Spowiedź Lenina - Christopher Macht - ebook + książka

Spowiedź Lenina ebook

Christopher Macht

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Włodzimierz Iljicz Lenin (wł. Uljanow), rosyjski kawiarniany rewolucjonista i teoretyk radykalnej lewicy przez lata wegetujący na emigracji, w listopadzie 1917 roku niespodziewanie przejął rządy w Rosji i stworzył komunistyczne państwo, które przyjęło nazwę Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Po śmierci w 1924 roku jego zabalsamowane zwłoki złożono w specjalnym mauzoleum pod murami moskiewskiego Kremla i można je tam oglądać do dziś. Po dziesięcioleciach komunistycznej propagandy nadal jest nazywany w Rosji „dziadkiem Leninem” (co ciekawe, podobno jego kucharzem był dziadek obecnego rosyjskiego prezydenta Putina).

W rzeczywistości był jednym z największych zbrodniarzy w historii ludzkości. Szacunki mówią, że za jego rządów zginęło nawet sześć milionów ludzi. To on razem z Lwem Trockim wymyślił obozy pracy, które później przekształciły się w niewolniczy system GUŁagu. Bez niego nie byłoby również brutalnej policji politycznej zwanej Czeką (później znaną m.in. jako OGPU, NKWD i KGB), która każdego dnia mordowała bezbronnych ludzi, wymyślając coraz to nowe sposoby tortur.

Z książki Christophera Machta dowiemy się, jak Lenin doszedł do władzy i jak wyglądały kulisy prowadzonej przez niego polityki czerwonego terroru. Poznamy też jego związki z Polską:

- dlaczego przed pierwszą wojną światową postanowił zamieszkać w Krakowie i podtatrzańskim Białym Dunajcu?

- co łączyło go z Józefem Piłsudskim?

- z jakich powodów najpierw uznał prawo do samostanowienia narodów zamieszkujących Rosję, w tym Polaków, a w 1920 roku chciał zniszczyć niepodległą Polskę?

Poznajcie nieznaną historie i skrywane dotąd sensacje. Nadszedł czas, by prawda ujrzała światło dzienne!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 279

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Skąd mam te zapiski?

Gdy docie­ram do Moskwy, pogoda nie roz­piesz­cza. Śro­dowy pora­nek wita mnie solid­nymi pory­wami wia­tru i sil­nym desz­czem. Z moskiew­skiego lot­ni­ska ruszam pro­sto do cen­trum. To wła­śnie tam, na Placu Czer­wo­nym z Krem­lem w tle, znaj­duje się naj­słyn­niej­sze mau­zo­leum na świe­cie. Miej­sce, które rocz­nie odwie­dza kil­ka­set tysięcy osób. Według Rosjan mowa o 450 tysią­cach tury­stów. A wszystko po to, by zoba­czyć z bli­ska ciało bol­sze­wika, Wło­dzi­mie­rza Ilji­cza Lenina (właśc. Wła­di­mira Ulja­nowa), jedną z naj­więk­szych moskiew­skich atrak­cji. Wła­dza ewi­dent­nie stara się, by kult Lenina był pod­trzy­my­wany. Nic dziw­nego, prze­cież dzia­dek Wła­di­mira Putina podobno był kucha­rzem tegoż wła­śnie Lenina. Nie powinno więc dzi­wić, że w 2011 roku ten obecny władca Rosji zade­cy­do­wał, by rato­wać zapa­da­jące się mau­zo­leum, hoj­nie sypiąc na ten cel z pań­stwo­wej kasy.

Mau­zo­leum Wło­dzi­mie­rza Lenina na Placu Czer­wo­nym w Moskwie, tuż pod murem Kremla, i ludzie ocze­ku­jący na wej­ście do środka

I pomy­śleć, że towa­rzysz Lenin nawet w naj­czar­niej­szych snach nie spo­dzie­wał się sce­na­riu­sza, który ziścił się tuż po jego śmierci. Wbrew woli Lenina radziec­kie wła­dze, zamiast go skre­mo­wać, posta­no­wiły z jego ciała uczy­nić reli­kwię i oto­czyć kul­tem, wybie­ra­jąc z życio­rysu wodza rewo­lu­cji tylko to, co było aku­rat w danym momen­cie korzystne dla ZSRR.

Lenin zmarł 21 stycz­nia 1924 roku w Gor­kach. Dość szybko zabal­sa­mo­wano jego ciało i jesz­cze w tym samym mie­siącu powstało pierw­sze mau­zo­leum. Co prawda była to jedna wielka pro­wi­zorka – pro­sta budowla z ocio­sa­nej sosny, przed któ­rym sta­nęła warta hono­rowa. Ale… Jeśli cho­dzi o tempo dzia­ła­nia, budzi ono nie­zły podziw, mau­zo­leum bowiem było gotowe jesz­cze przed ofi­cjal­nym pogrze­bem, czyli przed 27 stycz­nia.

Pogrzeb odbył się z wielką pompą, czyli znowu dokład­nie odwrot­nie, niż chciał Lenin… Zabra­kło na nim jego bli­skiego współ­pra­cow­nika Lwa Troc­kiego, a powody tej nie­obec­no­ści są przed­mio­tem badań histo­ry­ków, bo choć peł­nił on jesz­cze ważne funk­cje, to wyraź­nie dawały o sobie znać kon­flikty dzie­lące bol­sze­wic­kich przy­wód­ców. Wróćmy jed­nak do Lenina. Wkrótce po pogrze­bie radzieccy medycy przy­stę­pują do mumi­fi­ka­cji.

Zaraz potem ciało Lenina ląduje w mau­zo­leum na moskiew­skim Placu Czer­wo­nym. I pozo­staje tam nie­prze­rwa­nie aż do dzi­siaj. Z jed­nym wyjąt­kiem. Otóż w 1941 roku, gdy Zwią­zek Radziecki cho­wał się pod cio­sami Wehr­machtu, pota­jem­nie wywie­ziono docze­sne szczątki wodza rewo­lu­cji w oba­wie, że Niemcy zbez­czesz­czą je po ewen­tu­al­nym zdo­by­ciu Moskwy. Dokąd je wywie­ziono? Według infor­ma­cji, do któ­rych udało mi się dotrzeć, praw­do­po­dob­nie był to sybe­ryj­ski Tiu­meń, odda­lony jakieś dwa tysiące kilo­me­trów od sto­licy Rosji. To wła­śnie tam zwłoki Lenina miały być prze­wie­zione sekret­nym pocią­giem ze spe­cjalną kli­ma­ty­za­cją, a nawet sta­bi­li­za­to­rami mają­cymi pochła­niać nie­po­trzebne wstrząsy i drga­nia. Stam­tąd miało wró­cić do Moskwy praw­do­po­dob­nie dopiero w marcu 1945 roku.

Tym­cza­sem Mau­zo­leum Lenina mam oka­zję zoba­czyć po raz pierw­szy. Sama budowla nie robi takiego wra­że­nia jak kolejka pro­wa­dząca do wej­ścia. Tłum chcą­cych zoba­czyć byłego wodza Rosji zdaje się nie mieć końca. Można tu dostrzec przed­sta­wi­cieli wielu nacji. Jest sporo Azja­tów, są też Niemcy i Fran­cuzi, nie brak nawet Pola­ków. Wszy­scy mają jeden cel. Wejść do komory, w któ­rej od lat spo­czywa towa­rzysz Lenin, dla przy­ja­ciół „Woło­dia”.

Jak sły­szę, muszę odstać dobre trzy godziny. W tym cza­sie przy­słu­chuję się roz­mo­wie Angli­ków, któ­rzy są zdzi­wieni fak­tem, że bol­sze­wicka rewo­lu­cja paź­dzier­ni­kowa odbyła się w listo­pa­dzie. Widocz­nie nikt im nie powie­dział, że w Rosji zamiast powszech­nego w Euro­pie kalen­da­rza gre­go­riań­skiego obo­wią­zy­wał kalen­darz juliań­ski. I rze­czy­wi­ście według niego sym­bo­li­zu­jący rewo­lu­cję atak na peters­bur­ski (wów­czas pio­tro­grodzki) Pałac Zimowy odbył się w nocy z 24 na 25 paź­dzier­nika, gdy tym­cza­sem według kalen­da­rza gre­go­riań­skiego nastą­piło to z 6 na 7 listo­pada. W każ­dym razie kolejka maleje. Wresz­cie jestem.

W środku panują wyraź­nie odczu­walny chłód i pół­mrok. Podobno są tu stała tem­pe­ra­tura szes­na­stu stopni Cel­sju­sza i wil­got­ność na pozio­mie sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent. Jedy­nie na ciało Lenina pada solidne świa­tło. Mumia wodza rewo­lu­cji przy­wo­łuje nie­spo­ty­kane myśli. Trudno uwie­rzyć, że jego zwłoki leżą tu już ponad sto lat. Wokół sły­szę teraz wła­ści­wie jedy­nie rosyj­ski. Wpa­truję się w ten oso­bliwy pomnik komu­ni­stycz­nego przy­wódcy, gdy nagle po jakichś trzech minu­tach zostaję wyrwany z zamy­śle­nia przez kogoś, kto mnie popę­dza i wyraź­nie daje znak, że czas pozwo­lić innym podzi­wiać Lenina.

Gdy wycho­dzę z mau­zo­leum, jasno świe­cące słonce nie­mal mnie ośle­pia. Czuję przy tym, jakby ktoś mnie sztur­chał. Obra­cam się i widzę męż­czy­znę, praw­do­po­dob­nie Rosja­nina, który łamaną angielsz­czy­zną mówi, że coś mi wypa­dło. Przy wspar­ciu gesty­ku­la­cji sta­ram się mu wytłu­ma­czyć, że zaszła jakaś pomyłka, tym­cza­sem on usil­nie wci­ska mi pod pachę posza­rzałą kopertę i pew­nym kro­kiem odcho­dzi. Spo­glą­dam na kopertę i widzę napis „уважаемый господин1 Chri­sto­pher Macht”. Czyli jed­nak to prze­syłka dla mnie…

Staję na ubo­czu, by nie blo­ko­wać tłumu opusz­cza­ją­cego leni­now­skie kata­kumby. Cie­ka­wość zżera mnie do tego stop­nia, że posta­na­wiam od razu zaj­rzeć do środka. A tam znaj­duję solidny plik kar­tek i jakiś tekst pisany cyry­licą, z któ­rego udaje mi się zro­zu­mieć jedy­nie słowa „Lenin” i „roz­mowa”. O dal­szej zawar­to­ści dowia­duję się dopiero po powro­cie do domu i spo­tka­niu z rosyj­skim zna­jo­mym. Sasza nie może uwie­rzyć. W moje ręce wpa­dły ręko­pisy sekret­nej roz­mowy Lenina z jego prawą ręką, Lwem Troc­kim. Jesz­cze tego samego wie­czora zabiera się do tłu­ma­cze­nia. A efekty naszej pracy publi­ku­jemy na kolej­nych stro­nach tej książki…

Jeden Lenin, sześć milionów ofiar

Lenin był tro­chę inny niż naj­więksi zbrod­nia­rze epoki, za jakich uważa się Hitlera czy Sta­lina2. Przed dłu­gie lata nie był czyn­nym poli­ty­kiem, ale teo­re­ty­kiem i pro­pa­ga­to­rem rewo­lu­cji komu­ni­stycz­nej. Cho­dziło mu, bez licze­nia się z ofia­rami, o reali­za­cje uto­pij­nych idei mają­cych zapew­nić ludz­ko­ści rze­komo świe­tlaną przy­szłość. Póź­niej, gdy przy wcie­la­niu jej w życie setki tysięcy Rosjan umie­rały z głodu, tylko powta­rzał, że rewo­lu­cja wymaga ofiar. Dla niego nie było wiel­kiej róż­nicy, czy wła­śnie z wycień­cze­nia i głodu zmarło sto czy sto tysięcy osób. To były tylko liczby – tak uwa­żał.

Mało tego, dla wielu Rosjan do dzi­siaj Lenin to nie kto inny jak sym­pa­tyczny „dzia­dek”. Tym­cza­sem to typowy oprawca za biurka, któ­rego dyk­ta­tor­skie decy­zje dopro­wa­dziły do śmierci i cier­pień wielu ludzi! Sza­cuje się, że w trak­cie wywo­ła­nej przez niego rewo­lu­cji i wojny domo­wej zgi­nęło nawet sześć milio­nów osób…3.

I pomy­śleć, że ten przy­szły przy­wódca Rosji sporo czasu przed rewo­lu­cją spę­dził w Kra­ko­wie i tatrzań­skim Poro­ni­nie, na zie­miach pol­skich w wów­czas austriac­kiej Gali­cji. Nawia­sem mówiąc, to ostat­nie miej­sce jest mi szcze­gól­nie bli­skie. Kocham pol­skie Tatry i wie­lo­krot­nie jako dziecko bywa­łem w nich na waka­cjach. Poro­nin jest prze­piękną miej­sco­wo­ścią, w któ­rej w kwa­te­rach przy ulicy Tatrzań­skiej spę­dziłem wiele wspa­nia­łych chwil. Tutaj mie­ściło się Muzeum Lenina, co wie­dzia­łem już jako chło­piec z opo­wie­ści rodzi­ców.

Pomnik i Muzeum Lenina w Poro­ni­nie. Muzeum ist­niało od 1947 do 1990 roku w daw­nej karcz­mie Pawła Gut-Mosto­wego, do któ­rej Lenin czę­sto przy­jeż­dżał pod­czas pobytu w Gali­cji w latach 1912–1914

Nie­mal każdy, kto tu był, prze­jeż­dżał przez cha­rak­te­ry­styczny most i odwie­dzał lokalny kośció­łek ulo­ko­wany obok poczty, a zapewne na drobne zakupy wyska­ki­wał do sklepu naprze­ciwko.

I pomy­śleć, że kie­dyś miesz­kał tu Lenin. A póź­niej nade­szła wywo­łana przez niego bol­sze­wicka rewo­lu­cja, która pochło­nęła miliony ofiar… Mam nadzieję, że lek­tura niniej­szej książki przy­bliży jego postać i ukaże ją z tej zde­cy­do­wa­nie mniej zna­nej strony. A przede wszyst­kim skłoni do reflek­sji…

Z życze­niami owoc­nej lek­tury, Chri­sto­pher Machtcon­tact@chri­sto­pher­macht.com

Po prostu jestem Lenin

#skąd przy­do­mek „Lenin”?, #zabawki roz­bie­rane na czyn­niki pierw­sze, #w kogo Lenin był wpa­trzony jak w obra­zek?, #w co uwiel­biał grać?

Nim przej­dziemy do roz­mowy, musi­cie, Dro­dzy Czy­tel­nicy, mieć świa­do­mość, że ta kon­wer­sa­cja odbyła się kilka lat przed śmier­cią Wło­dzi­mie­rza Lenina. To były czasy sprzed jego pro­ble­mów zdro­wot­nych. Nie jeź­dził jesz­cze na wózku inwa­lidz­kim w Gor­kach, a nawet był w sta­nie pisać i płyn­nie mówić. Do tego, choć pobo­le­wała go głowa, a żołą­dek dawał o sobie znać, mimo wszystko był to dość wyspor­to­wany męż­czy­zna. Zresztą… jeśli macie wąt­pli­wo­ści, sami posłu­chaj­cie, co stwier­dził w trak­cie roz­mowy z Lwem Troc­kim, ludo­wym komi­sa­rzem spraw woj­sko­wych i mor­skich bol­sze­wic­kiej Rosji…

Wło­dzi­mierz Iljicz Lenin jako przy­wódca bosze­wic­kiej Rosji

– Sia­daj­cie, sia­daj­cie… – mówił zdy­szany Lenin, a Trocki poczuł zapach świe­żego potu. Nie zabrzmi to szcze­gól­nie odkryw­czo, że ten odór zawie­wał od towa­rzy­sza Lenina. Jego twarz zlana była potem, mokre plamy widoczne były także pod pachami. W tej sytu­acji cisnęło się jedy­nie na usta pyta­nie o powody tego spo­ce­nia. Czyżby przed spo­tka­niem z Troc­kim Lenin zamknął się na dobre w sypialni ze swoją żoną Nad­ieżdą albo kochanką Inessą? Plo­tek na temat Lenina i jego zabaw z kochanką w prze­strzeni publicz­nej było prze­cież sporo. Jed­nak Trocki dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że byłoby nie­tak­tem o to zapy­tać. Jed­nak… Dość szybko z pomocą przy­szedł sam Lenin, który pospie­szył z wytłu­ma­cze­niem.

– Wybacz­cie, towa­rzy­szu Trocki, że tro­chę, mówiąc wprost, śmier­dzę. Dopiero co ćwi­czy­łem i nie zdą­ży­łem się umyć przed waszym przyj­ściem. Wie­cie dobrze, że zawsze, mając do wyboru przy­by­cie na czas i spóź­nie­nie, wybiorę punk­tu­al­ność.

– Potwier­dzam!

– A śmier­dzę?

Lenin dys­kret­nie pocią­gnął nosem. Dość szybko się skrzy­wił i począł instynk­tow­nie, acz deli­kat­nie wachlo­wać dło­nią, dając wyraźny sygnał, że sam już sobie odpo­wie­dział na to pyta­nie.

– No dobrze. To ten temat już mamy zała­twiony. Wy ćwi­czy­cie?

– Umiar­ko­wa­nie.

– A powin­ni­ście. To błąd, który musi­cie jak naj­szyb­ciej napra­wić. Wyobraź­cie sobie, że ja ćwi­czę od dawna. Dla każ­dego rewo­lu­cjo­ni­sty zdrowy tryb życia i codzienne ćwi­cze­nia to święty obo­wią­zek. Jak wy chce­cie pro­wa­dzić rewo­lu­cyjną walkę, gdy nie będzie­cie mieć wystar­cza­jąco sił i zdro­wia? No, nie da się!

– Rozu­miem, że wła­śnie zasta­łem was przy poran­nej gim­na­styce.

– Jak co dzień. Zawsze po prze­bu­dze­niu poświę­cam co naj­mniej kwa­drans na ćwi­cze­nia. Przy­siady, pod­skoki, roz­cią­ga­nie. To pobu­dza mój umysł, bo umysł wtedy jest giętki, kiedy i ciało ma odpo­wied­nie moż­li­wo­ści.

– Tak? Tak? No to pokaż­cie!

Twarz Troc­kiego nabrała rumień­ców. Ale Lenin udał, że tego nie widzi.

– No to jak, poćwi­czy­cie?

– Skoro, towa­rzy­szu Lenin, nale­ga­cie…

– Sprawa jest bar­dzo pro­sta. Naj­pierw zrób­cie cho­ciaż dzie­sięć przy­sia­dów. Zaraz, zaraz! – Lenin wska­zał na skó­rzaną teczkę Troc­kiego.

– To odłóż­cie na bok. Dobrze. Teraz jeste­ście gotowi. No, pró­bu­jemy!

Trocki nie był ura­do­wany pomy­słem przy­wódcy. Wła­ści­wie to jego poziom entu­zja­zmu był równy zeru. Nie mógł jed­nak odmó­wić Leni­nowi. Poza tym… Jesz­cze nikomu nieco sportu nie zaszko­dziło. Z ane­micz­nym zapa­łem Trocki przy­kuc­nął i zaczął robić przy­siady. Lenin z kolei liczył: – Jeden, dwa, trzy… Trocki, szyb­ciej! Cztery, pięć… Troc­kiemu szło to naprawdę słabo. – sześć, sie­dem!

– Towa­rzy­szu Lenin, wybacz­cie, ale – Trocki sapał, jakby dopiero co zdo­był kil­ku­ty­sięcz­nik w górach – wię­cej nie dam rady.

– No co wy, Trocki. Nawet dzie­się­ciu przy­sia­dów nie zro­bi­li­ście, a na waszym obli­czu poja­wiło się już tyle potu, że można by go wycie­rać wiel­kimi płach­tami ręcz­ni­ków. Cho­ciaż jesz­cze spró­buj­cie dotknąć pal­ców u nóg przy wypro­sto­wa­nych nogach.

– Nie… Nie… Naprawdę wiele zniosę, tyko nie ćwi­cze­nia.

– Tro­chę mnie Trocki roz­cza­ro­wa­li­ście. Prze­cież nie­dawno tak ener­gicz­nie two­rzy­li­ście Armię Czer­woną i wizy­to­wa­li­ście wal­czące oddziały. Kolej­nym razem znowu poćwi­czymy. Wyj­dzie wam to na zdro­wie. Trzeba być sil­nym i zdro­wym, to obo­wią­zek wobec naszej par­tii bol­sze­wic­kiej. Pamię­taj­cie o tym!

Trocki podra­pał się po gło­wie. Lenin wspo­mniał mu ostat­nio, że będą się teraz widy­wać czę­ściej. Nie­stety, ku jego zasko­cze­niu bol­sze­wicki przy­wódca nie roz­wi­nął swo­jej myśli.

Lenin roz­ma­wia z Lwem Troc­kim (po lewej) i Lwem Kamie­nie­wem (po pra­wej), 1919 rok

– O czym chcie­li­ście ze mną pomó­wić, towa­rzy­szu Lenin?

– Nie mam dzi­siaj zbyt wiele czasu, dla­tego przejdę do kon­kre­tów. Od kilku lat pró­bo­wa­łem pisać swoją auto­bio­gra­fię. Wie­cie dobrze, że nie mówię publicz­nie o spra­wach pry­wat­nych. Chciał­bym jed­nak, by po mej śmierci uka­zała się jakaś roz­mowa ze mną, w któ­rej mógł­bym nieco uchy­lić rąbka tajem­nicy. Wy będzie­cie mnie odpy­ty­wać i opra­cu­je­cie z tego solidny zapis. I zadba­cie o to, by ów ręko­pis ujrzał świa­tło dzienne dopiero po mojej śmierci. Sta­li­nowi tego nie powie­rzę. Ufam wam bar­dziej niż jemu.

– Ale…

Trocki był mocno skon­ster­no­wany. Nie spo­dzie­wał się takiego obrotu sprawy. Poza tym wie­dział, że nie­po­trzebne są mu kolejne pro­blemy. Jeśli tylko „stary”, czyli Lenin, nagada coś na Sta­lina, to ten po jego śmierci odnaj­dzie te notatki szyb­ciej, niż Trocki wykona poranną toa­letę. Z dru­giej strony nie chciał się sprze­ci­wiać Leni­nowi. W tej sytu­acji Troc­kiemu pozo­stało jedy­nie przy­tak­nąć i przy­stą­pić do roz­mowy…

– Nie ma żad­nego „ale”! Ten temat dys­ku­sji mamy już za sobą. Zaczy­namy!

– Yyy… No… No to… – Trocki czuł w gło­wie chwi­lową pustkę. Na szczę­ście szybko wró­ciła mu jasność umy­słu. – No to zacznijmy dzi­siaj tak po pro­stu, od początku. Towa­rzy­szu Wło­dzi­mie­rzu Ilji­czu, wasze praw­dziwe nazwi­sko to Ulja­now. A dokład­niej – Wła­di­mir Iljicz Ulja­now. Dla­czego zatem wszy­scy mówią o was Lenin?

– W życiu mia­łem ponad sto pseu­do­ni­mów. Korzy­sta­łem z nich, by ukry­wać się przed car­ską poli­cją. „Lenin” był jed­nym z tych pseu­do­ni­mów.

– No tak. Ale dla­czego aku­rat Lenin? Mia­łem kie­dyś oka­zję pomó­wić z pań­ską żoną na ten temat. I wyobraź­cie sobie, że nawet ona – pod­kre­ślam, pań­ska żona – nie miała poję­cia, dla­czego jeste­ście Lenin!

– Jako Lenin funk­cjo­nuję wśród rewo­lu­cjo­ni­stów od dawna. Od 1900, może 1901 roku, po pro­stu jestem Lenin.

– Towa­rzy­szu, ucie­ka­cie od odpo­wie­dzi.

– Sły­sza­łeś pew­nie opo­wieść o tym, jak to mnie zesłano na Sybe­rię?

– No tak…

– No więc wła­śnie tam pły­nęła sobie rzeka Lena. I to od niej podobno wziął się mój pseu­do­nim.

– Prze­pra­szam bar­dzo. Cze­goś tu nie rozu­miem. Jak to „podobno”? Mówi­cie o sobie, uży­wa­jąc słowa „podobno”?

– No tak. Mia­łem tych pseu­do­ni­mów tyle, że naprawdę nie mam poję­cia, skąd się wziął ten – Lenin. Powstała teo­ria o tej rzece, a ja ją chęt­nie powta­rzam. Wie­cie dobrze, że natura nie znosi próżni. Dla­tego też, nie mając pomy­słu na to, skąd się wziął mój pseu­do­nim, poja­wiła się ta opo­wiastka.

– Teraz rozu­miem, dla­czego wasza żona nie chciała mi nic powie­dzieć na temat tego pseu­do­nimu. Po pro­stu sama nie wie­działa!

– Ow­szem. Dru­gim Kolum­bem to wy, Trocki, nie będzie­cie. Przy­kro mi.

– Nie­po­jęte. Mie­li­ście setkę pseu­do­ni­mów, aku­rat ten się do was przy­kleił, a wy nie macie poję­cia, jak do tego doszło?

– Trocki, szcze­rze? Nie wiem!

– Ale trzeba powie­dzieć jedno. W ogóle mie­li­ście sporo fał­szy­wych toż­sa­mo­ści.

– Moimi fał­szy­wymi pasz­por­tami można by zapeł­nić nie­jedną szafę. Mia­łem kwity na nie­ja­kiego Willa Mey­era, Jakoba Rich­tera, a nawet byłem dok­to­rem Jor­da­nem Jour­da­no­wem.

– No dobrze. Pora zapy­tać o coś innego. Gdzie i kiedy wódz się uro­dził?

– Ależ odkryw­cze te pyta­nia! Musi­cie się bar­dziej posta­rać, Trocki! Nie­mniej odpo­wiem. Na świat przy­sze­dłem 10 kwiet­nia 1870 roku w Sym­bir­sku4. Dla nie­zbyt obe­zna­nych w geo­gra­fii dodam, że to mia­sto nad Wołgą, poło­żone na połu­dniowy wschód od Moskwy.

– Czy to daleko od Moskwy?

– Zapy­ta­li­ście tak, jak­by­ście, towa­rzy­szu Trocki, naprawdę tego nie wie­dzieli! Oj, podzi­wiam wasz talent aktor­ski.

– Dzię­kuję… A wra­ca­jąc do pyta­nia?

– Podobno to bli­sko tysiąc kilo­me­trów, a ile w tym prawdy, to nie mam poję­cia. Oso­bi­ście ni­gdy tego nie wery­fi­ko­wa­łem. Z opo­wie­ści rodzeń­stwa wiem za to, że jako dzie­ciak umiar­ko­wa­nie radzi­łem sobie z życiem. Podobno ogromną trud­ność spra­wiało mi prze­wra­ca­nie na bok. Do tego byłem strasz­nie płacz­liwy. Na każde zacho­wa­nie, które nie przy­pa­dło mi do gustu, reago­wa­łem solid­nym pła­czem. Byłem też strasz­nie czuły. A jak by tego było mało, mia­łem podobno głowę więk­szą niż całe ciało. Do tego stop­nia, że wali­łem nią o ściany i pod­łogi. Matka miała nawet wysnu­wać przy­pusz­cze­nia, że skoro tak się dzieje, to zapewne jestem solid­nie opóź­niony w roz­woju.

– Skąd takie kata­stro­ficzne przy­pusz­cze­nia?

– Moja głowa była tak wielka, że czę­sto upa­da­łam, ude­rza­jąc nią o pod­łogę. To tylko roz­pa­lało te kosz­marne teo­rie, że jestem opóź­niony w roz­woju. Położna przyj­mu­jąca poród, widząc mój wielki łeb, miała stwier­dzić, że albo będę strasz­nie mądry, albo strasz­nie durny. Wcale się nie dzi­wię temu stwier­dze­niu. Zresztą miała rację.

Rodzina Ulja­no­wów w 1879 roku. Stoją od lewej: Olga, Alek­san­der i Anna. Sie­dzą od lewej: matka Maria Alek­san­drowna z córką Marią, Dymitr, ojciec Ilia i Wło­dzi­mierz

– Nie­zbyt rozu­miem… Co macie na myśli?

– Otóż będąc mło­dzień­cem, sta­łem się w rodzi­nie kimś na wzór ency­klo­pe­dii. Ludzie mnie wychwa­lali, prze­ko­nu­jąc, że jestem naj­mą­drzej­szy. W szkole szło mi naprawdę świet­nie, łatwo zapa­mię­ty­wa­łem daty, dosko­nale wycho­dziły mi ana­liza i łącze­nie fak­tów. Kiep­sko mi szło jedy­nie z logiki, choć to aku­rat był wyją­tek. Z per­spek­tywy rodzica zako­cha­nego we wła­snym dziecku zapo­wia­da­łem się na geniu­sza. Wiem, że to brzmi nie­skrom­nie, co nie pasuje do mojego cha­rak­teru. Wie­cie prze­cież dobrze, że nawet teraz nie lubię uro­czy­sto­ści z wielką pompą na moją cześć. Jed­nak chcia­łem to wyar­ty­ku­ło­wać. W końcu trudno się kłó­cić z prawdą, szcze­gól­nie gdy ta łechce nasze ego.

– Czy byli­ście grzecz­nym dziec­kiem?

– Towa­rzy­szu Trocki… Czuję, że do cze­goś pije­cie, choć jesz­cze nie jestem w sta­nie okre­ślić, do czego kon­kret­nie zmier­za­cie. Mów­cie!

– Ktoś mi kie­dyś opo­wia­dał – tutaj wyraź­nie zazna­czam, że nie pamię­tam, kto – iż byli­ście w dzie­ciń­stwie znani z tego, że gdy tylko wrę­czano wam zabawkę, to lecie­li­ście z nią do swo­jego ulu­bio­nego kącika i roz­bie­ra­li­ście na czę­ści pierw­sze. Ot, do naj­mniej­szej śrubki.

– Myślę, że to żadna sen­sa­cja. Pra­wie każde dziecko, nie­sione cie­ka­wo­ścią, roz­kręca i roz­kłada wszystko, co się da. Nie byłem wyjąt­kiem w tej kwe­stii.

– Rodzi­ców takie roz­bie­ra­nie zaba­wek dopro­wa­dzało do szału?

– Począt­kowo pew­nie ich to dener­wo­wało. Póź­niej jed­nak nic sobie z tego nie robili. Przy­pusz­czam, że nawet ich nieco cie­szyło, że mają chwilę spo­koju. W końcu sce­na­riusz był prze­wi­dy­walny. Dosta­wa­łem zabawkę, zaszy­wa­łem się gdzieś w kącie, koniecz­nie w ustron­nym miej­scu, gdzie nikt mi nie prze­szka­dzał. I tam z peł­nym sku­pie­niem roz­bie­ra­łem ją. Można powie­dzieć, że wtedy mnie „nie było”. Kon­cen­tra­cja na tej zabawce była tak duża, że obok mogłyby spa­dać bomby albo strze­lać armaty, a ja dalej robił­bym swoje. Rodzice czę­sto pró­bo­wali mi te zabawki skła­dać do kupy, jed­nak nie zawsze się to uda­wało. Raz tak mocno szar­pa­łem drew­nia­nego konia za nogi, że je wyrwa­łem i nie dało się już ich ponow­nie wło­żyć.

– Co na to rodzice?

– Nie pamię­tam. Mam za to w pamięci inne wyda­rze­nie. Poje­cha­li­śmy do ciotki. Tam bawi­łem się przed­nio. Jed­nak przy oka­zji doszło do kło­po­tli­wej – że tak powiem – usterki. Mia­no­wi­cie wyobraź­cie sobie towa­rzy­szu, że w cio­ci­nym salo­nie zbi­łem wazon. Na szczę­ście nikt się nie zorien­to­wał. Gdy doro­śli zapy­tali mnie o to, co się stało, powie­dzia­łem, że nie mam poję­cia. – Ten wazon pew­nie zbił się sam – prze­ko­ny­wa­łem.

– Dosta­li­ście za to karę?

– Otóż nie. Sprawa z wazo­nem roze­szła się po kościach. I pew­nie tak by zostało, gdyby nie incy­dent, który wyda­rzył się kilka tygo­dni póź­niej. Nocu­jąc w swoim domu, w środku nocy, nagle wpa­dłem w szał i strasz­nie się roz­pła­ka­łem. Po pro­stu usia­dłem na środku łóżka i rycza­łem wnie­bo­głosy. Matka pró­bo­wała mnie uspo­koić dobre kil­ka­dzie­siąt minut. Ja jed­nak cią­gle pła­ka­łem, nie będąc przy tym w sta­nie wytłu­ma­czyć, co spo­wo­do­wało ten lament. W końcu to się udało. Wtu­lony w ramiona matki wyzna­łem jej prawdę o wazo­nie. Powie­dzia­łem, że tam­tego dnia to ja go zbi­łem. Zna­la­złem u rodzi­cielki pełne zro­zu­mie­nie. Nie przy­po­mi­nam sobie, bym dostał wtedy jakąś karę. Widocz­nie matka uznała, że moje wyrzuty sumie­nia były już wystar­cza­jącą repry­mendą.

– Chce­cie powie­dzieć, że rodzice tole­ro­wali kłam­stwa?

– W zupeł­no­ści nie. Ten płacz wyni­kał z tego, że ja ni­gdy nie kła­ma­łem. Po pro­stu gdy coś nabro­iłem, to przy­zna­wa­łem się do wszyst­kiego, zgod­nie z prawdą. Ten wazon był wyjąt­kiem. Jak widać, tak bar­dzo mi cią­żyła ta wpadka, że w końcu mi się ulało i musia­łem to z sie­bie wyrzu­cić.

– Co lubi­li­ście czy­nić w wol­nym cza­sie poza roz­bi­ja­niem wazo­nów i roz­bie­ra­niem zaba­wek na czyn­niki pierw­sze?

– Od samej mło­do­ści nad życie kocha­łem książki.

– Jaka była, towa­rzy­szu Wło­dzi­mie­rzu Ilji­czu, wasza ulu­biona książka w tam­tych cza­sach?

– Chata wuja Toma autor­stwa Har­riet Beecher Stowe. To była książka, którą przez wiele lat nosi­łem przy sobie. I chyba nie tylko ja, to była bowiem naj­le­piej sprze­da­jąca się książka na świe­cie. Wyprze­dzała ją tylko Biblia. Do dzi­siaj świet­nie pamię­tam, o czym była Chata wuja Toma. To dość bru­talna lek­tura, szcze­gól­nie jak dla nasto­latka. Sporo tam było bez­względ­no­ści i prze­mocy. Autorka w dra­styczny spo­sób chciała poka­zać pro­blem czar­no­skó­rych nie­wol­ni­ków egzy­stu­ją­cych w połu­dnio­wych sta­nach Ame­ryki. W ogóle ta książka była ważna nie tylko dla mnie, ale i mocno wpły­nęła na pro­blem nie­wol­nic­twa na świe­cie. Śmiało można stwier­dzić, że była jed­nym z fun­da­men­tal­nych kro­ków, który przy­czy­nił się do znie­sie­nia tej nie­spra­wie­dli­wo­ści.

– Wspo­mnie­li­ście wcze­śniej o swoim rodzeń­stwie. Do któ­rego z braci czy któ­rej z sióstr było wam naj­bli­żej?

– Trudno powie­dzieć. Myślę, że naj­sil­niej­sza więź i jed­no­cze­śnie sym­pa­tia łączyła mnie z bra­tem Alek­san­drem. On zresztą dosko­nale sobie z tego zda­wał sprawę. Był dla mnie swego rodzaju auto­ry­te­tem. W moich oczach był kimś, kogo wręcz chcia­łem naśla­do­wać. I nie cho­dzi tutaj o czasy, w któ­rych było już wia­domo, że zaplą­tał się w dzia­łal­ność poli­tyczną i funk­cjo­nuje w pod­zie­miu. Mnie cho­dzi o czasy, gdy obaj byli­śmy dzie­cia­kami – jak mawiali zło­śliwi, gów­nia­rze­rią za prze­pro­sze­niem.

– Ten podziw jakoś się prze­kła­dał na wasze zacho­wa­nie?

– Ależ natu­ral­nie. Momen­tami byłem wpa­trzony w brata jak w obra­zek. Nic dziw­nego. W rodzin­nym domu miesz­ka­li­śmy w sąsied­nich poko­jach. Do tego wiele czasu spę­dza­li­śmy na wspól­nych zaba­wach. Miesz­ka­li­śmy w pięk­nej oko­licy, mie­li­śmy gdzie się wyha­sać. Wokół było sporo sadów owo­co­wych, mnó­stwo zwie­rzyny. A ptaki nocą śpie­wały tak gło­śno, że nie spo­sób było zasnąć. I wła­śnie w takich oko­licz­no­ściach przy­rody przy­szło mi dora­stać.

– Wróćmy, pro­szę, do brata.

– Tu nie ma co się za wiele roz­wo­dzić. Prawda jest taka, że cho­dzi­łem za nim nie­mal krok w krok. Dzi­siaj bar­dzo mi go bra­kuje. Gdy przy­po­mnę sobie nasze wspólne chwile spę­dzone na zaba­wie, łza się w oku kręci. Nie­stety, car­ski ter­ror spra­wił, że Alek­san­dra nie ma już pośród żywych. Trudno mi to zaak­cep­to­wać do teraz. Pro­szę sobie wyobra­zić, że byłem jak to małe kaczątko, które krok w krok cho­dzi za matką i naśla­duje ją na każ­dym kroku. Gdy pytano mnie, co chcę na śnia­da­nie, odpo­wia­da­łem, że to samo co Alek­san­der. Gdy pytano mnie, w co chcę się bawić, odpo­wia­da­łem dokład­nie tak samo jak mój brat. Zresztą on to dość szybko zauwa­żył i gdy tylko pytano mnie, co chcemy robić, mil­czał i cze­kał, bo wie­dział, że w końcu powiem, że chcę robić to co on. Musiało go to strasz­nie bawić i łech­tać jego ego.

– To nic sen­sa­cyj­nego. Chyba każdy, kto miał star­sze rodzeń­stwo, był we mnie wpa­trzony.

– Trudno się z wami nie zgo­dzić. Wra­ca­jąc jed­nak do rodzeń­stwa, poza Alek­san­drem była sio­stra Olga. Ona też była osobą, z którą spę­dza­łem sporo czasu. Przy czym jej nie trak­to­wa­łem już jako auto­ry­tetu czy kogoś, z kim chcia­łoby się spę­dzać każdą wolną chwilę. Taką posta­cią był jedy­nie mój brat. Dla mnie sta­no­wił cho­dzący ideał, był kimś na wzór boha­tera.

– Pamię­tam, że opo­wia­da­li­ście mi kie­dyś, jak to wybra­li­ście się nad rzekę na pik­nik. Póź­niej pły­wa­li­ście łódką, a wy, towa­rzy­szu, czu­li­ście się bez­pieczni, bo obok was czu­wał brat Alek­san­der.

– Dla­tego tym trud­niej wyma­zać go z pamięci. Zresztą są to na tyle silne, a zara­zem sen­ty­men­talne wspo­mnie­nia, że nawet nie mam zamiaru ich wyma­zy­wać. Do teraz czuję wyraźny smak jagód, które razem zbie­ra­li­śmy nie­da­leko domu. A jaka była dobra zupa grzy­bowa! Oj, sma­ko­wała zupeł­nie ina­czej, gdy mia­łem świa­do­mość, że te grzyby nazbie­ra­łem z moim bra­tem.

– Poza strze­la­niem z łuku lubi­li­ście podobno spę­dzać czas przy dwóch grach – w sza­chy i w wojnę z wyko­rzy­sta­niem żoł­nie­rzy­ków.

– Od zawsze uwiel­biam roz­gry­wać sza­chowe par­tie. Już w dzie­ciń­stwie gry­wa­łem i szło mi naprawdę nie­źle. Gdy tylko mia­łem czas, wyzy­wa­łem na poje­dy­nek kole­gów ze szkol­nej ławki. Byłem na nich sku­piony tak bar­dzo, że potra­fi­łem jed­no­cze­śnie roz­gry­wać poje­dynki z kil­koma kole­gami, ogry­wa­jąc ich wszyst­kich. Robi­łem to wtedy nagmin­nie. Od rewo­lu­cji, gry­wam w nie coraz rza­dziej. Zresztą życie to jedna wielka par­tia sza­chów, a już pro­wa­dze­nie poli­tyki to nic innego jak cią­głe prze­su­wa­nie się po sza­chow­nicy.

– Kto zaszcze­pił w was miłość do sza­chów?

– Ojciec, do któ­rego swoją drogą byłem bar­dzo podobny. Dla niego sza­chy były drugą miło­ścią, zaraz po rodzi­nie. Zresztą łączył jedną miłość z drugą. Czę­sto nas zachę­cał do roz­gry­wa­nia par­ty­jek. A my chęt­nie to robi­li­śmy – wie­dzie­li­śmy dobrze, że był jed­nym z naj­lep­szych gra­czy w mie­ście i w ogóle w oko­licy. Pamię­tam, że kie­dyś nawet wyrzeź­bił nam z drewna figury do gry w sza­chy. To był wyjąt­kowy pre­zent z jego strony.

– Udało się wam wygrać kie­dyś z ojcem?

– Począt­kowo nie mia­łem na to szans. Byłem za młody. Do tego, jak wspo­mnia­łem, ojciec był w tę grę naprawdę dobry. Póź­niej jed­nak zaczą­łem go ogry­wać regu­lar­nie, podob­nie zresztą jak rodzeń­stwo. I tak mi już zostało. Tyle tylko, że dzi­siaj ogry­wam nie ojca, ale swych wro­gów, a sza­chow­nicę zastą­piły poli­tyczne realia.

– Tak, tak… Już przed chwilą porów­ny­wa­li­ście sza­chy do poli­tyki…

– Wiem, towa­rzy­szu Trocki! Moje zwoje mózgowe nie mają się jesz­cze tak źle, by o tym nie pamię­tać! Ale… Dzię­kuję, że słu­cha­cie mnie z uwagą! Może papie­rosa?

– Słu­cham!? Prze­cież wy, towa­rzy­szu Lenin, nie pali­cie!

– Wiem. I do tego nie pijam moc­nych alko­holi. Muszę się do cze­goś przy­znać. Od dłuż­szego czasu źle sypiam. Śnią mi się kosz­mary. W nie­któ­rych z nich banalny pro­blem prze­ra­dza się w sprawę życia i śmierci. Nawet śnią mi się sza­chy. Gram, mając naprze­ciw sie­bie ojca albo kogoś z cza­sów szkol­nych i budzę się z krzy­kiem, prze­ra­żony, że wła­śnie popeł­ni­łem błąd, prze­su­wa­jąc nie tę figurę, co powi­nie­nem.

– A co z tymi papie­ro­sami? To wy pali­cie, towa­rzy­szu, czy jed­nak nie?

– Nie­malże od zawsze nie cier­pia­łem tyto­niu. Nawet gdy ktoś w pobliżu pró­bo­wał palić papie­rosy, goni­łem go, krzy­cząc: „Paszoł won”! Po pro­stu nie lubi­łem papie­ro­sów. A już naj­bar­dziej to machorki5!

– To dla­czego teraz chce­cie palić tytoń?

Gdy Trocki zada­wał pyta­nie, Lenin wła­śnie podał mu papie­rosa. Obaj zaczęli się głę­boko zacią­gać. Po twa­rzy Lenina widać było, jak ucho­dził z niego stres. Papie­ros spra­wił, że ten stary bol­sze­wik się zre­lak­so­wał, a jego humor wyraź­nie się popra­wił. Kto by pomy­ślał, że Lenin wła­śnie w tej chwili się­gnie po tytoń i zacznie być nieco bar­dziej swo­bodny niż zazwy­czaj.

– Macie rację, Lwie Dawi­do­wi­czu. Dawno nie pali­łem. Ostat­nio uczy­ni­łem to bodaj w mło­do­ści. Póź­niej rzu­ci­łem tytoń. Po pro­stu mi nie paso­wało. I tak już zostało. Wie­cie jed­nak, że od dłuż­szego czasu ruj­nuje mnie stres. Dzi­siaj jed­nak, wra­ca­jąc do mych mło­dzień­czych lat, dopadł mnie sen­ty­men­talny nastrój. Zresztą w przy­padku papie­ro­sów to przy­po­mniała mi się histo­ria na ten temat. Wła­ści­wie to opo­wieść, a wręcz może bajka. Sami prze­czy­taj­cie.

Lenin wyciąga jakąś ksią­żeczkę. Wer­tuje ją dość żwawo, w końcu otwiera na roz­dziale „O tym, jak Lenin prze­stał palić” i wrę­cza swo­jemu roz­mówcy.

– Macie, czy­taj­cie, byle nie na głos! A ja tym­cza­sem posie­dzę sobie, delek­tu­jąc się tyto­niem i ciszą.

Lenin zaczął palić papie­rosy, kiedy miał sie­dem­na­ście lat. Był już wtedy stu­den­tem. I nie było w tym nic dziw­nego, że zaczął palić. Kiedy pali papie­rosa dwu­na­sto­letni chło­piec – to jest okropne. Ale mnó­stwo stu­den­tów pali. Niech sobie palą – to już są ludzie doro­śli. Do Lenina stale przy­cho­dzili kole­dzy – stu­denci. Pra­wie wszy­scy palili. Bywało tak, że zamy­kali się w jego pokoju, gadali, dys­ku­to­wali i kop­cili przy tym jak paro­wozy. Oczy­wi­ście Lenin też zaczął przy­zwy­cza­jać się do pale­nia. A wia­domo, że pale­nie jest szko­dliwe dla zdro­wia. Pala­cze kaszlą, tracą ape­tyt, chudną i cho­rują. Lecz skoro już ktoś zaczął palić – to trudno jest prze­stać. Matka Lenina, Maria Alek­san­drowna, była córką leka­rza. Wie­działa o tym, że pale­nie jest bar­dzo szko­dliwe. Mar­twiła się ogrom­nie, że jej uko­chany syn przy­zwy­czaił się do pale­nia papie­ro­sów. Nie­raz pro­siła go, żeby prze­stał palić. Lecz Wło­dzi­mierz Iljicz uśmie­chał się tylko i mówił:

– To nic strasz­nego! Jestem zdrowy. Mnie papie­rosy nie zaszko­dzą.

Ale Maria Alek­san­drowna, która bar­dzo kochała swego syna, posta­no­wiła coś zro­bić, by prze­stał palić. Długo nie wie­działa, jak ma postą­pić. Pew­nego razu powie­działa umyśl­nie tak:

– Utrzy­mu­jemy się z eme­ry­tury, którą przy­znano mi po śmierci twego ojca, Ilji Niko­ła­je­wi­cza. Eme­ry­tura jest bar­dzo skromna. Każdy zbędny wyda­tek odbija się na naszym gospo­dar­stwie. A choć twoje papie­rosy nie kosz­tują dużo, to lepiej byłoby dla nas wszyst­kich, gdy­byś prze­stał palić.

Maria Alek­san­drowna powie­działa tak roz­myśl­nie. Papie­rosy były bar­dzo tanie. Ten wyda­tek nie odbi­jał się na gospo­dar­stwie domo­wym. Ale matka pra­gnęła bar­dzo, żeby jej syn nie palił i dla­tego tak powie­działa.

Wło­dzi­mierz Iljicz, wysłu­chaw­szy matki, odparł:

– Prze­bacz mi, mamo! Nie pomy­śla­łem o tym. Zgoda, od dnia dzi­siej­szego prze­staję palić.

Mówiąc to, wycią­gnął z kie­szeni paczkę papie­ro­sów i poło­żył na stole. I wię­cej już nie dotknął papie­rosa. Ludzie, któ­rzy stale palą, wie­dzą, ile trzeba mieć sil­nej woli, by tak od razu wyrzec się tego nawyku. Niektó­rzy pala­cze o sła­bej woli zwra­cają się nawet do leka­rza, pro­sząc, by im pomógł odzwy­czaić się od pale­nia. Ale Lenin miał potężną wolę. Posta­no­wił, iż bez pomocy leka­rza prze­sta­nie palić. I rze­czy­wi­ście prze­stał. Ni­gdy już wię­cej nie palił. To był mocny czło­wiek o żela­znej woli. Wszy­scy ludzie powinni być tacy jak on6.

– Nie­zła bajeczka!

– Ale sku­teczna. Ludzie to łykali…

Lenin puścił bucha w powie­trze…

– Wycho­wa­li­ście się, towa­rzy­szu, w głę­boko reli­gij­nej rodzi­nie?

– Szcze­gól­nie ojciec o to dbał. Dla niego reli­gia i wycho­wa­nie w duchu pra­wo­sław­nym były czymś nader istot­nym. Nie chcę się teraz nad tym roz­wo­dzić, o ojcu jesz­cze pew­nie będziemy póź­niej mówić. Wolał­bym tutaj przy­po­mnieć, co sam kie­dyś stwier­dzi­łem na temat reli­gii. Mia­no­wi­cie dla mnie jest ona rodza­jem ducho­wego alko­holu, w któ­rym wyznawcy tracą rozum, topią swoje pra­gnie­nie lep­szego życia i w ogóle czło­wie­czeń­stwo.

– To bar­dzo mocne słowa jak na osobę, która wywo­dzi się z głę­boko wie­rzą­cej rodziny.

– Moje korze­nie nie zabe­to­no­wały mojego poglądu na reli­gię. Mówi­łem już gło­śno i wyraź­nie, że komu­nizm został stwo­rzony po to, by wypo­wie­dzieć reli­gii wojnę. Komu­ni­ści powinni być wro­gami reli­gii. A cały ten gor­liwy fana­tyzm reli­gijny, rytu­ały, cere­mo­nie i fun­da­menty reli­gijne – to wszystko jest prze­ciwko komu­nizmowi.

– A czy to nie jest tak, że komu­nizm trak­tuje reli­gię jak wroga z racji, że jest dla niego kon­ku­ren­tem? Czy nie jest tak, że obie dok­tryny biorą udział w tym samym wyścigu, w któ­rym toczy się rywa­li­za­cja o rząd dusz?

– Wie­cie dobrze, towa­rzy­szu Trocki, że to temat na dłuż­szą dys­ku­sję. Reli­gia sta­nowi opium dla ludu. Coś, co spra­wia, że jeste­śmy w sta­nie poświę­cić swoje marze­nia o lep­szym życiu wła­śnie na rzecz rze­ko­mej wyż­szej istoty i jej kapła­nów, któ­rzy kie­rują ludz­kim życiem. Na szczę­ście jest wyj­ście z tej sytu­acji. Reli­gijny nie­wol­nik, który zro­zu­mie i sobie uświa­domi, kim naprawdę się stał, jeśli sta­nie do walki i będzie chciał się wyzwo­lić spod jarzma reli­gii, będzie już tylko w poło­wie nie­wol­nikiem.

– Pierw­szą z waszych decy­zji po doj­ściu do wła­dzy był dekret rządu oddzie­la­jący Cer­kiew pra­wo­sławną i inne Kościoły od pań­stwa…

– Tak jak mówię, reli­gia jest tema­tem na dłuż­szą dys­ku­sję. Uwa­żam, że skoro dzi­siaj zaczę­li­śmy oma­wiać moje dzie­ciń­stwo, to na tym powin­ni­śmy się sku­pić. Obie­cuję, że do moich poglą­dów na temat reli­gii jesz­cze wró­cimy. W nie­dłu­gim cza­sie. Zapewne prę­dzej niż póź­niej…

– Jak to mawia mój dobry sąsiad, „mówisz i masz”, towa­rzy­szu!

– A! Pocze­kaj­cie! Koń­cząc wątek reli­gii w moim dzie­ciń­stwie, musi­cie wie­dzieć, że sześć dni po naro­dzi­nach zosta­łem ochrzczony.

– Rozu­miem. A zmie­nia­jąc temat… Sły­sza­łem, choć od razu zazna­czę, że nie było oka­zji, by to zwe­ry­fi­ko­wać, że w latach dzie­cię­cych czy może mło­dzień­czych, miesz­ka­li­ście na odlu­dziu. Ile jest w tym prawdy?

– Sporo. To był raj na ziemi.

– A jak wyglą­dał wasz dom rodzinny? Była to skromna budowla czy raczej oka­zały budy­nek godny ludzi zamoż­nych?

– Raczej to pierw­sze, choć bez wąt­pie­nia źle nie mia­łem. Zgrze­szył­bym, gdyby przy­szło mi do głowy narze­kać na warunki, w któ­rych się wycho­wa­łem. Się­gam pamię­cią do daw­nych lat i widzę prze­piękny, zło­żony z dwóch skrzy­deł dom. Ota­czało go mnó­stwo drzew rodzą­cych śliwy, gru­sze i jabło­nie. Do tego był długi taras, pro­wa­dzący wprost do ogrodu. Wokół domu sie­dli­sko traw, sta­ran­nie przy­ci­na­nych przez mego ojca, ale rów­nież przeze mnie i moje rodzeń­stwo. W rodzin­nym domu było coś jesz­cze, co czy­niło go wyjąt­ko­wym. To dość spo­rych roz­mia­rów pomiesz­cze­nie, które peł­niło funk­cję rodzin­nej biblio­teki. Można tam było zna­leźć nie­malże wszystko. Od naj­now­szych powie­ści po kla­sykę rosyj­skiej lite­ra­tury.

– Zazdrosz­czę…

Dom w Sym­bir­sku (dziś Ulja­now­sku), w któ­rym w 1870 roku uro­dził się Wło­dzi­mierz Lenin (Ulja­now)

– Nie dzi­wię się. To był ogromny przy­wi­lej, mieć na wycią­gnię­cie ręki tak wiele świet­nej lite­ra­tury… Szcze­rze? Uwa­żam, że nie spo­sób zna­leźć lep­szego spo­sobu na zachętę potom­stwa do czy­ta­nia. I my to zresztą czy­ni­li­śmy! Cała nasza rodzina była czy­ta­jąca. A mnie miłość do ksią­żek pozo­stała do dzi­siaj! Cho­ciaż ostat­nio sam nie wiem, czy wię­cej czy­tam, czy piszę…

Wło­dzi­mierz Lenin jako czte­ro­la­tek z młod­szą sio­strą Olgą, 1874 rok

Maminsynek

#co miały wspól­nego pola naf­towe z matką Lenina?, #matka słu­cha wystą­pie­nia syna, #ostat­nie spo­tka­nie, #bole­sna śmierć matki, #pre­zent, który Lenin zabrał do trumny, #żydow­skie korze­nie

Wszy­scy w par­tii dosko­nale zdają sobie sprawę z pedan­ty­zmu, któ­rym cecho­wał się Wła­di­mir Iljicz Ulja­now. Otóż towa­rzysz Lenin każdy dzień zaczyna od star­cia kurzu ze swo­ich ksią­żek, prze­tar­cia biurka i spraw­dze­nia, czy wszyst­kie ołówki są odpo­wied­nio zatem­pe­ro­wane. Następ­nie odkłada je na odpo­wied­nie miej­sce, spo­gląda na biurko pod świa­tło i dopiero gdy nie dostrzeże śla­dów kurzu, jest gotów do pracy. To rutyna widoczna na każ­dym kroku.

Tym­cza­sem Lew Trocki sie­dzi naprze­ciw niego i w mil­cze­niu wsłu­chuje się w odgłos tem­pe­ro­wa­nego ołówka. Mil­czy, dla Lenina bowiem cisza w trak­cie pracy jest świę­to­ścią. Zda­niem przy­wódcy sprzyja ona atmos­fe­rze wła­ści­wej pracy i pozwala napro­wa­dzić umysł na odpo­wied­nie tory. Trocki sły­szał o tym z ust Lenina już tak wiele razy, że nie śmie teraz się ode­zwać, cze­ka­jąc, aż pierw­szy uczyni to Lenin. A ten w końcu lekko odsuwa drew­niane krze­sła i przy­siada po dru­giej stro­nie biurka. Jego ręce lądują w oko­li­cach kała­ma­rza, sple­cione jedna w drugą. Lenin zapala lampkę na biurku. Wstaje jesz­cze, żeby zga­sić świa­tło w pokoju. Wraca raz jesz­cze do biurka. W pomiesz­cze­niu panuje nie­mal kom­pletna ciem­ność. Nieco jasno­ści daje jedy­nie lampa.

– Cisza i ciem­ność. Oba te ele­menty są pokar­mem dla pracy umy­sło­wej. Nie­praw­daż, towa­rzy­szu Trocki?

Trocki, chcąc przy­tak­nąć, lekko ski­nął głową. Lenin na to:

– A co wy tak mil­czy­cie?

– Bo, jak powie­dzie­li­ście, cisza jest dobra dla umy­słu. No to sobie mil­czę.

– Macie rację, Trocki. Nic tak nie koi jak cisza… No, ale co robić, dzi­siaj raczej mil­czeć nie będziemy. Skoro mamy roz­ma­wiać, to nie­chaj będzie i tak, tym bar­dziej że się nieco dener­wu­je­cie…

Leni­nowi nie mógł umknąć ner­wowy ruch Troc­kiego. A ten, odkąd tylko w gabi­ne­cie zapa­liła się lampka, ner­wowo pod­krę­cał wąsa i pocie­rał pal­cem o oprawki oku­la­rów. Teraz na uwagę wodza zare­ago­wał lek­kim śmie­chem. Chcąc szybko zmie­nić temat, wypa­lił:

– Weźmy się zatem do pracy! Czas przejść przez życie przy­wódcy raz jesz­cze. Możemy zaczy­nać?

Tym razem to Lenin kiw­nął głową, po czym gestem zachę­cił Troc­kiego, by ten kon­ty­nu­ował.

– Zacznijmy naszą roz­mowę od początku. Od…

– Zaraz, zaraz! – Lenin prze­rwał swo­jemu roz­mówcy. – Musimy usta­lić coś jesz­cze, zanim zaczniemy na dobre roz­ma­wiać. Słowa, które tutaj powiem, nie mogą opu­ścić tych czte­rech ścian, dopóki nie pozwolę na to. Mam zamiar mówić o mojej prze­szło­ści tylko prawdę, a jak wiemy, nie wszystko, co jest prawdą, bywa dobre dla rewo­lu­cji i par­tii bol­sze­wic­kiej. Czy to jest dla was, towa­rzy­szu, zro­zu­miałe?

Trocki bez zająk­nię­cia ski­nął raz jesz­cze głową.

– Zatem jestem gotowy. Pro­szę pytać.

– Pomówmy o waszym dzie­ciń­stwie. Jakim był towa­rzysz dziec­kiem?

– Prze­cież już roz­ma­wia­li­śmy o tym ostat­nio. Zapo­mnie­li­ście, Lwie Dawi­do­wi­czu Bron­ste­inie?7.

– Ow­szem. Jed­nak po ostat­niej roz­mo­wie mam poczu­cie nie­do­sytu w kwe­stii waszego dzie­ciń­stwa.

– No dobrze. Rozu­miem. Musi­cie zatem wie­dzieć, że moje dzie­ciń­stwo dosko­nale opi­suje jedno słowo: „roz­piesz­czony”. Co prawda jako ojciec rewo­lu­cji nie powi­nie­nem tego gło­śno mówić, ale taka była prawda. A poza tym już usta­li­li­śmy, że w trak­cie tej roz­mowy mogę mówić wię­cej niż zwy­kle.

– Jak w prak­tyce wyglą­dało to roz­piesz­cza­nie?

– Poza mną rodzice mieli jesz­cze piątkę dzieci. Jed­nak to mnie uwa­żano za tego „naj”. Naj­mil­szego, naj­zdol­niej­szego, naj­le­piej uczą­cego się w szkole. Bywało, że nie zdą­ży­łem dobrze powie­dzieć, czego chcę, a już to mia­łem. To było bez­gra­niczne roz­piesz­cza­nie.

– W waszym domu wio­dło się aż tak dobrze?

– Dobrze to może za wiele… Powie­dział­bym, że wio­dło się nie­źle. Mie­li­śmy życie na pozio­mie, niczego nam nie bra­ko­wało, mogli­śmy sobie na wiele pozwo­lić.

– Z kim mie­li­ście lep­szy kon­takt? Z matką czy z ojcem?

– Matka mnie strasz­nie roz­piesz­czała. Do tego stop­nia, że – patrząc z per­spek­tywy czasu – byłem kimś na wzór mamin­synka. Matka chu­chała na mnie i dmu­chała, pil­nu­jąc, by mi z głowy nawet włos nie spadł. Zawsze mogłem na nią liczyć, rów­nież w kwe­stiach finan­so­wych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Pol. „Sza­nowny pan”. [wróć]

2. Wię­cej o Józe­fie Sta­li­nie można prze­czy­tać w książce Chri­sto­phera Machta, Spo­wiedź Sta­lina. Szczera roz­mowa ze sta­rym bol­sze­wi­kiem, Wydaw­nic­two Bel­lona, War­szawa 2017. [wróć]

3. Takie liczby przed­sta­wił ame­ry­kań­ski histo­ryk War­ren H. Caroll w swo­jej książce Naro­dziny i upa­dek rewo­lu­cji komu­ni­stycz­nej, Wek­tory, Kąty Wro­cław­skie 2008, s. 139, 152. [wróć]

4. W 1924 roku prze­mia­no­wany na Ulja­nowsk dla uczcze­nia zmar­łego wodza rewo­lu­cji bol­sze­wic­kiej. [wróć]

5. Machorka – roślina mająca do metra wyso­ko­ści. Wytwa­rza się z niej tań­szy, gor­szej jako­ści tytoń o spe­cy­ficz­nym zapa­chu. [wróć]

6. Histo­ria zaczerp­nięta z Opo­wia­dań o Leni­nie Micha­iła Zosz­czenki (roz­dział „O tym, jak Lenin prze­stał palić”), Nasza Księ­gar­nia, War­szawa 1970, s. 17–19. [wróć]

7. Trocki naprawdę nazy­wał się Lew Bron­stein (Bronsz­tejn). Uro­dził się w 1879 roku w Janowce w guberni cher­soń­skiej w rodzi­nie żydow­skiego chłopa. [wróć]