Spowiedź Goebbelsa - Christopher Macht - ebook + audiobook + książka

Spowiedź Goebbelsa ebook i audiobook

Christopher Macht

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Joseph Goebbels był prawą ręką Adolfa Hitlera od lat 20. XX w. aż do jego samobójczej śmierci 30 kwietnia 1945 roku. Bez tego błyskotliwego mówcy i mistrza propagandy politycznej (to on stworzył dewizę, że „kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą”) Hitlerowi byłoby dużo trudniej zdobyć władzę dyktatorską w Niemczech i rozpętać drugą wojnę światową. Jaki był prywatnie Goebbels, który wytrwale zatruwał serca i umysły Niemców wirusem nazizmu, porywał tłumy i mimo mało atrakcyjnej powierzchowności fascynował kobiety? Przeczytajcie nieznane dotąd zapiski szczerej do bólu rozmowy z ministrem propagandy III Rzeszy i poczujcie się tak, jakbyście siedzieli naprzeciw i zadawali mu pytania. Do tych źródeł dotarł Christopher Macht, autor bestsellerowych książek: „Spowiedź Hitlera”, „Spowiedź Stalina” czy ostatnio „Spowiedź doktora Mengele”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 14 min

Lektor: Wiktor Zborowski

Oceny
3,9 (34 oceny)
14
9
6
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Joseph Goebbels był prawą ręką Adolfa Hitlera od lat 20. XX w. aż do jego samobójczej śmierci 30 kwietnia 1945 roku. Bez tego błyskotliwego mówcy i mistrza propagandy politycznej (to on stworzył dewizę, że `kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą`) Hitlerowi byłoby dużo trudniej zdobyć władzę dyktatorską w Niemczech i rozpętać drugą wojnę światową. Jaki był prywatnie Goebbels, który wytrwale zatruwał serca i umysły Niemców wirusem nazizmu, porywał tłumy i mimo mało atrakcyjnej powierzchowności fascynował kobiety? Przeczytajcie nieznane dotąd zapiski szczerej do bólu rozmowy z ministrem propagandy III Rzeszy i poczujcie się tak, jakbyście siedzieli naprzeciw i zadawali mu pytania. Do tych źródeł dotarł Christopher Macht, autor bestsellerowych książek: `Spowiedź Hitlera`, `Spowiedź Stalina` czy ostatnio `Spowiedź doktora Mengele`.
00
kpyziapl

Nie oderwiesz się od lektury

Przerażajace. I tak bardzo podobne do dzisiejszego świata. Warto znać mechanizmy propagandy.
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Goebbels. Kolejny nazista,twórca pięknie opakowanych kłamstw. Ciekawe ujęcie autentycznej postaci.
00

Popularność




Sekrety, o któ­rych nie mamy poję­cia

Świat skrywa przed nami jesz­cze sporo tajem­nic. Nie mamy poję­cia, jak wiele z nich dotych­czas nie ujrzało świa­tła dzien­nego. Jedną z nich była książka, którą trzy­ma­cie Pań­stwo w rękach. Jest to szczera roz­mowa z prawą ręką Adolfa Hitlera, czyli z Jose­phem Goeb­bel­sem.

Jesz­cze nie­dawno nikt nie miał poję­cia, że zapi­ski takich roz­mów w ogóle ist­nieją. Był to skrzęt­nie skry­wany sekret, który nie­spo­dzie­wa­nie tra­fił w moje ręce. W ten spo­sób może­cie dzi­siaj poznać tę sekretną roz­mowę i poczuć się tak, jak­by­ście to wy sie­dzieli naprze­ciw Goeb­belsa i zada­wali mu pyta­nia. Wyczu­je­cie nawet zapach jego tyto­niu i przyj­rzy­cie się z bli­ska jego ide­al­nie wypie­lę­gno­wa­nym dło­niom, o które tak bar­dzo dbał. Zoba­czy­cie, jak utyka na jedną nogę, i będzie­cie mogli sami oce­nić, jakim był czło­wie­kiem.

Joseph Goeb­bels, główny pro­pa­gan­dy­sta Hitlera i naro­do­wych socja­li­stów, eks­pre­syj­nie prze­ma­wia na wiecu w 1934 roku

Ni­gdy wcze­śniej ludz­kość nie miała oka­zji, by poznać go tak dobrze. To pierw­sza z tych oka­zji. I nie­stety ostat­nia, nic bowiem nie wska­zuje na to, by ukry­tych zostało wię­cej stron tej roz­mowy. Tym­cza­sem zapra­szam do lek­tury. Nie zabrak­nie rów­nież wyja­śnień, jak doszło do tego, że zapi­ski tych sekret­nych roz­mów tra­fiły w moje ręce.

Chri­sto­pher Machtcon­tact@chri­sto­pher­macht.com

Hor­ror w czte­rech ścia­nach

Zdążyła się już rozejść plotka, że od kilku godzin Adolf Hitler nie żył. Chwilę wcze­śniej podobno wziął ślub ze swoją part­nerką, Ewą Braun, po czym oboje roz­gryźli kap­sułki z cyjan­kiem i strze­lili sobie pro­sto w skroń.

Śmierć Führera

Świta Hitlera z Goeb­bel­sem na czele zastaje w pokoju dwa trupy na czer­wo­nym dywa­nie. Na pod­ło­dze leży pisto­let kali­ber 7,65 mm, z któ­rego Führer strze­lił sobie w prawą skroń. Obok drugi – kali­ber 6,35 mm – który był przy­go­to­wany na wypa­dek gdyby pierw­szy nie wystrze­lił. Głowa Hitlera jest lekko odchy­lona w stronę ściany. Nie­da­leko leży ciało Ewy Braun. Ma nogi pod­cią­gnięte na kanapę. Dywan przy kana­pie jest zachla­pany krwią. Na stole wazon.

Źró­dło: Chri­sto­pher Macht, Spo­wiedź Hitlera. Szczera roz­mowa z Żydem, Bel­lona, War­szawa 2016.

Rodzina Goeb­bel­sów z szóstką dzieci: Hel­mu­tem, Holde, Heide, Heddą, Hilde i Helgą, 1942 rok. Po pra­wej sie­dzi Harald Quandt, syn Magdy Goeb­bels z pierw­szego mał­żeń­stwa, w mun­du­rze pod­ofi­cera Luft­waffe

Od tego momentu, zgod­nie z życze­niem Führera, jego następcą został dotych­cza­sowy mini­ster oświe­ce­nia naro­do­wego i pro­pa­gandy, herr Joseph Goeb­bels.

W prze­szło­ści Goeb­bels wie­lo­krot­nie pod­kre­ślał, że nie zostawi Hitlera i nie wyje­dzie z Ber­lina, nawet jeśli sytu­acja będzie tra­giczna. I tak wła­śnie się stało. Świeżo upie­czony kanc­lerz Trze­ciej Rze­szy dosko­nale zda­wał sobie sprawę z tego, że dzielą go jedy­nie godziny od momentu, w któ­rym w ber­liń­skim bun­krze zja­wią się radzieccy żoł­nie­rze i tym samym – zosta­nie on wzięty do nie­woli. W związku z tym dal­sza decy­zja mogła być tylko jedna…

Kalen­darz wska­zy­wał datę 1 maja 1945 roku, gdy do poko­iku w ber­liń­skim schro­nie wie­czo­rem weszła żona Jose­pha Goeb­belsa, Magda, w towa­rzy­stwie leka­rza. Na miej­scu zastali oni sze­ścioro dzieci pań­stwa Goeb­bel­sów. Wszyst­kie dzieci miały imiona zaczy­na­jące się na literę „H” na cześć jedy­nie słusz­nego wodza – Adolfa Hitlera. Byli to: czte­ro­let­nia Heide, sze­ścio­let­nia Hedda, ośmio­let­nia Holde, dzie­wię­cio­letni Hel­mut, jede­na­sto­let­nia Hilde i dwu­na­sto­let­nia Helga. Gdy w pokoju zja­wiła się ich matka, dzieci jesz­cze nie spały, choć leżały już w łóż­kach, ubrane w śnież­no­białe piżamki. Na widok matki dzieci aż wzdry­gnęły się ze stra­chu, Magda Goeb­bels jed­nak uspo­ko­iła je:

– Nie macie się czego bać. Pan dok­tor da wam teraz zastrzyk, który dostaje każde dziecko.

Po tych sło­wach Magda Goeb­bels wyszła z pokoju, dok­tor zaś za pomocą małej igły zaczął po kolei każ­demu dziecku wstrzy­ki­wać mor­finę. Po kil­ku­dzie­się­ciu minu­tach pocie­chy stra­ciły przy­tom­ność. Wów­czas lekarz zawo­łał z powro­tem do pokoju Magdę Goeb­bels. Ta weszła do pomiesz­cze­nia, nio­sąc ze sobą kap­sułki z tru­ci­zną, zawie­ra­jące cyja­nek. Po kilku minu­tach dzieci były mar­twe1. Żona Goeb­belsa wyszła z pomiesz­cze­nia, z pła­czem uświa­da­mia­jąc sobie, że ma to już za sobą… Zaraz potem miała oddać się przy­jem­no­ści, którą tak bar­dzo lubiła, czyli uło­żyć ostat­niego pasjansa w swoim życiu i wypić butelkę szam­pana.

Spa­lone zwłoki Goeb­belsa, który popeł­nił samo­bój­stwo 1 maja 1945 roku, zna­leźli żoł­nie­rze Armii Czer­wo­nej po zaję­ciu terenu Kan­ce­la­rii Rze­szy

To jed­nak nie koniec dra­ma­tycz­nych wyda­rzeń… Jesz­cze tego samego dnia Goeb­bels wzywa do sie­bie swo­jego adiu­tanta, Günthera Schwägermanna. W żoł­nier­skich sło­wach infor­muje go o tym, że lada moment razem ze swoją mał­żonką popeł­nią samo­bój­stwo. W tym celu wyjdą na dwór, by nie trzeba było wyno­sić na zewnątrz ich jesz­cze nie­osty­głych ciał. Zaraz po tym, gdy się zabiją, adiu­tant ma oddać dodat­kowe strzały do zwłok, by mieć pew­ność, że oboje nie żyją. Następ­nie zwłoki mają natych­miast zostać spa­lone…

Około godziny 20.30 Joseph Goeb­bels razem ze swoją żoną zaczy­nają przy­go­to­wa­nia do ostat­niej sceny w ich wspól­nym życiu. Ona zakłada prze­piękny płaszcz, on przy­wdziewa ele­ganc­kie palto. Do tego mini­ster wkłada kape­lusz i ręka­wiczki, po czym bie­rze swoją uko­chaną pod ramię. Mał­żeń­stwo wycho­dzi z bun­kra Hitlera wprost do ogrodu. Tam Magda Goeb­bels połyka tabletkę z cyjan­kiem, po czym dla zwięk­sze­nia sku­tecz­no­ści mąż oddaje strzał w tył jej głowy. Następ­nie sam popeł­nia samo­bój­stwo. Umie­ra­jąc, Joseph Goeb­bels ma nie­całe 48 lat, jego żona zaś – 44 lata.

Ciała dzieci Goeb­bel­sów zna­le­zione w pobliżu wej­ścia do pod­ziem­nego bun­kra Hitlera. Zostały uśpione, a następ­nie otrute kap­suł­kami z cyjan­kiem przez matkę i towa­rzy­szą­cego jej leka­rza

Günther Schwägermann wyko­nuje ostat­nią wolę swo­jego zwierzch­nika. Wycho­dzi do ogrodu, gdzie oddaje do obu ciał po kilka strza­łów, po czym polewa je ben­zyną i pod­pala. Sam jesz­cze tego samego dnia posta­na­wia uciec z bun­kra, przed któ­rym roz­gry­wają się te dra­ma­tyczne sceny…

Do dzi­siaj nie do końca jest jasne, kto podał im kap­sułki z tru­ci­zną. Być może nie była to sama Magda Goeb­bels, a jeden z leka­rzy, ale nie ten sam, który wstrzy­ki­wał mor­finę. [wróć]

„– Herr Weis­sman. Ta roz­mowa… – tutaj Goeb­bels prze­szył mnie wzro­kiem. – Ta roz­mowa musi zostać mię­dzy nami…”.

Nasze pierw­sze spo­tka­nie

Przyj­mijmy, że nazy­wam się Weis­smann. Richard Weis­sman. Słu­ży­łem wielu nazi­stom. Przez pewien czas byłem oso­bi­stym asy­sten­tem Adolfa Hitlera. Przez długi okres mojego życia czas upły­wał mi u jego boku. Ale nie tylko. Wła­ści­wie na mojej liście tych, któ­rym usłu­gi­wa­łem, byli wszy­scy naj­waż­niejsi nazi­ści. Pośród nich szcze­gólną uwagę zawsze zwra­cał Joseph Goeb­bels. Nawia­sem mówiąc, mój rówie­śnik, rocz­nik 1897. Zda­rzało się, że byłem budzony w środku nocy tylko po to, by wyru­szyć poza Ber­lin w towa­rzy­stwie przy­wo­ła­nego Goeb­belsa. Na szczę­ście działo się to nie­zwy­kle rzadko, o czym będzie za chwilę… Tym­cza­sem musi­cie wie­dzieć, że ten facet strasz­nie lubił błysz­czeć wśród innych. Zwra­ca­nie na sie­bie uwagi było jego cechą roz­po­znaw­czą. Zda­rzało się nawet, że pośród asy­sten­tów żar­to­wa­li­śmy, iż to nie Joseph Goeb­bels tylko Joseph Narziss, czyli Józef Nar­cyz. Nic dziw­nego. W końcu Joseph Goeb­bels jest mini­strem oświe­ce­nia naro­do­wego i pro­pa­gandy od 30 stycz­nia 1933 roku. Kto inny, jeśli nie mini­ster od pro­pa­gandy, mógłby roz­ko­chi­wać się w samym sobie i zara­żać tą miło­ścią innych?

Z dobrze poin­for­mo­wa­nych źró­deł dosko­nale wie­dzia­łem, czego naj­bar­dziej nie cierpi we mnie mini­ster Goeb­bels. Przy jego wzro­ście 165 cen­ty­me­trów moje pra­wie dwa metry czy­nią go cho­dzącą gro­te­ską w moim towa­rzy­stwie. Dosko­nale wiem, że wie­lo­krot­nie draż­niło go to kom­plet­nie i roz­sier­dzało do reszty. Dla­tego tym bar­dziej zdzi­wiło mnie, gdy pew­nego dnia wziął mnie na bok i powie­dział, że jesz­cze tego samego dnia chce mnie widzieć w swoim gabi­ne­cie.

– 13.00. O tej porze pro­szę się u mnie sta­wić – rzu­cił mi na odchodne i odszedł w cha­rak­te­ry­stycz­nym kule­ją­cym stylu.

Nie mia­łem poję­cia, o co może mu cho­dzić. Dotych­czas moja posługa była dobrze oce­niana. W jego towa­rzy­stwie chwa­lił mnie sam Führer. Zresztą nie sły­sza­łem, by rów­nież Goeb­bels miał jakieś zastrze­że­nia. Dla­tego zapro­sze­nie do gabi­netu Goeb­belsa co naj­mniej mnie zain­try­go­wało. Spoj­rza­łem na zega­rek. Mała wska­zówka była nakie­ro­wana na jede­na­stą rano. W ciągu kolej­nych dwóch godzin mia­łem tysiąc myśli na temat tego, po co wezwał mnie mini­ster pro­pa­gandy. Może usły­szał coś złego na mój temat? A może chciał mnie wypy­tać o innych asy­sten­tów? A może to coś zupeł­nie innego? Może znowu Hitler wywę­szył zdrajcę w swo­ich sze­re­gach i Goeb­bels posta­no­wił sub­tel­nie zwe­ry­fi­ko­wać te infor­ma­cje, nim na wska­za­nej oso­bie zosta­nie wyko­nany wyrok? Tam­tego dnia mia­łem tylko nadzieję, że to nie o mnie cho­dzi i że to nie ja poże­gnam się z życiem. Bo nie ukry­wam, że życie kocham od zawsze. Odkąd pamię­tam, sta­ram się być nie­po­praw­nym opty­mi­stą. Nawet gdy za oknem toczy się druga wojna świa­towa, to sta­ram się dostrzec jakiś pozy­tyw. Wiem, że to naiwne… Choć z dru­giej strony… Lepiej cie­szyć się każdą chwilą i uni­kać zmar­twień, bo prze­cież za moment mogę nie żyć. Albo wal­nie w nas bomba i zgi­niemy, albo zostanę roz­strze­lany, bo ktoś wpad­nie na pomysł, że jestem alianc­kim agen­tem, albo po pro­stu mój orga­nizm nie wytrzyma mor­der­czej pracy i odmówi posłu­szeń­stwa. Powo­dów, które mogą dopro­wa­dzić do śmierci, jest mnó­stwo. Dla­tego trzeba mieć nadzieję, że kie­dyś będzie lepiej i należy szu­kać pozy­tywów nawet tam, gdzie trudno je dostrzec.

Tym­cza­sem powoli zbli­żała się godzina trzy­na­sta. Pięć minut przed cza­sem cze­ka­łem pod gabi­ne­tem mini­stra Goeb­belsa. Nie chcia­łem się spóź­nić. Dosko­nale wie­dzia­łem, jakiego ma bzika na punk­cie punk­tu­al­no­ści. – „Zeit is Geld”, czyli „czas to pie­niądz” – zwykł mawiać w każ­dym moż­li­wym momen­cie.

Kolejne pięć minut upły­nęło mi na bez­myśl­nym wpa­try­wa­niu się we wska­zówki mojego skrom­nego zegarka, który od dobrych dzie­się­ciu lat codzien­nie był obecny na mojej lewej ręce. Stary, wysłu­żony, z mocno sfa­ty­go­wa­nym paskiem. Brą­zowy, z kre­mową tar­czą, po któ­rej poru­szały się czarne wska­zówki. Ide­al­nie w momen­cie, gdy mniej­sza z nich doszła do cyfry „1”, uchy­liły się drzwi do gabi­netu mini­stra.

– Bitte, kom­men Sie rein!1 – usły­sza­łem dobrze znany mi nieco chro­po­waty głos.

Sły­sząc to, z lekko opusz­czoną głową wsze­dłem do gabi­netu, zatrzy­mu­jąc się tuż obok jego biurka.

– Pro­szę sia­dać. – Goeb­bels wska­zał mi drew­niane krze­sło. Zaraz potem prze­szedł do sedna:

– Domy­śla się pan, w jakiej spra­wie pana wezwa­łem?

– Nie mam zie­lo­nego poję­cia – dopiero po wypo­wie­dze­niu tych słów uświa­do­mi­łem sobie, z jaką nie­pew­no­ścią w gło­sie wybrzmiała ta wypo­wiedź.

– To zapy­tam ina­czej. Ile jest prawdy w tym, że nie ma takiej nie­miec­kiej książki, któ­rej by pan nie prze­czy­tał?

– *Ech… To pewna prze­sada. Choć rze­czy­wi­ście prawdą jest, że czy­tam wszystko, co mi wpad­nie w ręce. Teraz jed­nak z racji braku czasu robię to rza­dziej.

– Ale… – tutaj Goeb­bels zagrał pauzą, wpa­tru­jąc się w moje oczy. – Poku­siłby się pan o stwier­dze­nie, że jest pan osobą oczy­taną?

Goeb­bels pisał dzien­niki od 1923 roku aż do kwiet­nia 1945 roku. Tutaj repro­duk­cja notatki z lipca 1926 roku

Dosko­nale wie­dzia­łem, że moja twarz przy­po­mina teraz zaru­mie­nione jabłko. Wła­śnie uświa­do­mi­łem sobie, że mini­ster kul­tury i pro­pa­gandy czyni mi kom­ple­ment. Choć z dru­giej strony, kto wie, czy to nie jest jakaś pro­wo­ka­cja. Może ubz­du­rał sobie, że jestem tak oczy­tany, że chciał­bym go kie­dyś wygryźć? Trudno odgad­nąć, co może w takim momen­cie kryć się w gło­wie Goeb­belsa. To inte­li­gentny czło­wiek, pyta­nie tylko – jak bar­dzo nie­obli­czalny?

– No wie pan, panie mini­strze… No… Sam nie wiem, co powie­dzieć – wyją­ka­łem, czu­jąc, jak stres dopada moje ciało, para­li­żu­jąc sztywny już kark, zaś kwas żołąd­kowy cofa się do prze­łyku.

– Widzę, herr Weis­sman, że cali jeste­ście zlani potem. Nie stre­suj­cie się, nie chcę wam zro­bić nic złego. – Goeb­bels pokle­pał mnie po pra­wym ramie­niu, chcąc poka­zać swoją ser­decz­ność. – Ocze­kuję od was kon­kret­nej odpo­wie­dzi. Jak w woj­sku – „tak” lub „nie”! Jeste­ście oczy­tani czy nie?

– Tak, jestem! – odpo­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą.

– I to mi się podoba! W końcu jeste­ście kon­kretni, a nie jakieś tam roz­go­to­wane klu­chy na mleku! – na jego twa­rzy dostrze­głem szar­mancki uśmiech.

Przez cały ten czas Goeb­bels sie­dział naprze­ciwko mnie za biur­kiem. Jed­nak dopiero teraz nachy­lił się bli­żej, chcąc mi wyraź­nie powie­dzieć coś, co ni­gdy nie powinno opu­ścić tych czte­rech ścian.

– Pro­wa­dzę dzien­niki. Od bar­dzo dawna…

Ski­ną­łem potul­nie głową i wydu­ka­łem z sie­bie coś w stylu: – Yhy…

– No i w związku z tym poszu­kuję kogoś oczy­ta­nego.

Raz jesz­cze przy­tak­ną­łem.

– Cho­dzi o to – zaczął nieco enig­ma­tycz­nie Goeb­bels – że jeste­ście mi potrzebni. Otóż pośród tej woj­sko­wej swo­ło­czy nie ma pra­wie nikogo na pozio­mie, z kim mógł­bym poroz­ma­wiać. Poza Führerem mało kto ma poję­cie o twór­czo­ści Ryszarda Wagnera czy Frie­dri­cha Schil­lera.

Zamiast przy­ta­ki­wać, wola­łem jedy­nie stwier­dzić, że przy­ją­łem to do wia­do­mo­ści. Kto wie, jaki byłby dal­szy ciąg wyda­rzeń, gdy­bym przy­tak­nął, że pośród woj­sko­wych nie da się z nikim poroz­ma­wiać o sztuce! Prze­cież to byłoby istne samo­bój­stwo!

– Herr Weis­sman. Ta roz­mowa… – tutaj Goeb­bels prze­szył mnie wzro­kiem. – Ta roz­mowa musi zostać mię­dzy nami.

– Ależ oczy­wi­ście! – mówiąc te słowa, odru­chowo zerwa­łem się z krze­sła, ude­rzy­łem trze­wi­kiem o trze­wik i zamel­do­wa­łem swoje posłu­szeń­stwo!

Zado­wo­lony Goeb­bels kon­ty­nu­ował:

– Naszego wodza, Adolfa Hitlera, podzi­wiam nad życie! Ale ja teraz nie o tym… Uwa­żam, że powi­nie­nem coś zosta­wić potom­nym, by mogli poznać mnie bli­żej, kiedy będę już gnił w chłod­nej ziemi. Nie jestem imbe­cy­lem. Dosko­nale zdaję sobie sprawę z tego, że taki moment nastąpi; prę­dzej czy póź­niej. Oczy­wi­ście, oby stało się to jak najpóź­niej!

Goeb­bels zachi­cho­tał pod nosem…

– No tak – powie­dzia­łem w odru­chu szcze­ro­ści.

– Matko! Ale pan jest wystra­szony! Pan tylko przy­ta­kuje, o nic nie pyta!

– Taka jest natura każ­dego porząd­nego asy­stenta, panie mini­strze…

– Dobrze, już dobrze, herr Weis­sman. Ma pan rację. Ale przejdźmy do sedna naszego spo­tka­nia, w porządku?

Poczu­łem, jak badaw­czy wzrok Jose­pha Goeb­belsa spo­czął na mojej twa­rzy. Cóż innego w tej sytu­acji mogłem zro­bić, jeśli nie przy­tak­nąć? Kocha­łem swoje życie nade wszystko i nie chcia­łem, by wła­śnie ono się zakoń­czyło.

– W porządku! – mach­ną­łem ręką od nie­chce­nia, co zresztą zasko­czyło nie tylko mnie, ale i samego Goeb­belsa. Ja zaś nie­siony odwagą kon­ty­nu­owa­łem: – Jakie zatem ma pan dla mnie zada­nie?

– No! W końcu wró­cił pan do żywych! Cie­szę się, że zaczął pan roz­ma­wiać jak czło­wiek. I o takiego part­nera wła­śnie mi cho­dziło!

Part­nera?! – to były pierw­sze słowa, które przy­szły mi na myśl! Ni­gdy nie sły­sza­łem o jego homo­sek­su­al­nych zapę­dach, w prze­ci­wień­stwie do nie­któ­rych innych nazi­stów, jak cho­ciażby znany wszyst­kim Ernst Röhm. Co przy­szło do głowy temu Goeb­bel­sowi?! Oby nie to, o czym teraz myślę…

– Co ma pan na myśli? – zapy­ta­łem nie­śmiało…

– Piszę dzien­niki. Ale. To tylko sub­telny doda­tek. Czas jed­nak na to, by ktoś poroz­ma­wiał ze mną jak równy z rów­nym. Zadał mi pyta­nia, które mogłaby zadać tylko osoba posia­da­jąca wielką dawkę ani­mu­szu. Dosko­nale wiem, że pan kocha życie i nie­zbyt wiele od niego ocze­kuje. Nie cią­gnie pana do sta­no­wisk ani nie chce pan awansu, czyż nie tak?

– Racja – przy­tak­ną­łem zgod­nie z prawdą.

– A więc wła­śnie! I sęk w tym, że teraz będzie pan musiał wyjść z roli asy­stenta i jak równy z rów­nym ze mną poroz­ma­wiać. Wszystko po to, by potomni mogli mnie poznać takim, jakim naprawdę jestem. No, wie pan! Bez zbęd­nej, pro­pa­gan­do­wej otoczki!

– Oczy­wi­ście, rozu­miem. Tylko jaką miał­bym odgry­wać rolę?

– No, jak to jaką? To pan miałby ze mną poroz­ma­wiać! I mógłby pan pytać, o co tylko dusza zapra­gnie!

– Ja? – zapy­ta­łem z nie­do­wie­rza­niem.

– No tak! Pan! I to bez żad­nych kon­se­kwen­cji.

– Prawdę mówiąc, panie mini­strze, ode­brało mi mowę… Nie mam poję­cia, co w tej sytu­acji powi­nie­nem powie­dzieć…

– Szcze­rze? To nic! To moja decy­zja, któ­rej nie mam zamiaru zmie­niać. A jeśli się pan nie zgo­dzi, to… Jak by to deli­kat­nie powie­dzieć? – zaci­śnięta dłoń Goeb­belsa wylą­do­wała pod jego brodą, two­rząc posąg oddany zamy­śle­niu… – Jak by to panu deli­kat­nie powie­dzieć? Hm. Wiem. Powiem wprost i bez ogró­dek. Ja pana wła­ści­wie o to nie pytam, tylko stwier­dzam przy­szłe fakty.

– Prze­pra­szam bar­dzo– zaczą­łem dość nie­śmiało– A co, jeśli się naprawdę nie zgo­dzę?

– Dobrze, że pan o to pyta. Brawo!

– Dzię­kuję…

– Jeśli się pan nie zgo­dzi, to będę musiał kazać pana roz­strze­lać za zdradę Trze­ciej Rze­szy!

– Słu­cham?!– prze­ra­że­nie w moim gło­sie osią­gnęło apo­geum.

– Niech pan nie słu­cha, bo na słu­chanie będzie jesz­cze czas. Jutro punk­tu­al­nie o dzie­więt­na­stej pro­szę sta­wić się w moim gabi­ne­cie. Ja już o to zadbam, żeby miał pan wów­czas wolne. Zro­zu­miano?

– Ja, ja, ja2– zaczą­łem się jąkać…

Nad­cho­dząca noc była dla mnie jedną z naj­dziw­niej­szych w życiu. Kom­plet­nie nie mia­łem poję­cia, co przy­nie­sie jutro. I choć kocha­łem życie, to mimo wewnętrz­nego opty­mi­zmu nie byłem w sta­nie zna­leźć pozy­ty­wów w spo­tka­niach z Goeb­bel­sem. Tak mię­dzy nami, to nie prze­pa­da­łem za nim, choć mocno fascy­no­wała mnie ta postać. Ten facet był mistrzem w sze­rze­niu pro­pa­gandy. Potra­fił on zro­bić z każ­dego czło­wieka na świe­cie poli­tyka, któ­rego poko­cha­łyby tłumy. Nikt inny nie był w tym tak świetny jak on. I to trzeba było mu przy­znać… Goeb­bel­sow­ska pro­pa­ganda. O tym w przy­szło­ści mło­dzież będzie uczyła się w szko­łach na lek­cjach histo­rii!

Pol.: – Pro­szę, zapra­szam do środka! [wróć]

Pol.: Tak, tak, tak. [wróć]

Prawa ręka Hitlera posta­na­wia wyja­wić prawdę

Chwilę po tym, jak zakoń­czyła się kola­cja, razem z innymi asy­sten­tami wyjąt­kowo musie­li­śmy zastą­pić kamer­dy­ne­rów. Dla­tego też zaczę­li­śmy zbie­rać ze stołu brudne tale­rze. Nie ukry­wam, że zmę­cze­nie dawało nam się we znaki. Bycie na nogach od wcze­snych godzin poran­nych bez więk­szej chwili wytchnie­nia spra­wiało, że zmę­cze­nie nie odstę­po­wało nas na krok. Podob­nie zresztą jak czo­łowi nazi­ści, któ­rym przy­szło nam słu­żyć. Pięć minut przed dzie­więt­na­stą jakiś jego­mość pal­cem wska­zu­ją­cym wezwał mnie do sie­bie.

– Twoja dal­sza obec­ność w jadalni jest zbędna. Za chwilę masz się sta­wić u mini­stra Goeb­belsa. Nie spóź­nij się! Czy to jest jasne?

– Ja, natürlich – odpo­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą.

Męż­czy­zna zdzie­lił mnie brudną szmatą po gło­wie.

– To na szczę­ście, mój młody przy­ja­cielu!

Nad­cho­dząca wizyta była dla mnie co naj­mniej dziwna. Już sama myśl o niej wywo­ły­wała we mnie spe­cy­ficzne uczu­cia, jesz­cze sil­niej­sze niż w przy­padku randki z nie­zna­jomą. Za moment mia­łem spo­tkać guru pro­pa­gandy, jed­nego z naj­waż­niej­szych nazi­stów, który będzie ocze­ki­wał ode mnie bole­snych pytań. A ja, biedny asy­stent, będę musiał cho­dzić na bar­dzo cien­kiej linie, sta­ra­jąc się docie­kać prawdy. Co gor­sza, dosko­nale zdaję sobie sprawę – oczy­wi­ście, niech zosta­nie to tylko mię­dzy nami – że ten cały Goeb­bels jest jed­nym wiel­kim nar­cy­zem, zapa­trzo­nym w sie­bie, jak osoba, która widzi we wszyst­kim swoje piękno. A to tylko gene­ruje ryzyko. Bo jeśli moje pyta­nie okaże się zbyt bole­sne, to wów­czas Goeb­bels niczym zra­niony wilk będzie chciał jedy­nie zemsty, która nie obej­dzie się bez mojej osoby… A tego bym sobie nie życzył…

Führer i jego prawa ręka Goeb­bels pod­czas spa­ceru w Alpach

– Dzień dobry, Richar­dzie – te słowa wyrwały mnie z dal­szych roz­wa­żań. Głos był mi zna­jomy, podob­nie jak kil­ku­dzie­się­ciu milio­nom miesz­kań­ców Trze­ciej Rze­szy.

– Zapra­szam do środka… – ręka Jose­pha Goeb­belsa wychy­nęła się zza drzwi, zachę­ca­jąc mnie, bym wszedł do środka.

Spoj­rza­łem na niego ze sztucz­nym uśmie­chem na twa­rzy, po czym usia­dłem na wska­za­nym przez niego drew­nia­nym krze­śle. Usa­do­wi­łem na nim swoje 83 kilo i cze­ka­łem, aż on coś powie. Goeb­bels jed­nak nic nie mówił, roz­ko­szu­jąc się tą nie­zręczną ciszą. Ja jed­nak nie chcia­łem wycho­dzić przed sze­reg i w związku z tym oby­dwaj mil­cze­li­śmy…

To trwało jakieś trzy, a może nawet pięć minut. Korzy­sta­jąc z oka­zji, mimo dziw­nych oko­licz­no­ści zaczą­łem się relak­so­wać. W pew­nym momen­cie nie­malże zasną­łem. Doszło do tego, że już pra­wie odpły­ną­łem myślami od całego świata, już nie­mal spo­czą­łem w obję­ciach Mor­fe­usza, gdy przy skroni poczu­łem coś zim­nego…

– Czu­jesz to? – roz­brzmiał wyso­kim tonem głos mini­stra Goeb­belsa.

Z Dzien­ni­ków Goeb­belsa: reflek­sje ze spa­ceru po Ber­li­nie

17 paź­dzier­nika 1923

Wczo­raj Else poda­ro­wała mi tę księgę i zaraz chcę z jej imie­niem zaczy­nać. Cóż mógł­bym także dzi­siaj począć bez niej. Ty kochana, dobra! […] Jak bez­na­dziejny jest dzi­siej­szy spa­cer uli­cami mia­sta. Na wszyst­kich rogach stoją grupy bez­ro­bot­nych, deba­tują i spe­ku­lują. To czas do śmie­chu i pła­czu. Wygląda na to, że nowy kurs zmie­rza na prawo. Sądzę też, że tak pozo­sta­nie przez pewien czas. Byłoby jed­nak błędne, gdyby w tym zwro­cie na prawo chciało się widzieć non plus ultra roz­woju sytu­acji. Nasze czasy dadzą się pod wie­loma wzglę­dami porów­nać do okresu Wiel­kiej Rewo­lu­cji Fran­cu­skiej. Pod­czas gdy wtedy eman­cy­po­wał się stan miesz­czań­ski, dzi­siaj eman­cy­pują się pro­le­ta­riu­sze. Ten ostatni pro­ces został sztucz­nie przy­spie­szony przez wojnę. To mu wiele zaszko­dziło. Może wła­śnie tylko dla­tego moż­liwy jest zwrot na prawo. Sytu­acja będzie jed­nak roz­wi­jać się dalej, musimy prze­cież dopeł­nić nasze prze­zna­cze­nie. Histo­ria świata nie reali­zuje się prze­cież przez lata czy też przez dzie­siątki lat. W krót­kich odcin­kach czasu speł­niają się rzadko kiedy jedy­nie spek­ta­ku­larne wyda­rze­nia. Wiel­kie wyda­rze­nia postę­pują jed­nak swoją drogą przez stu­le­cia w spo­sób jasny i dobitny, widzi je tylko ten, kto ma oczy do patrze­nia. Dla­tego dzi­siaj głos powi­nien zabrać poeta, a nie uczony, jako że ów patrzy, a ten tylko widzi. Ten [uczony] zna te wszyst­kie małe środki nasenne na dole­gli­wo­ści Europy, ale ów [poeta] umie wska­zać drogę, pro­wa­dzącą ku wiel­kiemu roz­wo­jowi. Mówię o poecie, ale nie umiem prze­cież nikogo wymie­nić z nazwi­ska. Nasi poeci nie są niczym innym, jak tylko nie­udacz­ni­kami, inte­lek­tu­al­nymi sno­bami, bły­ska­ją­cymi dow­ci­pem este­tami i kawiar­nia­nymi boha­te­rami. Wszystko, co przy­nosi nowa lite­ra­tura, jest uła­dzone i mdłe. Nikt nie odnaj­duje krzyku roz­pa­czy, który wypeł­nia pierś całej nie­miec­kiej ludz­ko­ści. Gdy­by­śmy tak mieli tego jed­nego, który jesz­cze raz odna­la­złby drogę „prze­ciwko tyra­nom”. Albo­wiem prze­ciwko tyra­nom zwraca się cała młoda poezja, czy to prze­ciwko tyra­nom ciała, czy ducha, to pra­wie to samo. Ale to „prze­ciwko tyra­nom” powo­duje tar­cie, walkę, pro­wa­dzi do zwy­cię­stwa albo porażki. A czym jest poezja, jeśli nie wyra­zem tych rze­czy?

Europa jest wiel­kim pro­ble­mem ducho­wym. Sprawy gospo­dar­cze uno­szą się jedy­nie na powierzchni. Wszystko to można by już dawno roz­wią­zać, ale pod powierzch­nią zwarły się ze sobą w walce potężne siły duchowe. Wygra ten, kto jest młod­szy, sil­niej­szy i bar­dziej pewny zwy­cię­stwa, nawet jeśli jesz­cze prze­grywa dzi­siaj i będzie prze­grywał jutro. W tym całym pro­ble­mie Europy znaj­duje się stara, święta Rosja, kraj, dla któ­rego, cho­ciaż go nie znam, żywię naj­głęb­sze uwiel­bie­nie. Rosja to prze­szłość i przy­szłość, ale tylko nie współ­cze­sność. Rosyj­ska współ­cze­sność jest jedy­nie bańką mydlaną, wła­ściwa treść znaj­duje się pod spodem. W rosyj­skiej ziemi wykluwa się roz­wią­za­nie wiel­kiej zagadki Europy. Duch olbrzyma, Dosto­jew­skiego, unosi się nad cichą, śniącą Rosją. Kiedy Rosja obu­dzi się, wtedy świat ujrzy nowy cud. Ex oriente lux. Dla­czego nasi wielcy poeci mil­czą pod­czas tej ostat­niej, naj­cięż­szej nie­doli? Prze­cież nasza nie­dola jest jesz­cze bar­dziej męką duchową ani­żeli eko­no­miczną. Czy żaden z nich nie znaj­dzie słowa pocie­sze­nia i pokrze­pie­nia dla swo­jego narodu? Ger­hart Haupt­mann stał się sta­rym, zmę­czo­nym czło­wie­kiem. Nic już nie powie nam, ludziom mło­dym. I Tho­mas Mann poszedł drogą inte­lek­tu­ali­sty z Europy Środ­ko­wej. Jego sztuka w ostat­nich latach jest niczym wię­cej niż tylko przy­sma­kiem dla wyde­li­ka­co­nych pod­nie­bień. Jeśli zaczyna się od upadku, to jak ma się zna­leźć odwagę i siłę, aby się podźwi­gnąć? Spen­gler i Tho­mas Mann są ducho­wymi braćmi. Rów­nież Spen­gler zło­żył swoją krew ser­deczną w ofie­rze tego, co upada. To wielka męka stać przy gro­bie swo­jej kul­tury. […] Nie czuję się zado­mo­wiony w tego rodzaju świe­cie. To, że jestem bez ojczy­zny, jest naj­głęb­szą przy­czyną mojej udręki. Jesz­cze można zro­zu­mieć taki typ czło­wieka jak ja, lecz droga do śmiesz­no­ści i kary­ka­tury nie jest już daleka […].

Od razu oprzy­tom­nia­łem. Ski­ną­łem, chcąc zbyt­nio się nie ruszać, by na wszelki wypa­dek nie wyrzą­dzić sobie żad­nej krzywdy.

– Bingo! Przy pań­skiej skroni znaj­duje się prze­piękny pisto­let, który jest nała­do­wany. Nie muszę chyba doda­wać, że wystar­czy jeden ruch, by zała­do­wany nabój prze­szedł przez pań­ską czaszkę na wylot?

– Nie… Zde­cy­do­wa­nie nie…– gdy mówi­łem te słowa, w mojej duszy zapa­no­wał nieco dziwny spo­kój.

– To dobrze! – Goeb­bels czuł się jak ryba w wodzie.

– No więc, panie Weis­sman. Teraz ma pan jedyną szansę, by zadać mi pyta­nie. I to nie może być pyta­nie w stylu: – Dla­czego jestem taki świetny?! – bo takich pytań sły­sza­łem już tysiące! Ma pan zadać pyta­nie pro­sto od serca. Takie, któ­rego nie ośmie­liłby się pan mi zadać ni­gdy w życiu. A teraz? No, no… Może mi je pan zadać. Bo jeśli okaże się ono nie­zbyt szczere, to po pro­stu pana zabiję! Pro­ste? Niech pan nawet nie odpo­wiada. Wia­domo, że pro­ste! No więc, gdyby chciał mnie pan o coś zapy­tać i nie miałby pan nic do stra­ce­nia, to jak brzmia­łoby pyta­nie?

Dotych­czas byłem jedy­nie asy­sten­tem. Wyko­ny­wa­łem pole­ce­nia moich prze­ło­żo­nych, wysoko posta­wio­nych nazi­stów. Teraz zaś mia­łem sam pod­jąć decy­zję, zada­jąc durne pyta­nie, od któ­rego miało zale­żeć moje dal­sze życie! Ludzie, gdzie w tym wszyst­kim odna­leźć opty­mizm? Nie mam poję­cia, ale trudno, muszę spró­bo­wać!

Z roz­my­ślań wyrwały mnie słowa Goeb­belsa:

– Pytam zatem po raz ostatni… O co chciałby mnie pan zapy­tać, gdyby mógł pan zadać mi tylko jedno, jedyne pyta­nie!?

Wie­dzia­łem, że nie mam nic do stra­ce­nia. Albo przy­walę mu bru­tal­nym pyta­niem, odwra­ca­jąc jego uwagę, albo niczym zra­niona łania, wylą­duję w rowie, cze­ka­jąc na chmarę myśli­wych, któ­rzy w jed­nej chwili będą chcieli mnie zabić i jesz­cze na miej­scu wypa­tro­szyć.

– No więc?! – Goeb­bels zaczął się dopo­mi­nać o moje pyta­nie.

To było dla mnie za wiele. Stres znowu dał się we znaki. Czu­łem się tak, jakby moje ciało było spa­ra­li­żo­wane. Kark był tak sztywny, jakby ktoś mi go przy­spa­wał. A do tego krę­go­słup – usta­wiony pod kątem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni w sto­sunku do ziemi. No i mię­śnie. Każdy po kolei – napięty, wręcz usztyw­niony, nie­ma­jący nic wspól­nego z luzem…

Z moich wewnętrz­nych roz­my­ślań wyrwał mnie głos Goeb­belsa:

– Liczę do trzech! Jeśli do tego czasu nie pad­nie pyta­nie z two­ich ust, to naj­zwy­czaj­niej w świe­cie cie­bie zabiję! Jeden, dwa…

– Dla­czego z pana taki nar­cyz?! – wypa­li­łem te słowa zupeł­nie bez­myśl­nie.

– Co pro­szę?! – zdzi­wie­nie Goeb­belsa nie miało gra­nic! Podob­nie zresztą jak moje. Nie mia­łem poję­cia, że mój język jest aż tak bar­dzo nie­wy­pa­rzony. W tam­tej jed­nej chwili chcia­łem go jakoś zasko­czyć, ale… Nie mia­łem poję­cia, że zro­bię to aż tak dosad­nie. No trudno. Skoro powie­działo się a, to trzeba było to kon­ty­nu­ować…

– No… Wie pan, panie mini­strze. Nie­przy­pad­kowo nazywa się pana „mini­strem nar­cy­zem”. Jest pan prze­cież w sobie zako­chany po uszy. Do tego stop­nia, że krąży nawet żart, że pan na myśl o mastur­ba­cji bie­rze wła­sne zdję­cie i wła­śnie przy nim oddaje się manu­al­nym roz­ko­szom!

Goeb­bels z pew­no­ścią nie był przy­go­to­wany na taki roz­wój sytu­acji. Co wię­cej, wła­śnie w tej chwili poczu­łem, że to ja po tro­chu prze­ją­łem kon­trolę nad naszym spo­tka­niem, choć jesz­cze chwilę wcze­śniej byłem tylko małym żucz­kiem, asy­sten­tem, który nie miał wiele do powie­dze­nia. Sam zresztą byłem pod wra­że­niem tego, co zro­bi­łem. Nie sądzi­łem, że mój umysł jest zdolny do cze­goś takiego! Goeb­bels był pew­nie podob­nego zda­nia, skoro dotknęło go to tak bar­dzo. Zaraz potem zabrał z sąsiedz­twa mej skroni pisto­let i usiadł na swoim skó­rza­nym fotelu. Moja wypo­wiedź musiała być dla niego gorzką lek­cją prawdy. Zapewne nie spo­dzie­wał się tak bole­snego pyta­nia. Ja zresztą rów­nież nie mia­łem poję­cia, że mój umysł pokaże takie „jaja” i tak bru­tal­nie doko­pie Goeb­belsowi na wstę­pie naszej roz­mowy.

Dal­sze chwile mijały w mil­cze­niu. Mini­ster pro­pa­gandy miał nie­tęgą minę. Moje słowa bez wąt­pie­nia spra­wiły mu przy­krość. Ale i rów­nież chyba dały mu do myśle­nia, po jakichś pię­ciu minu­tach bowiem kazał mi wyjść z gabi­netu:

– Dzi­siaj już nie chcę widzieć pana na oczy!

– Ale ja… Ale… Prze­pra­szam! No, wie pan, panie mini­strze. Nie­chcący powie­dzia­łem to, co ślina przy­nio­sła mi na język!

– Milcz­cie, Weis­sman! Swoje już dzi­siaj powie­dzie­li­ście! Wię­cej nie potrzeba!

– Prze­pra­szam, ale zapy­tam nie­śmiało…

– Powta­rzam, milcz­cie! Jutro o dzie­więt­na­stej macie się ponow­nie sta­wić w moim gabi­ne­cie. Jeśli was nie zastanę, to obie­cuję, że w tej sytu­acji nie zasta­nie was już ni­gdy rodzona matka, żona i kochanka. O ile takiej się doro­bi­li­ście!

Opu­ści­łem jego gabi­net w mil­cze­niu. Goeb­bels nie musiał mi dwa razy powta­rzać. Szybko zerwa­łem się z krze­sła i nie­mal wybie­głem z pomiesz­cze­nia. Ta cała sytu­acja była dziwna, zupeł­nie nie­prze­wi­dy­walna. Bałem się, że kiedy odwrócę się do niego ple­cami, zostanę w jakiś spo­sób zaata­ko­wany. Słow­nie, a może fizycz­nie… Może mini­ster użyłby swo­jego pisto­letu, aby zadać mi ból…

Kom­plet­nie nie mia­łem poję­cia, co wyda­rzy się kolej­nej doby. Dopiero teraz dotarło do mnie, że chyba zra­ni­łem Goeb­belsa i tra­fi­łem w jego naj­czul­szy punkt. Cios był na tyle celny, że nie potra­fił mnie uka­rać, a jedy­nie zde­cy­do­wał się ode­słać mnie tam, skąd przy­sze­dłem. Przed nim i przede mną jesz­cze kil­ka­dzie­siąt godzin, nim spo­tkamy się po raz drugi. Naj­wy­żej Goeb­bels uzna, że byłem dzi­siaj zbyt bez­czelny i wyda na mnie wyrok śmierci. W tej sytu­acji pozo­staje mi tylko myśleć opty­mi­stycz­nie! Prze­cież już nic gor­szego zda­rzyć się nie może! Opty­mizm to pod­stawa! Poza tym – co mnie nie zabije, to mnie wzmocni!

Goeb­bels zaczy­nał dzień pracy w Mini­ster­stwie Oświe­ce­nia Naro­do­wego i Pro­pa­gandy od lek­tury gazet, któ­rym jego resort naka­zy­wał, o czym i jak mają pisać, a o czym nie mogą

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki