Kolory pawich piór - Moyes, Jojo - ebook + książka

Kolory pawich piór ebook

Moyes, Jojo

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piękna, bogata i zepsuta do szpiku kości Athene zszokowała wszystkich. Uciekła od męża z domokrążcą, nie zostawiając nawet listu. Ponad trzydzieści lat później Suzanna Peacock musi zmierzyć się z mroczną legendą swojej matki. I z prawdą o sobie, która jest pilnie strzeżoną rodzinną tajemnicą.

Suzanna jest dumna jak paw, i jak paw dziwna i niedostępna. Ma wszystko, co potrzebne do szczęścia, tylko nie ma już siły udawać, że jest szczęśliwa. Jedynym miejscem, gdzie czuje się bezpieczna, jest jej mały sklepik, Pawi Zakątek. To tam pewnego dnia spotyka kogoś, kto jest równie pogubiony. I dostaje szansę, aby zacząć wszystko od początku.

Niepublikowana wcześniej w Polsce powieść Jojo Moyes, pisarki, która podbiła serca polskich czytelniczek książkami Zanim się pojawiłeś, Kiedy odszedłeś i Moje serce w dwóch światach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 615

Data ważności licencji: 6/1/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla moich rodziców, Lizzie Sanders i Jima Moyesa. Z miłością i wdzięcznością

Podziękowania

Chciałabym podziękować Sophie Green i Jacquie Bounsall, które – choć w niczym nie przypominają moich głównych postaci – razem z prowadzonym przez Sophie sklepem Blooming Mad Sophie Green stały się dla mnie inspiracją do napisania Kolorów pawich piór. Dziękuję też wszystkim klientom, których osobiste historie, plotki, skandale i żarty pomogły mi nadać kształt tej książce. Do dziś zdumiewa mnie, co można usłyszeć od ludzi, jeśli dostatecznie długo stoi się za kasą…

Jestem bardzo wdzięczna wszystkim w Hodder and Stoughton za niesłabnące wsparcie i entuzjazm. Szczególne podziękowania składam Carolyn Mays, Jamiemu Hodder-Williamsowi, Emmie Longhurst i Alex Bonham oraz Hazel Orme.

Dziękuję Sheili Crowley i Jo Frank, agentkom, których umiejętności doprowadziły do wydania tej książki, a także Vicky Longley i Lindzie Shaughnessy z AP Watt. Słowa podziękowania kieruję do Briana Sandersa za jego wędkarskie mądrości i Cathy Runciman za to, że podzieliła się ze mną swoją znajomością Argentyny. Jill i Johnowi Armstrongom dziękuję za przestrzeń do pracy z dala od stert brudnego prania, a Jamesowi i Di Potterom – za ich wiedzę na temat rolnictwa i hodowli zwierząt. Dziękuję również Julii Carmichael i ekipie Hartów z Saffron Walden za wsparcie oraz Hannah Collins za Bena, najlepszą wymówkę od pracy na świecie.

Spóźnione podziękowania należą się Grantowi McKee i Jill Turton, którzy wciągnęli mnie w świat druku – przepraszam, że sprzedałam wasz samochód.

Przeprosiny i podziękowania składam też Saskii i Harry’emu, którzy już rozumieją, że gdy mama gada do siebie i czasami zapomina zrobić kolację, nie oznacza to, że przejawia pierwsze symptomy szaleństwa, lecz że nareszcie spłaca hipotekę.

A przede wszystkim dziękuję Charlesowi, który cierpliwie znosi to, że okresowo zakochuję się w swoich męskich bohaterach, i który wie już tak dużo o procesie pisania powieści, że równie dobrze mógłby opublikować własną. Dziękuję za wszystko.

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Buenos Aires, rok 2001

Dzień, w którym odebrałem swój pierwszy poród

Po raz trzeci w tym tygodniu wysiadła klimatyzacja w Hospital de Clinicas, a upał był taki, że pielęgniarki musiały trzymać nad pacjentami na oddziale intensywnej terapii plastikowe wiatraki na baterie. Przyszło ich trzysta w kartonie – prezent od wdzięcznego pacjenta po udarze, który działał w branży import-eksport i był jednym z niewielu użytkowników państwowej służby zdrowia na tyle zasobnym w dolary (według własnego mniemania), by rozdawać różne rzeczy.

Niebieskie plastikowe wiatraki okazały się jednak niemal równie godne zaufania jak jego obietnice kolejnych transportów leków i sprzętu medycznego i teraz w całym szpitalu, który ociekał potem w zgiełkliwym żarze lata w Buenos Aires, ni stąd, ni zowąd z ust pielęgniarek – nawet tych bogobojnych – padały okrzyki „Hijo de puta!”, gdy uderzeniami przywracały je do życia.

Ja nie zwracałem uwagi na upał. Trząsłem się z lodowatego strachu świeżo upieczonego położnego, któremu właśnie powiedziano, że zaraz odbierze swój pierwszy poród. Beatriz, starsza położna, która nadzorowała moje szkolenie, ogłosiła to ze zwodniczą swobodą w głosie, mocno klepiąc mnie w ramię swoją pulchną ciemną dłonią, zanim wyszła, by się przekonać, czy zdoła ukraść jakieś jedzenie z oddziału geriatrycznego, żeby nakarmić jedną z młodych matek.

– Są w dwójce – oświadczyła, wskazując salę gestem. – Wieloródka, ma już troje dzieci, ale to jakoś nie chce wyjść. Ja się mu nie dziwię, a ty? – Roześmiała się ponuro, po czym popchnęła mnie w kierunku drzwi. – Wracam za parę minut. – Zauważyła, że zawahałem się na progu, gdy w środku rozległy się zdławione okrzyki bólu. – No dalej, Turco, tylko jedna droga prowadzi do wyjścia, przecież wiesz.

Wszedłem do sali przy wtórze śmiechu innych położnych.

Zamierzałem przedstawić się zdecydowanym tonem, żeby dodać otuchy zarówno swoim pacjentom, jak i sobie, ale kobieta klęczała na podłodze, wciskając w twarz męża pobladłą od zaciskania pięść, i muczała jak krowa, uznałem więc, że uścisk dłoni byłby nie na miejscu.

– Ona potrzebuje czegoś od bólu, doktorze, proszę – powiedział ojciec, próbując przedrzeć się przez dłoń przyciśniętą do jego brody.

Nagle uświadomiłem sobie, że w jego głosie pobrzmiewa taki sam szacunek, z jakim zwracałem się do swoich szpitalnych przełożonych.

– O słodki Jezu, dlaczego tak długo? Dlaczego tak długo? – zawodziła kobieta, kołysząc się w tył i w przód w przysiadzie. Jej podkoszulek był mokry od potu, a włosy zebrane w koński ogon na tyle wilgotne, by przebijały się przez nie blade zarysy czaszki.

– Poprzednie urodziły się bardzo szybko – dodał mężczyzna, głaszcząc żonę po włosach. – Nie rozumiem, dlaczego to nie chce wyjść.

Sięgnąłem po kartę zawieszoną w nogach łóżka. Kobieta rodziła już niemal osiemnaście godzin: długo jak na pierwsze dziecko, a co dopiero czwarte. Zwalczyłem pokusę wezwania na pomoc Beatriz. Zamiast tego utkwiłem wzrok w notatkach, udając, że wiem, co robię, a w myślach wyliczałem kolejne punkty procedury medycznej przy wtórze zawodzenia kobiety. Na ulicy na dole ktoś głośno odtwarzał muzykę w samochodzie, uporczywy syntetyzowany rytm cumbii. Przyszło mi do głowy, żeby zamknąć okno, ale wtedy w małej ciemnej sali zrobiłoby się jeszcze duszniej, nie do zniesienia.

– Czy może mi pan pomóc położyć ją na łóżku? – zwróciłem się do męża, gdy już nie mogłem dłużej wpatrywać się w notatki.

Od razu podskoczył, zadowolony, jak sądzę, że ktoś coś wreszcie zrobi.

Gdy pomogliśmy kobiecie się podnieść, zmierzyłem jej ciśnienie, a gdy chwyciła mnie za włosy, odliczyłem też czas pomiędzy skurczami i zbadałem brzuch. Skórę miała rozpaloną i śliską. Główka dziecka była już ustalona. Wypytałem męża o historię porodów, ale nie natknąłem się na żadne wskazówki. Zerknąłem na drzwi, przyzywając w myślach Beatriz.

– Nie ma powodów do obaw – oświadczyłem, ocierając twarz. Taką miałem nadzieję.

Dopiero wtedy dostrzegłem drugą parę – stali w niemal całkowitym bezruchu w kącie sali przy oknie. Nie wyglądali jak typowi goście państwowego szpitala – w swoich wielobarwnych drogich ubraniach lepiej pasowaliby do szwajcarskiej kliniki po drugiej stronie placu. Jej włosy, poddane kosztownemu farbowaniu, były zebrane do tyłu w elegancki węzeł, ale jej makijaż nie poradził sobie z parnym czterdziestostopniowym upałem, zwarzył się w zmarszczkach i pod oczami, spływał po jej błyszczącej twarzy. Wbijała palce w ramię męża i uważnie obserwowała rozgrywającą się przed nimi scenę.

– Czy ona potrzebuje środków przeciwbólowych? – zapytała, zwracając się do mnie. – Eric mógłby jej załatwić środki przeciwbólowe.

Matka ciężarnej?, pomyślałem z roztargnieniem. Wydawała się jednak zbyt młoda.

– Już za późno na środki przeciwbólowe – odparłem, siląc się na przekonanie w głosie.

Wszyscy wpatrywali się we mnie z wyczekiwaniem. Beatriz się nie pojawiała.

– Jeszcze raz szybko ją zbadam – dodałem.

Nikt nie zamierzał mnie powstrzymać, nie pozostało mi więc nic innego, jak wykonać badanie.

Przycisnąłem pięty kobiety do jej pośladków, by kolana opadły. Zaczekałem na kolejny skurcz i najdelikatniej, jak potrafiłem, zbadałem brzegi szyjki macicy. Może to być bolesne przy zaawansowanym porodzie, ale kobieta była taka zmęczona, że ledwie jęknęła. Stałem tak przez chwilę, próbując się w tym wszystkim połapać. Rozwarcie było pełne, a mimo to nie wyczuwałem główki dziecka… Przez chwilę zastanawiałem się, czy to kolejny żart położnych – jak lalka, którą kazały mi ogrzewać w inkubatorze. Nagle poczułem przypływ podekscytowania. Uśmiechnąłem się do wszystkich krzepiąco i podszedłem do szafki z narzędziami z nadzieją, że to, czego szukam, nie zostało jeszcze ukradzione przez inny oddział. Znalazłem jednak – małe stalowe szydełko, moja magiczna różdżka. Wziąłem je do ręki, odczuwając rodzaj euforii na myśli o tym, co się zaraz wydarzy… Dzięki mnie.

Powietrze rozdarł kolejny jęk kobiety na łóżku. Trochę się bałem przeprowadzić ten zabieg bez nadzoru, ale wiedziałem, że nieuczciwie byłoby czekać dłużej. A że monitor tętna płodu nie działał, nie miałem jak sprawdzić, czy dziecko jest zagrożone.

– Proszę ją przytrzymać – powiedziałem do męża, po czym dokładnie pomiędzy skurczami włożyłem do środka haczyk i zrobiłem nim dziurkę w dodatkowych błonach płodowych, które, jak sobie uświadomiłem, blokowały postępy dziecka. Przez zawodzenia kobiety i hałasy uliczne przebił się cudowny odgłos pęknięcia, gdy miękka błona się poddała, a zaraz potem trysnął płyn.

Kobieta usiadła i powiedziała z odrobiną zdumienia i dużą dawką zniecierpliwienia:

– Muszę przeć.

W tej samej chwili weszła Beatriz. Zauważyła narzędzie w mojej dłoni i nową determinację na twarzy kobiety, do której podeszła, by wesprzeć ją z mężem, po czym głową dała mi znak, że powinienem kontynuować.

Słabo pamiętam, co wydarzyło się potem. Pamiętam miękką, zaskakująco gęstą kępkę ciemnych włosów, pamiętam, że chwyciłem kobietę za rękę i położyłem ją tam, by zachęcić ją do współpracy. Pamiętam, że mówiłem jej, kiedy przeć i kiedy oddychać, i że gdy dziecko zaczęło się wynurzać, krzyczałem tak głośno, jak gdy chodziłem na mecze piłkarskie z ojcem – z ulgi, szoku i radości. Pamiętam też widok ślicznej dziewczynki, która wyśliznęła mi się w dłonie, pożyłkowany błękit jej skóry, która szybko zaczęła różowieć jak u kameleona, zanim mała wydała wyczekiwany, donośny okrzyk oburzenia z powodu swojego opóźnionego przyjścia na ten świat.

Ze wstydem przypominam sobie, że musiałem odwrócić głowę, ponieważ gdy przeciąłem pępowinę i położyłem dziecko na piersi matki, uświadomiłem sobie, że zacząłem płakać, a nie chciałem, by Beatriz dała potem innym położnym kolejny powód do wyśmiewania mnie.

Stanęła obok mnie, ocierając skronie, i objęła gestem to, co działo się za jej plecami.

– Jak już skończysz – powiedziała cicho – skoczę na górę poszukać doktora Cardenasa. Straciła dużo krwi, nie chcę jej przenosić, dopóki ktoś jej nie obejrzy. – Praktycznie jej nie słyszałem, a ona to wiedziała. Kopnęła mnie w kostkę. – Niezła robota, Ale – dodała z szerokim uśmiechem. Po raz pierwszy zwróciła się do mnie po imieniu. – Następnym razem może będziesz nawet pamiętał, żeby zważyć dziecko.

Już miałem się odgryźć w podobnym tonie – uniesienie po raz pierwszy dodało mi odwagi, by się bronić – jednak gdy rozmawialiśmy, uświadomiłem sobie, że atmosfera w sali się zmieniła. Beatriz też to zauważyła i nagle przystanęła. Zamiast tradycyjnego zachwyconego szczebiotania świeżo upieczonej matki i łagodnego pomrukiwania pełnych podziwu krewnych rozlegało się tylko ciche błaganie:

– Diego, nie, nie, Diego, proszę…

Elegancko ubrana para podeszła bliżej łóżka. Zauważyłem, że blondynka cała się trzęsie z osobliwym półuśmieszkiem na twarzy i z wahaniem wyciąga rękę w stronę noworodka.

Matka przycisnęła dziecko do piersi i zamknęła oczy, szepcząc do męża:

– Diego, nie, nie, nie mogę tego zrobić.

Mąż głaskał ją po twarzy.

– Luisa, zgodziliśmy się. Wiesz, że się zgodziliśmy. Nie stać nas na wykarmienie tych dzieci, które już mamy, a co dopiero kolejnego.

Kobieta nie otworzyła oczu, kościstymi dłońmi otoczyła sprany szpitalny kocyk.

– Sytuacja się poprawi, Diego. Znajdziesz więcej pracy. Proszę, amor, proszę, nie…

Diego spochmurniał. Wyciągnął ręce i zaczął powoli odrywać palce żony od dziecka, jeden po drugim. Matka zaczęła zawodzić:

– Nie. Nie, Diego, proszę.

Cała radość porodu wyparowała, poczułem mdłości, gdy zrozumiałem, co się dzieje. Już miałem interweniować, ale Beatriz z nietypowym dla niej ponurym grymasem na twarzy powstrzymała mnie, lekko kręcąc głową.

– To trzecie w tym roku – wymamrotała.

Diego zdołał zabrać dziecko. Mocno przytulił córeczkę, nawet na nią nie patrząc, po czym z zamkniętymi oczami odsunął ją od siebie. Blondynka podeszła bliżej.

– Będziemy ją bardzo kochać – zadeklarowała. Jej piskliwy głos z arystokratycznym akcentem drżał od wstrzymywanych łez. – Tak długo czekaliśmy…

Matka wpadła w szał, próbowała wstać z łóżka. Beatriz skoczyła na nią, by ją do niego przycisnąć.

– Nie wolno jej się ruszać – oświadczyła ostro, gdy uświadomiła sobie swój przypadkowy współudział w tym, co się dzieje. – To bardzo ważne, żeby się nie ruszała, dopóki nie przyjdzie lekarz.

Diego wziął żonę w ramiona. Trudno było powiedzieć, czy ją pociesza czy może unieruchamia.

– Oni zapewnią jej wszystko, Luiso, a pieniądze pomogą nam wykarmić nasze dzieci. Musisz myśleć o naszych dzieciach, o Paoli, o Salvadorze… Pomyśl, jak było…

– Moje dziecko – krzyczała matka, nie słysząc niczego, drąc paznokciami twarz męża, bezsilna pod ciężarem dręczonej wyrzutami Beatriz. – Nie możecie jej zabrać. – Jej paznokcie zostawiały zakrwawione koleiny, ale Diego chyba tego nie czuł.

Stałem przy zlewie, gdy para zaczęła się cofać do drzwi, w moich uszach dźwięczał dziki jęk bólu, którego miałem już nigdy nie zapomnieć. Nie mogłem już nawet patrzeć na dziecko, które z taką radością sprowadziłem na świat.

Do dziś nie potrafię dostrzec nawet odrobiny piękna w swoim pierwszym porodzie. Pamiętam tylko krzyki tamtej matki, wyraz bólu, który wyrył się na jej twarzy, bólu, którego nigdy nic nie ukoi, co wiedziałem mimo braku doświadczenia. Pamiętam też blondynkę, przerażoną, ale zdeterminowaną, gdy uciekała z sali ukradkiem niczym złodziej, powtarzając cicho:

– Będziemy ją kochać.

Musiała to powiedzieć setki razy, choć nikt jej nie słuchał.

– Będziemy ją kochać.

Rozdział drugi

Framlington Hall, hrabstwo Norfolk, rok 1963

Pociąg musiał się zatrzymać aż sześć razy pomiędzy Norwich a Framlington, bezkresne niebo w odcieniu lodowatego błękitu pociemniało, choć nie nadeszła jeszcze nawet pora podwieczorku. Vivi kilkakrotnie obserwowała konduktorów, którzy wyskakiwali z wagonów z łopatami, by odgarnąć z torów kolejną warstwę śniegu – czuła wtedy zniecierpliwienie na myśl o opóźnieniu, równoważone przez przekorną satysfakcję.

– Mam nadzieję, że ten, kto nas odbierze, będzie miał łańcuchy na koła – oświadczyła. Jej oddech osadził się na szybie wagonu, musiała więc zetrzeć parę palcem w rękawiczce, by coś widzieć. – Nie mam ochoty na pchanie samochodu w taką pogodę.

– Nie musiałabyś pchać – odparł Douglas zza gazety. – Mężczyźni by pchali.

– Okropnie by się ślizgali.

– W takich butach jak twoje na pewno.

Vivi spojrzała na swoje nowe obuwie od Courrègesa w duchu zadowolona, że zauważył. Całkowicie nieodpowiednie na taką pogodę, oświadczyła jej matka, dodając ze smutkiem do ojca, że „absolutnie nic nie jest w stanie jej przekonać” w tej chwili. Vivi, zazwyczaj bardzo posłuszna we wszystkim, z nietypową dla siebie determinacją odmówiła włożenia kaloszy. To miał być jej pierwszy bal bez przyzwoitki i nie zamierzała się na nim pojawić ubrana jak dwunastolatka. Nie była to jedyna bitwa, którą stoczyła: jej włosy, misterne upięcie z loków piętrzących się na czubku głowy, nie pozwalały na włożenie porządnej wełnianej czapki, a matka nie mogła się zdecydować, czy cała ciężka praca, którą włożyła w tę konstrukcję, jest warta ryzyka wypuszczenia jedynej córki w najgorszą zimę stulecia w samym szalu zawiązanym na głowie.

– Nic mi nie będzie – skłamała Vivi. – Jest cieplutko.

W myślach dziękowała losowi, że Douglas nie może wiedzieć, iż pod spódnicę włożyła kalesony.

Siedzieli w pociągu już od dwóch godzin, z czego godzinę bez ogrzewania: konduktor powiedział im, że grzejnik w ich wagonie wyzionął ducha jeszcze przed nadejściem mrozów. Zamierzali podróżować samochodem z matką Frederiki Marshall, ale Frederica zachorowała na mononukleozę (nie bez powodu, oświadczyła matka Vivi zgryźliwie, nazywają to chorobą pocałunków), tak więc rodzice niechętnie zezwolili, by udali się na miejsce pociągiem, wielokrotnie podkreślając, jakie to ważne, by Douglas „opiekował się” Vivi. Od wielu lat Douglas przy różnych okazjach wysłuchiwał takich pouczeń – ale tym razem fakt, że Vivi zamierzała samotnie wziąć udział w jednym z towarzyskich wydarzeń roku, nadał im dodatkowej wagi.

– Nie przeszkadza ci, że podróżuję z tobą, D? – zapytała Vivi, próbując swoich sił we flircie.

– Nie bądź głupia. – Douglas nie wybaczył jeszcze ojcu, który nie zgodził się pożyczyć mu swojego vauxhalla victora.

– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego rodzice nie pozwalają mi podróżować w pojedynkę. Są tacy staroświeccy…

Z Douglasem nic jej się nie stanie, oświadczył ojciec z przekonaniem. Jest dla niej jak starszy brat. W głębi zrozpaczonego serca Vivi wiedziała, że ojciec ma rację.

Oparła jedną obutą stopę na siedzeniu obok Douglasa. Miał na sobie płaszcz z grubej wełny, a jego buty, jak u większości mężczyzn, były poplamione błotem i śniegiem.

– Podobno będzie tam dzisiaj każdy, kto jest kimś – kontynuowała. – Mnóstwo osób spragnionych zaproszeń ich nie otrzymało.

– Mogli sobie wziąć moje.

– Podobno będzie też ta cała Athene Forster. Ta, która niegrzecznie potraktowała księcia Edynburga. Spotkałeś ją może na potańcówkach, w których brałeś dotąd udział?

– Nie.

– Z opisów wydaje się okropna. Mama widziała wzmianki o niej w plotkarskich gazetach i powiedziała, że za pieniądze nie da się jednak kupić wychowania albo coś w tym stylu. – Urwała i potarła nos. – Matka Frederiki uważa, że wkrótce nie będzie już typowych sezonów. Jej zdaniem zabijają je dziewczyny takie jak Athene i właśnie dlatego nazywają ją Ostatnią Debiutantką.

Douglas prychnął śmiechem, nie odrywając wzroku od gazety.

– Ostatnia Debiutantka. Co za brednie. Cała ta idea sezonu to bzdura, odkąd królowa przestała przyjmować ludzi na dworze.

– Ale to wciąż miły sposób poznawania nowych ludzi.

– Miły sposób, żeby mili chłopcy i dziewczęta mieli okazję znaleźć odpowiedni materiał na żonę lub męża. – Douglas złożył gazetę i położył ją na siedzeniu obok. Odchylił się i splótł dłonie za głową. – Świat się zmienia, Vee. Za dziesięć lat nie będzie już takich balów i polowań. Nie będzie eleganckich sukien i fraków.

Vivi nie miała co do tego pewności, ale stwierdziła, że może się to łączyć z obsesją Douglasa na punkcie tego, co nazywał „reformą społeczną”, a co wydawało się obejmować wszystko od edukacji ludu pracującego George’a Cadbury’ego po komunizm w Rosji. Przez muzykę popularną.

– A gdzie wtedy będą poznawać się ludzie?

– Będą mogli się spotykać, z kim tylko zechcą, niezależnie od pochodzenia. Będzie to społeczeństwo bezklasowe.

Z jego tonu trudno było wywnioskować, czy uważa to za coś dobrego czy może ją ostrzega. Vivi, która rzadko zaglądała do gazet i rzadko wyrażała własne zdanie, prychnęła więc coś na zgodę, po czym znów wyjrzała przez okno. Pomyślała, nie po raz pierwszy tego dnia, iż ma nadzieję, że jej fryzura przetrwa cały wieczór. Matka powiedziała, że nic nie powinno się stać podczas quickstepa i gay gordonsa, ale że powinna bardziej uważać podczas dashing white sergeanta*.

– Douglasie, wyświadczysz mi przysługę?

– Jaką?

– Wiem, że tak naprawdę nie chciałeś tu przyjeżdżać…

– To nic takiego.

– I wiem, że nienawidzisz tańczyć, ale jeśli podczas kilku pierwszych utworów nikt mnie nie poprosi, obiecasz mi taniec? Chyba nie zniosłabym podpierania ścian przez całą noc. – Wyjęła dłonie z względnie ciepłych kieszeni. Na paznokciach miała równo nałożony lakier w odcieniu pearl frost. Mienił się, opalizował, naśladując kryształowy welon okrywający szybę wagonu. – Bardzo dużo ćwiczyłam. Nie przyniosę ci wstydu.

Uśmiechnął się i na przekór spadającej temperaturze w przedziale Vivi poczuła, że robi jej się ciepło.

– Nie będziesz podpierać ścian – powiedział, opierając stopy na siedzeniu obok niej. – Ale tak, głuptasie. Oczywiście, że z tobą zatańczę.

Framlington Hall nie był jednym z klejnotów architektonicznego dziedzictwa Anglii. Jego staroświecka atmosfera stanowiła ułudę: każdy, kto posiadał choćby podstawową wiedzę na temat architektury, mógł szybko zauważyć, że gotyckie wieżyczki nie pasują do palladiańskich kolumnad, że wąskie okna z szybkami w ołowianych ramkach kłócą się z dwuspadowym dachem ogromnej sali balowej, że niespokojna czerwień cegieł przetrzymała zaledwie kilka zmian pór roku. Mówiąc krótko, był to konstrukcyjny mieszaniec, hybryda najgorszych nostalgicznych tęsknot za mitycznymi dobrymi czasami opierająca przekonanie o własnej wyjątkowości na nijakim krajobrazie wokół.

Ogrody, kiedy nie przykrywała ich gruba warstwa śniegu, były urządzone jak od linijki. Trawniki, gęste niczym kosztowne dywany, schludnie koszono, krzewy w ogrodzie różanym nie tworzyły delikatnie splątanego gąszczu, lecz sztywne, brutalnie przycięte rzędy identyczne pod względem rozmiaru i kształtu. Nie było tam bladego różu ani brzoskwini, tylko krwawa czerwień skrupulatnie hodowana i szczepiona w laboratoriach w Holandii i we Francji. Naokoło rosły w równych szeregach zielone cyprysowce, od posadzenia przygotowywane do tego, by odseparować dom i otaczający go teren od zewnętrznego świata. Nie był to ogród, jak zauważył jeden z gości, lecz coś na kształt ogrodniczego obozu koncentracyjnego.

Nie żeby takie rozważania niepokoiły napływających stałym strumieniem, z małymi walizkami w dłoniach gości, których na posypany solą podjazd wypluwały kolejne samochody. Nieliczni otrzymali osobiste zaproszenia od Bloombergów, którzy samodzielnie zaprojektowali dom (i których dopiero niedawno odwiedziono od pomysłu kupienia tytułu do kompletu), innych zaprosili wyżej plasujący się na drabinie społecznej przyjaciele gospodarzy, za ich wyraźnym przyzwoleniem, by stworzyć odpowiednią atmosferę. Byli też tacy, którzy pojawili się tak po prostu w nadziei, że przy tej skali przedsięwzięcia kilka dodatkowych osób o odpowiednich obliczach i akcentach nie będzie nikomu przeszkadzać. Bloombergowie, którzy niedawno zbili majątek na bankowości i zamierzali podtrzymać tradycję debiutowania w towarzystwie przez wzgląd na córki bliźniaczki, cieszyli się opinią hojnych gospodarzy. A normy nieco się przecież poluzowały – nikt nie zamierzał nikogo wygnać na śnieg. Zwłaszcza jeśli można było się pochwalić niedawno wyremontowanymi wnętrzami.

Vivi snuła takie rozważania, siedząc w swoim pokoju (wyposażonym w ręczniki, przybory toaletowe i suszarkę o dwóch prędkościach) co najmniej dwa korytarze od Douglasa. Należała do wybrańców dzięki powiązaniom biznesowym ojca Douglasa z Davidem Bloombergiem. Większość dziewcząt ulokowano w hotelu odległym o kilka kilometrów, ona tymczasem otrzymała pokój niemal trzy razy większy niż jej sypialnia i dwa razy bardziej luksusowy.

Lena Bloomberg, wysoka elegancka kobieta roztaczająca wokół siebie cyniczną aurę kogoś, kto od dawna wie, że jej męża pociągają tylko jej pieniądze, lekko uniosła brwi, widząc, jak wylewnie małżonek wita gości, po czym oświadczyła, że w salonie czeka herbata i zupa dla tych, którzy muszą się rozgrzać, i że gdyby Vivi czegokolwiek potrzebowała, powinna wołać… Oczywiście nie panią Bloomberg. Następnie gospodyni poleciła służącemu, by pokazał Vivi jej pokój – dla mężczyzn przewidziano oddzielne skrzydło – a Vivi wypróbowała każdy słoiczek kremu i powąchała każdą buteleczkę szamponu, gdy siedziała przez jakiś czas przy toaletce i rozkoszowała się swoją niezapowiedzianą wolnością, zastanawiając się przy tym, jak to jest, kiedy żyje się tak na co dzień.

Gdy wkładała suknię (wąski stanik i długa liliowa spódnica uszyte przez jej matkę z wykroju Buttericka) i zamieniała botki na czółenka, słyszała w oddali głosy ludzi przechodzących obok jej drzwi, aura wyczekiwania sączyła się przez ściany. Na dole rozgrzewał się zespół, słyszała anonimowe pospieszne ruchy służby, która przygotowywała pokoje, i okrzyki znajomych, którzy witali się na schodach. Czekała na ten bal od tygodni. Gdy w końcu nadszedł, przepełniło ją ponure przerażenie jak przed wizytą u dentysty. Nie tylko dlatego, że Douglas był jedyną osobą, którą tutaj znała, i nie dlatego, że choć w pociągu towarzyszyło jej przekonanie, że jest szalenie wyzwolona i wyrafinowana, nagle poczuła się bardzo młoda, ale to dlatego, że w porównaniu z tymi dziewczętami, które nadjeżdżały – patykowate i jaśniejące blaskiem w wieczorowych strojach – nagle wydała się sobie niezdarna i nie dość dobra, jej nowe botki utraciły swój połysk. Veronica Newton nie należała do osób, które błyszczą w towarzystwie. Pomimo kobiecych rekwizytów, takich jak wałki do włosów i modelująca bielizna, musiała przyznać, że zawsze będzie dość przeciętna. Miała krągłości w czasach, kiedy miarą piękna była chudość. Miała zdrowe rumieńce, choć powinna być blada i wielkooka. Nosiła klasyczne sukienki i szmizjerki, choć moda narzucała nowoczesną linię trapezu. Nawet jej włosy w odcieniu naturalnego blond były niesforne, kędzierzawe i przypominały słomę, nie pozwalając układać się w geometryczne fryzury jak u modelek w „Honey” lub „Petticoat” – zamiast tego wiły się wokół jej twarzy. Upięte tego wieczoru w sztuczne skręty, wyglądały sztywno i nienaturalnie, niczym nie przypominały miodowej wspaniałości, którą sobie wyobraziła. Jakby tego wszystkiego było mało, rodzice w nietypowym dla nich przypływie fantazji nazywali ją Vivi, przez co ludzie, którzy ją poznawali, szybko robili rozczarowaną minę, gdy okazywało się, że nie posiada egzotycznego uroku sugerowanego przez to zdrobnienie.

– Nie każda dziewczyna może być królową balu – powtarzała matka, by ją pocieszyć. – Ty staniesz się dla kogoś uroczą żoną.

Ja nie chcę być czyjąś uroczą żoną, myślała Vivi, przeglądając się w lustrze i czując znajome ukłucie zawodu. Pragnę być namiętnością Douglasa. Pozwoliła sobie na króciutką powtórkę swojej fantazji, teraz już znanej tak dobrze jak kartki ulubionej książki – tej, w której Douglas, zaskoczony tym, jak Vivi pięknie wygląda w sukni balowej, porywa ją na parkiet i tańczy z nią walca, dopóki nie zakręci się jej w głowie, stanowczo trzymając silną dłoń na jej krzyżu i przyciskając policzek do jej policzka… (Była gotowa przyznać, że zaczerpnęła inspirację z Disnejowskiego Kopciuszka. Musiała, ponieważ wszystko nieco się rozmazywało po pocałunku). Odkąd jednak się tutaj zjawiła, jej sny na jawie przerywały szczupłe enigmatyczne sobowtóry Jean Shrimpton, które odwodziły go od niej znaczącymi uśmieszkami i papierosami sobranie, dlatego też musiała stworzyć nową wersję – w tej pod koniec wieczoru Douglas odprowadza ją do wielkiej sypialni, posyła jej tęskne spojrzenie, stając w otwartych drzwiach, po czym w końcu z czułością podchodzi z nią do okna, zerka na jej skąpaną w blasku księżyca twarz i…

– Vee? Jesteś ubrana? – Podskoczyła z miną winowajcy, gdy mocno zapukał do drzwi. – Pomyślałem, że może zejdziemy ciut wcześniej. Wpadłem na starego kumpla ze szkoły, który zachowa dla nas trochę szampana. Jesteś już gotowa?

Radość płynąca z tego, że po nią przyszedł, ścierała się w niej ze zdumieniem na myśl o tym, że już znalazł partnera do konwersacji.

– Dwie sekundy – zawołała w odpowiedzi, nakładając tusz na rzęsy i modląc się, by to właśnie tego wieczoru Douglas nareszcie spojrzał na nią inaczej. – Już idę.

Wyglądał doskonale w smokingu, rzecz jasna. W przeciwieństwie do jej ojca, na którego brzuchu szeroki pas naprężał się niczym wydęty żagiel, Douglas wydawał się wyższy i bardziej wyprostowany, szerszy w ramionach w wyprasowanym ciemnym suknie marynarki. Jego skóra nabrała elektryzującego odcienia na tle monochromatycznej koszuli. Vivi uznała, że Douglas na pewno zdaje sobie sprawę z tego, jak przystojnie wygląda. Powiedziała mu to żartem, by ukryć intensywną tęsknotę, którą obudził w niej jego wygląd, a on roześmiał się szorstko i odparł, że czuje się jak skrępowany głupiec. Potem, jakby zawstydziwszy się, że o tym zapomniał, odwzajemnił jej komplement.

– Ty również umiesz się odstawić, staruszko.

Objął ją ramieniem i uścisnął po bratersku. Nie zachował się może jak książę z bajki, ale był to bądź co bądź jakiś kontakt. Odczuła go jak radioaktywną falę na swojej nagiej skórze.

– Wiesz, że oficjalnie zostaliśmy zasypani?

Alexander, blady piegowaty kolega Douglasa ze szkoły, podał jej kolejnego drinka. Był to jej trzeci kieliszek szampana, paraliż, który odczuła, gdy stanęła naprzeciwko morza wytwornych twarzy, w końcu osłabł.

– Co? – odparła.

Pochylił się tak, by usłyszała go pomimo hałaśliwego zespołu.

– Śnieg. Znów zaczął sypać. Podobno nikt nie zdoła wyjechać z podjazdu, dopóki nie dowiozą jutro żwiru. – Jak większość mężczyzn miał na sobie czerwoną marynarkę („Różową”, podkreślił), a jego woda po goleniu pachniała wyjątkowo mocno, jakby nie był pewien, ile powinien jej użyć.

– Gdzie przenocujesz? – Nagle nawiedziła ją wizja tysiąca ciał biwakujących na podłodze sali balowej.

– Och, poradzę sobie. Mieszkam w domu, jak ty. Nie wiem jednak, co pocznie reszta. Pewnie będą się bawić przez całą noc. Niektórzy i tak pewnie by to zrobili.

W przeciwieństwie do niej większość otaczających ją osób faktycznie wyglądała tak, jakby zabawa do świtu była dla nich oczywistością. Wszyscy wydawali się tacy pewni siebie i swobodni, wystawne wnętrza nie robiły na nich żadnego wrażenia. Ich opanowanie i rozmowność sugerowały, że nie ma nic szczególnego w przebywaniu w tym okazałym domu, choć wokół krążyła cała chmara osób gotowych podawać im jedzenie i picie, ani w tym, że w wieczór, który obie płcie najprawdopodobniej spędzą pod jednym dachem, nie towarzyszą im przyzwoitki. Dziewcząt nie krępowały eleganckie suknie, ich niefrasobliwość świadczyła o tym, że odświętne wieczorowe stroje są dla nich równie znajome jak płaszcze.

Nie wyglądali też jak statyści z filmu Disneya. Pomiędzy diademami i perłami wyróżniały się oczy obwiedzione mocną kreską, papierosy, czasami spódniczka marki Pucci. Pomimo absurdalnej elegancji przypominającej tort weselny sali balowej, pomimo wirujących sukni balowych i strojów wieczorowych zespół szybko dał się przekonać do porzucenia listy tradycyjnych utworów tanecznych na rzecz nowocześniejszych rytmów – instrumentalna wersja I Wanna Hold Your Hand wywołała piszczący zachwyt dziewcząt, które potrząsały misternie ułożonymi włosami i kręciły biodrami, wywołując zdumienie i przerażoną dezaprobatę matron siedzących pod ścianami. Vivi doszła do smutnego wniosku, że raczej nie będzie jej dany ten walc z Douglasem.

Nie była nawet pewna, czy pamiętał o swojej obietnicy. Odkąd zeszli do sali balowej, wydawał się rozkojarzony, jakby wyczuwał coś, czego nie pojmowała. W sumie w ogóle nie przypominał siebie, palił cygara z kolegami, sypał żartami, których nie rozumiała. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie porusza w rozmowach tematu rychłego upadku systemu klasowego – wręcz przeciwnie, niepokojąco pasował do smokingów i kurtek myśliwskich. Vivi kilkakrotnie próbowała powiedzieć mu coś na osobności, coś, co potwierdziłoby łączące ich więzi, wprowadziło jakiś stopień intymności. W pewnym momencie śmiało zażartowała na temat jego cygara, ale nie wzbudziła jego zainteresowania – słuchał jej tylko „półuchem”, jak mawiała jej matka. A zaraz potem najuprzejmiej, jak to tylko możliwe, wrócił do poprzedniej rozmowy.

Zaczęła czuć się śmiesznie, ucieszyła się więc, gdy Alexander zaczął jej poświęcać uwagę.

– Masz ochotę pokręcić się na parkiecie? – zaproponował, a wtedy wyznała mu, że nauczyła się tylko kroków klasycznych tańców. – To proste – odparł, prowadząc ją na środek sali. – Zduś papierosa palcami stóp, a potem potrzyj ręcznikiem zadek. Widzisz?

Wyglądał tak komicznie, że wybuchnęła śmiechem, po czym obejrzała się przez ramię, by sprawdzić, czy Douglas to zauważył. On jednak zniknął, nie po raz pierwszy tego wieczoru.

O dwudziestej wodzirej ogłosił otwarcie bufetu i Vivi, w nieco lepszym nastroju niż tuż po przyjeździe, ustawiła się w długiej kolejce do soli w sosie véronique i wołowiny po burgundzku, zastanawiając się, jak zaspokoi wilczy głód ze świadomością, że żadna z dziewcząt wokół niej nie zje nic poza paroma kawałkami rozgotowanej marchewki.

Niemal bezwiednie przyłączyła się do grupy znajomych Alexandra. Przedstawił ją z nieco zaborczą nutą w głosie, a ona zaczęła poprawiać stanik sukni, czując, że odsłania całkiem sporo zaróżowionego dekoltu.

– Odwiedziłaś kiedyś Ronnie Scott? – zapytał ktoś, nachylając się nad nią tak, że musiała odsunąć talerz.

– Nie znam jej, przykro mi.

– To klub jazzowy. Na Gerrard Street. Powinnaś powiedzieć Xandrowi, żeby cię tam zabrał. Zna Stana Tracy’ego.

– Naprawdę nie sądzę… – Odsunęła się i przeprosiła, gdy potrąciła czyjegoś drinka.

– Boże, umieram z głodu. Byłem w zeszłym tygodniu u Atwoodów, podali tylko mus z łososia i bulion. Musiałem płacić dziewczętom, żeby oddawały mi swoje porcje. Bałem się, że zemdleję z cholernego głodu.

– Nie ma nic gorszego niż słaby bufet.

– Święte słowa, Xander. Jedziesz w tym roku na narty?

– Do Verbier. Rodzice wynajęli dom Alfiego Baddowa. Pamiętasz Alfiego?

– Trzeba będzie się rozejrzeć za nartami, żeby się stąd wydostać.

Vivi usłużnie usuwała się coraz bardziej na bok, gdy wokół niej toczyły się rozmowy. Zaczynała odczuwać konsternację, ilekroć dłoń Xandra „przypadkiem” dotykała jej pośladków.

– Czy ktoś widział Douglasa?

– Gawędził z jakąś blondynką w galerii obrazów. Zrobiłem mu mokrego palucha, gdy przechodziłem. – Chłopak udał, że oblizuje palec, po czym wsadził go sąsiadowi w ucho.

– Zatańczymy jeszcze, Vivi? – Alexander wyciągnął do niej rękę, by poprowadzić ją z powrotem na parkiet.

– Chyba… Chyba muszę trochę odpocząć. – Uniosła dłoń do włosów i z przerażeniem uświadomiła sobie, że jej loki nie są już gładkie i poskręcane, oklapły w sztywnych strąkach.

– No to chodźmy spróbować swoich sił przy stolikach – zaproponował i podał jej ramię. – Będziesz moim talizmanem.

– Czy możemy się spotkać na miejscu? Naprawdę muszę… Przypudrować nos.

Roztrajkotana kolejka wiła się przed łazienką na dole. Vivi stanęła w niej samotnie, gdy szum rozmów wznosił się i opadał wokół niej, i nagle doszła do wniosku, że zanim nadejdzie jej kolej, naprawdę będzie musiała skorzystać. Ogarnęło ją niemiłe zdziwienie, gdy nagle ograniczona przestrzeń pomiędzy nią a drzwiami do toalety się wypełniła.

– Vivi! Skarbie! To ja, Isabel. Izzy? Od pani de Montfort? Wyglądasz cudownie!

Dziewczyna, którą Vivi pamiętała jak przez mgłę (powodem mogła być ilość szampana, którą wypiła, albo faktyczny kłopot z rozpoznaniem koleżanki), wepchnęła się przed nią, nieelegancko zadzierając długą różową spódnicę jedną dłonią, i wycisnęła pocałunek tuż za jej uchem.

– Skarbie, może mogłabym skorzystać przed tobą, co? Naprawdę umieram! Zaraz narobię sobie wstydu, jeśli… Wspaniale.

Gdy tuż przed nimi otworzyły się drzwi, Isabel zniknęła w środku, a Vivi skrzyżowała nogi, jej rozczarowany pęcherz dał bowiem o sobie znać ze zdwojoną siłą.

– Głupia krowa – mruknął ktoś za jej plecami.

Vivi oblała się rumieńcem, przekonana, że te słowa odnoszą się do niej.

– Ona i ta dziewczyna od Forsterów całkowicie zmonopolizowały Toby’ego Duckwortha i Horseguardów. Margaret B-W jest okropnie rozczarowana.

– Athene Forster nawet nie lubi Toby’ego Duckwortha. Zwodzi go tylko, bo wie, że chłopak ma do niej słabość.

– On i połowa przeklętych kensingtońskich koszarów.

– Pojęcia nie mam, co oni w niej widzą.

– Na pewno ma to coś wspólnego z tym, ile im pokazuje. – Kolejka wybuchnęła śmiechem, a Vivi zdobyła się na odwagę, by obejrzeć się za siebie.

– Podobno jej rodzice praktycznie z nią nie rozmawiają.

– Dziwisz się? Wyrobiła sobie całkiem niezłą reputację.

– Plotki mówią, że nie jest…

Głosy za jej plecami zniżyły się do szeptów, a Vivi znów odwróciła się do drzwi, by nikt nie pomyślał, że podsłuchuje. Starała się nie myśleć o swoim pęcherzu, ale bez powodzenia. Podobną porażkę poniosła, gdy starała się nie myśleć o tym, gdzie się podziewa Douglas. Martwiła się, że może błędnie zinterpretować naturę jej relacji z Alexandrem. Rozczarowało ją to, że bawiła się na balu o wiele gorzej, niż zakładała. Praktycznie nie widywała Douglasa, a gdy już się spotkali, zachowywał się jak nieosiągalny nieznajomy, jak nie jej Douglas.

– Idziesz? – Dziewczyna stojąca za nią wskazała gestem otwarte drzwi.

Isabel musiała opuścić pomieszczenie bez słowa. Poirytowana tym i sobą Vivi weszła do środka, a potem zaklęła, gdy brzeg jej spódnicy pociemniał przez niezidentyfikowaną ciecz rozlaną na marmurowej podłodze.

Skorzystała z toalety, z rozczarowaniem pociągnęła się za włosy, zmatowiła pudrem błyszczącą cerę i amatorskim gestem dołożyła jeszcze jedną warstwę tuszu na już posklejane rzęsy. W moim wyglądzie nie ma teraz nic bajkowego, pomyślała. Chyba że wprowadzimy na scenę brzydkie przyrodnie siostry.

Niecierpliwe pukanie do drzwi stało się zbyt uporczywe, by mogła je ignorować. Wyszła na korytarz, gotowa przeprosić za to, że zamarudziła w środku. Nikt jednak na nią nie patrzył.

Dziewczęta spoglądały na pokój gier, gdzie zapanowało poruszenie, które zaparło im dech w piersiach. Upłynęło kilka chwil, zanim Vivi zorientowała się w sytuacji, a potem razem z resztą podążyła za odgłosami stukotania i pojedynczymi okrzykami. Atmosfera całkiem się zmieniła. Rozległo się zduszone dęcie w róg, doszła więc do wniosku, że musiał rozpocząć się konkurs gry na rogach myśliwskich, o którym opowiadał jej Xander. W róg dęto jednak bez żadnej finezji, powietrze wydobywało się z niego z trudem, jakby komuś brakowało tchu, może ze śmiechu.

Vivi przystanęła na progu pokoju gier za grupą mężczyzn i rozejrzała się wokół. Po drugiej stronie przestronnego pomieszczenia ktoś otworzył drzwi tarasowe wiodące na frontowe trawniki. Do środka pod ostrym kątem nawiewał śnieg. Objęła się ramionami, czując gęsią skórkę. Zauważyła, że nadepnęła komuś na stopę, odsunęła się więc na bok i przepraszająco zerknęła na twarz mężczyzny. On jednak nawet tego nie zauważył. Patrzył prosto przed siebie, lekko otwierał usta, jakby w oparach alkoholowego upojenia nie był pewien, co naprawdę widzi.

Pomiędzy stołami do ruletki i blackjacka stał wielki szary koń, miał rozdęte nozdrza, wodził oczami wokół, stąpając nerwowo w przód i w tył, kopyta miał nadal oblepione śniegiem, otaczało go morze radośnie oburzonych twarzy. Na jego grzbiecie siedziała najbledsza dziewczyna, jaką Vivi kiedykolwiek widziała. Zadarta spódnica odsłaniała jej długie alabastrowe nogi, na stopach miała wyszywane cekinami balowe pantofelki, długie ciemne włosy spływały na jej plecy, jedną nagą dłoń unosiła, wprawnie prowadząc zwierzę za kantar i uwiąz pomiędzy stolikami, w drugiej trzymała mosiężny róg, który przykładała do ust. Vivi zauważyła nieprzytomnie, że choć jej ręce już pokryły się plamami z zimna, dziewczyna w żaden sposób nie pokazywała po sobie, że marznie.

– Heco! Heco! – Jeden z młodych mężczyzn w różowym smokingu zadął we własny róg. Dwaj inni wspięli się na stoliki, by lepiej widzieć.

– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.

– Przeskocz stoły do ruletki! Złączymy je wszystkie razem!

Vivi zauważyła w kącie Alexandra, śmiał się i unosił kieliszek w żartobliwym toaście. Za nim naradzały się nerwowo starsze panie, gestami wskazując sobie środek pokoju.

– Mogę być lisem? Pozwolę ci się złapać…

– Uch. Boże, ta dziewucha zrobi wszystko, żeby znaleźć się w centrum uwagi.

Athene Forster. Vivi rozpoznała pogardliwy głos dziewczyny z kolejki do toalety. Tak jak wszyscy inni wpatrywała się ona w nieprawdopodobną scenę rozgrywającą się na ich oczach. Athene zatrzymała konia, po czym pochyliła się lekko nad jego szyją i zwróciła się do grupy młodych mężczyzn proszącym niskim tonem:

– Macie może drinka, chłopcy?

W jej głosie pobrzmiewała nuta wiedzy o rzeczach smutniejszych i dziwniejszych, niż ktokolwiek mógłby zrozumieć. Żal, który byłby słyszalny nawet w najszczęśliwszym momencie jej życia. Niemal od razu otoczyło ją morze kieliszków, które zalśniły w blasku kryształowych żyrandoli. Athene opuściła róg, uniosła dłoń, sięgnęła po jeden z kieliszków, po czym opróżniła jego zawartość jednym haustem, za co została nagrodzona burzą oklasków.

– A który z was, kochaniutcy, zapali dla mnie papierosa? Mój gdzieś mi wypadł, gdy przeskakiwałam ogród różany.

– Athene, staruszko, może zgodziłabyś się odstawić dla nas lady Godivę, co?

W sali rozeszła się fala śmiechu. Nagle jednak wszyscy umilkli. Zespół przestał grać, a Vivi obejrzała się za siebie, podążając za stłumionymi okrzykami.

– Co ty wyprawiasz, do diaska? – Lena Bloomberg stanęła pośrodku pokoju, szmaragdowa suknia otulała jej wyprostowaną postać. Kobieta patrzyła prosto na nerwowo drobiącego konia, dłonie pobielałe od zaciskania oparła na biodrach. Jej twarz zaróżowiła się od powstrzymywanej furii, jej oczy migotały takim blaskiem jak masywne kamienie na jej szyi.

Vivi poczuła ucisk w żołądku.

– Zadałam ci pytanie.

Athene Forster nawet się nie stropiła.

– To bal myśliwski. Stary Forester poczuł się nieco wykluczony.

Kolejny wybuch śmiechu.

– Nie masz prawa…

– O ile wiem, on ma większe prawo tu być niż pani, pani Bloomberg. Pan B powiedział mi, że pani nawet nie poluje.

Mężczyzna stojący obok Vivi przeklął pod nosem z podziwem.

Pani Bloomberg otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Athene niedbale machnęła na nią dłonią.

– Och, nie ma o co się pieklić. Uznaliśmy z Foresterem, że nadamy temu przyjęciu nieco… autentyzmu. – Sięgnęła po kolejny kieliszek szampana i opróżniła go leniwie, po czym dodała tak cicho, że tylko ci najbliżej niej zdołali ją usłyszeć: – Temu domowi też by się to przydało.

– Złaź… Natychmiast zejdź z konia mojego męża! Jak śmiesz w taki sposób nadużywać naszej gościnności? – Lena Bloomberg onieśmielała nawet w zwyczajnej sytuacji. Jej wzrost i otaczająca ją aura władzy, której towarzyszyło prawdziwe bogactwo, sprawiały, że rzadko kiedy ktoś się jej sprzeciwiał. Choć nie poruszyła się ani o centymetr, odkąd przemówiła po raz pierwszy, jej widoczna wstrzymywana furia wyssała z pomieszczenia wszelkie resztki rozbawienia. Ludzie zerkali teraz na siebie nerwowo, zastanawiając się, która z dwóch kobiet ulegnie pierwsza.

Zapadła ciężka cisza.

W końcu skapitulowała Athene. Przez krótką wieczność wpatrywała się spokojnie w panią Bloomberg, po czym odchyliła się i zaczęła powoli zawracać konia pomiędzy stolikami. Zatrzymała się tylko po to, by wziąć od kogoś papierosa.

Martwą ciszę przeciął głos gospodyni:

– Ostrzegano mnie, by cię nie zapraszać, ale twoi rodzice zapewnili mnie, że nieco dojrzałaś. Byli w błędzie, o czym ich poinformuję, gdy tylko to się skończy, możesz być tego pewna.

– Biedny Forester – zamruczała Athene, układając się na szyi konia. – A taką miał ochotę na partyjkę pokera.

– Tymczasem nie chcę cię oglądać przez resztę wieczoru. Masz szczęście, że pogoda nie pozwala na to, by wyrzucić cię na bruk, młoda damo. – Lodowaty ton pani Bloomberg podążał za Athene, gdy wyprowadzała konia przez drzwi balkonowe.

– Och, proszę się o mnie nie martwić, pani Bloomberg. – Dziewczyna odwróciła głowę z leniwym czarującym uśmiechem. – Wyrzucano mnie już na bruk z o wiele elegantszych lokali niż ten. – Spięła konia piętami w błyszczących pantoflach, przeskoczyła na nim przez wąskie kamienne stopnie, po czym pocwałowała niemal bezszelestnie w zaśnieżony mrok.

W pokoju zapadła głucha cisza, po chwili wściekła gospodyni nakazała zespołowi podjąć instrumenty. Grupy ludzi krzyczały do siebie, wskazując ślady ośnieżonych kopyt na wypolerowanych podłogach, gdy bal powoli ożył. Wodzirej ogłosił, że za pięć minut w wielkim holu odbędzie się konkurs gry na rogach, a dla głodnych gości podano kolację w jadalni. Po paru minutach po Athene zostało tylko przerażające piętno odciśnięte w wyobraźni tych, którzy ją widzieli – choć już zaczynało się ono zacierać w obliczu nowych rozrywek – oraz kilka kałuż roztopionego śniegu na podłodze.

Vivi wpatrywała się w Douglasa. Stał przy masywnym kominku i nie odrywał oczu od zamkniętych już okien balkonowych, tak jak nie zdołał oderwać ich od Athene Forster, gdy siedziała na swoim ogromnym koniu parę kroków od niego. Ci, którzy go otaczali, byli oburzeni, zszokowani lub śmiali się z nerwowego podekscytowania, na twarzy Douglasa Fairleya-Hulme’a malowało się jednak coś innego. Coś nieruchomego i nabożnego. Coś, co napełniło Vivi przerażeniem.

– Douglasie? – zawołała, podchodząc do niego. Musiała uważać, by nie pośliznąć się na mokrej podłodze.

Chyba jej nie usłyszał.

– Douglas? Obiecałeś, że ze mną zatańczysz.

Upłynęło kilka sekund, zanim ją zauważył.

– Co? O, Vee. Tak. Oczywiście. – Jego wzrok znów pobiegł do drzwi. – Ja… Muszę się najpierw czegoś napić. Przyniosę ci kieliszek. Zaraz wracam.

To była wymówka, uświadomiła sobie Vivi potem, gdy w końcu musiała przyznać, że jej wieczór nie będzie miał bajkowego finału. Douglas nie wrócił z napojami, a ona stała przy kominku przez prawie czterdzieści minut z bladym fałszywym uśmiechem na twarzy, próbując wyglądać tak, jakby na kogoś czekała, a nie została porzucona jak zapasowa część. Najpierw nie chciała się ruszać, ponieważ w sali było tłoczno, a dom był taki duży, że obawiała się, iż Douglas nie znalazłby jej, nawet gdyby sobie o niej przypomniał. Gdy jednak zauważyła, że grupa przy kompozycji kwiatowej dyskutuje o jej samotnym trwaniu w miejscu i gdy ten sam kelner przeszedł obok niej trzy razy, dwukrotnie proponując jej coś do picia, a za trzecim razem pytając, czy nic jej nie jest, ostatecznie zgodziła się znów zatańczyć z Alexandrem.

O północy wzniesiono toast, a potem zaczęła się jakaś osobliwa nieformalna gra, w której młody człowiek z ogonem lisa przypiętym do marynarki biegał po domu, a za nim uganiało się kilku jego znajomych w różowych smokingach z myśliwskimi rogami. Jeden z nich pośliznął się i mocno uderzył o wypastowaną podłogę, tracąc przytomność przy głównych schodach. Wtedy inny przelał zawartość strzemiennego w jego usta, a nieprzytomny ożył, charcząc i dławiąc się, po czym wstał i wznowił pościg, jakby nic się nie stało. O pierwszej Vivi, która marzyła tylko o tym, by wrócić do swojego pokoju, zgodziła się towarzyszyć Alexandrowi przy stole do blackjacka, gdzie niespodziewanie wygrał siedem funtów. W przypływie wylewności oświadczył, że powinna zatrzymać wygraną. Ton, jakim dodał, że „przyniosła mu szczęście”, przyprawił ją o mdłości… Chyba że była to wina szampana. O wpół do drugiej zauważyła panią Bloomberg, która z ożywieniem dyskutowała z mężem w miejscu, które wyglądało jak jego prywatny gabinet. Zauważyła też dwie rozłożone kobiece nogi w mieniących się perłowych rajstopach. Należały one do rudowłosej dziewczyny, którą widziała wcześniej, a która teraz wymiotowała przez okno.

O drugiej zegar na jakiejś niewidocznej wieży kościelnej oznajmił godzinę, a Vivi pogodziła się z tym, że Douglas nie dotrzyma słowa, że nie weźmie jej łagodnie w ramiona i że nie będzie upragnionego pocałunku na zakończenie wieczoru. Otaczał ją chaos, dziewczęta piszczały, twarze miały zaczerwienione i opuchnięte, chłopcy leżeli pijani na sofach albo niezdarnie okładali się pięściami, a ona chciała już tylko zamknąć się samotnie w swoim pokoju i wypłakać się, nie musząc się martwić tym, co ktoś o niej pomyśli.

– Xander, chyba już pójdę do siebie.

Otaczał ją swobodnie ramieniem w talii, rozmawiając z jednym ze swoich kolegów. Odwrócił do niej zaskoczoną twarz.

– Co?

– Jestem naprawdę zmęczona. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza. Cudownie się bawiłam, bardzo ci dziękuję.

– Nie możesz iść teraz do łóżka. – Teatralnie zatoczył się do tyłu. – Impreza dopiero się zaczyna.

Jego uszy były niemal szkarłatne, powieki ciężko opadały mu na oczy.

– Przykro mi. Byłeś dla mnie bardzo miły. Jeśli wpadniesz na Douglasa, powiedz mu, proszę, że… Że już się położyłam.

Za plecami Alexandra ktoś ryknął:

– Douglas? Nie sądzę, żeby Douglasa to obeszło.

Kilku mężczyzn wymieniło znaczące spojrzenia, po czym wybuchnęli głośnym śmiechem.

Na ich twarzach odmalowało się coś, co sprawiło, że Vivi nie poprosiła o wyjaśnienie. A może nie poprosiła dlatego, że przez cały wieczór czuła się jak czyjaś naiwna, pozbawiona gustu kuzynka i nie chciała umacniać tego wizerunku. Zaczęła torować sobie drogę do drzwi, żałośnie obejmując się ramionami. Nie dbała już o to, jak wygląda. Ludzie wokół niej i tak byli zbyt pijani, by zwracać na to uwagę. Zespół zrobił sobie przerwę, zajadał się kanapkami, instrumenty stały podparte krzesłami, a z głośników płynął Dusty Springfield. Melancholijna melodia sprawiła, że do oczu Vivi napłynęły łzy.

– Vivi, nie możesz jeszcze iść na górę. – Alexander podążał za nią krok w krok. Wyciągnął rękę i odwrócił ją do siebie, chwyciwszy ją za ramię. Kąt nachylenia jego głowy powiedział jej wszystko, co musiała wiedzieć o tym, ile już wypił.

– Naprawdę mi przykro, Alexandrze. Serio, świetnie się bawiłam. Ale jestem zmęczona.

– Chodź… Chodź ze mną, zjedz coś. Lada chwila w pokoju śniadaniowym podadzą potrawkę z ryżu. – Trzymał dłoń na jej ramieniu, ściskał nieco mocniej, niż wypadało. – Wiesz… Wyglądasz bardzo ładnie w tej… W tej sukience. – Utkwił wzrok w jej krągłościach, alkohol pozbawił go wszelkich zahamowań. – Bardzo ładnie – powtórzył. A potem dodał jeszcze, na wypadek gdyby go nie zrozumiała: – Bardzo, bardzo ładnie.

Ogarnęło ją niezdecydowanie. Zostawić go teraz byłoby szczytem braku wychowania wobec kogoś, kto tak się starał, by dobrze się bawiła. Z drugiej strony sposób, w jaki wpatrywał się w jej stanik, budził w niej niepokój.

– Xander, może spotkamy się na śniadaniu.

Chyba jej nie usłyszał.

– Problem z chudymi kobietami jest taki – mówił prosto do jej piersi – a cholernie dużo jest teraz chudych kobiet…

– Xander?

– …że nie mają biustu. Żadnego biustu. – Wypowiadając te słowa, z wahaniem uniósł rękę. Tyle że nie po to, by dotknąć jej dłoni.

– Och! Ty… – Wychowanie uniemożliwiło jej adekwatną reakcję. Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem wyszła z pokoju, jedną dłonią zasłaniając dekolt i ignorując pijackie błagania Xandra.

Musiała odszukać Douglasa. Nie zaśnie, dopóki go nie znajdzie. Musiała się upewnić, że choć przez cały wieczór był nieosiągalny, gdy już opuszczą to miejsce, znów stanie się jej Douglasem: uprzejmym, poważnym Douglasem, który łatał dętki w jej pierwszym rowerze i który, zdaniem jej taty, był „na wskroś przyzwoitym młodym człowiekiem”, który zabrał ją dwa razy do kina na Toma Jonesa, nawet jeśli wcale nie siedzieli w ostatnich rzędach. Chciała mu powiedzieć, jak okropnie potraktował ją Alexander (a w jej sercu na nowo rozkwitła nadzieja, że to podłe zachowanie stanie się dla Douglasa impulsem, który uświadomi mu jego prawdziwe uczucia).

Teraz łatwiej się szukało, tłumy przerzedziły się do niewielkich sennych skupisk, które stawały się coraz mniej niespójne, cementowały się w znużone grupki. Starsi goście rozeszli się do swoich pokojów, niektórzy ciągnąc za sobą protestujących podopiecznych, a na zewnątrz co najmniej jeden pług odśnieżał drogę do domu. Douglasa nie było w pokoju gier, w głównej sali balowej ani w przyległym korytarzu, obok głównych schodów ani w towarzystwie różowych smokingów pijących w barze Reynarda. Nikt nie zwracał na nią uwagi – późna pora i wypity alkohol okryły ją peleryną niewidką. Douglas stał się jednak równie niewidzialny. Zastanawiała się raz po raz w stanie wyczerpania, czy biorąc pod uwagę, że często wyrażał swoją dezaprobatę wobec takich pompatycznych klasowych zgromadzeń, nie uciekł przypadkiem do domu. Nieszczęśliwa, pociągnęła nosem, uświadamiając sobie, że nie zapytała go, gdzie znajduje się jego pokój. Taka była pochłonięta własnymi fantazjami, myślą o tym, że on odprowadzi ją pod drzwi, że nie wzięła nawet pod uwagę, iż mogłaby go szukać. Znajdę go, postanowiła. Odszukam panią Bloomberg i ona mi powie. Albo zapukam do wszystkich drzwi w tym drugim skrzydle, aż ktoś zgodzi się go znaleźć.

Przeszła obok głównych schodów ponad parami, które siedziały, opierając się o poręcze, nasłuchiwała napływających z oddali pisków dziewcząt, gdy zespół dzielnie znów sięgnął po instrumenty. Zmęczona, mijała rzędy portretów przodków, które nie zdążyły jeszcze pokryć się patyną czasu, a których złocone ramy błyszczały podejrzanie. Pluszowy czerwony dywan pod jej stopami nosił ślady bezmyślnie zgaszonych papierosów i niedbale porzuconych serwetek. Przed kuchnią, z której unosił się zapach pieczonego chleba, minęła Isabel – dziewczyna śmiała się bezradnie, wspierając się na ramieniu zaintrygowanego nią młodego mężczyzny. Tym razem nie rozpoznała Vivi.

Po kilku krokach korytarz się skończył. Vivi zerknęła na ciężkie dębowe drzwi, obejrzała się za siebie, by się upewnić, że nikt jej nie widzi, po czym ziewnęła szeroko. Pochyliła się, by zdjąć buty, kilka godzin po pierwszym obtarciu. Włoży je z powrotem, gdy już go znajdzie.

Gdy podniosła głowę, usłyszała coś: odgłosy przepychanki, dziwaczne stęknięcie, jakby ktoś pijany upadł na zewnątrz i teraz próbował się podnieść. Spojrzała na drzwi, zza których dobiegał hałas, i zauważyła, że są lekko uchylone, smuga arktycznej bryzy snuła się pod ścianą holu. Bez butów podkradła się bliżej, obejmując się ramieniem, by nie czuć potęgującego się zimna. Sama nie wiedziała, dlaczego po prostu nie zawołała, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Przystanęła, po czym bezszelestnie uchyliła drzwi szerzej i rozejrzała się na zewnątrz.

Najpierw pomyślała, że kobieta musiała upaść, ponieważ mężczyzna ją podtrzymywał, próbował oprzeć ją o ścianę. Vivi zaczęła się zastanawiać, czy powinna zaproponować pomoc. Jej zmysły były tak przytępione ze zmęczenia lub szoku, że dopiero po chwili uderzyła ją pewność, iż rytmiczne dźwięki, które słyszała, wychodzą od tych ludzi. Że długie, blade nogi kobiety nie są zwiotczałymi, bezużytecznymi kończynami osoby pijanej, ale ciasno oplatają mężczyznę w pasie niczym żmije. Gdy jej oczy przywykły do półmroku i odległości, ze zdumieniem rozpoznała długie ciemne włosy kobiety, chaotycznie opadające na jej twarz, i samotny, wyszywany cekinami pantofel zasypany płatkami śniegu.

Poczuła równocześnie odrazę i fascynację, przez chwilę wpatrywała się w parę, zanim w przypływie wstydu zrozumiała, czego jest świadkiem. Stała plecami do uchylonych drzwi, odgłosy odbijały się groteskowym echem w jej uszach, kłóciły się z łomotaniem jej serca.

Chciała się poruszyć, ale im dłużej tak stała, tym bardziej sparaliżowana się czuła, jakby przykleiła się do szorstkiego drewnianego skrzydła. Jej ramiona pokryły się plamami z zimna, jej zęby szczękały. Zamiast uciekać, oparła się o chłodne dębowe drzwi, poczuła, że nogi się pod nią uginają. Pojęła, że choć nigdy nie słyszała takich jęków, głos mężczyzny nie jest jej obcy. Nie były jej obce także głowa mężczyzny, jego zaróżowione uszy, ostre linie w miejscu, w którym jego włosy opadały na kołnierzyk – wszystko to było dla niej równie znajome jak dwanaście lat temu, kiedy po raz pierwszy się w nim zakochała.

* Gay gordons i dashing white sergeant to tradycyjne szkockie zbiorowe, figurowe tańce towarzyskie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Rozdział trzeci

Może nie została Debiutantką Roku (a odkąd stała się kobietą godną szacunku, nikt nie wracał do dywagacji, dlaczego miała nią zostać), ale niewielu było obserwatorów życia towarzyskiego wątpiących w to, że zaślubiny Athene Forster – nazywanej też między innymi Ostatnią Debiutantką, It Girl i różnymi mniej pochlebnymi epitetami przez mniej wyrozumiałe matrony – oraz Douglasa Fairleya-Hulme’a, syna uprawiających ziemię Fairleyów-Hulme’ów z Suffolk, będą nosić miano Ślubu Roku.

Na listę gości trafiło dość zamożnych dwuczłonowych nazwisk, by zapewnić mu prominentne miejsce we wszystkich kolumnach plotkarskich razem z ziarnistymi czarno-białymi zdjęciami. Przyjęcie odbywało się w jednym z lepszych klubów dla dżentelmenów w Piccadilly – charakterystyczną dla niego przesiąkniętą aromatem tytoniu pompatyczną atmosferę złagodziły tego dnia wiosenne kwiaty i zwoje białego jedwabiu. Ojciec panny młodej, który na skutek rezygnacji pana Profumo ze stanowiska zaczął wierzyć, że społeczeństwo chyli się ku upadkowi, uznał, iż najlepszą linią obrony przeciwko moralnemu zepsuciu będzie zebranie grona godnych szacunku jegomościów, aby utworzyli warowny szaniec. Skutkowałoby to zaawansowanym wiekowo i dość ponurym przyjęciem z licznymi mężami stanu, starymi weteranami wojennymi oraz biskupem, który w swoim przemówieniu tyle razy nawiązał do „konieczności stanowczego trzymania się określonych standardów”, że wzbudził u niektórych młodszych gości dyskretny chichot. Młodzi ludzie na szczęście wprowadzili radośniejszą atmosferę – co do tego powszechnie się zgodzono. Panna młoda tylko uśmiechała się słabo u szczytu stołu i zerkała z uczuciem na swojego świeżo poślubionego męża, choć niektórzy liczyli na to, że potraktuje tę okazję jako wyzwanie i zachowa się skandalicznie.

Pan młody, powszechnie uważany za niezłą partię dzięki swojej powadze, schludnej męskiej urodzie i rodzinnej fortunie, złamał serce niejednej potencjalnej teściowej w promieniu kilku hrabstw. Nawet gdy stał, oficjalny i sztywny w swojej marynarce, czując ciężar powagi okazji na swoich szerokich barkach, jego ewidentna radość przedzierała się przez tę fasadę w widoczny dla wszystkich sposób – jego oczy łagodniały, ilekroć spoglądał na swoją młodą żonę. Było też widać, że choć otaczała go rodzina, a także najlepsi przyjaciele i setka gości, którzy pragnęli przekazać mu swoje najserdeczniejsze życzenia i gratulacje, on wolałby zostać z oblubienicą sam.

Wilgotne ze wzruszenia oczy i ukośnie cięta jedwabna suknia opływająca sylwetkę rzeczonej oblubienicy, którą niejeden uznałby za zbyt szczupłą, skłoniły nawet jej najzagorzalszych krytyków do odnotowania, że kimkolwiek była (a na ten temat nie brakowało opinii), na pewno nie można jej nie uznać za piękność. Jej włosy, które zazwyczaj swobodnie spływały w dół pleców, zostały ujarzmione i nabłyszczone, a następnie upięte w koronę na czubku głowy i ozdobione diademem z prawdziwych brylantów. Cerze innych dziewcząt biel jedwabiu mogłaby nadać szarego odcienia, jej skóra natomiast miała gładkość marmuru. Jej oczy w kolorze bladej akwamaryny zostały profesjonalnie podkreślone i błyszczały pod warstwą srebra. Wargi układały się w nikły tajemniczy uśmieszek, który nie odsłaniał zębów, chyba że odwracała się do męża – wtedy uśmiechała się szeroko, bez zahamowań, albo wręcz przeciwnie, ukradkiem, sugerując mu rodzaj intymnej rozpaczliwej namiętności, na której widok ludzie wokół śmiali się nerwowo i odwracali wzrok.

Jeśli twarz jej matki, kiedy goście podkreślali, że to „uroczy dzień i cudowna uroczystość”, ujawniała nieco więcej niż typową przy takich okazjach ulgę, nikt nic nie mówił. W taki dzień nie wypadało nawet pamiętać, że jeszcze kilka miesięcy temu jej córkę wszyscy uważali za „nienadającą się na żonę”. A jeśli ktokolwiek się zastanawiał, dlaczego taki wystawny ślub zaplanowano w takim pośpiechu – zaledwie cztery miesiące po pierwszym spotkaniu młodych – choć panna młoda na pewno nie cierpiała na przypadłość zazwyczaj wywołującą taką gorączkowość, mężczyźni szturchali się porozumiewawczo i odpowiadali, że jeśli jedynym sposobem na to, by legalnie doświadczać pewnych przyjemności, jest ślub, a panna młoda to tak urocza kandydatka na żonę, to po co czekać.

Justine Forster siedziała u szczytu stołu i dzielnie się uśmiechała. Próbowała ignorować fakt, że jej z natury choleryczny mąż nadal jest zły na to, iż data ślubu uniemożliwiła mu doroczny wyjazd weteranów do Ypres (jakby to była jej wina!), o czym nie omieszkał napomknąć już co najmniej trzy razy (w tym raz podczas przemówienia!), a teraz usiłowała ignorować też córkę, która dwa krzesła dalej najwyraźniej zdawała własnemu mężowi dosłowną relację z pogawędki z przyjaciółkami z poprzedniego wieczoru.

– Ona myśli, że pigułka jest niemoralna, kochanie – szeptała Athene, parskając śmiechem. – Mówi, że jeśli pójdziemy do starego doktora Harcourta po receptę, rozwrzeszczana gorąca linia powiadomi o tym nowego papieża, zanim się zorientujemy, i w rezultacie padniemy ofiarą płomieni wiecznego potępienia.

Douglas, który nie przywykł jeszcze do takich szczerych rozmów na temat tego, co dzieje się w sypialni, robił, co w jego mocy, by zachować spokój, jednocześnie walcząc ze znajomym przypływem pragnienia wobec kobiety siedzącej tuż obok niego.

– Powiedziałam jej, że moim zdaniem papież ma za dużo na głowie, by martwić się o mnie i o to, że łykam środki antykoncepcyjne jak cukierki, ale podobno nie. Tak jak Bóg Paweł VI… albo VIII, czy któryś tam z kolei… wie wszystko: czy chodzą nam po głowie nieczyste myśli, czy rozważamy kopulację dla samej przyjemności, czy dajemy dostatecznie dużo na tacę. – Pochyliła się ku mężowi i dodała szeptem, lecz na tyle głośno, by matka to usłyszała: – Douglas, kochanie, on wie pewnie nawet, gdzie teraz trzymasz rękę.

Po lewej stronie Douglasa ktoś się nagle zakrztusił. Douglas próbował uciszyć żonę, co mu się nie udało, po czym, z obiema rękami na widoku, zapytał swoją teściową, czy może podać jej szklankę wody.

Zawstydzenie Douglasa, jako że nie było bardzo szczere, nie trwało długo – od razu doszedł do wniosku, że kocha w swojej żonie jej brak zahamowań, jej obojętność wobec norm moralnych i zasad, które decydowały dotąd o całym ich życiu. Athene podzielała jego rodzące się przekonanie, że socjeta traci na znaczeniu i że mają szansę stać się pionierami – wyrażać siebie, jak tylko chcą, robić to, na co mają ochotę, nie zważać na konwenanse. On musiał to pogodzić z pracą dla ojca w jego majątku, Athene natomiast beztrosko żyła po swojemu. Nie interesowało jej urządzanie nowego domu – nasze matki są dobre w takich sprawach, powtarzała – lubiła za to jeździć na swoim nowym koniu (przedślubny prezent od męża), leżeć przed kominkiem i czytać, gdy Douglas nie pracował, wyprawiać się do Londynu na potańcówki i do kina, a przede wszystkim spędzać możliwie jak najwięcej czasu z nim w łóżku.

Douglas nie miał dotąd pojęcia, że może się tak czuć: spędzał całe dnie w stanie rozkojarzonego obrzmienia, po raz pierwszy w życiu nie potrafił skupić się na pracy, na obowiązkach związanych z rodziną i swoim dziedzictwem. Zamiast tego jego antena była nastrojona na częstotliwość miękkich krągłości, zwiewnych tkanin i słonawych zapachów. Starał się, ale nie potrafił wykrzesać z siebie ognia na myśl o tym, co dotychczas go inspirowało,

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Rozdział czwarty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział piąty

Dostępne w wersji pełnej.

Część druga

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział szósty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział siódmy

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział ósmy

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dziewiąty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dziesiąty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział jedenasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwunasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział trzynasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział czternasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział piętnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział szesnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział siedemnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział osiemnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dziewiętnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Dostępne w wersji pełnej.

Część trzecia

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty drugi

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty trzeci

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty czwarty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty piąty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty szósty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty siódmy

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty ósmy

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Tytuł oryginału

The Peacock Emporium

Copyright © Jojo’s Mojo 2004

Copyright © for the translation by Agnieszka Myśliwy

Projekt okładki

Katarzyna Borkowska

[email protected]

Fotografia na okładce

© SanneBerg/iStock

Redaktor inicjujący

Anna Steć

Redaktor prowadzący

Joanna Bernatowicz

Opracowanie tekstu

CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

ISBN 978-83-240-7095-4

Między Słowami

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

e-mail: [email protected]

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek