w skomplikowanym fortelu z udziałem galaktycznej gwiazdy popu.

 

Koniec końców to, co odkrywają na Korelii, okazuje się być częścią większego planu… planu, który może doprowadzić Jedi do druzgocącej klęski…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
2
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrzemoDom

Nie polecam

Mistrzo? Rycerzo? Co to w ogóle za wymysły? Cała seria z wplatanymi na siłę wątkami lgbtqwerty, które w ogóle nic nie wnoszą do fabuły. Zamiast skupić się na ostrzejszym zarysowaniu postaci, to widać że nacisk był na chorą propagandę.
10

Popularność




WPROWADZENIE

CHRONOLOGIA STAR WARS

PROLOG

PRO­LOG

KORO­NET

Wcho­dzę – stwier­dził Pry­bolt.

Ovarto potrzą­snął swoją kudłatą, rogatą głową.

– Klient wyraź­nie nam zabro­nił…

Ogary zawar­czały i rozej­rzały się nie­spo­koj­nie po opu­sto­sza­łej uliczce, węsząc zawzię­cie swo­imi wiel­kimi noz­drzami. Jeden z nich, suka wabiąca się Sere­nata, szarp­nęła się w stronę drzwi, pocią­ga­jąc za sobą Pry­bolta. Pozo­stałe powar­ki­wały przez chwilę mię­dzy sobą, a potem poszły w jej ślady.

Budy­nek był jedną z tych oso­bli­wych, cylin­drycz­nych kon­struk­cji, które wyda­wały się wyra­stać znie­nacka jak dziwne grzyby w całej dziel­nicy Syl­lain, aby zni­kać rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie na jej obrze­żach. Ten tutaj poma­lo­wano na jaskra­wo­po­ma­rań­czowy (paskudny) kolor i ozna­czono nie­zro­zu­mia­łymi meta­lo­wymi sym­bo­lami (przy­pra­wia­ją­cymi o gęsią skórkę). Nie miał rów­nież okien (kiep­sko), a Pry­bolt mógł dostrzec tylko jedne drzwi. Wła­śnie przez nie mini­ster Nomar Tral­mat, Ojciec Finan­sów Koro­netu i męż­czy­zna, któ­rego Pry­bolt i Ovarto poprzy­się­gli chro­nić wła­snym życiem, wszedł dokład­nie dwa­dzie­ścia dwie minuty temu, na kilka róż­nych spo­so­bów prze­strze­ga­jąc ich, aby pod żad­nym pozo­rem nie podą­żali za nim ani nie pró­bo­wali się z nim kon­tak­to­wać.

Zakli­nał się na wszystko, że wie, co robi, że będzie bez­pieczny i że potrze­buje ich ochrony jedy­nie pod­czas drogi na i ze spo­tka­nia, nie pod­czas niego. I nie, za nic w świe­cie nie powie im, czego ma ono doty­czyć ani kto ma w nim uczest­ni­czyć. Wyra­ził się już jasno w kwe­stii koniecz­no­ści zacho­wa­nia pouf­no­ści, gdy ich wynaj­mo­wał. Praw­do­po­dob­nie cho­dziło o jakieś sprawy zwią­zane z nad­cho­dzą­cym Balem Finan­sów – dorocz­nym osten­ta­cyj­nym poka­zem zbytku, który roz­po­czy­nał sezon han­dlowy na otwar­tym rynku. Wła­ści­wie nie miało to żad­nego zna­cze­nia, a Pry­bolt aż nadto dobrze zda­wał sobie sprawę z tego, że lepiej nie zada­wać zbyt wielu pytań. Mimo to, aby zapew­nić strze­żo­nej przez sie­bie oso­bie bez­pie­czeń­stwo, ochro­niarz nie mógł rów­nież dzia­łać kom­plet­nie w ciemno.

Nomar Tral­mat był czło­wie­kiem, Pry­bolt zaś wie­dział z doświad­cze­nia, że ludzie bywali noto­rycz­nie lek­ko­myślni, pozwa­la­jąc się mor­do­wać w ciem­nych zauł­kach, dając się brzydko hara­tać albo nara­ża­jąc na paskudne cho­rób­ska. Nie dało się na nich nawet pole­gać, jeśli cho­dzi o prze­strze­ga­nie choćby pod­sta­wo­wych zasad ostroż­no­ści – w kółko nic, tylko wła­zili pod lufy bla­ste­rów, pako­wali się w sam śro­dek wybu­chów albo spa­dali z urwisk – i nie­ważne, w jak oczy­wi­sty spo­sób nie­bez­pieczna była sytu­acja: jeśli zgi­nęli, całą winę zwa­lano na ich ochro­nia­rzy.

– Trzask mówi cza­sem, że nasi klienci nie wie­dzą, co jest dla nich dobre – stwier­dził Pry­bolt – więc my musimy wie­dzieć to za nich.

– Hmm, taa – mruk­nął Ovarto, zapa­la­jąc igiełkę śmierci (mimo iż w pracy nie powinni palić) i wypusz­cza­jąc w mroku kłąb dymu. – Cza­sem nawet Trzask się myli.

Ma się rozu­mieć, gadał bzdury i sam w to nie wie­rzył. Trzask, przy­ja­ciółka Pry­bolta pro­wa­dząca Główne Biuro Ochrony Dyplo­ma­tycz­nej Koro­netu, nie była wyjąt­kiem od wspo­mnia­nej wyżej, doty­czą­cej ludzi reguły – wła­ści­wie to, jeśli cho­dzi o ści­słość, wyda­wała się jej pod­ręcz­ni­ko­wym przy­kła­dem. Rzecz w tym, że w jakiś dziwny spo­sób wypra­co­wała jed­no­cze­śnie do per­fek­cji umie­jęt­ność prze­trwa­nia w każ­dych oko­licz­no­ściach – i pil­no­wa­nia, aby nie zgi­nął rów­nież nikt pod jej pie­czą. I nikt nie pamię­tał, by kie­dy­kol­wiek się myliła lub popeł­niła błąd.

Ogary par­skały gło­śno i pry­chały, zwró­cone w stronę drzwi – były to duże, budzące grozę białe stwo­rze­nia, o przy­gar­bio­nych grzbie­tach i pacior­ko­wa­tych, osa­dzo­nych w wypu­kło­ściach skóry oczach, które mru­żyły wła­śnie zło­wrogo. Mię­si­ste wąsy wyra­sta­jące z ich policz­ków drgały nie­spo­koj­nie. Ogól­nie rzecz bio­rąc, stwo­rze­nia spra­wiały wra­że­nie, jakby bez spe­cjal­nego wysiłku mogły roz­szar­pać kogoś na kawałki – po czę­ści dla­tego, że fak­tycz­nie tak było, po czę­ści zaś, bo od małego cho­wano je do tego, by budziły grozę – i w ten spo­sób tre­so­wano. Ten przy­datny zabieg gwa­ran­to­wał, że nie będą musiały nikogo roz­dzie­rać na strzępy – a przy­naj­mniej przez więk­szość czasu, bo na ich widok ludzie po pro­stu trzy­mali się pro­fi­lak­tycz­nie z dala.

Pry­bolt wręcz je uwiel­biał i kochał całym ser­cem. To, oprócz Trzask, byli jego naj­wier­niejsi dru­ho­wie – i zawsze wie­dzieli, gdy działo się coś złego.

Jak na przy­kład w tej wła­śnie chwili. Waru­jące bez ruchu przy drzwiach, wyda­wały się nad czymś dys­ku­to­wać, a po chwili jak na komendę wycią­gnęły szyje i zaskam­lały chó­ral­nie.

Pry­bolt ponow­nie zmie­rzył budy­nek kry­tycz­nym spoj­rze­niem.

– No dobra, w porządku. Naj­wy­raź­niej nie tylko mi się to nie podoba. A jeśli mam być szczery, nie podoba mi się to wcale a wcale.

Do innych rze­czy, które w tym momen­cie wcale się Pry­bol­towi nie podo­bały, nale­żały:

– Świa­do­mość, że brzmi potul­nie;

– Spo­sób, w jaki ten nie­do­rzeczny ska­fan­der ochronny opi­nał jego wydłu­żone, grin­da­lidz­kie ciało – każdy mię­sień w jego licz­nych ramio­nach aż krzy­czał z obu­rze­nia wywo­ła­nego dłu­gimi godzi­nami, na jakie go w nim upchnięto;

– Fakt, iż mię­dzy sze­re­gami strze­li­stych budyn­ków wokół nich, na skraju ciem­nego hory­zontu, zaczy­nał się powoli maja­czyć kolejny kore­liań­ski świt.

To wła­śnie dla­tego jego rodzina zakli­nała go na wszystko, by nie podej­mo­wał się pracy w tej branży.

– Pozwólmy ludziom i ich kocha­ją­cym słońce ziom­kom pożreć się i znisz­czyć nawza­jem – prze­ko­ny­wała go Matka Fasti­dima w chłod­nym, ciem­nym zaci­szu ich pod­ziem­nej sadzawki lęgo­wej. – Twoje miej­sce jest tutaj, z dala od tego wszyst­kiego. Czeka na cie­bie całe pod­ziemne impe­rium! Nie musisz wci­skać swo­jego ciała w te głu­pie szmaty. Nie musisz żyć w stra­chu przed spa­le­niem przez to okrutne kore­liań­skie słońce, moja słodka lar­wu­niu.

Ale Pry­bolt wie­dział, czego chce – i zde­cy­do­wa­nie nie była to per­spek­tywa spę­dze­nia całego życia na ukry­wa­niu się pośród cieni wraz z set­kami jego rodzeń­stwa.

– Nie jestem już larwą – odparł, mając jed­no­cze­śnie świa­do­mość, że jego słowa brzmią bar­dzo nie­do­rzecz­nie, w spo­sób typowy dla zbun­to­wa­nego nie­do­rostka. – A poza tym nie chcesz, żebym się nara­żał tylko dla­tego, że jeśli zginę, będziesz musiała mnie pomścić, a to może zakłó­cić deli­katną rów­no­wagę poli­tyczną, do któ­rej zawsze dąży­łaś! – Wypluł te słowa z zacie­kło­ścią, o jaką ni­gdy by się nie posą­dzał, ale tra­fiły do celu: Matka Fasti­dima cof­nęła się gwał­tow­nie, jakby ją ude­rzył.

– To… – wykrztu­siła. – To… – Woda ście­kała po wypust­kach na jej pod­bródku i kapała z plu­skiem do sadzawki, gdy Grin­da­lidka gwał­tow­nie łapała powie­trze, szu­ka­jąc odpo­wied­nich słów.

Nie mogła ich jed­nak zna­leźć, bo Pry­bolt miał w zasa­dzie rację.

Klan Gara­vult strzegł sys­temu kana­li­za­cji i wód pod­ziem­nych Kore­lii od wie­ków, a kul­ty­wo­wa­nie ich dzie­dzic­twa było kwe­stią honoru, zaś kwe­stio­no­wa­nie ich nie­za­prze­czal­nych wpły­wów gwa­ran­to­wało krwawą zemstę. Atak na Gara­vulta ozna­czał nara­że­nie się na gniew wszyst­kich sied­miu­set czter­dzie­stu ośmiu człon­ków klanu – i wła­śnie dla­tego nie­mal ni­gdy się to nie zda­rzało. Bra­ter­stwo krwi zna­czyło wię­cej niż jakie­kol­wiek poli­tyczne prze­py­chanki, a Pry­bolt wie­dział o tym rów­nie dobrze co Matka Fasti­dima.

Jed­nak nie cho­dziło tylko o to. Jego matka gniazda chciała zatrzy­mać go przy sobie, bo zwy­czaj­nie go kochała.

Pry­bolt wes­tchnął, opusz­cza­jąc ciemną toń, i skie­ro­wał się do tunelu, pro­wa­dzą­cego na powierzch­nię. Cza­sami zwy­cię­stwo bolało bar­dziej niż klę­ska.

– Chciał­bym po pro­stu zoba­czyć w mie­ście, w któ­rym żyję, coś wię­cej niż tylko kanały i tunele. I chcę chro­nić ludzi. Jestem w tym dobry!

I rze­czy­wi­ście był – nawet Trzask to przy­znała, a ona nie miała w zwy­czaju sza­fo­wać kom­ple­men­tami na prawo i lewo. Opa­no­wał już sztukę poru­sza­nia się w ska­fan­drze ochron­nym i bez trudu przy­swoił zawi­ło­ści i niu­anse wta­pia­nia się w tłum oraz jed­no­cze­snego trzy­ma­nia się bli­sko prze­miesz­cza­ją­cego się klienta. Rozu­miał dosko­nale prze­moc, towa­rzy­szące jej chaos i gwał­tow­ność. Nie miał naj­mniej­szego pro­blemu z posłu­gi­wa­niem się bro­nią – każdy z Grin­da­li­dów uczył się licz­nych tech­nik obrony przy pomocy róż­nych pałek, ostrzy i bla­ste­rów. Ogary, ma się rozu­mieć, wręcz go uwiel­biały, a on kochał je szko­lić i z nimi pra­co­wać.

Co naj­waż­niej­sze jed­nak, wie­dział, kiedy ufać wła­snemu instynk­towi.

W chwili obec­nej zaś, gdy noc stop­niowo, ale nie­uchron­nie prze­gry­wała walkę ze świ­tem, instynkt Pry­bolta mówił mu, że po dru­giej stro­nie tych drzwi dzieje się coś nie­do­brego.

– Wcho­dzę – powtó­rzył i tym razem mówił serio.

Ovarto wzru­szył ramio­nami, ciska­jąc igiełkę śmierci na zie­mię.

– Skoro tak ci śpieszno gryźć glebę…

– Beeta, Sere­nata, Sibak? Przy­go­tuj­cie się.

Ogary posłusz­nie prze­rwały swoje śledz­two i sta­nęły po obu stro­nach Pry­bolta, który dotknął panelu kon­tro­l­nego przy drzwiach. Te odsu­nęły się, uka­zu­jąc jego oczom… kolejne. Z wnę­trza dobie­gło stłu­mione pisz­cze­nie: sygnał alar­mowy. Pry­bolt dotknął czuj­nika znaj­du­ją­cego się obok dru­gich drzwi i te rów­nież roz­su­nęły się ze zgrzy­tem.

Wewnątrz poru­szyło się kilka postaci. W nikłym świe­tle Pry­bolt zoba­czył Nomara Tral­mata, klę­czą­cego na środku z zakrwa­wio­nym nosem i wyra­zem roz­pa­czy na twa­rzy. Nad nim stała wysoka kobieta o czer­wo­nej skó­rze i spi­cza­stych, lekko oklap­nię­tych uszach, pozwa­la­ją­cych ziden­ty­fi­ko­wać ją jako Er’Kitankę. Wysta­wały spod dziw­nej maski prze­ciw­ga­zo­wej, która prze­sła­niała jej twarz. Przez ramię miała prze­wie­szony kara­bin bla­ste­rowy, zwień­czony paskud­nie wyglą­da­ją­cym i lśnią­cym w nikłym bla­sku migo­czą­cej latarni bagne­tem. Wyglą­dała, jakby wła­śnie szy­ko­wała się do zada­nia kolej­nego ciosu…

„Zaj­mij pozy­cję mię­dzy zagro­że­niem a klien­tem” – roz­le­gło się auto­ma­tycz­nie w gło­wie Pry­bolta.

W tej chwili nie liczyło się nic innego.

Rzu­cił się naprzód, wyda­jąc oga­rom jedną krótką komendę:

– Jeść!

Kobieta bły­ska­wicz­nie zdjęła kara­bin z ramie­nia i wyce­lo­wała w jego stronę – dokład­nie tak, jak spo­dzie­wał się Pry­bolt, co ozna­czało, że nie będzie zagra­żała życiu Tral­mata. Usko­czył w bok, dosto­so­wu­jąc krok do zmiany rów­no­wagi – w tej samej chwili, w któ­rej broń wypa­liła.

– Ghh­h­ja­aaa! – dobiegł od wej­ścia okrzyk Ovarta i dwa metry ważą­cego sto kilo­gra­mów ciel­ska zwa­liły się z gło­śnym hukiem na zie­mię. Jeden z oga­rów zaskom­lał i upadł – praw­do­po­dob­nie Beeta. Pozo­stałe sko­czyły naprzód.

Nim jed­nak Pry­bolt czy jedno ze zwie­rząt zdo­łało dotrzeć do napast­niczki, kobieta cisnęła coś na pod­łogę i wnę­trze roz­świe­tlił błysk wybu­chu. Sibak i Sere­nata zasko­wy­czały, a pomiesz­cze­nie zaczęły szybko wypeł­niać kłęby cuch­ną­cego, żół­ta­wego dymu, sku­tecz­nie prze­sła­nia­jąc widok.

W tej chwili liczyli się jed­nak tylko klient i zagro­że­nie. Klient i zagro­że­nie. Czy może raczej kilka zagro­żeń, ale kobieta sta­no­wiła naj­waż­niej­sze z nich. Odro­bina głu­piego dymu nie powstrzyma Pry­bolta, zresztą gaz i tak nie prze­do­stałby się przez jego maskę i ska­fan­der ochronny. Trzema susami poko­nał dystans dzie­lący go od miej­sca, w któ­rym jesz­cze przed chwilą klę­czał drżący Tral­mat. Wyma­cał w żół­tej mgle bark i ramię.

– Chodź! – krzyk­nął, pocią­ga­jąc męż­czy­znę do góry.

Jego tułów prze­szyła nagle bły­ska­wica bólu, a z opa­rów wynu­rzyła się zama­sko­wana twarz kobiety.

Bagnet…

Unik­nął kolej­nego pchnię­cia, usu­wa­jąc się w bok – wiel­kie ostrze prze­cięło żółtą chmurę w miej­scu, w któ­rym stał przed sekundą – a potem zawi­ro­wał w przód, pozwa­la­jąc, aby pęd nadał jego cio­sowi dru­zgo­cący impet. Tra­fiona w sam śro­dek maski kobieta pole­ciała w tył.

W oddali otwo­rzyły się drzwi pro­wa­dzące w głąb pomiesz­cze­nia wyglą­da­ją­cego jak nie­wielki przed­sio­nek, roz­świe­tlony pierw­szymi pro­mie­niami brza­sku. Cóż, naj­wy­raź­niej ten budy­nek skry­wał jesz­cze nie­je­den sekret! Z zewnątrz nic nie wska­zy­wało na to, by ist­niało inne wej­ście. Teraz nie miało to jed­nak żad­nego zna­cze­nia – sta­no­wiło po pro­stu mały uśmiech losu, a Pry­bolt zamie­rzał go w pełni wyko­rzy­stać. Dźwi­gnął z pod­łogi krztu­szą­cego się i zano­szą­cego kasz­lem Tral­mata, zarzu­cił go sobie na ramię i ruszył w stronę świa­tła.

Oka­zało się, że drzwi się otwo­rzyły, aby wpu­ścić posiłki, ale ochro­niarz dokład­nie na to liczył. Do środka wpa­dło jesz­cze dwóch zama­sko­wa­nych zbi­rów, któ­rych nie­mal natych­miast poło­żyły poko­tem strzały z bla­stera Pry­bolta. Grin­da­lid wymi­nął wstrzą­sane drgaw­kami, roz­cią­gnięte na pod­ło­dze ciała i wybiegł na ulicę.

Poło­żył ostroż­nie Tral­mata na ziemi – wszystko wska­zy­wało na to, że poza roz­kwa­szo­nym nosem i kasz­lem spo­wo­do­wa­nym che­mi­ka­liami zawar­tymi w gazie nic mu nie było – i zaczął go cią­gnąć za sobą.

– Musimy iść – poin­for­mo­wał swo­jego zle­ce­nio­dawcę. – Szybko!

Tral­mat powiódł dookoła spło­szo­nym wzro­kiem.

– Chodź! – przy­na­glił go Pry­bolt. Wie­dział, że lada chwila z mgli­stej ciem­no­ści wyłoni się pościg, który poprze­dzą wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa strzały z bla­ste­rów. – Musimy ucie­kać… teraz, już!

Dla­czego tak się zady­szał? Prze­cież nie zmę­czył się aż tak bar­dzo, a gaz nie powi­nien na niego wpły­nąć, skoro był… w ska­fan­drze…

Spoj­rzał w dół, wlo­kąc za sobą poty­ka­ją­cego się i zata­cza­ją­cego Tral­mata. Bagnet kobiety prze­ciął ochronny kom­bi­ne­zon i dra­snął chro­niący jego ciało pan­ce­rzyk. To jed­nak nie rana ani nie gaz wysy­sały z niego tak szybko siły życiowe. To słońce.

– Musimy… musimy ucie­kać – wyrzę­ził, na­dal ści­ska­jąc Tral­mata za ramię. – Nie mogę… – Liczył się klient. Tylko i wyłącz­nie klient. Nic poza tym. Jeśli Pry­bolt opad­nie teraz z sił, kto ochroni Tral­mata? – Potrze­buję… cie­nia… ciem­no­ści! Z dala od… – Skrzy­wił się, gdy jego lewy bok prze­szyła bły­ska­wica bólu wywo­łana opa­rze­liną od słońca, któ­rego pro­mie­nie wdarły się w roz­cię­cie ska­fan­dra, roz­chy­lone lek­kim podmu­chem wia­tru. – Szybko! – jęk­nął. – Szybko… tędy!

Gdy jed­nak obej­rzał się za sie­bie, po Tral­ma­cie nie było ani śladu, praw­do­po­dob­nie pochwy­cił go któ­ryś ze ści­ga­ją­cych ich ban­dzio­rów. W jego stronę szła za to spo­koj­nym kro­kiem zama­sko­wana kobieta.

– Klient… – wychry­piał Pry­bolt, cał­kiem jakby to słowo sta­no­wiło zaklę­cie mogące spra­wić, że Tral­mat pojawi się nagle w magiczny spo­sób obok niego.

Zato­czył się za róg, wyłu­sku­jąc oble­czoną w ręka­wicę dło­nią komu­ni­ka­tor z etui u pasa.

– Trzask… – wymam­ro­tał do mikro­fonu, licząc na to, że wci­snął wcze­śniej guzik trans­mi­sji. – Trzask… Trzask! – Ona będzie wie­działa, co robić. – Trzask? Odbiór! Ja…

Er’Kitanka była już pew­nie tuż za nim, praw­do­po­dob­nie pod­no­siła wła­śnie broń do strzału, który lada chwila zakoń­czy jego żywot.

Dobył wła­snego bla­stera i odwró­cił się, waląc na oślep…

Na ulicy było pusto.

Słońce wspi­nało się po nie­bie coraz wyżej.

– Trzask! – Zato­czył się w przód. Gdzieś w oko­licy musiały być otwarte drzwi, wej­ście do sys­temu tuneli, jego praw­dzi­wego domu, mroku, który go pochło­nie i ochroni… Potem się ule­czy i wyru­szy na poszu­ki­wa­nia swo­jego klienta. Na­dal ist­niała jesz­cze szansa, by wszystko napra­wić.

– Trzask? Tu Pry­bolt. Ja… skre­wi­łem. Poja­wili się… – Kim wła­ści­wie byli napast­nicy? Wszy­scy nosili cha­rak­te­ry­styczne nihil­skie maski… ale prze­cież to nie­moż­liwe, żeby Nihi­lo­wie zna­leźli się tu, na Kore­lii. To pro­blem, z któ­rym bory­kały się Zewnętrzne Rubieże! Jasne, ci piraci byli lek­ko­myślni, bra­wu­rowi wręcz, ale nie głupi. Ni­gdy nie ryzy­ko­wa­liby, zapusz­cza­jąc się tak głę­boko w rejony Jądra Repu­bliki, w samo serce galak­tyki.

To musieli być jacyś oszu­ści, ktoś, kto się pod nich pod­szy­wał, albo może kar­tel, pró­bu­jący zatrzeć za sobą ślady, uda­jąc Nihi­lów. Tak. Z pew­no­ścią wła­śnie o to cho­dziło.

– Nihi­lo­wie – wychry­piał do komu­ni­ka­tora Pry­bolt. – A przy­naj­mniej wyglą­dali jak Nihi­lo­wie. Mieli maski prze­ciw­ga­zowe i roz­py­lali gaz… ale nie sądzę, by…

Ach, to było w zasa­dzie bez zna­cze­nia. Póź­niej to roz­gryzą. Trzask potra­fiła roz­wią­zać każdy pro­blem, więc roz­pra­cuje i ten. Pry­bolt musiał po pro­stu utrzy­mać się przy życiu na tyle długo, aby jej w tym pomóc.

Skrę­cił za następny róg, zato­czył się… i wpadł pro­sto na czer­wo­no­skórą kobietę w masce. Odsko­czyła – zbyt szybko, by zdo­łał wziąć ją na cel lub zaata­ko­wać wręcz. Kara­bin zna­lazł się bły­ska­wicz­nie w jej dłoni, jakby sam w nią wsko­czył, i już za chwilę rzu­ciła się w jego stronę.

Mógł jedy­nie zato­czyć się w tył, jed­nak nie był dość szybki – ostrze chla­snęło przód jego ska­fan­dra, roz­pru­wa­jąc go od góry do dołu, a potem zie­mia ruszyła mu na spo­tka­nie i ude­rzył w nią tak mocno, że z płuc uszło mu całe powie­trze.

Wszystko to bla­dło jed­nak w obli­czu bólu, który prze­szył całe jego ciało. Wszyst­kie mniej­sze wypustki Grin­da­lida wiły się i skrę­cały, palone słoń­cem. Wszystko zale­wał zabój­czy blask – ten ośle­pia­jący, tru­jący blask, prze­ni­ka­jący jego ciało, pora­ża­jący cały układ ner­wowy.

– Zawsze chcia­łam to zoba­czyć – oznaj­miła Er’Kitanka gło­sem, w któ­rym pobrzmie­wała zło­śliwa ucie­cha. Stała nad nim okra­kiem i gdyby miał choć tro­chę siły, z chę­cią by ją kop­nął albo do niej strze­lił – cokol­wiek, byle tylko zetrzeć jej z twa­rzy paskudny uśmie­szek, jaki z pew­no­ścią się na niej poja­wił.

Jed­nak ciało już go nie słu­chało – żadna jego część nie reago­wała na komendy wyda­wane przez mózg, a nie­mal wszystko wokół prze­stało ist­nieć, pochło­nięte przez ten paskudny, bez­li­to­sny blask, który roz­prze­strze­niał się i rósł z każdą chwilą, dopóki nie ogar­nął całego świata… a potem nie było już kom­plet­nie nic.

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ PIERW­SZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

LATAR­NIA GWIEZDNY BLASK

Ram? Co się dzieje?

– Hm? – Ram Joma­ram pod­niósł wzrok znad maleń­kiego rdze­nia reak­tora. Roz­bie­rał go i skła­dał z powro­tem przez ostat­nie… Cóż, stra­cił poczu­cie czasu. Z migo­cą­cego holo­gramu spo­glą­dał na niego jego mistrz, Kun­par Vasi­vola, w któ­rego oczach widać było wyraźną tro­skę. – Nic – bąk­nął Ram i wró­cił do maj­stro­wa­nia.

– Vaka­te­ebak­bak! – wykrzyk­nął z dru­giego krańca pomiesz­cze­nia jeden z małych, futrza­stych Bon­bra­ków. Praw­do­po­dob­nie Tip. Zna­czyło to zasad­ni­czo tyle co „bzdura!” i w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach jego komen­tarz roz­zło­ściłby Rama, ale w tej chwili pada­wan nie mógł się roz­pra­szać. Nie było sensu nie­po­trzeb­nie się dener­wo­wać.

– Twój mały przy­ja­ciel ma rację – powie­dział mistrz Kun­par. – Znam cię przez całe twoje życie, Ramie Joma­ra­mie. I wiem, gdy coś jest nie tak, nawet jeśli nie chcesz się do tego przy­znać.

– Ja… – Ram wstał i nasu­nął gogle na czoło. Jego pada­wań­skie szaty były jak zawsze uba­brane sma­rem. Nie­ważne, jak czę­sto je prał, plamy zawsze upo­rczy­wie wra­cały. – Po pro­stu…

Gdy otwo­rzył usta, naprawdę miał zamiar się wytłu­ma­czyć. Wów­czas jed­nak, tak jak nie­mal za każ­dym razem od jakie­goś czasu, słowa roz­pierz­chły się i zło­śli­wie przed nim poukry­wały w zaka­mar­kach jego umy­słu. Być może język nie był po pro­stu w sta­nie wyra­zić tego, co Ram czuł i powi­nien prze­stać pró­bo­wać? Wów­czas jed­nak mistrz Kun­par, Bon­bra­ko­wie, a pew­nie i wszy­scy inni, któ­rzy uzna­liby to za sto­sowne, nie daliby mu spo­koju, narze­ka­jąc na to, jaki to jest uparty. V-18 gdzieś znik­nął, jak zwy­kle – w innym przy­padku pew­nie dołą­czyłby do tego chóru. Odkąd opu­ścili Valo, droid Rama spę­dzał więk­szość czasu na grze­ba­niu w skrzy­niach ze zło­mem w poszu­ki­wa­niu nowych czę­ści, nie­zbęd­nych do wpro­wa­dze­nia kolej­nych mody­fi­ka­cji.

Ram potrzą­snął głową, pró­bu­jąc oczy­ścić umysł.

– Nie wiem – wyznał wresz­cie z rezy­gna­cją.

Stary Ongree poki­wał z namy­słem głową, gła­dząc wyra­sta­jące mu z pod­bródka wypustki – jak zawsze tuż przed powie­dze­niem cze­goś nie­sa­mo­wi­cie głę­bo­kiego, roz­gry­zie­nie czego zaj­mie Ramowi zapewne kolejne osiem lat.

– Cóż, to dobry punkt wyj­ścia.

Ram prych­nął, pod­niósł skry­wa­jącą rdzeń pordze­wiałą obu­dowę, a następ­nie puścił ją, pozwa­la­jąc, aby Moc utrzy­my­wała ją w powie­trzu i obra­cała powoli.

– Po pro­stu… Sta­wia­łem już czoła Nihi­lom – powie­dział, wbi­ja­jąc wzrok w obu­dowę, żeby nie patrzeć na swo­jego mistrza. – I Dren­gi­rom. Strze­lano do mnie i nie­mal zosta­łem pożarty. Tra­fi­łem za kratki. Byłem świad­kiem tak wielu wybu­chów, że stra­ci­łem już rachubę… a wszystko to zale­d­wie w ciągu kilku ostat­nich mie­sięcy!

Cóż, naprawdę nie prze­sa­dzał. Od momentu, gdy Nihi­lo­wie przy­pu­ścili pod­czas Festi­walu Repu­bliki atak na pla­netę Valo, gdzie mie­ściła się jego macie­rzy­sta pla­cówka świą­tynna, pró­bo­wał bez­u­stan­nie utrzy­mać się przy życiu i zacho­wać rów­no­wagę w galak­tyce, która w ciągu nocy zmie­niła się ze spo­koj­nego, bez­piecz­nego miej­sca w roz­sza­lałe pie­kło wojny. W samym środku tej kosz­mar­nej zawie­ru­chy Ram poznał Lulę Tali­solę, pada­wankę z Latarni Gwiezdny Blask. Była zawsze opa­no­wana i pewna sie­bie, pomimo roz­gry­wa­ją­cych się wokół prze­ra­ża­ją­cych wyda­rzeń: uoso­bie­nie cnót Jedi, ktoś, kogo Ram zawsze wyobra­żał sobie, gdy myślał o pod­ręcz­ni­ko­wym przed­sta­wi­cielu zakonu, i wów­czas dotarło do niego, że musi dać z sie­bie wszystko, aby uczy­nić galak­tykę ponow­nie bez­pieczną, tak jak robiła to Lula.

Gdy wró­cili na Gwiezdny Blask, dołą­czył do niej i jej przy­ja­ciółki Zeen, wpraw­dzie wraż­li­wej na Moc, ale nie­szko­lą­cej się na Jedi jak Lula i Ram – i od tam­tej pory trzy­mali się razem, wypeł­nia­jąc misje i nawią­zu­jąc wię­cej przy­jaźni, niż mógłby na to liczyć w naj­śmiel­szych snach, oraz nie­omal ginąc przy tym na wszel­kie moż­liwe do wyobra­że­nia spo­soby (a także kilka cał­kiem nowych).

A jed­nak, jakimś cudem, wcale nie to było naj­więk­szym pro­ble­mem.

– Przez cały ten czas wszyst­kim na pogra­ni­czu było bar­dzo trudno – powie­dział mistrz Kun­par – ale szcze­gól­nie wam, mło­dym zaan­ga­żo­wa­nym w walkę. – Pokrę­cił smutno pomarsz­czoną głową. – Nie tak powinno być.

– Nie w tym jed­nak rzecz… – bąk­nął Ram, sta­ra­jąc się nie dać po sobie poznać fru­stra­cji. W końcu skoro sam nie potra­fił ubrać w słowa – ani nawet odpo­wied­nio uchwy­cić – tego, co było nie w porządku… jak miał zro­bić to jego mistrz? Wes­tchnął i mała obu­dowa rdze­nia opa­dła ze szczę­kiem na blat.

– Fraka-botá! – wykrzyk­nął drugi z Bon­bra­ków, Bre­ebak. W bon­bra­kij­skim zna­czyło to… cóż, coś, czego lepiej było nie tłu­ma­czyć.

– Prze­pra­szam – mruk­nął Ram i pod­niósł ponow­nie wzrok na holo­gram swo­jego mistrza, krzy­wiąc się kwa­śno, a potem wykrztu­sił pośpiesz­nie, żeby wyrzu­cić to z sie­bie, nim zmieni zda­nie: – Pro­blem w tym, że… jest wręcz prze­ciw­nie. W tej chwili nie czuję kom­plet­nie nic. Nawet w ogniu walki. Nie boję się. Nie jestem smutny. Nie czuję pod­eks­cy­to­wa­nia, gdy wygry­wamy. Nie­mal nie… – urwał, krę­cąc głową i żału­jąc, że nie ma takiej samej kon­troli nad wła­snymi myślami, co nad sło­wami: gdyby tylko mógł je wyci­szyć, wyga­sić, wyłą­czyć…

– Kon­ty­nuuj – zachę­cił go łagod­nie mistrz Kun­par.

– Nie­mal nie czuję satys­fak­cji, gdy oca­lamy istoty żywe.

Ram nie wie­dział, kiedy dokład­nie to się zaczęło: kiedy ogar­nęła go ta prze­ra­ża­jąca pustka. Pod­czas ataku Nihi­lów, do któ­rego doszło w trak­cie Festi­walu Repu­bliki, miał wra­że­nie, że czuje wszystko naraz. Lonisa City, jego mia­sto, zostało zaata­ko­wane, wokół ginęły nie­winne istoty i wszystko wska­zy­wało na to, że Nihi­lo­wie zamie­rzają zająć sto­licę na dobre. Ram był zdru­zgo­tany i wstrzą­śnięty… jed­nak nawią­zał rów­nież nowe zna­jo­mo­ści – poznał przy­ja­ciół i liczył na to, że pozo­staną nimi przez dłu­gie lata. Ile jed­nak tych wspól­nych lat im zostało? Wal­czyli ramię w ramię i udało im się naprawdę wiele zdzia­łać: przy­wró­cili łącz­ność na pla­ne­cie, dzięki czemu Repu­blika mogła zapla­no­wać kontr­atak i odpo­wie­dzieć wro­gowi z całą sta­now­czo­ścią. Śmierć i chaos zbie­rały swoje żniwo, oni jed­nak nie ugięli się, nie pod­dali – i czuł się wspa­niale, będąc pomoc­nym pod­czas star­cia.

A potem tra­fił na pokład Latarni Gwiezdny Blask i gdzieś pośród tego całego pie­kła wybu­chów, strze­la­niny i akcji ratun­ko­wych… coś się zmie­niło. Cał­kiem jakby ode­brano mu jego ciało. Od tam­tej pory prze­peł­niały go dziwny chłód i pustka.

– Wiem, że nam, Jedi, nie wolno się zanadto anga­żo­wać i w ogóle – wes­tchnął. – Ale to… mam wra­że­nie, że to coś zupeł­nie innego.

– Hmm… – mruk­nął mistrz Kun­par, przy­my­ka­jąc oczy. – Masz pro­blem z odna­le­zie­niem rów­no­wagi, młody Ramie.

– Chyba tak – przy­znał chło­piec. – Ale… co mam w takim razie zro­bić?

– Nie usta­waj w poszu­ki­wa­niach, Ram. Nie pod­da­waj się.

– Rama­ma­la­maaa! – zanu­ciła śpiew­nie Zeen Mrala, wpa­ro­wu­jąc do środka tanecz­nym kro­kiem i poko­nu­jąc dystans dzie­lący ją od Rama płyn­nym, nie­mal ide­al­nym piru­etem. – Mamy spo­tka­aniee!

Zeen dora­stała pośród istot, które nie ufały użyt­kow­ni­kom Mocy i pogar­dzały nimi, więc przez więk­szość życia ukry­wała swoje zdol­no­ści. Do czasu, aż jej ojczy­sta pla­neta, Try­mant IV, ucier­piała wsku­tek jed­nego z Wynu­rzeń, będą­cych pokło­siem Wiel­kiej Kata­strofy Nad­prze­strzen­nej – wów­czas Zeen tra­fiła pod skrzy­dła Jedi. Pomo­gła Ramowi i Luli w walce z Nihi­lami, gdy ci zaata­ko­wali Valo, i od tam­tej pory stali się prak­tycz­nie nie­roz­łączni. Przy­była na pokład Gwiezd­nego Bla­sku wraz z nim, więc rów­nież była tu nowa, i zawsze wie­działa, jak popra­wić mu humor. W prze­ci­wień­stwie do niego jed­nak zawsze, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści, jakimś cudem uda­wało jej się zacho­wać świeży i schludny wygląd – nie­ważne, czy miała na sobie swoją kurtkę lot­ni­czą i bla­stery w kabu­rach u pasa, szla­frok, który poży­czyła jej Lula, czy też – jak teraz – pro­stą, zwiewną szatę i bluzkę bez ręka­wów.

– Taak – bąk­nął Ram, odkła­da­jąc czę­ści rdze­nia do pudełka i wsta­jąc.

– Och, czy to nie moja ulu­biona Mik­kianka? – zapy­tał holo­gra­ficzny wize­ru­nek mistrza Kun­para, przy­glą­da­jąc się zmru­żo­nymi oczami Zeen, która minęła go wła­śnie, szy­bu­jąc we wdzięcz­nym pod­skoku.

Na dźwięk jego słów roze­śmiała się per­li­ście, wysta­wia­jąc głowę znad ramie­nia Rama. Pora­sta­jące jej głowę sprę­ży­ste macki musnęły przy tym jego poli­czek.

– Witaj, mistrzu Kun­pa­rze! A ilu Mik­kian wła­ści­wie znasz?

– Dość, by mieć ulu­bioną przed­sta­wi­cielkę tego gatunku!

Zeen aż się roz­pro­mie­niła i wró­ciła do prze­rwa­nego tańca.

– Wiesz, że jeśli tego potrze­bu­jesz, zawsze możesz zro­bić sobie prze­rwę? – powie­dział mistrz Kun­par, zwra­ca­jąc się ponow­nie do Rama. – Wró­cić na Valo, pomóc w odbu­do­wie…

Ram poki­wał głową, wie­dział jed­nak, że w ten spo­sób nie odnaj­dzie rów­no­wagi. Na samą myśl o powro­cie do świą­tyni ogar­niały go mdło­ści. Działo się tak wiele, że Jedi potrze­bo­wali każ­dej pary rąk.

– Dzię­kuję, mistrzu.

– Prze­rwa byłaby abso­lut­nie mega­me­nalna! – zaszcze­bio­tała Zeen, uży­wa­jąc ulu­bio­nego słowa Rama na okre­śle­nie cze­goś nie­sa­mo­wi­tego i total­nie zachwy­ca­ją­cego. Robiła to tylko wów­czas, gdy chciała popra­wić mu humor. Mru­gnęła do mistrza Kun­para, który przy­glą­dał jej się, wyraź­nie zbity z tropu.

– Mega­me­nalna? – powtó­rzył Ongree. – Czy to jakieś nowe mło­dzie­żowe wyra­że­nie?

Zeen wyglą­dała na wstrzą­śniętą.

– Ram! – zawo­łała z obu­rze­niem. – Sądzi­łam, że tak wła­śnie mówią ludzie na Valo!

Pada­wan par­sk­nął śmie­chem.

– Nie, nie, nic podob­nego. To po pro­stu takie moje powie­dzonko. Czy to nie mega­me­nalne?

– W porządku, w takim razie na mnie już pora – stwier­dził mistrz Kun­par. – Niech Moc będzie z wami, dzie­ciaki!

– Nie wie­rzę, że sam wymy­śli­łeś to słowo i nam o tym nie powie­dzia­łeś! To nie­sa­mo­wite! – zawo­łała Zeen, robiąc serię gwiazd i posił­ku­jąc się przy tym Mocą, aby pod­czas każ­dej figury akro­ba­tycz­nej pod­nieść się nieco wyżej nad zie­mię. – Czy wszystko w porządku?

Ram zbył zarówno kom­ple­ment, jak i pyta­nie wzru­sze­niem ramion i się­gnął po holo­pro­jek­tor.

– Fan­ta­stycz­nie tań­czysz, Zeen – powie­dział zamiast tego. – Czy mógł­bym cię nagrać i wysłać ten fil­mik na Valo?

– Pew­nie! – odparła, ponow­nie wiru­jąc w piru­ecie, a potem roz­rzu­ciła sze­roko ramiona. – Roze­ślij je po całej galak­tyce! Czy ni­gdy nie marzy­łeś, by zostać gwiazdą, Ram?

– Abso­lut­nie nie – zaprze­czył, odsu­wa­jąc się na bok, żeby mieć lep­szy widok.

– A ja tak. Nie sądzę, żeby naprawdę mi się to podo­bało, ale zawsze chcia­łam prze­ko­nać się, jak to jest: przez dzień lub dwa. Być jak te feno­me­nalne pio­sen­karki na holo­gra­mach, na widok któ­rych sza­leje cała galak­tyka…

Znów zro­biła piruet, a potem zawi­ro­wała w skom­pli­ko­wa­nym ukło­nie i Ram zakla­skał z entu­zja­zmem.

– Zawsze sobie myśla­łam, że może kie­dyś, w innym życiu, mogła­bym być słynną gwiazdą… – Jej usta roz­cią­gnęły się w smut­nym uśmie­chu i odwró­ciła wzrok. – Ale to nie dla mnie. Mogę tylko poma­rzyć… – wes­tchnęła, po czym spoj­rzała ostro na Rama, otrzą­snąw­szy się z zadumy. – Nie myśl, że tego nie zauwa­ży­łam: nie odpo­wie­dzia­łeś na moje pyta­nie.

– Ja…

– Hej! – zawo­łała Lula Tali­sola, wsu­wa­jąc głowę do środka pomiesz­cze­nia. – Wła­śnie zmie­nili sta­tus spo­tka­nia na odprawę. Coś się wyda­rzyło na Kore­lii. Idziemy, czy będzie­cie tak tu sobie dalej podry­gi­wać?

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZ­DZIAŁ DRUGI

KORO­NET

Alys „Trzask” Ongwa chwy­ciła komu­ni­ka­tor i wark­nęła do niego:

– Czy zają­łeś już pozy­cję, Bar­chi­bar?

Była na sie­bie zła, że nie zdo­łała powstrzy­mać poiry­to­wa­nia. Zazwy­czaj bar­dziej się pil­no­wała, zacho­wu­jąc wybu­chy gniewu na wyjąt­kowe sytu­acje. Jed­nak od tam­tej nocy, kiedy znik­nęli Pry­bolt i Ovarto, sprawy zaczęły poważ­nie wymy­kać się spod kon­troli.

A gdyby Pry­bolt się zna­lazł, nie wrzesz­cza­łaby na tego prze­ro­śnię­tego gła­zosz­czura, pró­bu­jąc upew­nić się, że jest na miej­scu. Pry­bolt cze­kałby tam, gdzie trzeba – byłby przy­go­to­wany na każdy poten­cjalny atak, włącz­nie z tymi, które można by przy­pu­ścić z dołu i z góry, dokład­nie tak, jak uczyła swo­ich ludzi.

– Już pra­wie, Trzask…! – nade­szła odpo­wiedź.

Trzask z naj­wyż­szym tru­dem powstrzy­mała się od ciśnię­cia komu­ni­ka­to­rem z dachu.

– Prawie? Co to ma zna­czyć? Żad­nego spo­dzie­wa­nego czasu dotar­cia na miej­sce, zero współ­rzęd­nych, tylko jakieś „pra­wie”?!

– Wybacz, Trzask…

Co to w ogóle było za imię: Bar­chi­bar? Od samego jego wyma­wia­nia drę­twiał język. Kto dawał swo­jemu dziecku imię, które brzmiało jak odgłos wyda­wany przez kogoś, kto wła­śnie rzyga?

– W porządku, jestem na miej­scu!

– Taak, jasne.

Trzask mknęła już w swoim małym ski­fie nad Pla­cem Dia­demu. Skoro jej ludzie nie zacho­wy­wali się jak trzeba, potrze­bo­wała jedy­nych oczu na tej pla­ne­cie, któ­rym ufała: swo­ich wła­snych. Upięła jaskra­wo­ró­żowe włosy w luźny kok i wspięła się na palce, żeby mieć lep­szy widok.

– Czy roz­po­cząć pro­ce­durę zasta­wia­nia pułapki, panienko Trzask? – spy­tała 10-K8.

– Aaachh! – wrza­snęła Trzask. – Cał­kiem o tobie zapo­mnia­łam…

Niski droid o żeń­skim opro­gra­mo­wa­niu i cze­re­pie zwień­czo­nym pła­skim, wyglą­da­ją­cym jak kape­lusz cylin­drem mistrzow­sko wta­piał się w oto­cze­nie. Do per­fek­cji opa­no­wał sztukę zacho­wy­wa­nia się tak nie­po­zor­nie, że łatwo zapo­mi­nało się o jego obec­no­ści – i to wła­śnie dla­tego Trzask czę­sto wyko­rzy­sty­wała go do misji wywia­dow­czych. Nie mówiąc już o tym, że był jedy­nym człon­kiem jej grupy, przy któ­rym Trzask wyda­wała się wysoka. Teraz, gdy utra­cili Pry­bolta, ich zespół potrze­bo­wał awa­ryj­nego wspar­cia w… cóż, wła­ści­wie w każ­dej dzie­dzi­nie: od logi­styki począw­szy, a na aktyw­nym udziale w akcji skoń­czyw­szy. Mimo to fakt, że Trzask cał­kiem zapo­mniała o tym, iż nie jest sama, mówił sam za sie­bie: była wykoń­czona.

W duchu prze­ko­ny­wała się, że Pry­bol­towi nie mogło się nic stać. Wróci, prę­dzej czy póź­niej. Na pewno. Nawet jeśli będzie go musiała oso­bi­ście wywlec z naj­ciem­niej­szego kąta, w jakim utknął lub się zaszył. W isto­cie jed­nak ostat­nia nadana przez niego wia­do­mość nie wró­żyła dobrze, a fakt, że znik­nęli rów­nież Ovarto oraz Tral­mat, klient, któ­rego chro­nili… Cóż. Ale nie – Trzask nie zamie­rzała tak łatwo spi­sy­wać swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela na straty. Jeśli kto­kol­wiek mógł prze­trwać w sytu­acji, gdy robiło się naprawdę gorąco, to tylko Pry­bolt. Praw­do­po­dob­nie przy­cza­ili się po pro­stu w pod­zie­miu – czy coś w tym stylu – żeby prze­cze­kać naj­gor­sze. Cokol­wiek się wyda­rzyło.

A poza tym nie­do­bitki Nihi­lów nie ośmie­li­łyby poka­zać się na Kore­lii. Prawda?

Nie­za­leż­nie jed­nak od tego, co się stało, wie­działa, że Pry­bolt i Ovarto w jakiś spo­sób ucier­pieli. Odnie­śli obra­że­nia. Gdyby byli cali i zdrowi, już by się ode­zwali. A zwa­żyw­szy na liczne machlojki i szem­rane inte­resy, będące na porządku dzien­nym, jeśli cho­dzi o poli­tykę w Koro­ne­cie, ktoś naj­praw­do­po­dob­niej zasa­dził się na ich klienta, Ojca Finan­sów, zaś Pry­bolt i Ovarto po pro­stu weszli mu w drogę. Sta­no­wili po pro­stu prze­szkodę do usu­nię­cia. To z kolei nie­uchron­nie pro­wa­dziło Trzask do naj­gor­szego wnio­sku z moż­li­wych: kto­kol­wiek za tym stał, zali­czał się nie­mal na pewno do grona ich klien­tów. Znaj­do­wał się wśród istot, które przy­się­gła chro­nić i strzec. Nie było innej moż­li­wo­ści. Bo jej zespół odpo­wia­dał za ochronę każ­dego liczą­cego się poli­tyka w tym mie­ście.

„Miej ich wszyst­kich na oku” – radziła Trzask jej matka, Bay­noo, gdy prze­ka­zy­wała jej zwierzch­nic­two nad firmą w ubie­głym roku. I rada ta spraw­dzała się szcze­gól­nie w sytu­acjach takich jak ta. Trzask pra­co­wała dla ludzi, któ­rzy bez mru­gnię­cia okiem pozba­wi­liby kogoś życia, byleby tylko zdo­być więk­szą wła­dzę.

Wzięła sobie radę matki do serca i jej zespół chro­nił wszyst­kich swo­ich klien­tów przed sobą nawza­jem – a przy­naj­mniej uda­wało mu się to aż do teraz, co samo w sobie było już wystar­cza­jąco kiep­skie. Jed­nak fakt, że naj­wy­raź­niej w tym wszyst­kim ucier­pieli rów­nież ludzie, na któ­rych jej zale­żało, ozna­czał, że musi odna­leźć tych, któ­rzy za to odpo­wia­dali i się z nimi poli­czyć.

I dokład­nie tak zamie­rzała zro­bić.

– Uwa­żaj na to wiel­kie coś! – ostrze­gła ją 10-K8.

Co jed­nak waż­niej­sze, Trzask powinna się w tej chwili przede wszyst­kim sku­pić. Musiała dziś odbu­do­wać swoją repu­ta­cję, a także zaaran­żo­wać skom­pli­ko­wane, odpo­wied­nio dra­ma­tyczne wyda­rze­nie publiczne, które wyma­gało od niej naj­wyż­szej kon­cen­tra­cji. Zawi­nęła ski­fem w lewo tak ostro, że 10-K8 nie­mal wypa­dła za burtę… i w ostat­niej chwili skrę­ciła, żeby omi­nąć wiel­kiego Savripa, sto­ją­cego na dachu.

– Co ten kawał dur­nego jasz­czura robi na szczy­cie budynku? – jęk­nęła, gdy zosta­wiły zagro­że­nie daleko w tyle.

– Eee… to, co mu kaza­łaś? – pod­su­nęła usłuż­nie 10-K8.

– Och? – Trzask zamru­gała, oglą­da­jąc się na potężną istotę, która naj­wy­raź­niej led­wie zauwa­żyła, że wła­śnie o mały włos unik­nęła koli­zji ze ski­fem. – Aachh! To Tamo!

– Kaf – zarzą­dziła krótko 10-K8, poda­jąc Trzask paru­jący kubek.

Dziew­czyna przez chwilę sior­bała napój w ponu­rym mil­cze­niu.

– Hm, tak. Dzięki.

– Mhm. Chcia­ła­byś poga­dać?

Trzask pokrę­ciła głową.

– Po pro­stu tęsk­nię za przy­ja­cie­lem. To wszystko. I nie mogę… Po pro­stu…

– Się sku­pić?

W dole tłumy istot cią­gnęły w stronę sze­ro­kiej alei – dokład­nie tak, jak Trzask się spo­dzie­wała.

Holo­ka­mery wręcz uwiel­biały Svi’no Atcha­pat – po czę­ści dla­tego, że cała jej postać wyda­wała się ema­no­wać feerią pro­mien­nych barw i bla­skiem. Powo­do­wał to głów­nie fakt, iż nosiła mnó­stwo biżu­te­rii, a cza­sem nawet stroje uszyte z tysięcy maleń­kich lustrza­nych okru­chów, ale przede wszyst­kim Svi’no tchnęła gwiaz­dor­ską wręcz aurą. Była rów­nież Tay­marką, więc jej skóra i dłu­gie, wyra­sta­jące z głowy wici miały natu­ral­nie lśniący, błę­kit­no­zie­lony odcień. Uno­siła się też w powie­trzu, więc zasad­ni­czo wyglą­dała, jakby poru­szała się, prze­no­szona z miej­sca na miej­sce podmu­chami lek­kiej bryzy.

Trzask kom­plet­nie to jed­nak nie inte­re­so­wało. Poznała Svi’no pięć lat temu, gdy firmę pro­wa­dziła jesz­cze Bay­noo, a ona sama miała zale­d­wie dwa­na­ście lat i nie­po­rad­nie zaczy­nała pozna­wać pod okiem rodzi­cielki taj­niki rze­mio­sła. Svi’no była jej rówie­śniczką i wystę­po­wała już wraz z rodzin­nym zespo­łem pod­czas cie­szą­cych się dużym powo­dze­niem poka­zów. Cho­ciaż Trzask zdą­żyła już do tego czasu poznać całe mnó­stwo sław, to ta dziwna, lewi­tu­jąca dziew­czyna wyda­wała się skry­wać w sobie jakiś nie­sa­mo­wity magne­tyzm i począt­ku­jąca ochro­niarka czuła się nią oso­bli­wie zafa­scy­no­wana. Wkrótce oka­zało się rów­nież, że młoda Tay­marka jest zabawną, bły­sko­tliwą inter­lo­ku­torką, a – co chyba naj­waż­niej­sze – ma rów­nie prze­wrotne poczu­cie humoru co Trzask. I tak oto, nie­uchron­nie, stały się naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami.

Na prze­strzeni lat ich przy­jaźń prze­ży­wała upadki i wzloty, jed­nak od jakie­goś czasu Trzask odno­siła wra­że­nie, że zaczął je dzie­lić jakiś nie­prze­byty dystans. Uznała, że to praw­do­po­dob­nie widomy znak tego, że obie doro­sły… a może rów­nież sku­tek uboczny zawrot­nej kariery Svi’no? Albo po pro­stu efekt tego, że Trzask musiała teraz samo­dziel­nie pro­wa­dzić firmę – lub rezul­tat cze­goś jesz­cze innego, pró­bo­wała więc się tym jakoś spe­cjal­nie nie przej­mo­wać.

– Klientka na miej­scu – zamel­do­wał przez komu­ni­ka­tor Bar­chi­bar.

W holo­wia­do­mo­ściach huczało od plo­tek o rze­ko­mym poja­wie­niu się Svi’no Atcha­pat w tym miej­scu – a to za sprawą samej Trzask. Jej tak­tyka zadzia­łała: wystar­czyło, by wie­ści dotarły do odpo­wied­nich uszu, a już wkrótce nikt nie mówił o niczym innym i cały Koro­net żył infor­ma­cjami o wizy­cie jego uko­cha­nej córy, powro­cie amba­sa­dorki kul­tu­ral­nej mia­sta i pla­nety. Minął zale­d­wie dzień od momentu roz­pusz­cze­nia plotki, aby fer­wor osią­gnął masę kry­tyczną: od samego rana wszy­scy spe­ku­lo­wali tylko na temat tego, czy roz­chwy­ty­wana gwiazda rze­czy­wi­ście pojawi się publicz­nie na – jak­żeby ina­czej – Placu Dia­demu.

Przy­byli więc na niego skwa­pli­wie – i licz­nie. Dokład­nie tak, jak Trzask się spo­dzie­wała. Tłumy uwiel­biały Svi’no Atcha­pat – gdy była mała, ktoś zare­je­stro­wał holo­na­gra­nie, na któ­rym śpie­wała do akom­pa­nia­mentu szczęku i stu­kotu maszyn, pod­czas gdy jej rodzina budo­wała w stocz­niach statki.

Zaczęła śpie­wać, nim jesz­cze potra­fiła cho­dzić, a nauczyła się tego od swo­jej babci, która poznała te same pio­senki w swoim dzie­ciń­stwie. To była pra­dawna muzyka – nazy­wano ją galan-kalank, od odgło­sów wyda­wa­nych przez prze­kład­nie i tur­biny nada­jące jej rytm – jed­nak Svi’no prze­kształ­ciła ją w coś nie­sa­mo­wi­cie świe­żego – i pod­biła serca całej galak­tyki. Już wkrótce jej rodzice i sze­ściu braci zaczęli wytwa­rzać instru­menty ze swo­ich pokry­tych sma­rem maszyn i zabrali małą Svi’no w trasę, gra­jąc w amfi­te­atrach i salach kon­cer­to­wych od Chan­drili aż po Coru­scant.

Mię­dzy jed­nym wystę­pem a dru­gim na­dal pra­co­wali w stocz­niach – w końcu to była rodzinna tra­dy­cja – co nada­wało im jako gru­pie muzycz­nej jesz­cze więk­szej auten­tycz­no­ści, a ich prze­ka­zowi – głębi. Atcha­pa­to­wie zmie­nili obli­cze galak­tycz­nej sceny muzycz­nej, trwale zapi­sali Koro­net na mapie popkul­tury i w końcu zapew­nili Kore­lii sławę w dzie­dzi­nie innej niż prze­mysł stocz­niowy.

W tej chwili jed­nak liczył się tylko skom­pli­ko­wany for­tel Trzask, póki co idący zgod­nie z pla­nem.

Mimo to… wcale nie czuła z tego powodu satys­fak­cji. Bo na­dal nie miała wie­ści od Pry­bolta, podob­nie jak od Ovarta… i stop­niowo ogar­niało ją dziwne prze­czu­cie, że już ni­gdy wię­cej ich nie zoba­czy.

Z roz­draż­nie­niem prze­tarła twarz dło­nią i jęk­nęła prze­cią­gle:

– Tak, tak, muszę się sku­pić.

Z oddali dobiegł dźwięczny, miły dla ucha odgłos, przy­po­mi­na­jący nieco dzwony w koro­ne­tań­skiej kate­drze, ale świeży i ożyw­czy. W let­nie niebo wzbił się kolejny ton, melo­dyj­nie współ­gra­jąc z pierw­szym. Okrzyki ocza­ro­wa­nych fanów prze­szły płyn­nie w szmer, a potem cał­kiem uci­chły. Svi’no przy­była, aby olśnić ich swoją muzyką – i nie roz­cza­ro­wy­wała od pierw­szej nuty. Gdy do trze­ciego głę­bo­kiego tonu dołą­czyło tło w postaci sek­cji ryt­micz­nej, tłumy osza­lały.

Trzask przy­mknęła oczy i pozwo­liła sobie na słaby uśmiech.

– Wszystko zgod­nie z pla… – urwała, gdy nagle w melo­dię wkradł się jakiś ostry dźwięk i wiwaty prze­ro­dziły się w spa­ni­ko­wane okrzyki. Kolejne trzy…

Tego nie było w pla­nie!

Otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Czy nasz pod­sta­wiony napast­nik nie powi­nien przy­pad­kiem mieć noża?

Na dole Tan­gor, Wookiee z pod­ga­tunku sre­brzy­sto­grz­bie­tych, nale­żąca do zespołu Trzask, przy­pa­dła już do Svi’no, oto­czyła ją ramie­niem i szybko toro­wała sobie wraz z nią drogę przez roz­go­rącz­ko­wany tłum. Uff…

– Deto­na­tor ter­miczny! – Z gło­śnika komu­ni­ka­tora dobiegł głos Bar­chi­bara. – Na bank!

– Potrze­buję fak­tów, nie sza­lo­nych teo­rii! – odwark­nęła Trzask, akty­wu­jąc sil­niki manew­rowe skifu i zata­cza­jąc pętle, żeby zyskać lep­szy widok na roz­gry­wa­jące się w dole sceny. – I prze­stań się drzeć, Bar­chi! Mel­do­wać się, po kolei!

– Powie­trze Jede­na­ście! – roz­legł się szorstki głos Fez­zon-ka. – Widzę tylko spa­ni­ko­wa­nych, roz­wrzesz­cza­nych gapiów. Żad­nej podej­rza­nej aktyw­no­ści na dachach. Niebo czy­ste.

– Dosko­nale – wymam­ro­tała Trzask, upi­ja­jąc nieco kafu. Po namy­śle pocią­gnęła jesz­cze łyk.

– Tunele Dwa­na­ście – zamel­do­wała Sme­emarm tym swoim przy­pra­wia­ją­cym o gęsią skórkę szep­tem. – Czy­sto.

Z dołu nie uno­sił się dym, nie dobie­gały też żadne nie­po­ko­jące trza­ski ani huki. Wszy­scy ucie­kali w poszu­ki­wa­niu schro­nie­nia, jed­nak nikt nie spra­wiał wra­że­nia, jakby wie­dział, dokąd w ogóle się kie­ro­wać.

Tan­gor zary­czała w shy­rii­wo­oku, infor­mu­jąc, że ich klientka jest bez­pieczna i że śpie­szą wła­śnie aleją Loomar w stronę jed­nej z wyzna­czo­nych uprzed­nio kry­jó­wek.

– Skany nie wyka­zują aktyw­no­ści żad­nych wro­gich sił – poin­for­mo­wała spo­koj­nym gło­sem 10-K8. – To zna­czy, ma się rozu­mieć, poza naszymi wła­snymi.

Tamo! Trzask obej­rzała się przez ramię w stronę miej­sca, w któ­rym jesz­cze przed chwilą na dachu stała potężna istota, omal przez nich nie sta­ra­no­wana.

– Gdzie znowu podziewa się ten prze­klęty Savrip?

Coś było nie w porządku… i nie cho­dziło o jej zespół. Jasne, brak Pry­bolta doj­mu­jąco dawał im się we znaki – ona zaś nie mogła się wyzbyć ponu­rego i coraz sil­niej­szego prze­świad­cze­nia, że praw­do­po­dob­nie będzie się musiała z tym pogo­dzić na dobre – a Bar­chi­bar był bez­u­ży­teczną nie­zgułą, ale to nic nowego.

– Tamo kie­ruje się na plac, zgod­nie z roz­ka­zami – zgło­siła 10-K8. – Idzie mu to po pro­stu odro­binę powoli, bo dali­śmy mu obfite śnia­da­nie, żeby był zado­wo­lony.

– Dosko­nale, dosko­nale – skwi­to­wała z roz­tar­gnie­niem Trzask, na wpół świa­doma, że jego opie­sza­łość w innych oko­licz­no­ściach mogłaby spo­wo­do­wać spore pro­blemy; w tej chwili jed­nak nic a nic jej to nie obcho­dziło.

Bo coś… było… nie tak. Odgłos wybu­chu – kilku wybu­chów! – przy jed­no­cze­snym braku dymu i ofiar mógł ozna­czać tylko jedno. Sabo­taż. Osten­ta­cyjny. A w Koro­ne­cie prze­by­wała zale­d­wie jedna osoba dorów­nu­jąca samej Trzask w sztuce insce­ni­zo­wa­nia dra­ma­tycz­nych wyda­rzeń tylko dla zysku lub z powodu swo­jej małost­ko­wo­ści.

– Diz­caro! – wyce­dziła. W jej ustach imię rywala zabrzmiało niczym naj­gor­sza obe­lga.

– Tak sądzisz? – spy­tała 10-K8.

– Diz­caro wie, że po znik­nię­ciu Pry­bolta, Ovarta i klienta cienko przę­dziemy. I dosko­nale zdaje sobie sprawę z tego, jaka jest stawka w tej grze. Komu innemu mogłoby zale­żeć na zor­ga­ni­zo­wa­niu cze­goś, co popsu­łoby nam powrót z wielką pompą? – urwała na chwilę dość krótką, aby plan w jej gło­wie zaczął nabie­rać kształ­tów. – Mimo to… na­dal nie wszystko jesz­cze stra­cone.

Z komu­ni­ka­tora dobie­gła seria nakła­da­ją­cych się na sie­bie komu­ni­ka­tów:

– Cze­kamy na twój sygnał, Trzask!

– Daj tylko znak, co robić.

– Zwarci i gotowi!

– Hrra­aarr­rckk­k­sh­rark rgha­aagh!

– Do dzieła!

Trzask wzięła głę­boki oddech, napa­wa­jąc się prze­lot­nie tą chwilą: kom­pe­tent­nym (w więk­szo­ści) zespo­łem, cze­ka­ją­cym w pogo­to­wiu. Zda­wała sobie bole­śnie sprawę z tego, że jeśli to ma się udać, będą potrze­bo­wali cudu… z dru­giej strony jed­nak cuda sta­no­wiły jej spe­cjal­ność.

– 10-K8? Połącz mnie z Mal­fa­kiem Orf­kiem. Tan­gor, zabierz Svi­svi… eee, to zna­czy, klientkę, z powro­tem na Plac Dia­demu.

– Shrawrr rargh! – zauwa­żyła dys­kret­nie Wookiee.

– Powiedz jej, że to część planu – syk­nęła Trzask. – Bo tak wła­śnie jest. Od teraz.

– Orfk na linii – zgło­siła 10-K8.

– Orfk! – zawo­łała Trzask z łobu­zer­skim uśmie­chem, wyma­chu­jąc zawzię­cie ręką, mimo iż roz­ma­wiali bez wizji. – Mam dla cie­bie świetną histo­rię!

– Do rze­czy, Trzask – prych­nął Mal­fac. – Już jedną mi dziś sprze­da­łaś i co? Przy­go­to­wa­łem zespół, żeby nagrać legen­darny kon­cert na żywo, a zamiast tego mam kata­strofę z licz­nymi ofia­rami!

– Liczne ofiary? Daj spo­kój. Nikomu nic się nie stało. Mniej­sza o to. Co powiesz zamiast tego na chwy­ta­jącą za serce, skie­ro­waną głów­nie do huma­no­idal­nego odbiorcy histo­rię z gwiazdą sceny i holo w roli głów­nej?

– Zamie­niam się w słuch.

– Skie­ruj obiek­tywy kilku dro­idów-kame­rzy­stów z powro­tem na plac, a będziesz miał eks­klu­zywne nagra­nie. Na wyłącz­ność.

– Kiedy?

Trzask pod­nio­sła do oczu makro­lor­netkę, zogni­sko­wała ją na skom­pli­ko­wa­nej ozdob­nej fon­tan­nie, a potem prze­su­nęła na ulicę Tomb­tok i aleję Loomar, wzdłuż któ­rej Tan­gor i Svi’no Atcha­pat prze­my­kały pośród cieni…

– Za pięć – powie­działa.

– Pięć czego? – burk­nął Mal­fac. – Minut? Godzin? Dni? Daj spo­kój, Trzask…

– Cztery…

– Chwila! Sekundy? Osza­la­łaś?

– Trzy i za sekundę dzwo­nię do tej szu­mo­winy Talja Stanta z Sieci Nie­za­leż­nych Mediów Koro­netu, któ­rego tak nie­na­wi­dzisz, żeby mógł pode­brać ci temat.

– Już, już! Wcho­dzę w to! Już się robi, Trzask!

– Dwa.

Niebo prze­cięła mała chmara dro­idów-kame­rzy­stów, mija­jąc skif Trzask i mknąc w stronę placu. Dziew­czyna poma­chała im i uśmiech­nęła się trium­fal­nie.

– Nie widzę nic, co… – syk­nął Mal­fac w słu­chawce dousz­nej jej komu­ni­ka­tora.

– Cier­pli­wo­ści.

Przez kilka chwil dro­idy wisiały w bez­ru­chu nad pustym pla­cem, reje­stru­jąc obraz fon­tanny, śmieci pozo­sta­wio­nych przez tłumy, które roz­pierz­chły się w pośpie­chu, i witryn skle­pów.

Trzask wstrzy­mała oddech… i z ulgą wypu­ściła powie­trze, gdy z alei wypły­nęła Svi’no Atcha­pat we wła­snej oso­bie – ucie­le­śnie­nie gra­cji i wdzięku.

Savrip nie mógłby wybrać lep­szego momentu, nawet gdyby Trzask zapla­no­wała wszystko co do sekundy. Poru­sza­jąc się nieco nie­zbor­nie i opie­szale – naj­wy­raź­niej wsku­tek spo­ży­cia zbyt obfi­tego śnia­da­nia – Tamo wyto­czył się z budynku po prze­ciw­nej stro­nie placu z wiel­kim, pordze­wia­łym ostrzem w potęż­nej, zie­lo­nej łapie.

– Aaar­ghhh! – ryk­nął, może nieco zbyt dra­ma­tycz­nie, ale trzeba było przy­znać, że prze­ko­nu­jąco.

– Na spa­da­jące gwiazdy Bol­bo­tarpa! – wykrzyk­nął Mal­fac, na co Trzask uśmiech­nęła się tylko pod nosem. Lada sekunda na placu pojawi się rów­nież Tan­gor i dwie potężne istoty zetrą się ze sobą w epic­kim poje­dynku, w któ­rym stawką będzie śmierć lub życie drżą­cej z prze­ra­że­nia gwiazdki Holo­Netu. To będzie nie-sa-mo-wi-te!

Tyle tylko, że… Tama od lewi­tu­ją­cej w powie­trzu i wzy­wa­ją­cej bła­gal­nym gło­sem pomocy Svi’no dzie­liło już zale­d­wie kilka metrów, a po Tan­gor na­dal nie było ani śladu.

Trzask roz­łą­czyła się z Mal­fa­kiem i prze­rzu­ciła na kanał zespołu.

– Tan­gor! Gdzie, do nagłej i kar­ko­lo­nej, się podzie­wasz?!

Odpo­wie­działy jej tylko szumy i trza­ski.

Wielki Savrip sko­czył, wylą­do­wał na fon­tan­nie, a potem zamach­nął się na Svi’no, odłu­pu­jąc przy tym pokaźne kawały kamien­nych rzeźb.

– Sme­emarm! – wrza­snęła Trzask. – Potrze­bu­jemy cię! Teraz!

– Już nie­mal… – Wieko stu­dzienki mię­dzy pio­sen­karką a napast­ni­kiem odsko­czyło i ze środka wynu­rzyła się głowa i długi tułów Sme­emarm. Arco­nianka trzy­mała dło­nie przy ustach, z któ­rych wysta­wała długa rurka. Szarp­nęła lekko głową i Tamo zawył, chwy­ta­jąc się za szyję… po czym runął jak długi na chod­nik.

– Rany! – zapisz­czał w jej słu­chawce ura­do­wany głos Mal­faca. – Rany, rany, rany, a niech mnie! Widzia­łaś to, Trzask? Skąd wie­dzia­łaś, co się wyda­rzy?

– Wie­dzia­łam? – mruk­nęła Trzask, sta­ra­jąc się brzmieć obo­jęt­nie. – Jakim niby cudem mia­ła­bym wie­dzieć? Pró­bo­wa­łam tylko zapew­nić ci eks­klu­zywny wywiad z galak­tyczną super­gwiazdą! – Roz­łą­czyła się ponow­nie.

– Dobra robota, Sme­emarm – wes­tchnęła. – Zrób jesz­cze małe wido­wi­sko przed kame­rami – i pamię­taj, żeby wspo­mnieć, że pra­cu­jesz dla jedy­nego i nie­za­stą­pio­nego Głów­nego Biura Ochrony Dyplo­ma­tycz­nej Koro­netu. Jedyną gwa­ran­cją waszego bez­pie­czeń­stwa…

– …jeste­śmy my! – roz­brzmiał w jej uchu chó­ralny okrzyk.

Tan­gor wyto­czyła się z alejki zyg­za­kiem, któ­rego nie powsty­dziłby się naj­bar­dziej zapra­wiony w robie­niu uni­ków żoł­nierz, i klap­nęła na brzegu strza­ska­nej fon­tanny, potrzą­sa­jąc gwał­tow­nie wło­cha­tym łbem, jakby pró­bo­wała oprzy­tom­nieć.

– Co jej się stało? – spy­tała 10-K8.

– Sądząc po jej zacho­wa­niu, naj­wy­raź­niej to samo, co Tamowi – mruk­nęła Trzask. – Środki uspo­ka­ja­jące. Z tą róż­nicą, że Tan­gor jest na nie pew­nie tro­chę odpor­niej­sza, bo miała już z nimi nie­raz do czy­nie­nia…

– Chcesz powie­dzieć, że…

– Diz­caro. – Trzask się skrzy­wiła. – Zwo­łaj zespół.

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZ­DZIAŁ TRZECI

LATAR­NIA GWIEZDNY BLASK

Niemal rok temu Reath Silas solen­nie obie­cał sobie – i wszyst­kim innym – że nie będzie już wię­cej myślał tylko na swój temat. „Za bar­dzo sku­pia­łem się na sobie samym – nie na nas. Teraz jed­nak wszystko się zmieni” – powie­dział wów­czas. Obec­nie zaś miał wra­że­nie, że więk­szość czasu, jaki upły­nął od tam­tej pory, spę­dził na zasta­na­wia­niu się, co też to wła­ści­wie dokład­nie ozna­cza.

Te z pozoru pro­ste słowa były w isto­cie niczym jedna z zaga­dek, tak uwiel­bia­nych wręcz przez sta­rych mistrzów – kochali je roz­trzą­sać, w nie­skoń­czo­ność ana­li­zo­wać ich treść i kłó­cić się odno­śnie do ich zna­cze­nia. Pozorna pro­stota zda­wała się w isto­cie skry­wać wie­lo­po­zio­mową głę­bię, w któ­rej można się było kom­plet­nie pogu­bić. No bo kogo wła­ści­wie Jedi mogli okre­ślić mia­nem „my”? Zakon? Repu­blikę? A może wszel­kie stwo­rze­nia w galak­tyce? Nawet jeśli ist­niała pro­sta odpo­wiedź na to pyta­nie (a Reath miał pew­ność, że nie), co ozna­czało, że zamie­rzał sku­pić się na czymś wię­cej niż on sam? Przed­kła­dać coś nad wła­sne dobro? Czy jedy­nym spo­so­bem było poświę­ce­nie wła­snego życia? A czy prze­strze­ga­nie reguł zakonu nie rów­nało się już poświę­ce­niu samemu w sobie?

Gdzieś w tym labi­ryn­cie nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści tkwiła ukryta pro­sta ścieżka… ścieżka, która powie­dzie go do zosta­nia ryce­rzem Jedi, tak jak od zawsze było mu pisane. Wie­dział to. Nie miał po pro­stu poję­cia, gdzie jej szu­kać…

W tej chwili zaś praw­do­po­dob­nie spóź­niał się już na spo­tka­nie ze swoim mistrzem Coh­ma­kiem Vitu­sem i kolejną sesję spa­rin­gową.

Spoj­rzał na chro­no­metr. Hm, cóż, tak. Zde­cy­do­wa­nie się spóź­niał.

Wstał, odło­żył na bok mate­riały, które prze­glą­dał, i wes­tchnął prze­cią­gle, wodząc wzro­kiem po pię­trzą­cych się wokół sto­sach nośni­ków danych.

Gdyby jakiś rok lub dwa lata wcze­śniej ktoś powie­dział Reathowi Sila­sowi, że będzie nazy­wał sta­cję kosmiczną na galak­tycz­nym pust­ko­wiu domem, wyśmiałby go, a potem wró­cił do jedy­nego zaję­cia, które dawało mu poczu­cie bez­pie­czeń­stwa porów­ny­walne z prze­by­wa­niem w domo­wym zaci­szu: stu­dio­wa­nia sta­ro­żyt­nych anna­łów.

Ma się rozu­mieć: gdy pada­wan się śmieje, Moc śmieje się jesz­cze gło­śniej. Reath nie wąt­pił, że jakiś sta­ro­żytny mędrzec powie­dział kie­dyś coś w tym stylu. Musiałby tylko poszu­kać, kto i w jakich oko­licz­no­ściach.

Nie wie­dział wła­ści­wie, kiedy to się stało. To był nie tyle kon­kretny moment, co pro­ces – stop­niowe dozna­wa­nie olśnie­nia. Gdzieś w samym środku tej zacie­kłej walki o życie, pośród licz­nych prób prze­trwa­nia w bojach toczo­nych z Nihi­lami i Dren­gi­rami… jego serce zaczęło się skła­niać ku temu dziw­nemu świetl­nemu punk­towi na obrze­żach galak­tyki: Latarni Gwiezdny Blask.

Przez całe swoje życie był wierny tylko i wyłącz­nie Coru­scant. Nie wyobra­żał sobie życia gdzie indziej. Pla­neta sta­no­wiła wszak lśniące cen­trum Repu­bliki, a co waż­niej­sze, bijące serce zakonu Jedi.

Świą­tynne archiwa wyda­wały się naj­ob­szer­niej­sze w galak­tyce, a Reath z chę­cią spę­dziłby resztę życia, chło­nąc zawartą w nich wie­dzę – aby umrzeć szczę­śli­wie w pode­szłym wieku, z głową pełną nie­zgłę­bio­nych tajem­nic.

I to pew­nie dla­tego skoń­czył wła­śnie tutaj i jakimś cudem zako­chał się w tej sta­cji daleko na rubie­żach – bo galak­tyka przez cały czas prze­cho­dziła dosłow­nie samą sie­bie w udo­wad­nia­niu Reathowi Sila­sowi, że jest w błę­dzie.

Wstał, czu­jąc, jak ogar­nia go fizyczny nie­po­kój, będący odpo­wie­dzią na jego nie­spo­kojne myśli, i prze­szedł mię­dzy rzę­dami sta­rych arte­fak­tów i rzeźb, machi­nal­nie prze­su­wa­jąc pal­cami po drew­nia­nych rega­łach.

To tutaj, w naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nym z miejsc, Reath zna­lazł swój dom. I wie­dział też, że gdzieś tu znaj­do­wał się klucz do roz­wią­za­nia tej łami­główki, nad którą gło­wił się od tak dawna: „sku­piać się na nas”.

Bo na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku poznał nowe zna­cze­nie słowa „my”: spo­łecz­ność.

Jasne, na Coru­scant lubił prze­by­wać w oto­cze­niu innych pada­wa­nów. Wszy­scy byli dla niego mili – i faj­nie nale­żało się do grona, które dzie­liło się her­me­tycz­nymi żar­ci­kami i narze­kało na trudy szko­le­nia Jedi.

Mimo to… ni­gdy nie czuł się z nimi szcze­gól­nie zżyty, nie czuł tej swo­body, jaka zda­wała się ich cecho­wać, gdy prze­by­wali w swoim towa­rzy­stwie. Pogo­dził się już z tym i nie przej­mo­wał się zbyt­nio – i tak wolał wszak samot­ność, więc nie miał do nikogo pre­ten­sji.

Na Gwiezd­nym Bla­sku jed­nak… jakimś cudem naprawdę udało mu się nawią­zać przy­jaź­nie. Poznał wspa­nia­łych ludzi. Ba, fan­ta­stycz­nych wręcz! Istoty, które wie­lo­krot­nie nara­żały dla niego życie – a on dla nich. Istoty, które darzył bez­gra­nicz­nym zaufa­niem. Zaczął postrze­gać sie­bie nie jako samot­nika, prze­mie­rza­ją­cego bez­kres galak­tyki infor­ma­cji, ale część cze­goś znacz­nie więk­szego – „nas”.

Wyszedł na kory­tarz, poma­chał mistrzowi Mon­shiemu, maleń­kiemu, wło­cha­temu inży­nie­rowi Jedi, i ruszył w stronę sali tre­nin­go­wej, pozwa­la­jąc, by jego myśli błą­dziły swo­bod­nie.

Tu nie mogło cho­dzić tylko o „nas”. Nie­moż­liwe, by tak było. No bo co z całą resztą galak­tyki? Reath wal­czył za nią od ponad roku i omal nie zgi­nął przy tym kil­ka­krot­nie, a mimo to wcale nie miał wra­że­nia, że jest choć o krok bli­żej odpo­wie­dzi na to pyta­nie.

Na­dal czuł przej­mu­jący strach, który towa­rzy­szył mu, gdy ock­nął się na pokła­dzie Serca Gra­wi­ta­cji, nihil­skiej sta­cji bojo­wej, sko­ło­wany i roz­bity, bez­radny, w oto­cze­niu sojusz­ni­ków, ale i wro­gów. Pamię­tał prze­ra­że­nie, jakie wywo­ły­wała w nim mroczna, przy­pra­wia­jąca o dresz­cze obec­ność Dren­gi­rów, widok peł­zną­cych ku niemu z zaka­mar­ków ama­xiń­skiej sta­cji kol­cza­stych macek.

Nic z tego jed­nak nie wyja­śniło mu w naj­mniej­szym stop­niu, co zna­czy „przed­kła­dać nade wszystko nas”. Jeśli już, to wręcz prze­ciw­nie – spra­wiało tylko, że czuł się bar­dziej zagu­biony.

Miał wra­że­nie, jakby za każ­dym razem, gdy pró­bo­wał cze­goś doko­nać, gdy był odro­binę bli­żej wyty­cze­nia wła­snej ścieżki, coś wybu­chało lub ktoś pró­bo­wał go zabić.

Albo jesz­cze gorzej: odcho­dził ktoś, na kim mu zale­żało.

Jego pierw­sza mistrzyni, Jora Malli, zgi­nęła pod­czas walk z Nihi­lami, tak jak wielu innych – zbyt wielu, by wymie­niać wszyst­kich z nazwi­ska.

Potrze­bo­wał po pro­stu chwili, żeby ode­tchnąć, zła­pać dystans. Po pro­stu być. Gdy tak się sta­nie, Moc ukaże mu jego ścieżkę. Był tego pewien.

Kiedy prze­kra­czał próg sali tre­nin­go­wej, owio­nął go zna­jomy zapach potu i kadzi­dła.

– Spóź­ni­łeś się – zauwa­żył mistrz Coh­mac Vitus, a potem ruszył pro­sto na niego, nie dając mu nawet chwili na przy­go­to­wa­nie i zawi­ja­jąc już w powie­trzu swoim ćwi­czeb­nym mie­czem.

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZ­DZIAŁ CZWARTY

LATAR­NIA GWIEZDNY BLASK

Gdy Ram wszedł do sali odpraw wraz z Zeen i zajął miej­sce obok Luli, nad holo­sto­łem obra­cał się już lśniący obraz. Pada­wan nie widział za dobrze, kogo przed­sta­wia – czyżby jakąś postać w ska­fan­drze? Holo­pro­jek­cja miała bar­dzo kiep­ską roz­dziel­czość i Ram musiał oprzeć się odru­cho­wej chęci podej­ścia do panelu ste­ro­wa­nia i pomaj­stro­wa­nia przy kon­tro­l­kach, żeby popra­wić jej jakość.

Na środku okrą­głego pomiesz­cze­nia stali Kan­tam Sy i Tor­ban Buck, pogrą­żeni w cichej roz­mo­wie. Towa­rzy­szyło im kil­koro innych mistrzów i wszy­scy mieli poważne, zatro­skane miny.

– Co się dzieje? – szep­nął Ram do Luli, która wzru­szyła jed­nak tylko ramio­nami.

– Jakaś dziwna wia­do­mość z Kore­lii.

Kore­lia! To było jedyne miej­sce w galak­tyce, które Ram od zawsze pra­gnął odwie­dzić. Znaj­do­wało się tam tak wiele stoczni i fabryk… i jesz­cze wię­cej stoczni, peł­nych maszyn oraz urzą­dzeń i… oni po pro­stu… budo­wali tam różne rze­czy! Tak wiele, wiele rze­czy! Wszystko, o czym tylko można by zama­rzyć! Głów­nie maszyny. A także statki! Koro­net był mia­stem wie­żow­ców, zalud­nio­nym przez waż­nych ofi­cjeli, tęt­nią­cym życiem noc­nym – tak, jasne, oczy­wi­ście, jed­nak u stóp tych strze­li­stych budowli i na obrze­żach mia­sta dzień i noc pra­co­wały taśmy trans­por­towe, linie mon­tażu, dźwigi… Pośród całego mnó­stwa i mnó­stwa metalu!

Dla Rama była to wizja praw­dzi­wego raju.

A co naj­lep­sze, podobno to wła­śnie tam, w stocz­niach San­the, miesz­czą­cych się w samym Koro­ne­cie, legen­darny anzel­lań­ski inży­nier Shug Dra­bor nad­zo­ro­wał kon­struk­cję kolej­nych kilku liniow­ców MPO-1400 typu Pur­r­gil! Takich samych jak „Bez­tro­ski”, który nie­dawno holo­wał wraz z innymi stat­kami Latar­nię Gwiezdny Blask. Ram oddałby wszystko, byle tylko móc zer­k­nąć na Shuga przy pracy…

Zeen wyda­wała się zupeł­nie nie zauwa­żać, że jej przy­ja­ciel bez reszty zato­nął w myślach, odda­jąc się dzi­kim fan­ta­zjom na temat świata peł­nego maszyn.

– Jedi ze Świa­tów Jądra – mruk­nęła. – Uwiel­biają wręcz wpy­chać nam wszyst­kie sprawy, w przy­padku któ­rych ist­nieje choć cień szansy, że mogą być powią­zane z Nihi­lami.

Ram stłu­mił roz­ba­wione par­sk­nię­cie. Jeśli cho­dzi o Zeen, zawsze można było na nią liczyć w tej kwe­stii: ni­gdy nie siliła się na spe­cjalną deli­kat­ność w wygła­sza­niu podob­nych bez­po­śred­nich uwag. Ramowi bar­dzo się to podo­bało. Jej naj­lep­szy przy­ja­ciel z Try­manta IV, Krix Kame­rat, tak bar­dzo zde­ner­wo­wał się, gdy się dowie­dział, że jest użyt­kow­niczką Mocy, która taiła dotąd swoje nie­zwy­kłe zdol­no­ści, że uciekł, dołą­cza­jąc do Nihi­lów i sta­jąc się bez­względ­nym najeźdźcą. Ram, Zeen i inni dokła­dali wszel­kich sta­rań, aby wytro­pić go i powstrzy­mać od… Cóż, od tak dawna, że pada­wan miał wra­że­nie, iż trwa to już całą wiecz­ność.

To był praw­dziwy kosz­mar. Ram nie mógł sobie wyobra­zić podob­nej zdrady – wcze­śniej grono jego naj­bliż­szych przy­ja­ciół ogra­ni­czało się zasad­ni­czo do Bon­bra­ków i… cóż, maszyn, przy któ­rych aku­rat pra­co­wał. A mimo to, jakimś cudem, Zeen zdo­łała się z tym pogo­dzić z wro­dzo­nym wdzię­kiem i szel­mow­skim uśmie­chem na ustach, a cho­ciaż teo­re­tycz­nie nie była jedną z nich – to zna­czy, nie nale­żała do zakonu i nie była pada­wanką – wszy­scy na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku wręcz prze­pa­dali za nią i trak­to­wali ją, jakby nale­żała do tej wiel­kiej wspól­noty. Nie mówiąc już o tym, że wie­lo­krot­nie udo­wad­niała, jak zna­ko­mi­cie wal­czy, czym zaskar­biła sobie opi­nię cen­nej ojusz­niczki.

– Witaj­cie – ode­zwało się mistrzo Kan­tam z uśmie­chem na śnia­dej twa­rzy. – Oba­wiam się, że póki co nie mamy żad­nych wie­ści na temat miej­sca pobytu Kriksa Kame­rata ani jego ludzi…

– No nie, tylko nie to! – Zeen zerwała się na równe nogi, uda­jąc, że zamie­rza wyma­sze­ro­wać z sali, i wszy­scy wybuch­nęli śmie­chem. Długa przy­jaźń jej i Kriksa, która roz­pa­dła się tak nagle w burz­li­wych oko­licz­no­ściach, spra­wiała, że Mik­kianka czuła się w pewien spo­sób odpo­wie­dzialna za budzące grozę doko­na­nia chło­paka, a wszy­scy pada­wani wie­dzieli, iż na niczym nie zależy jej tak mocno, jak na odna­le­zie­niu go i uka­ra­niu za jego czyny. Mimo to na­dal potra­fiła z tego żar­to­wać.

Chwilę póź­niej Zeen opa­dła ze śmie­chem na miej­sce obok Rama, oznaj­mia­jąc wszyst­kim:

– Żar­to­wa­łam tylko!

Zgro­ma­dzeni zare­ago­wali na to nową salwą śmie­chu.

Ram nie miał bla­dego poję­cia, jak można być dość śmia­łym i bez­czel­nym, aby w taki spo­sób roz­śmie­szać salę pełną Jedi. Wyda­wało mu się to jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jące od rusza­nia do walki… acz­kol­wiek zwa­żyw­szy na to, jak się ostat­nio czuł, może wła­śnie tego było mu trzeba: cze­goś, co wyrwie go choć na chwilę z ponu­rych myśli. Może potrze­bo­wał po pro­stu odskoczni? Cze­goś, co sprawi, że prze­sta­nie się sku­piać tylko i wyłącz­nie na snu­ciu czar­nych sce­na­riu­szy i roz­trzą­sa­niu złych wspo­mnień?

– No to kiedy już skoń­czy­cie sobie dow­cip­ko­wać… – zaga­iło Kan­tam, ale Ram widział, że mistrzo nie jest tak naprawdę złe. Coś nie­sa­mo­wi­tego! W życiu nie wyobra­żał sobie, żeby coś takiego mogło wyda­rzyć się na Valo, gdzie wszy­scy postę­po­wali ści­śle wedle usta­lo­nych zasad i gdzie bar­dzo pil­no­wano oka­zy­wa­nia innym należ­nego sza­cunku. Czy może raczej stwa­rza­nia pozo­rów. Ram nie był do końca pewien, o którą z tych rze­czy cho­dzi, miał jed­nak nie­ja­sne wra­że­nie, że to spora róż­nica.

– Otrzy­ma­li­śmy wia­do­mość od mini­ster Fen­dir­fal, repu­bli­kań­skiej emi­sa­riuszki na Kore­lii – wyja­śniło Kan­tam, poważ­nie­jąc. – Poin­for­mo­wała nas o tym, bo – jak sama wspo­mniała – uznała, że to coś, co wcho­dzi w pew­nym sen­sie w zakres… – Kan­tam stłu­miło cisnący mu się na usta uśmiech – …naszych kom­pe­ten­cji.

– A jakie, zda­niem mini­ster Fen­dir­fal, są nasze kom­pe­ten­cje? – spy­tała Lula Tali­sola, masku­jąc lek­kie obu­rze­nie żar­to­bli­wym tonem.

– Nihi­lo­wie – wyja­śniło krótko mistrzo Kan­tam, wzdy­cha­jąc. – Jak­żeby ina­czej.

Miesz­kańcy wewnętrz­nych regio­nów uwa­żali Nihi­lów za pro­blem Zewnętrz­nych Rubieży, mimo iż ci już raz sku­tecz­nie zablo­ko­wali szlaki nad­prze­strzenne w całej galak­tyce i wie­lo­krot­nie udo­wad­niali, że są potęż­niej­szym wro­giem, niż można by przy­pusz­czać. Schwy­tali rów­nież jed­nego z mistrzów Jedi, który zgi­nął tuż po tym, jak został uwol­niony, roz­sy­pu­jąc się dosłow­nie w proch – i nikt póki co nie roz­gryzł, jak do tego wła­ści­wie doszło, więc Ram uwa­żał, że cała galak­tyka powinna zacząć się przej­mo­wać zagro­że­niem z ich strony nieco bar­dziej, nawet jeśli rze­komo byli teraz w odwro­cie.

– Zaraz, zaraz – bąk­nęła Lula. – Ale czy Nihi­lo­wie przy­pad­kiem nie są obec­nie roz­pro­szeni? Nie powinno ich być w pobliżu Kore­lii. Są dość sprytni, by wie­dzieć, że lepiej trzy­mać się z dala od Świa­tów Jądra.

– Hm, cóż… – Kan­tam pode­szło do holo­pro­jek­tora, nad któ­rym na­dal z wolna obra­cał się wize­ru­nek postaci w opan­ce­rzo­nym ska­fan­drze. – Zapewne masz rację, ale wła­śnie dla­tego powin­ni­śmy bli­żej przyj­rzeć się tej sytu­acji. Jeśli na tere­nie Jądra dzia­łają jakieś komórki Nihi­lów… Powin­ni­śmy o tym wie­dzieć. Świą­ty­nia w Koro­ne­cie otrzy­mała to nagra­nie z pew­nego źró­dła i chcieli, żeby­śmy to zoba­czyli… – Mistrzo Jedi wci­snęło guzik i migo­tliwy obraz obu­dził się do życia: postać zato­czyła się naprzód, cha­otycz­nie i chwiej­nie.

– Trzask… – wykrztu­siła. – Trzask…

Spo­sób, w jaki się poru­szała, wyda­wał się nader dziwny. Ram nie mógł do końca tego spre­cy­zo­wać, ale mimo iż obraz był naprawdę kiep­skiej jako­ści, dało się zauwa­żyć, że ów ktoś – jakiej­kol­wiek jest rasy – nie czuje się zbyt dobrze…

– Trzask! – zawo­łał ponow­nie. Oto­cze­nie wyglą­dało na jakąś ulicę.

Mistrz Tor­ban Buck, potężny Cha­gria­nin o błę­kit­nej skó­rze, mający ten­den­cję do mówie­nia w trze­ciej oso­bie, gdy był nad­mier­nie wzbu­rzony, wstał i zatrzy­mał nagra­nie.

– Dla­czego ten dziwny jego­mość w kółko powta­rza „trzask”? Czy pró­buje two­rzyć wła­sne efekty dźwię­kowe?

– To chyba czy­jeś imię… – zauwa­żyła Lula.

– Trzask? – zdzi­wił się Tor­ban. – Kto mógłby nosić takie imię?

Wszy­scy uci­chli. Cha­gria­nin sły­nął pośród Jedi ze swo­jego przy­domku, brzmią­cego „Kubły Krwi”, który nadał sam sobie w nawią­za­niu do wła­snych zdol­no­ści uzdro­wi­ciel­skich, licząc praw­do­po­dob­nie na to, że wieść o tym, iż nad­cho­dzi, pod­nie­sie ran­nych na duchu, bo już wkrótce kubły krwi wrócą do ich ciał! Ram uwa­żał, że w prak­tyce rzadko dzia­łało to w ten spo­sób, ale z dru­giej strony, gdy wal­czyli u boku mistrza Tor­bana – co zda­rzało się dość czę­sto – ten sam przy­do­mek spraw­dzał się świet­nie, budząc grozę w ser­cach wro­gów.

O, tak! To było to! To była szansa Rama! Może powi­nien nadać sobie nowe imię, tak aby wszy­scy wie­dzieli, w czym jest dobry? Ist­niało tyle świet­nych słów, cze­ka­ją­cych tylko, aż wybie­rze wła­ściwe! Czy jed­nak powi­nien je sobie nadać sam? A może powi­nien mu je nadać ktoś inny? No i… czy to mogło być nowe imię, czy raczej przy­do­mek? A co, jeśli w ten spo­sób urazi uczu­cia mistrza Tor­bana, który już ni­gdy nie będzie chciał z nim roz­ma­wiać?

– Dla­czego, na wszyst­kie gwiazdy, ktoś miałby sobie wymy­ślać tak dra­ma­tyczne imię?! – zagrzmiał mistrz Tor­ban.

Przez chwilę wszy­scy wpa­try­wali się w niego, mru­ga­jąc zawzię­cie i praw­do­po­dob­nie pró­bu­jąc usta­lić, czy jest świa­dom iro­nii wła­snych słów… wów­czas jed­nak potężny Cha­gria­nin uśmiech­nął się sze­roko i mru­gnął, a pośród zgro­ma­dzo­nych roz­le­gły się roz­ba­wione par­sk­nię­cia i chi­choty. Ram nie miał cał­ko­wi­cie pew­no­ści, czy Tor­ban od początku żar­to­wał, czy dopiero teraz dotarło do niego zna­cze­nie jego wła­snych słów w kon­tek­ście jego przy­domku – z Kubłami Krwi ni­gdy nie było się niczego do końca pew­nym – ale chwilę póź­niej wszy­scy ponow­nie spo­waż­nieli.

I dobrze się stało.

Kan­tam pod­nio­sło brew.

– Czy możemy kon­ty­nu­ować, mistrzu Buck?

– Oczy­wi­ście!

– Trzask? Odbiór! – powta­rzała istota na nagra­niu. – Ja… – Obcy zawi­ro­wał nagle i zaczął na oślep strze­lać za sie­bie z bla­stera. W sali odpraw zapa­no­wała mar­twa cisza. Wszystko wska­zy­wało na to, że nie­zna­jomy wal­czył o życie. – Trzask! Trzask? Tu Pry­bolt. Ja… skre­wi­łem. Poja­wili się… Nihi­lo­wie… A przy­naj­mniej wyglą­dali jak Nihi­lo­wie. Mieli maski prze­ciw­ga­zowe i roz­py­lali gaz… ale nie sądzę, by…

Obraz zami­go­tał i znikł. Wszy­scy trwali przez chwilę w peł­nym osłu­pie­nia mil­cze­niu, nim prze­rwała je w końcu Lula:

– Ale to nie­moż­liwe! Prawda? Światy Jądra to teren Repu­bliki! Po co Nihi­lo­wie mie­liby ryzy­ko­wać i zapusz­czać się tak głę­boko na tery­to­rium wroga?

Jej słowa wywo­łały lawinę oży­wio­nych, zanie­po­ko­jo­nych komen­ta­rzy.

– Nihi­lo­wie słyną ze swo­jej lek­ko­myśl­no­ści i bra­wury – zauwa­żył mistrz Tor­ban. – I dobrze na tym wycho­dzą. Może i ponie­śli wiel­kie straty pod­czas Festi­walu Repu­bliki, jed­nak mimo to na­dal uwa­żają ten atak za zwy­cię­stwo tak­tyczne. I pod wie­loma wzglę­dami mają rację.

– Nie mówiąc już o tym – wtrą­ciło mistrzo Kan­tam – że na­dal nie wiemy, co dokład­nie zaszło na Gri­zalu ani w jaki spo­sób spra­wili, że mistrz Gre­at­storm zmie­nił się w proch.

Jego słowa spra­wiły, że wszy­scy ponow­nie umil­kli. W odpo­wie­dzi na atak na Valo, siły Repu­bliki naje­chały pla­cówkę Nihi­lów na Gri­zalu i odbiły porwa­nego przez nich Jedi, Lodena Gre­at­storma… tylko po to, aby patrzeć, jak na ich oczach obraca się w stertę pyłu. Nikt nie wie­dział, jak do tego doszło, a świad­ko­wie zda­rze­nia byli w zbyt wiel­kim szoku, aby z ich zeznań dało się wysnuć jakieś sen­sowne wnio­ski. Cały ten incy­dent niczym ciemna chmura na­dal wisiał nad Latar­nią Gwiezdny Blask i zgro­ma­dzo­nymi na jej pokła­dzie Jedi. Więk­szość prze­stała o tym wspo­mi­nać pod­czas zgro­ma­dzeń – po tym, jak prze­ro­bili już nie­zli­czoną ilość razy kwe­stię „Co to wła­ści­wie mogło być?”, nie pozo­stało zbyt wiele do doda­nia, bo nikt nie potra­fił przed­sta­wić żad­nej sen­sownej hipo­tezy. Ram wie­dział jed­nak aż za dobrze, że ta sprawa na­dal spę­dza sen z powiek wielu człon­kom zakonu. A potem Jedi Terec i Ceret rów­nież nie­omal zgi­nęły w podob­nym incy­den­cie. Wszy­scy szep­tali o tym do późna w nocy, gdy nie mogli spać – snuli teo­rie, spe­ku­lo­wali i zasta­na­wiali się nad tym wszyst­kim, a potem, gdy uda­wali się na spo­czy­nek, owe spe­ku­la­cje zmie­niały się w kosz­mary senne, pełne prze­ra­ża­ją­cych bestii i hord czar­no­księż­ni­ków o pustych spoj­rze­niach, a także wiel­kich połaci mroku, roz­prze­strze­nia­ją­cych się coraz bar­dziej i bar­dziej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki