Srebrna zatoka - Moyes, Jojo - ebook + książka

Srebrna zatoka ebook

Moyes, Jojo

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Liza nie zamierza oglądać się za siebie. Czasem lepiej nie myśleć o przeszłości. Właśnie dlatego znalazła swój azyl nad malowniczą Srebrną Zatoką, w dzikiej części australijskiego wybrzeża, gdzie można obserwować delfiny, a coroczne pojawienie się humbaków jest dla miejscowych świętem.

Mike pojawia się tam nieproszony. Przyjeżdża z wielkiego miasta i uosabia wszystko, od czego Liza starała się uciec: nowoczesność, biznes i bezwzględną korporację.

Wraz z jego przybyciem urokliwy, spokojny świat staje się zagrożony. By go ocalić, Liza musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ucieczka zawsze jest dobrym rozwiązaniem oraz…

Czy można pokochać kogoś, kto wydaje się naszym największym wrogiem?

Powieść JOJO MOYES, pisarki, która podbiła serca polskich czytelników powieściami "Zanim się pojawiłeś", "Kiedy odszedłeś", "Moje serce w dwóch światach".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 537

Data ważności licencji: 3/20/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lockiemu, za wszystko, czym jest, i wszystko, czym będzie

Prolog

Kathleen

Nazywam się Kathleen Whittier Mostyn i w wieku siedemnastu lat zasłynęłam jako osoba, która złapała największego rekina w historii Nowej Południowej Walii: szarego żarłacza o tak wrednym spojrzeniu, że jeszcze dobrych kilka dni po wyłowieniu wyglądał, jakby miał zamiar rozerwać mnie na strzępy. Działo się to w czasach, kiedy cała Srebrna Zatoka żyła z połowów, więc przez bite trzy tygodnie nikt nie mówił o niczym innym niż o tym rekinie. Z samego Newcastle przyjechał reporter i zrobił mi zdjęcie, jak stoję obok złowionej ryby (ta w kostiumie kąpielowym to ja). Żarłacz mierzy kilka stóp więcej ode mnie, i to mimo że fotograf kazał mi założyć buty na obcasie.

Na zdjęciu widać wysoką dziewczynę o dość surowym wyrazie twarzy, ładniejszą, niż jej się wydawało, z ramionami wystarczająco szerokimi, by budzić rozpacz jej matki, oraz talią na tyle gibką od pochylania się i wyciągania ryb z wody, że jej właścicielka nigdy nie potrzebowała nosić gorsetu. To właśnie ja: nie potrafię ukryć dumy i nie zdaję sobie jeszcze sprawy, że przez resztę swoich dni będę związana z tym morskim potworem tak ściśle, jakby połączył nas węzeł małżeński. Nie widać, że rekin wisi na dwóch drutach, podtrzymywanych przez mojego ojca i jego wspólnika, pana Brenta Newhavena – holując rybę na brzeg, naderwałam sobie kilka ścięgien w prawym barku i kiedy zjawił się fotograf, nie byłam w stanie podnieść kubka z herbatą, a co dopiero żarłacza.

Tak czy inaczej to wystarczyło, by ustalić moją reputację. Od tego czasu mówiono na mnie „Dziewczyna od Rekina”, nawet kiedy dziewczęce lata miałam już dawno za sobą. Moja siostra Norah żartowała, że biorąc pod uwagę moje jednorazowe dokonanie, powinni raczej nazywać mnie RazGwiazdą. Ale mój sukces, jak zawsze powtarzał ojciec, zagwarantował przyszłość naszemu hotelowi. Dwa dni po tym, jak zdjęcie ukazało się w gazecie, nie mieliśmy ani jednego wolnego pokoju, i ten stan utrzymywał się aż do roku 1962, kiedy spłonęło zachodnie skrzydło hotelu. Mężczyźni zjeżdżali się, bo chcieli pobić mój rekord. A może zakładali, że skoro dziewczyna potrafiła złowić coś takiego, to co dopiero rybak z prawdziwego zdarzenia? Zgłosiło się nawet kilku pretendentów do mojej ręki, ale ojciec zawsze mówił, że wyczuwa ich, jeszcze zanim dotrą do Port Stephens, i odprawiał każdego z kwitkiem. Kobiety przyjeżdżały, bo nigdy wcześniej nie przyszło im do głowy, że mogą łowić drapieżne ryby, nie mówiąc już o konkurowaniu w tej dziedzinie z mężczyznami. Rodziny przyciągała zaś sama Srebrna Zatoka, która ze swoim strzeżonym kąpieliskiem, niekończącymi się wydmami i spokojną wodą była dla nich wymarzonym miejscem.

Pospiesznie zbudowano dwie dodatkowe przystanie, żeby poradzić sobie ze zwiększoną liczbą łodzi poruszających się po zatoce, gdzie codziennie dało się słyszeć plusk wioseł i warkot motorówek, chociaż w wodzie pływało coraz mniej i mniej morskich stworzeń. W nocy wycie silników samochodowych, dźwięki muzyki i brzęk kieliszków wypełniały powietrze. Był taki czas, w latach pięćdziesiątych, kiedy stwierdzenie, że bywają u nas wszyscy, którzy się liczą, nie stanowiło przesady.

Dziś wciąż mamy swoje łódki i przystanie, ale korzystamy tylko z jednej, a ludzie szukają zupełnie innych wrażeń. Od blisko dwudziestu lat nie trzymałam w ręku wędki. Straciłam ochotę do zabijania. Nie ma u nas dużego ruchu, nawet latem. Większość turystów kieruje się do klubów i wielkich hoteli, wybierając nowocześniejsze atrakcje oferowane przez Coffs Harbour czy Byron Bay, a nam, prawdę mówiąc, przeważnie całkiem to odpowiada.

Mój rekord do tej pory nie został pobity. Jest zapisany w jednej z tych opasłych ksiąg, które sprzedają się w ogromnych ilościach, mimo że człowiek nigdy nie słyszał, żeby ktokolwiek znajomy je kupował. Wydawcy od czasu do czasu zaszczycają mnie telefonem i informują, że moje nazwisko znajdzie się w księdze kolejny rok z rzędu. Niekiedy dzieci z miejscowej szkoły wstępują do mnie i mówią, że przeczytały o mnie w bibliotece, a ja zawsze udaję zaskoczenie, żeby sprawić im przyjemność.

Ale rekord wciąż należy do mnie. Mówię wam o tym nie po to, żeby się chwalić, albo dlatego, że mam siedemdziesiąt sześć lat i przyjemnie mi pomyśleć, że kiedyś czegoś dokonałam. Po prostu kiedy człowieka otacza tyle tajemnic, co mnie, to dobrze jest raz na jakiś czas powiedzieć sobie pewne rzeczy otwarcie.

1

Hannah

Jak się włożyło rękę do środka aż po nadgarstek, zazwyczaj można było się dokopać do przynajmniej trzech różnych rodzajów ciasteczek w słoiku na „Mobym I”. Yoshi mówiła, że załogi na innych statkach zawsze oszczędzają na ciastkach i kupują w supermarkecie wielkie opakowania tych najtańszych, z mąki ararutowej. Ale jej zdaniem jak człowiek płaci blisko sto pięćdziesiąt dolarów za oglądanie delfinów z pokładu statku, to ma prawo spodziewać się chociaż przyzwoitych ciastek. Dlatego wybierała maślane anzaki – grube, owsiane, z podwójną warstwą czekolady – kruche scotch fingers, mint slices owinięte w folię i bardzo rzadko, jeśli wiedziała, że nikt jej nie przyłapie, domowe wypieki. Lance, sternik, twierdził, że Yoshi kupuje porządne ciastka, bo to na dobrą sprawę jedyne, co ma do jedzenia. I dodawał, że gdyby ich szef zorientował się, ile ona wydaje na słodycze, to zgniótłby ją jak eklerkę. „Moby I” wypływał na Srebrną Zatokę, a ja gapiłam się na ciasteczka, trzymając tacę, podczas gdy Yoshi proponowała pasażerom kawę i herbatę. Miałam nadzieję, że nie zjedzą wszystkich anzaców i będę miała szansę spróbować chociaż jednego. Wymknęłam się z domu bez śniadania, a dobrze wiedziałam, że Yoshi pozwoli mi wziąć sobie ciastko, dopiero kiedy wrócimy do kokpitu.

– „Moby I” do „Suzanne”, ile piw wczoraj obaliłeś? Sterujesz jak pijak bez nogi – odezwał się Lance przez radio.

Gdy tylko znalazłyśmy się w środku, włożyłam rękę do słoika i wyciągnęłam ostatniego anzaca. Radio zatrzeszczało i jakiś głos wymamrotał coś niezrozumiale. Lance spróbował jeszcze raz:

– „Moby I” do „Słodkiej Suzanne”. Słuchaj, bracie, lepiej wyrównaj kurs… czwórka pasażerów z przodu wisi na relingu. Przy każdym przechyle dekorują ci okna od sterburty.

Głos Lance’a MacGregora brzmiał tak, jakby ktoś wyszorował go druciakiem, niczym burtę statku. Mężczyzna zdjął jedną rękę ze steru, a Yoshi podała mu kubek z kawą. Ja trzymałam się z tyłu. Kropelki wody na jej granatowym uniformie migotały jak cekiny.

– Widziałaś Grega? – zagadnął Lance.

Skinęła głową.

– Miałam okazję mu się przyjrzeć, zanim odbiliśmy.

– Jest tak narąbany, że nie potrafi prosto sterować – wskazał przez zroszone okna na mniejszy statek. – Mówię ci, Yoshi, ci, co z nim płyną, każą sobie oddać pieniądze. Ten gość w zielonym kapeluszu nie podniósł głowy od momentu, jak minęliśmy Break Nose Island. Co, u licha, w niego wstąpiło?

Yoshi Takomura miała najładniejsze włosy, jakie w życiu widziałam. Opadały wokół jej twarzy jak czarne chmury i nigdy się nie plątały, mimo wiatru i słonej wody. Wzięłam w palce jeden z moich własnych mysich kosmyków; był szorstki, chociaż płynęliśmy dopiero od pół godziny. Moja przyjaciółka Lara powiedziała, że jak skończy czternaście lat, czyli za cztery lata, to mama pozwoli jej zrobić sobie pasemka. W tym momencie Lance mnie zauważył. W sumie wiedziałam, że tak będzie.

– A ty co tu robisz, smyku? Twoja mama obedrze mnie ze skóry. Nie powinnaś być w szkole czy coś?

– Mam wakacje – schowałam się z powrotem za Yoshi, trochę zawstydzona. Lance zawsze rozmawiał ze mną tak, jakbym była pięć lat młodsza niż w rzeczywistości.

– Nie będzie nam przeszkadzać – wtrąciła Yoshi. – Chciała tylko popatrzeć na delfiny.

Wlepiłam w niego wzrok, naciągając rękawy na dłonie.

Sternik odwzajemnił moje spojrzenie, a potem wzruszył ramionami.

– Włożysz kapok?

Przytaknęłam.

– I nie będziesz mi się plątać pod nogami?

Przechyliłam głowę. A plątałam się kiedyś?, pytały moje oczy.

– Bądź dla niej miły – odezwała się Yoshi. – Już dwa razy się pochorowała.

– To ze zdenerwowania – wyjaśniłam. – Mój żołądek zawsze tak robi.

– A… Co mi tam. Tylko dopilnuj, żeby twoja mama wiedziała, że nie miałem z tym nic wspólnego, okej? I słuchaj, smyku, następnym razem wybierz się na „Moby’ego II” albo najlepiej na czyjś inny statek.

– Nie widziałeś jej na oczy – podsumowała Yoshi. – A swoją drogą to, jak Greg steruje, to jeszcze nic – wyszczerzyła zęby. – Poczekaj, aż zrobi zwrot i zobaczysz, co ma na dziobie z drugiego boku.

Wyszłyśmy razem z kokpitu, a Yoshi stwierdziła, że to dobry dzień, żeby być na wodzie. Morze trochę kołysało, ale wiatr był łagodny, a powietrze tak czyste, że nawet w odległości kilku kilometrów było wyraźnie widać białe grzywy piany na falach. Ruszyłam za Yoshi na pokład restauracyjny. Moje nogi bez trudu amortyzowały wznoszenie się i opadanie katamaranu pode mną, a ja czułam się trochę mniej skrępowana, skoro sternik już wiedział, że jestem na pokładzie.

Na tym etapie dzisiejszej wycieczki – pomiędzy odbiciem od brzegu a dopłynięciem do osłoniętych okolic zatoki, gdzie zazwyczaj gromadzą się stada delfinów – oznajmiła Yoshi, jest najwięcej roboty. Podczas gdy pasażerowie, owinięci w wełniane szale, siedzą sobie na górnym pokładzie i wdychają rześkie majowe powietrze, ona, stewardesa, rozkłada bufet, częstuje napojami i, jeśli ocean jest niespokojny, czyli wobec zbliżającej się zimy praktycznie codziennie, szykuje środki dezynfekujące i kubeł na wypadek choroby morskiej. Nieważne, ile razy się im powtarza, mruknęła, patrząc na eleganckich Azjatów, z których w większości składała się poranna klientela, i tak będą siedzieć pod pokładem, i tak będą jeść i pić za szybko, a potem wymiotować w maleńkich ubikacjach, wskutek czego nikt inny nie będzie mógł z nich skorzystać, zamiast po prostu wychylić się za burtę. A w przypadku Japończyków, dodała z nutką złośliwej satysfakcji, oznacza to, że resztę podróży spędzą w milczącym upokorzeniu, chowając się za ciemnymi okularami i postawionymi kołnierzami, i uparcie odwracając pobladłe twarze w stronę morza.

– Kawy? Herbaty? Ciasteczko? Kawy? Herbaty? Ciasteczko?

Ruszyłam za nią na pokład dziobowy, otulając się wiatrówką. W tej chwili wiało trochę mniej, ale i tak w powietrzu czuć było chłód, który szczypał mnie w nos i czubki uszu. Większość pasażerów niczego nie chciała – rozmawiali ze sobą głośno, przekrzykując warczenie silników, wpatrywali się w horyzont i robili sobie zdjęcia. Od czasu do czasu sięgałam po ciasteczko, aż uznałam, że pewnie zjedliby mniej więcej tyle.

„Moby I” był największym katamaranem – „katem”, jak mówili członkowie załogi – w Srebrnej Zatoce. Zazwyczaj obsługiwała go dwójka stewardów, ale wraz ze spadkiem temperatury ubywało turystów, więc w tej chwili z Lance’em pływała tylko Yoshi. Nie miałam nic przeciwko temu – łatwiej było ją przekonać, żeby wpuściła mnie na pokład. Pomogłam jej umieścić dzbanki z kawą i herbatą z powrotem w uchwytach, a potem razem wyszłyśmy na wąski pokład boczny, oparłyśmy się o okna i zaczęłyśmy się przyglądać mniejszemu statkowi, sunącemu chwiejnie po wodzie. Nawet z tej odległości widziałyśmy, że teraz więcej osób zwiesza się z relingu „Suzanne”, z głowami poniżej ramion, nie przejmując się tym, do jakiego stanu doprowadzili pomalowane na czerwono burty pod nimi.

– Możemy zrobić sobie dziesięć minut przerwy. Proszę – Yoshi otworzyła puszkę z colą i podała mi ją. – Słyszałaś kiedyś o teorii chaosu?

– Mhm – mruknęłam wieloznacznie.

– Ciekawe, czy komukolwiek z tych ludzi – wskazała palcem – przyszło do głowy, że ich wymarzona wyprawa na oglądanie dzikich delfinów została zrujnowana za sprawą byłej dziewczyny, której nigdy nie spotkają, i człowieka, który w tej chwili mieszka z nią ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd, w Sydney, i uważa, że w fioletowych spodenkach rowerowych można chodzić po mieście.

Napiłam się coli. Od bąbelków oczy zaszły mi łzami, więc szybko przełknęłam napój.

– Chcesz powiedzieć, że ci turyści na statku Grega pochorowali się przez teorię chaosu?

A ja myślałam, że to dlatego, że poprzedniego wieczoru znów się upił.

– Coś w tym rodzaju – uśmiechnęła się Yoshi.

Silniki się zatrzymały, a „Moby I” przycichł. Ocean wokół nas się uspokoił, słychać było tylko rozmowy turystów i fale pluszczące o burty statku. Uwielbiałam na nim być, patrzeć, jak mój dom zmienia się w białą kropkę na wąskim paseczku plaży, a potem znika za niezliczonymi zatoczkami. Możliwe, że moją frajdę zwiększała świadomość, iż robię coś, czego mi nie wolno. W zasadzie nie byłam typem buntowniczki, jednak myśl o tym całkiem mi się podobała.

Lara miała małą łódkę i mogła wypływać na niej sama, pod warunkiem że nie będzie się wypuszczać poza boje wyznaczające dawne miejsca połowu ostryg. Zazdrościłam jej. Moja mama nie chciała mi pozwolić żeglować po zatoce, chociaż miałam już prawie jedenaście lat. „Wszystko w swoim czasie”, mruczała. Wszelkie próby dyskusji na ten temat były pozbawione sensu.

Dołączył do nas Lance – dopiero co zrobił sobie zdjęcie z dwiema chichoczącymi nastolatkami. Często proszono go o pozowanie u boku młodych kobiet i do tej pory nie zdarzyło mu się odmówić. To dlatego lubi nosić swoją kapitańską czapkę, twierdziła Yoshi, nawet kiedy jest tak gorąco, że przykleja mu się do głowy.

– Co on tam sobie wypisał na burcie? – Lance zmrużył oczy, wpatrując się w odległy katamaran Grega. Wyglądało na to, że już mi wybaczył obecność na pokładzie.

– Powiem ci, jak dobijemy.

Zauważyłam znaczące spojrzenie rzucone w moim kierunku.

– Wiecie, że umiem sama to przeczytać? – odezwałam się.

Drugi statek, który do wczoraj nazywał się „Słodka Suzanne”, teraz sugerował Suzanne, żeby zrobiła coś, co według Yoshi było biologicznie niewykonalne. Stewardesa zwróciła się do Lance’a, ściszając głos najbardziej, jak się dało – jakby myślała, że nie usłyszę.

– Powiedziała mu, że jednak jest inny facet.

Sternik gwizdnął przeciągle.

– Przecież on się tego domyślał. A ona się wypierała.

– A co, miała się przyznać? Wiedząc, jak Greg zareaguje? Zresztą sam nie był niewinny… – Zerknęła na mnie. – W każdym razie ona wyjechała do Sydney i mówi, że należy jej się połowa statku.

– I co on na to?

– Odpowiedź masz wypisaną na jego burcie.

– Nie do wiary, że postanowił zabrać turystów czymś takim. – Lance podniósł lornetkę do oczu, żeby lepiej się przyjrzeć nabazgranym na czerwono literom.

Yoshi dała mu znak, żeby podał jej lornetkę.

– Dziś rano był w takim stanie, że nie jestem pewna, czy w ogóle pamiętał, co wczoraj zrobił.

Rozmowę przerwały nam podekscytowane okrzyki turystów na górnym pokładzie. Cisnęli się przy koszu na dziobie.

– No to mamy je – mruknął Lance, prostując się i uśmiechając do mnie szeroko. – Smyku, jest nasze kieszonkowe. Pora wracać do pracy.

Yoshi mówiła, że czasami można opłynąć całą zatokę, a butlonosy i tak nie chcą się pokazać. Statek pełen niezadowolonych miłośników delfinów oznacza zaś kolejne darmowe wycieczki albo zwrot pięćdziesięciu procent kosztów, co za każdym razem doprowadza szefa do białej gorączki.

Stłoczeni na dziobie turyści z terkoczącymi kamerami próbowali uchwycić połyskliwe szare sylwetki, które śmigały wśród fal pod nami. Zerknęłam w dół, żeby zobaczyć, kto się dziś pojawił. Yoshi wytapetowała jedną ze ścian pod pokładem zdjęciami płetw każdego z delfinów w okolicy. Ponadawała im imiona: Zygzak, Cięty, Muzykant… Na początku ludzie z innych załóg się z niej śmiali, ale teraz wszyscy byli w stanie rozpoznać charakterystyczne płetwy – w tym tygodniu już drugi raz widzę Nożyka, mówili na przykład. Ja znałam na pamięć każde imię.

– Wyglądają na Polo i Parasolkę – zauważyła Yoshi, wychylając się przez burtę.

– Czy to jest dziecko Parasolki?

Delfiny były milczącymi szarymi łukami, które okrążały statek tak, jakby to one przypłynęły tu podziwiać niezwykłe widoki. Za każdym razem, gdy któryś z nich znalazł się nad powierzchnią wody, powietrze wypełniał trzask migawek w aparatach. Co one sobie myślą, kiedy się tak na nie gapimy? Wiedziałam, że są równie inteligentne jak ludzie. Wyobrażałam sobie, jak po wszystkim spotykają się przy skałach i śmieją się z nas po delfiniemu – z tej kobiety w niebieskim kapeluszu albo tamtego faceta w dziwnych okularach.

Przez głośniki odezwał się Lance:

– Szanowni państwo, prosimy nie gromadzić się po jednej stronie, żeby popatrzeć na delfiny. Zrobimy łagodny zwrot tak, żeby każdy mógł im się dobrze przyjrzeć. Jeśli jedna burta zostanie nadmiernie obciążona, istnieje ryzyko wywrotki. Delfiny nie lubią statków pływających do góry dnem.

Uniosłam wzrok i zobaczyłam dwa albatrosy – zawisły w powietrzu, złożyły skrzydła i zanurkowały, przebijając powierzchnię wody niemal bezgłośnie. Jeden znów wyfrunął w górę i zaczął zataczać kręgi w poszukiwaniu niewidocznej zdobyczy, po czym dołączył do niego drugi, razem poszybowały nad zatoczką i zniknęły. Odprowadziłam je wzrokiem. A potem, kiedy „Moby I” powoli zmieniał pozycję, przechyliłam się przez burtę, wsuwając stopy pod dolną poręcz, żeby obejrzeć sobie moje nowe adidasy. Yoshi obiecała, że gdy zrobi się cieplej, to pozwoli mi usiąść w takiej specjalnej siatce, żebym mogła dotknąć delfinów, a może nawet z nimi popływać. Ale tylko pod warunkiem, że moja mama się zgodzi. A wszyscy wiemy, co to oznacza.

Zachwiałam się, bo statek znienacka drgnął. Potrzebowałam chwili, żeby się zorientować, że silniki znów pracują. Zaskoczona, złapałam się poręczy. Wychowałam się w Srebrnej Zatoce i wiedziałam, że z delfinami postępuje się w określony sposób. Jeśli człowiek chce, żeby się swobodnie bawiły, trzeba wyłączyć silniki. Jeżeli płyną dalej, należy utrzymywać równoległy kurs i pozwolić im się prowadzić. Delfiny nie bawią się w subtelności: jak im się spodobasz, zbliżają się albo pozostają w tej samej odległości. Jeśli nie, odpływają. Yoshi spojrzała na mnie, marszcząc brwi, a kiedy katamaran gwałtownie ruszył, chwyciłyśmy się lin sztormowych. Na jej twarzy widziałam zaskoczenie podobne do mojego.

Jacht nagle wystrzelił naprzód, a nad nami turyści opadli z piskiem na swoje siedzenia. Pruliśmy przed siebie.

Lance mówił coś przez radio. Wgramoliłyśmy się za nim do kokpitu i zobaczyłyśmy, że „Słodka Suzanne” pędzi za nami, podskakując na falach i nie zważając na coraz liczniejszych pasażerów przewieszonych przez burtę.

– Lance! Co ty wyprawiasz? – Yoshi złapała się poręczy.

– Do zobaczenia na miejscu, bracie… Panie i panowie… – Lance ze znaczącą miną włączył mikrofon. – Tłumacz – wymówił bezgłośnie w stronę Yoshi. – Tego ranka mamy dla państwa coś specjalnego. Mieli już państwo okazję nacieszyć oczy magicznym widokiem delfinów ze Srebrnej Zatoki, ale teraz proszę się mocno trzymać, bo pokażemy państwu coś naprawdę wyjątkowego. Nieco dalej w głąb oceanu zaobserwowano pierwsze wieloryby w tym sezonie. Są to humbaki, które co roku przepływają przez nasze wody podczas swojej długiej wędrówki na północ z Antarktyki. Obiecuję państwu, że będzie to niezapomniany widok. A teraz proszę usiąść albo trzymać się lin. Może nas trochę pohuśtać, bo z południowej strony fale są nieco większe, ale zależy mi na dotarciu na miejsce w porę, żeby mogli je państwo obejrzeć. Osobom, które chcą pozostać na dziobie, radzę wziąć sztormiaki. Znajdą je państwo w tylnej części statku.

Zakręcił sterem i skinął na Yoshi, która przejęła mikrofon. Powtórzyła to, co powiedział Lance, po japońsku, a potem na wszelki wypadek jeszcze po koreańsku. Niewykluczone, zwierzyła mi się później, że po prostu wyrecytowała menu z poprzedniego dnia: nie była w stanie się skupić, odkąd usłyszała to, co powiedział sternik. W jej głowie, tak samo jak w mojej, rozbrzmiewało jedno słowo: wieloryb!

– Daleko stąd? – Zesztywniała z przejęcia Yoshi lustrowała wzrokiem migoczącą powierzchnię oceanu. Dotychczasowa atmosfera relaksu zniknęła w jednej chwili. Czułam ściskanie w żołądku.

– Cztery, może pięć mil? Nie wiem. Przelatywał tamtędy helikopter turystyczny i dał znać, że widzieli coś, co wyglądało na parę wielorybów kawałek od Torn Point. Co prawda trochę na to wcześnie, ale…

– W zeszłym roku pojawiły się czternastego czerwca. Niewiele później niż teraz – zauważyła Yoshi. – Rany, patrz na Grega! Zaraz pogubi pasażerów, jak będzie tak gnał. Ma za mały statek, żeby dać sobie radę z tymi falami.

– Nie chce, żebyśmy dotarli na miejsce przed nim. – Lance pokręcił głową i zerknął na prędkościomierz. – Cała naprzód. Dopilnujmy, żeby „Moby I” był w tym roku pierwszy. Chociaż ten jeden raz.

Niektórym członkom załogi zależało głównie na tym, żeby odrobić przepisową liczbę godzin na wodzie, dla nich ta praca była etapem na drodze ku większym statkom i poważniejszej profesji. Inni, tak jak Yoshi, początkowo traktowali to jako element swojego wykształcenia, a potem po prostu zapomnieli wrócić do domu. Ale już dawno zorientowałam się, że niezależnie od tego, co ich tu sprowadziło, zobaczenie pierwszego wieloryba w sezonie zawsze miało w sobie coś z magii. To było tak, jakby do chwili ujrzenia tego zwierzęcia nie dało się uwierzyć, że w tym roku naprawdę wrócą.

Bycie pierwszą osobą, która je zobaczyła, w praktyce nie miało specjalnego znaczenia – kiedy już było wiadomo, że walenie są w okolicy, wszystkich pięć statków stacjonujących przy Wielorybiej Przystani przerzucało się z oglądania delfinów na wieloryby. Jednak dla członków załogi było to niesłychanie ważne. I, jak to bywa z wielkimi namiętnościami, doprowadzało ją do szaleństwa. I to jeszcze jakiego!

– Co za idiota. Patrz, teraz jakoś jest w stanie nie zbaczać z kursu – syknął Lance.

Greg był po naszej lewej stronie, ale wyglądało na to, że się przybliża.

– Nie może znieść myśli, że dotrzemy tam pierwsi. – Yoshi wzięła sztormiak i rzuciła go w moją stronę. – Masz, na wypadek, gdybyśmy znalazły się na dziobie. Czuję, że będzie mokro.

– Cholera, no nie wierzę. – Lance wypatrzył na horyzoncie kolejny statek. Musiał zapomnieć, że jestem obok, skoro zaczął przeklinać. – O, Mitchell! Założę się, że cały dzień siedział z uchem przy odbiorniku, a teraz nagle się pojawia, i to pewnie z kabiną pełną pasażerów. Słowo daję, że któregoś pięknego dnia mu przyłożę.

Ludzie zawsze narzekali na Mitchella Draya. W odróżnieniu od pozostałych nigdy nie zawracał sobie głowy szukaniem delfinów: czekał tylko, nasłuchując radiostacji, póki nie usłyszał, że ktoś coś wypatrzył, i wtedy płynął tam, gdzie wszyscy.

– Czy ja naprawdę zobaczę wieloryba? – spytałam.

Pod naszymi stopami kadłub uderzał z hałasem o fale, tak że musiałam stać uczepiona burty. Przez otwarte okno słyszałam podekscytowane okrzyki turystów i śmiech tych, których zmoczyły fale.

– Trzymam za to kciuki – Yoshi nie odrywała oczu od horyzontu.

Prawdziwy wieloryb. Do tej pory widziałam coś takiego tylko raz, z ciotką Kathleen. Normalnie nie było mi wolno wypływać tak daleko w morze.

– Patrz… Tam! A nie, to tylko piana. – Yoshi wzięła do ręki lornetkę. – Nie możesz zmienić kursu? Słońce mnie razi.

– Nie, jeśli mamy pierwsi dopłynąć na miejsce. – Lance zrobił zwrot, licząc na to, że światło odbite w falach będzie mniej oślepiające.

– Może nawiążmy łączność z lądem? Dowiemy się, gdzie dokładnie ten helikopter go namierzył.

– Nie ma sensu – odparł sternik. – Od tego czasu mógł spokojnie odpłynąć ze dwie mile. A poza tym Mitchell będzie podsłuchiwał. Nie zamierzam dostarczać temu gnojkowi więcej informacji. Przez całe lato podbiera nam pasażerów.

– Będziemy po prostu wypatrywać fontanny.

– Aha. I chorągiewki z napisem „wieloryb”.

– Lance, próbuję ci tylko pomóc.

– Jest! – W oddali mignął mi ciemny kształt, jak zanurzony w wodzie czarny kamyk. – Północ – północny wschód. Płynie za Break Nose Island. Właśnie zanurkował.

Było mi aż niedobrze z przejęcia. Usłyszałam, jak za mną Lance zaczyna odliczać:

– Jeden… dwa… trzy… cztery… wieloryb!

Nad horyzontem ukazał się pióropusz wody, nie do pomylenia z niczym innym. Yoshi wydała z siebie radosny pisk. Lance zerknął na Grega, który ze swojego kursu jeszcze nic nie zobaczył.

– Mamy ją! – syknął sternik. Dla Lance’a wszystkie wieloryby to była „ona”, podobnie jak każde dziecko było „smykiem”.

Wieloryb. Wymówiłam to słowo po cichu, smakując je i napawając się jego brzmieniem. Nie odrywałam oczu od wody. Nasz katamaran zmienił kurs, fale z hukiem uderzały o jego potężny kadłub. Wyobraziłam sobie, jak za wyspą wieloryb wyskakuje ponad wodę, ukazując światu biały brzuch i popisując się swoją niewiarygodną wypornością. Wieloryb, szepnęłam jeszcze raz.

– Będziemy pierwsi – mruknęła podekscytowana Yoshi. – Chociaż raz dotrzemy na miejsce przed wszystkimi.

Przyglądałam się, jak Lance kręci sterem i po cichu liczy, ile razy wieloryb wydmuchnął wodę. Odstępy dłuższe niż trzydzieści sekund oznaczały, że może zanurkować głębiej. Wtedy byśmy go stracili. Mniejsze odstępy sugerowały, że nurkował już wcześniej, więc raczej nam nie umknie.

– Siedem… osiem… Wypływa. Dobra nasza! – Lance rąbnął otwartą dłonią w ster, a potem włączył mikrofon. – Panie i panowie, proszę spojrzeć w prawo, a będą państwo mogli dostrzec wieloryba, który kieruje się za tamten fragment lądu.

– Greg zauważył, dokąd płyniemy. – Yoshi uśmiechała się od ucha do ucha. – W życiu nas nie dogoni. Ma za słaby silnik.

– „Moby I” do „Błękitnego Horyzontu”. Mitchell – wrzasnął Lance przez radio – jeśli chcesz zobaczyć to maleństwo, będziesz musiał zejść mi z ogona.

W odpowiedzi rozległ się głos Mitchella:

– „Błękitny Horyzont” do „Moby’ego I”. Ja tu tylko pilnuję, żeby wszyscy ludzie, których pogubi Greg, trafili z powrotem na pokład.

– Ach tak, czyli nie ma to nic wspólnego z tą rybką? – zagadnął ironicznie nasz sternik.

– „Błękitny Horyzont” do „Moby’ego I”. Morze jest głębokie i szerokie, Lance. Starczy miejsca dla wszystkich.

Ściskając brzeg stolika nawigacyjnego tak mocno, że knykcie mi zbielały, patrzyłam, jak porośnięty krzewami przylądek robi się coraz większy. Ciekawe, czy wieloryb tam zwolni czy pozwoli nam przybliżyć się do siebie. Może podniesie głowę i na nas spojrzy. Może podpłynie do statku i pokaże nam swoje młode.

– Dwie minuty – odezwał się Lance. – Za dwie minuty będziemy po drugiej stronie. Jak dobrze pójdzie, uda nam się do niej zbliżyć.

– No chodź, staruszko. Pokaż nam się ładnie – Yoshi mówiła do siebie, nie opuszczając lornetki.

Wielorybie, przemówiłam do niego bezgłośnie, zaczekaj na nas, wielorybie. Ciekawe, czy mnie zauważy. Czy wyczuje, że to właśnie ja spośród wszystkich ludzi na statku najlepiej rozumiem morskie stworzenia. Byłam pewna, że tak jest.

– Co, u diabła? Niemożliwe! – Lance ściągnął swoją kapitańską czapkę i z wściekłością wyglądał przez okno.

– Co się stało? – Yoshi nachyliła się ku niemu.

– Patrz.

Ja także spojrzałam w tę samą stronę. „Moby I” opłynął cypel i wszyscy umilkliśmy. Niedaleko od porośniętego krzewami lądu, jakieś pół mili w głąb morza, w lazurowej wodzie stał „Izmael”, a jego świeżo pomalowane burty lśniły w południowym słońcu.

O reling opierała się moja mama. Spod wypłowiałej czapki, którą zawsze zakładała w morze, wymykały się niesforne kosmyki włosów i fruwały jej wokół twarzy. Ciężar ciała przeniosła na jedną nogę, a na sterze spała sobie smacznie nasza suczka, Milly. Wyglądało to tak, jakby mama od wieków czekała tam spokojnie na wieloryba.

– Jak ona to, do ciężkiej cholery, zrobiła? – Lance zauważył ostrzegawcze spojrzenie Yoshi i przepraszająco wzruszył ramionami w moją stronę. – Nie bierz tego do siebie, ale Jezu…

– Ona zawsze jest pierwsza – odparła Yoshi na wpół rozbawionym, na wpół zrezygnowanym tonem. – Co roku, odkąd tu jestem. Nie ma na nią mocnych.

– Pokonani przez jakąś Brytolkę. Gorzej niż w krykiecie. – Lance zapalił papierosa i zniesmaczony odrzucił zapałkę.

Wyszłam na pokład.

I w tym momencie wynurzył się wieloryb. Wstrzymaliśmy oddech, a on uderzył ogonem o taflę wody, oblewając „Izmaela”. Turyści na górnym pokładzie „Moby’ego I” zaczęli wiwatować. Zwierzę było ogromne i znajdowało się na tyle blisko, że widać było przyczepione do jego ciała skorupiaki i żłobkowanie na białym brzuchu, tak blisko, że mogłam przez moment popatrzeć mu w oko. Jednocześnie było nieprawdopodobnie szybkie – coś o takiej masie nie miało prawa poruszać się tak zwinnie!

Oddech uwiązł mi w gardle. Jedną ręką ściskając linę, drugą podniosłam do oczu lornetkę i skierowałam ją nie na wieloryba, tylko na mamę. Prawie nie słyszałam okrzyków na temat wielkości stworzenia i fali, jaką posłało w stronę mniejszego statku, zapomniałam na chwilę, że przecież miałam być niewidoczna. Nawet z tej odległości widać było, że Liza McCullen się uśmiecha – kąciki oczu miała uniesione. Na lądzie taką minę miewała bardzo rzadko, jeśli w ogóle.

Ciotka Kathleen przeszła na koniec werandy, żeby postawić na poszarzałym drewnianym stole wielką miskę krewetek, ćwiartki cytryny i koszyk z pieczywem. Właściwie jest moją cioteczną babką, ale mówi, że czuje się przez to jak antyk, więc zazwyczaj nazywam ją „ciocią Kate”. Za jej plecami elewacja hotelu zrobiona z białych desek jaśniała w świetle zachodzącego słońca, a w oknach jarzyło się osiem ognistoczerwonych brzoskwiń. Wiatr trochę przybrał na sile, szyld hotelu poskrzypywał, kołysząc się tam i z powrotem.

– A to co? – Greg uniósł głowę znad swojej butelki z piwem. Wreszcie zdecydował się zdjąć ciemne okulary i cienie pod jego oczami zdradzały, co działo się poprzedniego wieczoru.

– Słyszałam, że picie na pusty żołądek ci nie służy – odparła ciotka, rzucając przed nim serwetkę.

– Mówił ci, że czwórka pasażerów zażądała od niego zwrotu pieniędzy, jak zobaczyli, co ma nabazgrane na burcie? – spytał ze śmiechem Lance. – Wybacz, bracie, ale co to była za głupota. Nie mogłeś napisać sobie czegoś innego?

– Równa z ciebie babka, Kathleen. – Greg, nie zwracając na niego uwagi, sięgnął po chleb.

Ciotka posłała mu jedno ze swoich spojrzeń.

– Będę całkiem inna, jeśli jeszcze raz napiszesz coś takiego w miejscu, w którym moja mała Hannah będzie mogła to zobaczyć.

– Uważaj, Dama z Rekinem potrafi ugryźć. – Lance wyszczerzył zęby do Grega.

Ciocia puściła jego uwagę mimo uszu.

– Hannah, wcinaj. Założę się, że nie jadłaś nic na obiad. Za chwilę przyniosę sałatkę.

– Zjadła ciasteczka – wtrąciła Yoshi, zręcznie dobierając się do krewetki.

– Ciasteczka – prychnęła ciocia.

Siedzieliśmy wszyscy, tak jak to załogi z Wielorybiej Przystani miały w zwyczaju, na zewnątrz hotelowej kuchni. Rzadko się zdarzało, żeby ludzie ze statków nie wypili tu razem paru piw przed rozejściem się do domów. Młodsi załoganci, mawiała ciotka, wypijali ich często tyle, że ledwie udawało im się tam trafić.

Wgryzając się w soczystą krewetkę tygrysią, zauważyłam, że grzejniki są wystawione na zewnątrz. Goście naszego hotelu rzadko mieli ochotę w czerwcu siedzieć na powietrzu, ale zimą załogi statków gromadzą się tutaj, żeby omówić, co zaszło na wodzie, niezależnie od pogody. Skład zmieniał się z roku na rok, bo ludzie znajdowali inną pracę albo szli na studia, jednak Lance, Greg, Yoshi i reszta, jak sięgam pamięcią, byli stałym elementem mojego życia. Ciocia Kathleen zazwyczaj rozpalała piecyki na początku miesiąca i paliła w nich przez większość wieczorów aż do września.

– Mieliście dużo chętnych? – Wróciła z sałatką. Wymieszała ją energicznie i zanim zdążyłam zaprotestować, nałożyła mi na talerz. – W muzeum nie było nikogo.

– „Moby I” był prawie pełny. Sporo Koreańczyków. – Yoshi wzruszyła ramionami. – Greg mało nie pogubił swoich.

– Popatrzyli sobie na wieloryba. – Greg znów sięgnął po chleb. – Nikt się nie skarżył. Ani nie domagał zwrotu kosztów. Zostało jeszcze jakieś piwo?

– Wiesz, gdzie jest bar. Hannah, widziałaś go? – spytała ciocia.

– Był gigantyczny. I cały obrośnięty skorupiakami. – Z jakiegoś powodu wyobrażałam sobie, że wieloryb będzie gładki, ale skórę miał pobrużdżoną i pełną morskich stworzeń, jakby był jakąś żywą wyspą.

– Podpłynęliśmy naprawdę blisko. Powiedziałam jej, że rzadko ogląda się je z takiej odległości – wtrąciła Yoshi.

Greg zmrużył oczy.

– Gdyby mała była na statku razem z matką, mogłaby mu umyć zęby.

– Cóż, najlepiej za dużo o tym nie gadać… – Ciotka Kathleen pokręciła głową. – Ani mru-mru – powiedziała do mnie po cichu. – Pozwoliłam ci tylko ten jeden raz.

Skwapliwie pokiwałam głową. To był trzeci „jeden jedyny raz” w tym miesiącu.

– A pojawił się ten cały Mitchell? Lepiej na niego uważajcie. Podobno ma zamiar przyłączyć się do ludzi z Sydney, tych od wielkich statków.

Wszyscy podnieśli głowy.

– Myślałem, że Straż Ochrony Przyrody i Parków Narodowych ich pogoniła – odezwał się Lance.

– Jak byłam na targu rybnym – odparła ciocia – to ludzie mówili, że widzieli taki statek aż przy cyplu. Muzyka rozkręcona na pełny regulator, tańce na pokładach. Istna dyskoteka. Wypłoszyli wszystkie ryby, przez całą noc nie udało się nic złowić. Ale zanim przypłynęli ci ze straży, po tamtych nie było już śladu. Niczego nie dało się udowodnić.

Równowagę w Srebrnej Zatoce łatwo było zachwiać: za mało turystów i nie mielibyśmy z czego żyć, za dużo – przepłoszyliby stworzenia, które chcieli oglądać.

Lance i Greg natknęli się parę razy na ogromne katamarany spoza zatoki, z ryczącą muzyką i pokładami uginającymi się od imprezowiczów, i mieli na ich temat podobne zdanie.

– Ci ludzie nas wykończą – oznajmił Lance. – Kompletny brak odpowiedzialności. Myślą tylko o kasie. Mitchell będzie się tam na pewno czuł jak ryba w wodzie.

Nie zdawałam sobie sprawy, jaka jestem głodna. Zjadłam sześć wielkich krewetek jedną po drugiej, aż w końcu natrafiłam na palce Grega w pustej misce. Uśmiechnął się szeroko i pomachał mi głową krewetki. Pokazałam mu język. Chyba jestem troszeczkę zakochana w Gregu, ale nie zamierzam nigdy nikomu o tym mówić.

– Patrzcie państwo, kto nas zaszczycił. Księżna Waleni we własnej osobie.

– Bardzo śmieszne! – Moja mama rzuciła kluczyki na stół i dała znak Yoshi, żeby się przesunęła. Wcisnęła się obok mnie i pocałowała mnie we włosy. – Jak ci minął dzień, skarbie? – Pachniała kremem do opalania i słonym powietrzem.

Zerknęłam na ciocię.

– W porządku. – Schyliłam się, żeby pogłaskać uszy Milly, zadowolona, że mama nie widzi rumieńca na mojej twarzy. Przed oczami wciąż miałam tamtego wieloryba. Wydawało mi się, że ten zachwyt musi jakoś ze mnie promieniować, ale mama tylko sięgnęła po szklankę i nalała sobie wody.

– Co dziś robiłaś? – zapytała.

– Właśnie. Co dziś robiłaś, Hannah? – Greg puścił do mnie oko.

– Rano pomagała mi przy ścieleniu łóżek. – Ciotka Kathleen zmroziła go wzrokiem. – Ale słyszałam, że ty miałaś bardzo udane popołudnie.

– Całkiem niezłe. – Mama jednym haustem opróżniła szklankę. – Boże, jak mi się chce pić. Hannah, pamiętałaś, żeby pić dużo wody? Kathleen, czy mała wypiła dziś tyle, ile potrzeba? – W jej głosie nadal wyraźnie słychać było angielski akcent, mimo tylu lat spędzonych w Australii.

– Oczywiście. Ile ich widziałaś?

– Ona zawsze za mało pije. Tylko jednego. Spory był. Jak machnął ogonem, to wlał mi do torebki pół wanny wody. Patrzcie. – Pokazała nam pofalowaną książeczkę czekową.

– Typowy błąd amatora – westchnęła ciotka Kathleen z niesmakiem. – Nie wzięłaś nikogo ze sobą?

Mama pokręciła głową.

– Chciałam wypróbować ten nowy ster, zobaczyć, jak sobie radzi przy mniej spokojnym morzu. W warsztacie ostrzegali, że może się zacinać.

– I przypadkiem trafiłaś na wieloryba – rzucił Lance.

Mama upiła kolejny łyk wody.

– Coś w tym rodzaju. – Wyraz twarzy miała nieprzenikniony. Moja mama znów zamknęła się w sobie. Było tak, jakby ta historia z wielorybem w ogóle się nie wydarzyła.

Przez kilka minut jedliśmy w milczeniu, a słońce powoli osuwało się za horyzont. Minęło nas dwóch rybaków, unosząc ręce na powitanie. Jednym z nich był tata Lary, ale nie wiem, czy mnie zauważył.

Mama zjadła kromkę chleba i malutką porcję sałatki, jeszcze mniej niż ja, a ja nie lubię zieleniny. Potem zerknęła na Grega.

– Słyszałam o „Suzanne”.

– Połowa Port Stephens słyszała o „Suzanne”. – Greg miał zmęczone spojrzenie i wyglądał, jakby nie golił się od tygodnia.

– No tak. W każdym razie współczuję ci.

– Na tyle, żeby wybrać się gdzieś ze mną w piątek?

– Nie. – Wstała, popatrzyła na zegarek, włożyła do torebki przemoczoną książeczkę czekową i ruszyła w stronę drzwi do kuchni. – Z tym sterem ciągle coś nie gra. Muszę zadzwonić do warsztatu, póki jeszcze ktoś tam jest. Hannah, nie siedź na dworze bez bluzy. Wieje coraz mocniej.

Patrzyłam, jak odchodzi w towarzystwie nieodstępnego psa.

Nikt nic nie mówił, dopóki nie usłyszeliśmy cichego trzaśnięcia drzwi. Wtedy Lance odchylił się na krześle i spojrzał na ciemniejącą zatokę. Daleko na horyzoncie niewyraźnie majaczył jacht.

– Nasz pierwszy wieloryb w tym sezonie i pierwszy kosz Grega w tym sezonie. Nie uważacie, że jest w tym piękna symetria?

Uchylił się przed kawałkiem chleba, który odbił się od oparcia jego krzesła.

2

Kathleen

Od czasu gdy w Port Stephens na początku lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku zaprzestano polowań na wieloryby, w dawnej przetwórni kilkaset jardów od hotelu Srebrna Zatoka mieściło się Muzeum Wielorybnictwa. Z punktu widzenia nowoczesnych atrakcji turystycznych nie miało wiele do zaoferowania: budynek był praktycznie wielką stodołą, podłoga miała podejrzany brązowo-czerwony odcień, a na drewnianych ścianach do tej pory widniały zacieki z soli używanej do konserwowania mięsa. W szopie na tyłach znajdowała się ubikacja, a dla spragnionych codziennie przygotowywano dzbanek świeżej lemoniady. Tabliczka głosiła, że jedzenie jest dostępne w hotelu. Powiedziałabym, że „zaplecze”, jak to się teraz mówi, jest dwa razy takie jak za życia mojego ojca.

Gwoździem naszego programu był fragment kadłuba „Maui II”, statku wielorybniczego, który pękł na dwoje w 1935 roku, kiedy pewien płetwal postanowił zgłosić swój sprzeciw i znienacka wynurzył się na powierzchnię, podrzucając na ogonie statek tak, że ten się złamał. Na szczęście nieopodal przepływał kuter rybacki, który wyratował załogę i potwierdził jej opowieść. Miejscowi przez wiele lat przychodzili oglądać dowód tego, jak natura może się obejść z człowiekiem, gdy uzna, że zgromadził już dość.

Od czasu śmierci ojca w 1970 roku muzeum zajmowałam się ja i zawsze pozwalałam zwiedzającym wspinać się na szczątki kadłuba i dotykać najeżonego drzazgami drewna. Patrzyłam, jak twarze im się rozjaśniają, kiedy wyobrażali sobie, jakie to uczucie znaleźć się na grzbiecie wieloryba. Dawno temu pozowałam do zdjęć, gdy co bardziej spostrzegawczy goście rozpoznawali we mnie Dziewczynę od Rekina z oprawionych w ramki reportaży, i opowiadałam o wypchanych drapieżnych rybach zdobiących gabloty na ścianach.

Ale teraz niewiele osób to interesowało. Turystom, którzy zatrzymywali się w hotelu, zdarzało się spędzić kurtuazyjny kwadrans w zakurzonym wnętrzu muzeum, wydać kilka centów na pocztówki czy podpisać petycję przeciwko wznowieniu polowań na wieloryby. Jednak zazwyczaj działo się to wtedy, gdy akurat czekali na taksówkę albo kiedy wyjątkowo mocno wiało, padał deszcz i na wodzie nie było co robić.

Tego dnia, siedząc za kontuarem, pomyślałam sobie, że właściwie trudno mieć do nich pretensje. „Maui II” z biegiem czasu coraz bardziej przypominał kupę wyrzuconego na brzeg drewna, a jak długo można ekscytować się wielorybimi kośćmi czy fiszbinem – dziwnym, przypominającym plastik filtrem z pyska walenia – skoro w klubie na plaży mają minigolfa i flippery? Ludzie przez lata powtarzali mi, żebym zmodernizowała muzeum, ale nie zwracałam na to specjalnej uwagi. No bo po co? Połowa zwiedzających sprawiała wrażenie lekko skrępowanych faktem, że celebrujemy coś, co obecnie jest nielegalne. Czasami nawet ja sama nie wiedziałam, dlaczego nie zamykam tego przybytku, ale ostatecznie polowanie na wieloryby stanowiło część historii Srebrnej Zatoki, a z historią nie sposób dyskutować, choćby była zupełnie nie po naszej myśli.

Poprawiłam na ścianie harpun z „Maui II”, z nieznanych mi przyczyn zwany Starym Harrym. Następnie zdjęłam wiszącą pod nim wędkę, przejechałam po niej miotełką i zakręciłam kołowrotkiem, upewniając się, że jest nadal sprawny. Nie żeby obecnie miało to jakiekolwiek znaczenie, ale lubiłam wiedzieć, że wszystko działa jak należy. Zawahałam się. A potem, chyba skuszona znajomym ciężarem wędki w dłoni, wzięłam zamach, jakbym zamierzała ją zarzucić.

– Wątpię, żebyś coś tutaj złapała.

Obróciłam się gwałtownie, unosząc dłoń do piersi.

– Nino Gaines! Mało nie upuściłam przez ciebie wędki.

– Akurat. – Mężczyzna zdjął kapelusz i wszedł do środka. – Jeszcze nigdy nie widziałem, żebyś wypuściła zdobycz z ręki. – Uśmiechnął się, ukazując rząd krzywych zębów. – Mam w ciężarówce parę skrzynek wina. Pomyślałem, że może otworzyłabyś ze mną butelkę do obiadu. Jestem ciekaw twojej opinii.

– Z tego, co pamiętam, moje zamówienie ma przyjść dopiero w przyszłym tygodniu. – Odwiesiłam wędkę i wytarłam ręce o spodnie z moleskinu. W moim wieku nie powinnam się przejmować takimi rzeczami, ale byłam niezadowolona, że zastał mnie w roboczych spodniach i z rozczochranymi włosami.

– Tak jak mówiłem, to dobra partia. Chciałbym, żebyś mi powiedziała, co o niej sądzisz.

Znów się uśmiechnął. Zmarszczki na jego twarzy mówiły o latach spędzonych w winnicach, a różowawy odcień nosa pozwalał się domyślać, czym zajmował się wieczorami po pracy.

– Muszę przyszykować pokój na jutro.

– Kobieto, ile czasu zajmie ci posłanie łóżka?

– Zimą nie mamy zbyt wielu gości. Darowanemu koniowi… – Zobaczyłam rozczarowanie na jego twarzy i uległam. – No dobrze, mogę znaleźć dla ciebie kilka minut, pod warunkiem że nie masz przesadnych oczekiwań co do jedzenia. Czekam na dostawę. Ten przeklęty chłopak ze spożywczego co tydzień się spóźnia.

– Pomyślałem o tym. – Uniósł do góry papierową torbę. – Mam tu dwie zapiekanki z mięsem i do tego dwie cyfomandry na deser. Dobrze wiem, jak to jest z tymi bizneswomen. Nic tylko praca, praca, praca… Ktoś musi pilnować, żebyście nie opadły z sił.

Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Nino Gaines zawsze tak na mnie działał, od czasów wojny, kiedy to przyjechał tutaj i oznajmił, że zamierza się u nas osiedlić. Cała zatoka była wtedy zajęta przez australijskich i amerykańskich żołnierzy, a mój ojciec musiał robić niedwuznaczne aluzje do swojej celności w posługiwaniu się strzelbą, gdy młodzi mężczyźni pohukiwali i gwizdali, widząc mnie za barem. Nino zachowywał się bardziej szarmancko: zawsze zdejmował czapkę, czekając, aż zostanie obsłużony, a do mojej mamy nie zwracał się inaczej, jak „pani szanowna”.

– I tak mu nie ufam – mruczał tata pod wąsem i summa summarum myślę, że chyba miał rację.

Morze było dziś jasne i spokojne – dobry dzień na oglądanie wielorybów – i siadając do stołu, zobaczyłam, jak „Moby I” i „Moby II” wypływają z zatoki. Oczy wprawdzie nie służą mi tak dobrze jak kiedyś, ale wyglądało na to, że pasażerów jest sporo. Liza wyruszyła wcześniej – zabrała na pokład grupę emerytów z klubu Ligi Weteranów za darmo, jak co miesiąc, choć nieraz jej mówiłam, że głupio robi.

– Zamykasz hotel na zimę?

Pokręciłam głową i zjadłam kęs zapiekanki.

– Nie. Statki „Moby” chcą wypróbować nowy układ: nocleg u nas, wyżywienie i wycieczka na oglądanie wielorybów za ustaloną sumę plus wstęp do muzeum. Coś takiego jak robię z Lizą. Wydrukowali ulotki i zamierzają zamieścić reklamy na stronie o turystyce w Nowej Południowej Walii. Mówią, że to bardzo napędza koniunkturę.

Myślałam, że Nino mruknie coś o tym, że ta cała technologia to nie dla niego, ale on odparł:

– Dobry pomysł. Sam co miesiąc sprzedaję przez internet ze czterdzieści skrzynek.

– Ty masz swoją stronę? – Spojrzałam na niego znad okularów.

Uniósł kieliszek, nie kryjąc satysfakcji z tego, że mnie zaskoczył.

– Wiele jeszcze pani o mnie nie wie, panno Kathleen Whittier Mostyn, choćby się pani wydawało, że jest inaczej. Cyberprzestrzeń to mój drugi dom od dobrego półtora roku. Frank założył mi stronę. Szczerze mówiąc, całkiem lubię sobie posurfować. Kupuję w ten sposób przeróżne wina. – Zrobił gest w stronę mojego kieliszka; chciał, żebym spróbowała. – Powiem ci, że to cholernie przydatne, gdy chce się sprawdzić, jakie oferty mają ci wielcy hodowcy z Hunter Valley.

Usiłowałam skupić się na winie, bo nie potrafiłam się przyznać, jakie wrażenie zrobiła na mnie swoboda Nina Gainesa w posługiwaniu się technologią. Poczułam się zbita z tropu, tak jak często podczas rozmów z młodymi ludźmi; jakby oni otrzymali dostęp do jakiejś kluczowej wiedzy, w chwili gdy ja akurat patrzyłam w inną stronę. Powąchałam zawartość kieliszka, a potem upiłam łyk, pozwalając smakowi rozpłynąć się na języku. Wino było jeszcze młode, ale w niczym to nie przeszkadzało.

– Nino, to jest bardzo dobre. Czuć nutkę maliny.

Przynajmniej na winie się jeszcze rozumiem.

Przytaknął, zadowolony.

– Tak myślałem, że to zauważysz. A wiesz, że ciebie też można znaleźć?

– Mnie? Gdzie?

– No, Dziewczynę od Rekina. Wpisałem cię w wyszukiwarkę i proszę bardzo: jest zdjęcie i cała reszta. Z archiwów tej gazety.

– W internecie jest moje zdjęcie?

– W kostiumie kąpielowym. Zawsze świetnie w nim wyglądałaś. Jest też parę artykułów na twój temat. Jakaś dziewczyna z uniwersytetu w Victorii napisała o tobie w swojej pracy o roli kobiet w polowaniu czy czymś takim. Muszę przyznać, że rzecz robi wrażenie, pełno tam symbolizmu, cytatów z klasyki i Bóg wie czego jeszcze. Poprosiłem Franka, żeby wydrukował ten tekst, tylko chyba zapomniałem wziąć go ze sobą. Pomyślałem, że mogłabyś dać go do muzeum.

Teraz czułam się naprawdę wytrącona z równowagi. Odstawiłam kieliszek.

– W internecie jest moje zdjęcie w kostiumie kąpielowym?

Nino Gaines się roześmiał.

– Spokojnie, Kate, słowo daję, to nie jest żaden „Playboy”. Wpadnij do mnie jutro, to ci pokażę.

– Nie wiem, czy podoba mi się ten pomysł. Że jestem na widoku i na dobrą sprawę każdy może mnie sobie oglądać, kiedy zechce.

– To jest to samo zdjęcie, które masz tam. – Machnął ręką w stronę muzeum. – Przecież ci nie przeszkadza, że ludzie się na nie gapią.

– Ale to… to co innego.

Już w chwili gdy wypowiadałam te słowa, wiedziałam, że to rozróżnienie nie ma zbyt wiele sensu. Ale muzeum to była moja domena. Mogłam decydować, kto do niego wejdzie i co zobaczy. Myśl o tym, że ludzie, których nawet nie znam, mogą myszkować sobie w moim życiu, w mojej historii ot tak, jakby przerzucali strony z zakładami sportowymi…

– Powinnaś zamieścić zdjęcie Lizy i jej statku. Może wtedy zgłosi się do was więcej chętnych. Daj sobie spokój z reklamowaniem hotelu za pomocą „Moby’ego I” czy „II”: urodziwa dziewczyna, taka jak ona, może przyciągnąć naprawdę sporo osób.

– Ach, znasz Lizę. Ona lubi sama wybierać, kogo zabierze na wycieczkę.

– W ten sposób wiele nie zarobi. Czemu nie skupicie się na własnym statku? Noclegi, wyżywienie i wycieczki na „Izmaelu” z Lizą. Zgłaszaliby się do niej ludzie z całego świata.

– Nie. – Zaczęłam zbierać naczynia. – Raczej nie. Bardzo to miło z twojej strony, Nino, ale to naprawdę nie dla nas.

– Nigdy nie wiadomo, może w ten sposób poznałaby jakiegoś kawalera. Najwyższa pora, żeby zaczęła się z kimś spotykać.

Dopiero po jakimś czasie zauważył, że atmosfera się zmieniła. W połowie swojej zapiekanki dostrzegł w mojej twarzy coś, co go zastanowiło. Patrzył na mnie zbity z tropu, nie wiedział, co się stało.

– Kate, nie chciałem cię urazić.

– Nie uraziłeś.

– Ale coś jest nie tak. Widzę, że jesteś zdenerwowana.

– Wcale nie jestem zdenerwowana.

– O, patrz! – Wskazał na moją rękę podrygującą niespokojnie na wyblakłym drewnie stołu.

– Od kiedy to bębnienie palcami jest zakazane? – Zdecydowanym gestem położyłam dłoń na kolanach.

– Co się stało?

– Nino, muszę przygotować pokój. Zechciej mi wybaczyć, już zmarnowałam pół dnia.

– Chyba sobie nie idziesz? Kate, daj spokój. Nawet nie skończyłaś lunchu. Co się stało? Czy to przez to, co powiedziałem o twoim zdjęciu?

Nikt poza Ninem Gainesem nie mówi do mnie Kate. Z jakiegoś powodu ta poufałość to było już za wiele.

– Mam coś do zrobienia. Przestaniesz w końcu?

– Napiszę do nich e-maila i każę to zdjąć. Może da się powiedzieć, że jest objęte prawem autorskim.

– Przestaniesz wreszcie ględzić o tym nieszczęsnym zdjęciu? Naprawdę muszę iść zająć się tym pokojem. Do zobaczenia. – Strzepnęłam ze spodni nieistniejące okruszki. – Dziękuję za lunch.

I na oczach Nina ja, czyli kobieta, którą kochał i która zadziwiała go od ponad półwiecza, wstałam zwinniej, niż można by się spodziewać po osobie w tym wieku, i energicznym krokiem ruszyłam w stronę kuchni, zostawiając go z dwiema niedojedzonymi zapiekankami i ledwie tkniętym kieliszkiem wina z jego najlepszego rocznika. Przez całą drogę do domu czułam pieczenie pod powiekami.

Pomyślałam sobie, że chociaż raz mógł poczuć się zniecierpliwiony moją niesprawiedliwością i tym, jak znowu został pochopnie osądzony. Usłyszałam, jak wstaje i na tle wiatru zabrzmiał jego głos – tym razem Nino nie potrafił się powstrzymać:

– Kathleen Whittier Mostyn, w życiu nie spotkałem kobiety, która miałaby w sobie tyle sprzeczności – krzyknął za mną.

– Nikt cię tu nie zapraszał – odpaliłam.

Muszę ze wstydem przyznać, że nie chciało mi się nawet odwrócić głowy.

Dawno temu, kiedy po śmierci rodziców hotel został na mojej głowie, wiele osób mówiło mi, że teraz powinnam go przebudować, urządzić nowoczesne pokoje z łazienkami i zainstalować telewizję satelitarną, tak jak w Port Stephens i Byron Bay, że powinnam bardziej się reklamować, tak by ludzie dowiedzieli się, jaki piękny jest ten nasz kawałek wybrzeża. Rozważałam to przez całe dwie minuty – brak klienteli już dawno przestał mnie martwić, chyba podobnie jak większość Srebrnej Zatoki. Sąsiedzi z innych części wybrzeża na naszych oczach obrastali w piórka, ale zarazem musieli żyć z nieoczekiwanymi skutkami swojego sukcesu: wzmożonym ruchem samochodowym, pijanymi turystami oraz niekończącymi się remontami i modernizacjami. Z utratą spokoju.

Lubiłam myśleć, że w Srebrnej Zatoce zachowujemy równowagę – mamy dość letników, żeby się utrzymać, a zarazem nie na tyle dużo, żeby komuś zaczęły przychodzić do głowy niemądre pomysły. Przez lata obserwowałam, jak populacja zatoki rośnie i podwaja się w szczycie sezonu, a zimą znów maleje. Zwiększone zainteresowanie oglądaniem wielorybów raz na jakiś czas wywoływało nieoczekiwany napływ turystów, jednak na ogół interes po prostu jakoś się kręcił, nie przynosząc ani szans na nagłe wzbogacenie, ani zbyt wielu rozczarowań. Byliśmy tylko my, delfiny i wieloryby. I większości z nas zupełnie to odpowiadało.

Srebrna Zatoka nigdy nie odznaczała się szczególną gościnnością wobec obcych. Gdy pod koniec osiemnastego wieku pojawili się tu pierwsi Europejczycy, początkowo uznali to miejsce za nienadające się do zamieszkania – jego skaliste wypiętrzenia, busz i ruchome wydmy miały być zbyt jałowe, by mogli tu żyć ludzie. (Zdaje się, że Aborygenów nie brano wówczas pod uwagę). Eksplorowaniu okolicy nie sprzyjały przybrzeżne płycizny i mierzeje, na których statki albo utykały, albo się rozbijały, dopóki nie wybudowano pierwszych latarni morskich. A wtedy jak zwykle chciwość dokonała tego, do czego nie wystarczała ciekawość: odkrycie porastających nasze wulkaniczne wzgórza lasów, które mogły dostarczyć mnóstwo drewna, oraz rozległych ławic ostryg pod powierzchnią wody położyło kres samotności zatoki.

Drzewa ścinano tak długo, aż na zboczach wzgórz niemal nic nie zostało. Ostrygi poławiano najpierw ze względu na wapno, którego dostarczały ich muszle, a potem do jedzenia, zanim nie zostało to zakazane, żeby zapobiec ich całkowitemu wytrzebieniu. Prawdę mówiąc, kiedy sprowadził się tu mój ojciec, wcale nie był lepszy: zobaczył, że w morzu roi się od drapieżnych ryb – marlinów, tuńczyków i rekinów – i uznał, że w ten sposób natura zapewnia mu zyski. Niezliczone trofea na wyciągnięcie ręki. Na ostatnim skalistym wypiętrzeniu Srebrnej Zatoki stanął więc nasz hotel, wybudowany za wszystkie oszczędności jego oraz państwa Newhaven.

W tamtych czasach moja rodzina mieszkała w budynku całkowicie oddzielonym od reszty hotelu. Mama nie życzyła sobie, żeby goście oglądali ją w „domowej odsłonie” 

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

3

Dostępne w wersji pełnej.

4

Dostępne w wersji pełnej.

5

Dostępne w wersji pełnej.

6

Dostępne w wersji pełnej.

7

Dostępne w wersji pełnej.

8

Dostępne w wersji pełnej.

9

Dostępne w wersji pełnej.

10

Dostępne w wersji pełnej.

11

Dostępne w wersji pełnej.

12

Dostępne w wersji pełnej.

13

Dostępne w wersji pełnej.

14

Dostępne w wersji pełnej.

15

Dostępne w wersji pełnej.

16

Dostępne w wersji pełnej.

17

Dostępne w wersji pełnej.

18

Dostępne w wersji pełnej.

19

Dostępne w wersji pełnej.

20

Dostępne w wersji pełnej.

21

Dostępne w wersji pełnej.

22

Dostępne w wersji pełnej.

23

Dostępne w wersji pełnej.

24

Dostępne w wersji pełnej.

25

Dostępne w wersji pełnej.

26

Dostępne w wersji pełnej.

27

Dostępne w wersji pełnej.

28

Dostępne w wersji pełnej.

Epilog

Dostępne w wersji pełnej.

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Tytuł oryginału

Silver Bay

Copyright © Jojo’s Mojo Ltd, 2007

Copyright © for the translation by Nina Dzierżawska

Projekt okładki

Katarzyna Borkowska

[email protected]

Fotografia na okładce

Copyright © © gradyreese/E+/Getty Images

Opieka redakcyjna

Przemysław Pełka

Anna Steć

ISBN 978-83-240-6987-3

Między Słowami

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

e-mail: [email protected]

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek