44,99 zł
Wydawało się, że w swoim politycznym życiu widział już wszystko – do czasu, kiedy władzę przejął Donald Trump.
Poznaj historię człowieka, który dzięki wewnętrznej sile i doświadczeniu stał się nadzieją na zmiany nie tylko dla Amerykanów. Joe Biden opowiada swoją historię pełną emocji, poruszających momentów i trudnych decyzji.
W niezwykle osobistej książce Joe Biden zdradza tajemnice zaciekłych kampanii i politycznej rywalizacji. Nie boi się też pisać o najtrudniejszych osobistych doświadczeniach. Wraca wspomnieniami do traumatycznych momentów swojego życia. Do tragicznego wypadku samochodowego, w którym stracił ukochaną żonę i roczną córeczkę. Opisuje również swoją walkę o życie po zdiagnozowaniu u niego dwóch tętniaków mózgu.
Spełniając obietnice to opowieść o walce wytrawnego gracza w niełatwym świecie polityki, ale i wrażliwego człowieka zmagającego się z losem. Biden przeplata swoje polityczne i osobiste wspomnienia refleksjami na temat Ameryki, ukochanego kraju, który zmieniał się na jego oczach przez prawie siedem dekad.
Poznaj człowieka, który postanowił dać odpór fali populizmu przetaczającej się przez Stany Zjednoczone Ameryki, jednego z najpotężniejszych światowych przywódców, który w ostatnich wyborach prezydenckich pokonał Donalda Trumpa.
Ta książka pozwala zobaczyć Bidena nie tylko jako polityka, ale również jako człowieka, przed którym stoją jedne z najtrudniejszych zadań w historii Stanów Zjednoczonych: walka z pandemią, podziałami w kraju i globalnym kryzysem gospodarczym.
|
„ Prawdziwy lew amerykańskiej historii”. – Barack Obama „Świetna lektura… Biden nie tylko jest mistrzem w opowiadaniu historii, ale i ma niezwykłe historie do opowiedzenia”. – „Christian Science Monitor” „Fascynująca osobista historia”. – „The New York Times” |
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 688
Data ważności licencji: 12/10/2025
Mamie i Tacie, którzy dotrzymali obietnic
W lasach głęboka, piękna zima, Lecz ja obietnic mam dotrzymać, I wiele mil przejść, zanim zasnę, I wiele mil przejść, zanim zasnę.
– Robert Frost (przeł. Ludmiła Marjańska)
Pierwszej zasady polityki, zasady fundamentalnej, nauczyłem się w latach pięćdziesiątych w kuchni mojego dziadka, kiedy miałem dwanaście czy trzynaście lat. Rodzice byli wtedy świeżo po przeprowadzce do Delaware, ale na ogół w piątek wieczorem pakowali mnie, moją siostrę Val, brata Jimmy’ego i małego Frankiego do samochodu i jechaliśmy do Scranton w Pensylwanii, żeby spędzić weekend u dziadka Finnegana. W sobotę mogłem się bawić z kolegami z okolicy – w policjantów i złodziei, grać w baseball i koszykówkę. W przerwach chadzaliśmy do dzielnicy Green Ridge Corners, gdzie w sklepie Handy Dandy kupowaliśmy kapiszony do naszych pistoletów, a w Pappsy’s albo Simmey’s słodycze na sztuki. Tuż obok Simmey’s była witryna agencji ubezpieczeniowej Josepha Walsha, więc mijaliśmy po drodze wystawiony w oknie krucyfiks. Widok krzyża nie był niczym niezwykłym i nie wydawał nam się dziwny. Dużo ludzi, którzy robili zakupy w Green Ridge, było irlandzkimi katolikami, tak jak my. Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy. Większość dzieciaków w naszej okolicy pochodziła z katolickich rodzin i wszyscy wiedzieliśmy, czego się od nas oczekuje. Jeśli w sobotę, idąc do Simmey’s, zobaczyliśmy na ulicy zakonnicę, uchylaliśmy czapek – „Dzień dobry, siostro” – i zawsze przytrzymywaliśmy jej drzwi. Widywało się też księży i należał im się szacunek. Dziadek mógł narzekać na wielebnego Vaughna, który bez przerwy domagał się pieniędzy, ale nikt w Green Ridge nie mijał księdza bez pozdrowienia go: „Dzień dobry, ojcze”.
Wiele sklepów i firm w Green Ridge pochodziło sprzed pół wieku, kiedy powstały pierwsze linie tramwajów elektrycznych, a wokół nich wyrosły gęsto zabudowane dzielnice, do których ciężko pracujący Irlandczycy przeprowadzali się z rodzinami dla świeżego powietrza i kawałka zielonego trawnika. Moja mama zaglądała do niektórych z tych sklepów w dzieciństwie.
Charlie Roth, Larry Orr, Tommy Bell i ja, kiedy już wydaliśmy część kieszonkowego na cukierki w Simmey’s, szliśmy do kina Roosie na podwójny seans za dwanaście centów – zazwyczaj wyświetlano dwa westerny albo filmy o Tarzanie.
Jeśli po kinie mieliśmy jeszcze trochę czasu, wstępowaliśmy do Thompsona. Pan Thompson trzymał w sklepie żywą małpę, więc nawet jeśli nie było już nas stać na słodycze, uznawaliśmy, że warto tu wpaść. Kręciliśmy się też przed cukiernią Evelyn and E-Paul’s, czekając, aż owionie nas aromat ciastek i lodów domowej roboty. Kiedy jednak zaczynało zachodzić słońce, Charlie, Larry, Tommy i ja ruszaliśmy w drogę do domu, kierując się East Market Street do rzeki Lackawanna. Wzdłuż brzegu po naszej stronie rosły karłowate drzewka, po dwa i pół metra wysokości, więc huśtaliśmy się na gałęziach, odtwarzając sceny z dopiero co obejrzanego filmu o Tarzanie. Poważniejszą przygodą było przebieganie galopem na drugi brzeg po czterdziestocentymetrowych rurach. Wiedzieliśmy, że pewnie nie powinniśmy. Lacky – jak nazywano rzekę – w latach pięćdziesiątych była jednym wielkim ściekiem. Rodzice zawsze nas ostrzegali, żeby się do niej nie zbliżać. Ale jeśli tylko nie wpadniemy do wody, nikt się nie zorientuje. Bieganie po rurze to przecież nie grzech śmiertelny.
Kiedy kończyliśmy zabawę nad rzeką, zwykle była już pora kolacji, więc przyspieszaliśmy kroku i skracaliśmy sobie drogę przez uliczkę na tyłach Richmont Street, gdzie stał szereg parterowych garaży. Biegłem z Tommym po ich dachach, przeskakując z jednego na drugi. „Na dole jest bagno. Jak dotkniesz, umierasz – zjedzą cię aligatory!” Charlie i Larry zazwyczaj ryzykowali spotkanie z aligatorami. Czasami któryś z mieszkańców Richmont Street otwierał okno i wrzeszczał: „Złaźcie z tych garaży, łobuzy!”. W każdym razie, kiedy w sobotni wieczór wracaliśmy z Charliem, Larrym i Tommym do domu, było już prawie ciemno.
Niedziela wyglądała inaczej. Ten dzień był zarezerwowany dla rodziny. Zaczynał się od mszy. Moja obecność na niej nie podlegała dyskusji. Cały klan Finneganów jechał razem do katolickiego kościoła Świętego Pawła, który zawsze wydawał mi się przedłużeniem domu. Znałem już na wylot pytania w katechizmie baltimorskim: Kto nas stworzył? Kim jest Bóg? Co to jest Duch Święty? Co mamy na myśli, kiedy mówimy, że Bóg jest czystym dobrem? I odpowiedzi: Bo słowo Pana jest prawe, a wszystkie jego dzieła niezawodne. On miłuje prawo i sprawiedliwość: ziemia jest pełna łaskawości Pańskiej. Właściwie mogłem wyrecytować cały katechizm. Umiałem na pamięć Modlitwę Pańską i Wierzę w Boga. Byłem u pierwszej spowiedzi. Dziadek Finnegan nauczył mnie odmawiać różaniec. I codziennie wieczorem, kiedy szedłem pocałować dziadka na dobranoc, przypominał mi: „Trzy Zdrowaś, Mario za czystość, Joey”. Dopiero znacznie później zrozumiałem, że mówił o wstrzemięźliwości płciowej. Z początku sądziłem, że ma na myśli szlachetność, czystość intencji – idee poruszane w kazaniach, których słuchaliśmy u Świętego Pawła. Chodziło w nich raczej o czynienie dobra niż o bycie grzecznym.
Po mszy Finneganowie z przyjaciółmi zbierali się w domu dziadka przy North Washington Avenue 2446, za pętlą tramwajową. Obiad był już ugotowany i podgrzewał się w piecu, więc kobiety odpoczywały w jadalni przy herbacie, skubiąc koronkowy obrus.
Tymczasem dziadek, jego koledzy z sąsiedztwa, czasem kumpel ze „Scranton Tribune”, a także moi wujowie Jack i Boo-Boo Finneganowie gromadzili się przy kuchennym stole. Siedzieli tak w popołudniowym świetle, rozmawiając o sporcie i polityce. To byli wykształceni ludzie, zorientowani w świecie, różnorodni – i uwielbiali debatować. Dyskutowali o polityce lokalnej, stanowej, wydarzeniach na świecie, o zdymisjonowaniu MacArthura przez Trumana, o działaniach prezydenta wobec hut stali. Popierali Trumana i Partię Demokratyczną, byli mężczyznami z klasy robotniczej albo ich synami, ale musieli przyznać, że Truman posunął się za daleko, próbując przejąć hutę Youngstown Steel. Sąd Najwyższy prawdopodobnie miał rację, kiedy zablokował jego decyzję. Prezydent to prezydent, a nie dyktator. To, co robił, wydawało się nieamerykańskie. No ale przynajmniej występował z otwartą przyłbicą. To właśnie im się podobało w Harrym Trumanie: brak zakulisowych machinacji. Stał na określonym stanowisku i nie bał się powiedzieć tego głośno. Mężczyźni przy stole dziadka nie ufali nowemu przywódcy demokratów Adlaiowi Stevensonowi. Uważali, że jest trochę za miękki. Byli gotowi zaryzykować i poprzeć Eisenhowera, w końcu był bohaterem wojennym. Mój tato, który z rzadka włączał się do rozmowy, ufał Ike’owi, bo ten potrafił wygrać wojnę, pokonując takie przeszkody, jak przeciwstawne interesy narodowe zachodnich aliantów i pokaźne ego Franklina Roosevelta, Winstona Churchilla, Charles’a de Gaulle’a, marszałka polowego Montgomery’ego i generała Pattona. Tato uważał Eisenhowera za człowieka solidnego, za lidera. Finneganowie chcieli jednak dyskutować o polityce Ike’a.
Tempo i siła wymienianych argumentów przyciągały mnie do kuchni dziadka. Chociaż byłem za młody, by uczestniczyć w tych dysputach, mężczyznom nie przeszkadzało, jeśli od czasu do czasu zostawałem, żeby posłuchać. Nawet kiedy dyskusja schodziła na politykę lokalną – wydarzenia w Scranton oraz hrabstwie Lackawanna – i temperatura sporu rosła, nigdy mnie nie przeganiali. Pewnej niedzieli, jak pamiętam, rozprawiano o miejscowym irlandzkim politykierze, niejakim Patricku, zręcznym kombinatorze, który był przyjacielem diecezji, przyjacielem ludzi pracy, przyjacielem swoich sąsiadów i rodziny – może zbyt dobrym przyjacielem. Jak sądzę, wyświadczane przez niego polityczne przysługi, nawet w czasach otwartej protekcji, często przyciągały uwagę lokalnych gazet. Niektórzy z młodszych facetów uważali, że pora, by Patrick odsunął się na bok, a machina Partii Demokratycznej w Scranton zyskała nowocześniejszy sznyt. Zauważyłem jednak, że dziadek broni Patricka, nawet kiedy koledzy go atakowali. Po pewnym czasie zrobił coś, co nigdy wcześniej podczas tych niedzielnych debat się nie zdarzyło. Odwrócił się do mnie i powiedział:
– Joey, zastanawiasz się pewnie, dlaczego dziadek lubi Patricka.
– Nie, nie, dziadku. Nie.
– Lubisz pana Scrantona, prawda, skarbie?
Co miałem powiedzieć? Przy stole dziadka Finnegana się nie kłamało. William Scranton był dla mnie uosobieniem prawego obywatela. Tato szanował takich jak on. Pan Scranton pochodził z rodziny założycieli tego miasta. Podczas wojny służył w lotnictwie, tak jak mój bohaterski wujek. Był wykształconym człowiekiem i obywatelskim liderem.
– No tak. Tak, dziadku. Lubię go.
– Joey, powiem ci, jaka jest różnica między Patrickiem a Billem Scrantonem. Kiedy poproszę Patricka o przysługę, może się zgodzi, a może nie. Może popatrzy na mnie i powie: „Przepraszam cię, Ambrose, ale muszę cię zawieść”. Ja sobie z tym poradzę. Cokolwiek Patrick ma do powiedzenia, powie mi to prosto w oczy. Mogę się z nim nie zgadzać, ale on szanuje mnie na tyle, że powie mi to prosto w twarz. – Dziadek przywołał mnie do siebie, a kiedy podszedłem do jego krzesła, objął mnie w pasie i przyciągnął bliżej. – Wiesz, gdzie mieszka rodzina pana Scrantona, Joey?
Potrafiłem sobie wyobrazić, jaki dom mieliby Scrantonowie – pałacową rezydencję.
– Mógłbym zadzwonić w tej chwili – ciągnął dziadek – i powiedzieć: „Panie Scranton, tu Ambrose Finnegan z »Tribune«. Mam pewien problem. Czy mogę przyjść się z panem zobaczyć?”. A on by odparł: „Oczywiście. Wpadaj, Ambrose”. Pełna kultura. Wszedłbym po tych wielkich schodach i zapukał do drzwi. Otworzyłby mi niezawodny służący Jeeves. Zaprosiłby mnie do środka. Wziąłby ode mnie płaszcz. Zaprowadziłby mnie do biblioteki i zaproponował sherry.
Nie wiedziałem, co to takiego sherry, a dziadek nie wyjaśnił, ale brzmiało jak coś dobrego.
– A potem wszedłby pan Scranton i powiedział: „Ambrose, co mogę dla ciebie zrobić?”. Wyłuszczyłbym mu swój problem. A on by odparł, że chętnie pomoże.
W tym momencie dziadek uniósł rękę i uderzył mnie w plecy między łopatkami. Tak mocno, że się wystraszyłem. Myślałem, że może jest na mnie zły, że w jakiś sposób go rozczarowałem. Poczułem gorąco na policzkach. Ale dziadek mówił dalej.
– „Ambrose, powiedziałby pan Scranton, z chęcią pomogę”. Joey, dopiero kiedy założyłbym płaszcz, zamknął za sobą drzwi i zszedł po schodach, dopiero wtedy poczułbym ściekającą wzdłuż kręgosłupa ciepłą strużkę krwi.
– Wiesz, Joey, jak my, Irlandczycy, to nazywamy? – spytał jeden z wujków. – Mówimy na to: dymanie w jedwabnych pończochach.
Dziadek nawet nie spojrzał na wujka. Patrzył mi w oczy i podjął:
– Joey, pamiętaj: ludzie tacy jak pan Scranton nigdy nie zrobiliby swoim kumplom z country clubu tego, co zrobiliby nam na ulicy. Uważają, że nie będą się zniżać do polityki. Że polityka jest tylko dla Polaków, Irlandczyków, Włochów i Żydów, więc wszystkie chwyty dozwolone.
Wiedziałem, że Ambrose Finnegan jest demokratą, trochę przewrażliwionym, jako Irlandczyk, na punkcie elity Scranton, ale nie widziałem niczego sensownego w kategorycznym odrzucaniu panów Scrantonów tego świata. Tato zawsze mówił, że nie można winić nikogo za to, że jest bogaty. Rozumiałem jednak, że to, co dziadek próbuje mi przekazać, dotyczy czegoś bardziej elementarnego niż klasa społeczna.
Chciał, żebym zrozumiał dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, że nikt, żadna grupa, nie stoi ponad innymi. Urzędnicy publiczni są zobowiązani do uczciwości wobec każdego, bez względu na to, czy im się podoba to, co ten ma do powiedzenia. A po drugie, że polityka jest kwestią osobistego honoru. Dane słowo zobowiązuje. Dajesz słowo, to go dotrzymujesz.
Odkąd pamiętam, miałem nieco romantyczne wyobrażenie o tym, czym powinna – i czym może – być polityka. Wierzę, że jeśli uprawia się ją we właściwy sposób, można naprawdę zmienić życie ludzi na lepsze. A prawość i uczciwość to minimalna stawka potrzebna, żeby wejść do gry. Prawie czterdzieści lat po tym, kiedy się w nią zaangażowałem po raz pierwszy, wciąż jestem zafascynowany możliwościami polityki i służby publicznej. W istocie wierzę – i wiem, że wierzył w to mój dziadek – że wybrana przeze mnie profesja jest szlachetnym powołaniem.
Już jako mały chłopiec miałem w głowie obraz tego, jakim człowiekiem chcę zostać, uzupełniany przez moich rodziców, przez nauki katolickich szkół, do których chodziłem, przez opowiadane mi historie o naszym rodzinnym bohaterze, wujku Bosiem, pilocie zestrzelonym podczas drugiej wojny światowej, i przez wiarę w czekającą mnie przyszłość. W młodzieńczych latach, w liceum i na studiach, widziałem, jak różni ludzie – Martin Luther King Jr., John F. Kennedy, Robert Kennedy – zmieniają nasz kraj, i porwały mnie ich elokwencja, ich przekonanie i sam rozmach ich nieprawdopodobnych marzeń. Wiedziałem, że chcę być częścią tej zmiany. Nie wiedziałem jak. Nie miałem planu, ale miałem pewność. I jak się okazało, zaskakujące polityczne możliwości otworzyły się przede mną, kiedy byłem młodym człowiekiem. A gdy nadeszły, nie wahałem się po nie sięgnąć, bo już miałem obraz tego, co muszę zrobić – jak muszę się zachowywać – żeby z nich skorzystać.
Kiedy wracam do swoich pierwszych politycznych przemówień, widzę, że do wkroczenia w życie publiczne zainspirował mnie nie tylko przykład Kinga i Kennedych. Równie ważne było proste, jasne przekonanie mojego dziadka, że dobro naszego kraju zależy od liderów, którzy mówią, jak jest: „Ludzie nie wiedzą, komu i w co wierzyć – a przede wszystkim boją się uwierzyć w polityków” – powiedziałem tłumowi zebranemu w Hotel du Pont w Wilmington w 1972 roku, kiedy ogłosiłem swoją kandydaturę w wyborach do Senatu.
Musimy mieć urzędników publicznych, którzy powiedzą ludziom dokładnie, co myślą […]. Nasze porażki w ostatnich latach nie polegały na tym, że ludzie nie sprostali postawionym przed nimi wyzwaniom, lecz raczej na tym, że żadna z naszych dwóch wielkich partii politycznych nie postawiła tych wyzwań uczciwie i odważnie przed ludźmi i nie zaufała gotowości ludzi do zrobienia rzeczy naprawdę potrzebnych. […] Wszyscy wiemy – a przynajmniej ciągle nam się to powtarza – że jesteśmy podzielonym społeczeństwem. I wiemy, że jest w tym trochę prawdy. Zbyt często się godziliśmy, by różnice brały górę. Zbyt często pozwalaliśmy ambitnym osobom rozgrywać te różnice dla politycznych zysków. Zbyt często chowaliśmy się za naszymi różnicami, kiedy nikt tak naprawdę nie próbował wyprowadzić nas poza nie. Ale wszystkie nasze różnice nie mogą się równać ze wspólnymi wartościami, które nas łączą. […] Startuję w wyborach do Senatu, ponieważ […] chcę sprawić, by system znowu działał, i jestem przekonany, że tego naprawdę chcą wszyscy Amerykanie.
Wierzyłem w to w 1972 roku i dziś nadal w to wierzę. Założyciele naszego państwa stworzyli system polityczny o nieprzeciętnym geniuszu, a kolejne pokolenia Amerykanów korzystały z niego, by uczynić kraj bardziej sprawiedliwym, bardziej fair, bardziej gościnnym i przyjaznym, bardziej oddanym prawom jednostki. Stany Zjednoczone mają najwspanialszy i najsprawiedliwszy system rządzenia znany światu. Nic się nie zacina w samym systemie, to od każdego z nas zależy, żebyśmy robili swoje, tak by on działał.
Mam zaszczyt służyć temu celowi. Przez ponad połowę swojego życia byłem senatorem Stanów Zjednoczonych z Delaware. Po prawie trzydziestu pięciu latach traktuję tę pracę z jeszcze większą niż dotąd pasją i zaangażowaniem. Codziennie można przeczytać czy usłyszeć o opłakanym stanie naszej krajowej polityki, o głębokich partyjnych podziałach, o pożałowania godnej ordynarności politycznego dyskursu. Nie zaprzeczam temu, ale gdy patrzę od środka, z wnętrza areny, nie wydaje się to nieodwracalne ani fatalne. Zawsze możemy poradzić sobie lepiej. Wierzę w to – inaczej nie byłbym wciąż w polityce. W istocie wyczuwam dziś większe szanse niż w jakimkolwiek innym momencie swojej kariery. Prawdopodobnie dlatego, że po tych wszystkich latach ludzie wreszcie mnie słuchają.
Tylko kilkadziesiąt osób w historii Stanów zasiadało w Senacie dłużej ode mnie. Kiedy zostałem wybrany w 1972 roku na fotel senatora, miałem dwadzieścia dziewięć lat, a więc byłem za młody, żeby mnie zaprzysiężono. W Senacie wciąż trwali wtedy giganci. Może nie byli lepsi ani gorsi od tych, którzy dziś zasiadają w tej izbie, ale wszyscy, od dixiecratów po progresywistów, byli niezwykle dobrze znani: James O. Eastland, Sam Ervin, John Stennis, Barry Goldwater, Warren Magnusson, Stuart Symington, Jacob Javits, Henry „Scoop” Jackson, Abraham Ribicoff, Philip Hart. A dzięki najlepszym z nich – ludziom takim jak Mike Mansfield i Hubert Humphrey – to gremium cieszyło się estymą w oczach amerykańskiego społeczeństwa. Senat wydawał mi się świętym miejscem, kiedy się do niego dostałem, i nigdy nie straciłem tego poczucia. Trzydzieści pięć lat później nadal mam gęsią skórkę, kiedy wychodzę z Union Station i widzę kopułę Kapitolu.
Zaczynałem na samym dole, na szarym końcu pod względem starszeństwa, z biurem tak maleńkim, że pracownicy musieli się podnosić i stawać bokiem, żeby można było otworzyć drzwi. Początkowo nie miałem zamiaru być senatorem dłużej niż pół roku. Przetrwałem jednak na tyle długo, by pełnić funkcje – w różnych kadencjach – przewodniczącego Senackiej Komisji do spraw Sądownictwa i Komisji Spraw Zagranicznych. W ciągu moich sześciu kadencji wiele się zmieniło, na lepsze i na gorsze. Zasiadałem w Senacie razem z ostatnimi z południowych segregacjonistów, ale byłem tam też na zaprzysiężeniu Carol Moseley Braun i Baracka Obamy. W 1973 roku w senackich ławach nie zasiadała żadna kobieta. Dziś jest ich szesnaście, a jedna ma realne szanse na prezydenturę. W salach posiedzeń komisji, salach konferencyjnych, w szatni i na sali obrad byłem świadkiem upadku zwykłej ludzkiej przyzwoitości i eskalującej niechęci kolegów do tego, by starać się spojrzeć na świat oczami innych. Obserwowałem, jak rośnie w siłę partyjniactwo i coraz większego znaczenia nabierają pieniądze, zarówno w kampaniach, jak i w rządzeniu. Widziałem też jednak tysiąc drobnych gestów życzliwości jednej strony wobec drugiej oraz setki aktów osobistej i politycznej odwagi.
Zasady i tradycje Senatu stawiają sprawującym ten mandat wysokie wymagania. Na początku mojej pierwszej kadencji, kiedy sąd nakazał prezydentowi Richardowi Nixonowi wydanie senatorom taśm z nagraniami rozmów w Białym Domu w związku z aferą Watergate, wydawało się, że rząd zmierza w stronę kryzysu konstytucyjnego. Prezydent poprosił senatora Johna Stennisa, żeby przesłuchał taśmy i streścił je kolegom, ale nie udostępniał ich całemu Senatowi. Stennis zaprotestował. Nie będzie załatwiał interesów władzy wykonawczej, taśmy powinny być dostępne dla wszystkich. John Stennis postąpił zgodnie z zasadami, by stać na straży konstytucji. Pamiętam, co powiedział tego dnia na zebraniu senackiego klubu demokratów: „Długo i poważnie zastanawiałem się nad tym, na czym polega mój obowiązek. Zdecydowałem, do czego zobowiązuje mnie honor […] i uznałem, że jestem człowiekiem Senatu. Nie jestem człowiekiem prezydenta. Dlatego nie przesłucham taśm. Jestem człowiekiem Senatu”. Z dumą oświadczam, że ja też jestem człowiekiem Senatu. Ta praca pozwala mi wykorzystać moje mocne strony i odpowiada moim najgłębszym przekonaniom.
Jako senator służę obywatelom i obywatelkom Delaware, ale także konstytucji i narodowi. George Washington nazywał Senat instytucją „chłodzącą”, która ma w zamyśle działać poza bieżącymi, doraźnymi politycznymi interesami. Dokumenty założycielskie Stanów Zjednoczonych zalecają amerykańskim senatorom dalekowzroczne spojrzenie zarówno na sprawy krajowe, jak i międzynarodowe, rozpatrywanie każdej sprawy z mądrością i inteligencją, jakie wnosimy do obrad zbiorowo i indywidualnie, ochronę mniejszości przed destrukcyjnymi zakusami większości oraz uważne obserwowanie prezydenta lub prezydentki, którzy sięgną poza granice swojej władzy. Senat został pomyślany do roli niezależnego, tonującego organu, a pełnienie funkcji senatora jest solennym obowiązkiem i odpowiedzialnością wykraczającą poza partyjne spory danej chwili czy dekady.
Jako senator Stanów Zjednoczonych przyglądałem się historii (i odegrałem w niej pewną niewielką rolę): wojna w Wietnamie, afera Watergate, kryzys zakładników w Iranie, nominacja Roberta Borka do Sądu Najwyższego, upadek muru berlińskiego, zjednoczenie Niemiec, rozpad Związku Radzieckiego, 11 września, dwie wojny w Iraku, impeachment prezydenta, rezygnacja prezydenta z urzędu i wybory prezydenckie rozstrzygnięte przez Sąd Najwyższy. Byłem w strefach wojny na całym świecie, widziałem z bliska ludobójstwo. Prowadziłem trudne rozmowy twarzą w twarz z Kosyginem, Kadafim, Helmutem Schmidtem, Sadatem, Mubarakiem i Miloševiciem. Obserwowałem, jak Nixon, Ford, Carter, Reagan, Clinton i dwóch Bushów zmagają się z prezydenturą. Sam startowałem na urząd prezydenta i musiałem jakoś się pozbierać po tej katastrofie… A potem omal nie umarłem z powodu tętniaka mózgu. Po tym wszystkim musiałem odbudować swoje zdrowie, reputację i karierę w Senacie. Kolejne lata okazały się najcenniejszymi, najbardziej satysfakcjonującymi w moim życiu. Do najwspanialszych chwil w służbie publicznej zaliczam swoją rolę w położeniu kresu ludobójstwu na Bałkanach oraz w doprowadzeniu do przyjęcia ustawy o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet. Nawet gdybym nie osiągnął niczego innego (i jeśli już nic więcej nie osiągnę), te dwie rzeczy były dla mnie warte każdej sekundy trudów i zwątpienia w mojej długiej karierze.
Przez te lata wiele się o sobie dowiedziałem, ale myślę, że jeszcze ważniejsze są lekcje, które odebrałem na temat Amerykanów – i ich szczególnej dumy. Tuż po wygraniu pierwszych wyborów do Senatu w 1972 roku twierdziłem, że głęboko wierzę w amerykański naród – i mówiłem to z przekonaniem. Nie tylko powtarzałem to w przemówieniach, ten temat powracał w rozmowach do poduszki z moją żoną. Byłem bardzo dumny z naszej kampanii w 1972 roku: była szczera, prosta i czysta. Naprawdę wierzyłem, że sprostałem oczekiwaniom dziadka i jego napomnieniom. Kampanię „Biden do Senatu” prowadziliśmy pod hasłem ocalenia prawości polityki i czułem, że zostaliśmy docenieni za te starania. Rozmawiałem o tym z Neilią, moją żoną, w naszym nowym, dużym domu: „Naprawdę, Neilia. Głęboko ufam amerykańskiemu narodowi”. Neilia zawsze była bardziej przenikliwa ode mnie. „Joey – odparła – ciekawe, jak byś się czuł, gdybyś przegrał”.
Przyznam się do czegoś: nie mam absolutnego zaufania do rozsądku i mądrości Amerykanów. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, każdego z nas można wprowadzić w błąd. Kiedy przywódcy nie są uczciwi i szczerzy wobec obywateli, nie możemy oczekiwać, że ci będą właściwie oceniać sytuację. W pełni jednak ufam sercu amerykańskiego narodu. Największym zasobem tego kraju są charakter, zdecydowanie, odwaga, ludzka przyzwoitość i uparta duma jego obywatelek i obywateli. Znam tysiące zwykłych Amerykanów, którzy w obliczu przeciwności, jakie niejednego z nas by złamały, codziennie wstają, wykonują jeden krok, potem kolejny, i dają radę. Większość nie domaga się przy tym specjalnych względów ani litości, nawet kiedy ci spośród nas, którzy mieli więcej szczęścia, są gotowi pomóc ich odciążyć. Jestem przekonany o wielkoduszności, determinacji i zdolnościach naszych rodaków. Widziałem te cechy wielokrotnie, ale uświadomiłem je sobie w pełni w pierwszych dramatycznych godzinach po atakach na World Trade Center i Pentagon 11 września 2001 roku.
Samoloty uderzyły w te budynki, kiedy jechałem pociągiem z Wilmington do Waszyngtonu. Gdy wysiadłem na Union Station, zobaczyłem dym bijący znad Pentagonu na drugim brzegu Potomacu. Spokój poranka miał w sobie coś surrealistycznego. Było prawie bezwietrznie. W panującej ciszy słyszałem własny oddech, kiedy szedłem w stronę kopuły Kapitolu. Zdumiały mnie ciepło blasku słońca na mojej twarzy i ostrość kobaltowego błękitu nieba, dziwnie pustego, bez śladu samolotów. Jednak pod fasadą spokoju w Waszyngtonie czuło się wzbierającą panikę. Kapitol już ewakuowano. Senatorowie, członkowie Izby Reprezentantów i pracownicy ich biur kręcili się po parku między Kapitolem a Union Station. Niektórzy rozmawiali przez komórki. Inni już dyskutowali o potrzebie sfinansowania „gwiezdnych wojen” Reagana – systemu obrony rakietowej. Kapitolińska policja nie chciała nikogo wpuszczać z powrotem do gmachu, ale organizowała briefingi dla wybranej grupy kongresmenów na stanowisku dowodzenia na ostatnim, trzecim piętrze budynku na tyłach biur Senatu. Większość senatorów i deputowanych koczowała piętro niżej. Kursowałem między kondygnacjami, usiłując przekonać każdego, kto chciał słuchać, że powinniśmy wznowić posiedzenie i pokazać Amerykanom, że trzymamy rękę na pulsie. Nikt się nie ruszył; liderom w obu partiach mówiono, że powinni być przygotowani na wyjazd z miasta. Kongresmen Bob Brady, który także próbował nakłonić naszych kolegów i koleżanki do wznowienia obrad, w końcu się poddał, zniesmaczony. Uznał, że może będzie mógł coś zdziałać w swoim rodzimym okręgu w Filadelfii, i zaproponował, że podrzuci mnie po drodze do Wilmington. Przepychając się przez tłum reporterów przed budynkiem, wyczuwaliśmy z Bradym wzbierającą wśród nich panikę. Byli pełni zrozumiałego niepokoju i usiłowali zdobyć jakieś wieści o tym, co się dzieje.
– Senatorze Biden – zwróciła się do mnie dziennikarka z telewizji ABC – senatorzy, z którymi rozmawiałam, a także członkowie Izby Reprezentantów mówią, że jesteśmy w stanie wojny. Senator Shelby, wiceprzewodniczący Komisji do spraw Wywiadu, powiedział, że de facto prowadzimy wojnę. Jesteśmy z konieczności na stopie wojennej. A senator Chuck Hagel twierdzi, że musimy zacząć zabezpieczać granice, zamykać lotniska, zrewidować to, jak chronimy nasze instytucje publiczne. Co pan na to?
– Mam nadzieję, że to nieprawda – odparłem, zwracając się do niej i słuchających nas widzów.
Ująłbym to w inny sposób. Powiedziałbym, że stanęliśmy oko w oko z pewnymi realiami. Wiedzieliśmy, że taka ewentualność istnieje, że jest możliwa. W różnym stopniu już się ziściła w innych krajach. Ale jeżeli, aby odpowiedzieć na te realia, musimy w istocie zawiesić nasze wolności obywatelskie, zmienić nasz sposób funkcjonowania, to naprawdę przegraliśmy tę wojnę. […] Tę wojnę trzeba prowadzić, pokazując, że nasze wolności obywatelskie, prawa obywatelskie, możliwość bycia wolnym, swobodnego chodzenia i przemieszczania się właściwie się fundamentalnie nie zmieniły. […] Możemy jednak zrobić wiele rzeczy, żeby znacząco ograniczyć ewentualność, by coś takiego się powtórzyło, nie zmieniając naszego narodowego charakteru. […] Ten naród jest zbyt duży, zbyt silny, zbyt mocno zjednoczony, jest zbyt wielką potęgą pod względem naszej spójności i naszych wartości, abyśmy pozwolili się podzielić. I nie pozwolimy. Nie dojdzie do tego.
Kiedy to mówiłem, przywódcy obu partii w Senacie i Izbie Reprezentantów dali się przekonać, żeby wsiąść do helikopterów i odlecieć do zabezpieczonego ośrodka w zachodniej Wirginii. Wiceprezydenta ewakuowano do tajnej kryjówki. Prezydent był na pokładzie Air Force One, krążącego od jednego bezpiecznego miejsca do drugiego. Przekonano go, że powrót do Waszyngtonu jest zbyt ryzykowny.
Zanim wyruszyliśmy do Wilmington, zawaliły się bliźniacze wieże WTC, a liczbę ofiar śmiertelnych w Nowym Jorku szacowano na pięć, sześć, siedem tysięcy – może więcej. Ale kiedy dotarłem do domu i włączyłem telewizor, zobaczyłem, że amerykańskie serce wciąż mocno bije. Lekarze i pielęgniarki czekali w nowojorskich szpitalach w gotowości, żeby leczyć rannych. Na ulicach i w alejach wiły się długie kolejki nowojorczyków chcących oddać krew, chociaż przekazywano informację, że więcej jej nie potrzeba. Widziałem to na ich twarzach: pragnęli coś zrobić, cokolwiek. Nikt nie mówił o stopie wojennej ani o odwecie. Ci ludzie chcieli po prostu robić swoje, wnieść wkład. Ten dzień przypomniał mi, że nawet w chwili niemal całkowitego milczenia ze strony przywódców w Waszyngtonie Amerykanie stanęli na wysokości zadania. Patrząc na tych ludzi w kolejkach do punktów krwiodawstwa, byłem przekonany, że kraj się podniesie, stawi czoła nowym wyzwaniom i wyjdzie z tej próby jeszcze silniejszy.
Dla mnie jest to pierwsza zasada życia, zasada fundamentalna, i coś, czego nie można się nauczyć od żadnego mędrca: „Wstawaj!”. Sztuka życia polega po prostu na tym, żeby się podnieść, kiedy zwalono nas z nóg. Tę lekcję trzeba odrobić samemu – uczymy się tego na przykładzie i w działaniu. Ja otrzymywałem ją codziennie, dorastając w zwyczajnym, szarym domu na przedmieściach Wilmington w stanie Delaware. Mój tato, Joseph Robinette Biden Sr., był człowiekiem małomównym. Wszystko, czego się od niego nauczyłem, pochodziło z obserwacji. W młodości mocno od życia oberwał, stracił coś, czego nigdy nie miał odzyskać. Nigdy jednak nie przestawał się starać. Codziennie wstawał pierwszy i od wczesnego ranka krzątał się po domu, starannie ogolony, elegancko ubrany, nastawiał kawę i szykował się do wyjścia do salonu samochodowego – pracy, której nigdy szczególnie nie lubił. Mój brat Jim wspominał, że często słyszał, jak tato śpiewa w kuchni. Ojciec miał swoją godność. Nigdy, przenigdy się nie poddawał ani nie narzekał. „Świat nie jest ci nic winien, Joey” – mawiał, ale bez urazy. Nie miał czasu rozczulać się nad sobą. Nie osądzał człowieka po tym, ile razy upadł, tylko po tym, jak szybko się podnosił.
„Wstawaj!” To było jego powiedzenie, którego echo słyszałem przez całe życie. Świat dał ci po głowie, rozłożył na łopatki? Mój tato powiedziałby: Wstawaj! Leżysz w łóżku i użalasz się nad sobą? Wstawaj! Przewrócili cię na boisku, upadłeś na tyłek? Wstawaj! Zły stopień? Wstawaj! Rodzicie dziewczyny nie pozwalają jej chodzić z chłopcem katolikiem? Wstawaj!
Nie chodziło wyłącznie o małe rzeczy, lecz także o te duże – kiedy słyszałem tylko swój własny głos. Po operacji, panie senatorze, może pan stracić zdolność mówienia? Wstawaj! Gazety nazywają cię plagiatorem, Biden? Wstawaj! Twoja żona i córka – tak mi przykro, Joe, nie mogliśmy nic zrobić, żeby je uratować? Wstawaj! Oblałeś zajęcia na prawie? Wstawaj! Dzieciaki się z ciebie śmieją, bo się jąkasz, Bi-bi-bi-bi-bi-biden? Wstawaj!
Joe Impedimenta. Koledzy z klasy nadali mi to przezwisko na samym początku liceum, kiedy mieliśmy po dwie godziny łaciny dziennie. Było to jedno z pierwszych trudnych słów, których się nauczyliśmy. „Impedimenta – utrudnienia, bagaż, który przeszkadza w posuwaniu się naprzód”. Stałem się więc Joem Impedimenta. Albo Dashem. Dużo ludzi myślało, że ta ksywka nawiązuje do mojej gry w futbol. Byłem szybki (dash znaczy śmigać) i zdobywałem punkty za niejedno przyłożenie. Ale chłopaki w męskiej szkole katolickiej na ogół nie nadawały przezwisk ku pokrzepieniu serc. Nie nazywały mnie Dashem z powodu moich dokonań na boisku, tylko ze względu na moje porażki w klasie. Nie chodziło o dash – śmiganie, lecz o inne znaczenie tego słowa – „kreska”. O to, że mówiłem, jakbym nadawał alfabetem Morse’a. Kropka-kropka-kropka-kropka-kreska-kreska-kreska-kreska. „Za-za-za-za-zamknijcie się, chło-ło-ło-ło-łopaki!”
Moim impedimentum było jąkanie się. Nie zawsze mi dokuczało. Kiedy byłem w domu z braćmi i siostrą, gdy szwendałem się z kolegami z sąsiedztwa albo popisywałem na boisku, radziłem sobie nieźle, ale w nowej sytuacji albo w nowej szkole, kiedy musiałem czytać przed całą klasą czy chciałem zaprosić dziewczynę na randkę, po prostu nie mogłem. W pierwszej klasie liceum z powodu jąkania się zwolniono mnie z obowiązku publicznego wystąpienia. Wszyscy inni musieli wygłosić prezentację na porannym apelu, przed dwustu pięćdziesięcioma kolegami. Mnie się upiekło. I wszyscy o tym wiedzieli. Może specjalnie się tym nie przejmowali – mieli inne rzeczy na głowie – ale ja tak. Czułem się, jakbym musiał stać w kącie w oślej czapce. Inne dzieciaki patrzyły na mnie, jakbym był głupi. Śmiały się. Strasznie chciałem udowodnić, że jestem taki sam jak inni. Do dziś doskonale pamiętam strach, wstyd, absolutną wściekłość – jakby działo się to wczoraj. Czasem myślałem, że moje impedimentum to koniec świata. Bałem się, że zostanę zapamiętany przede wszystkim jako jąkała. Bywały dni, kiedy zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zdołam pokonać tę przeszkodę.
Dziwnie do zabrzmi, ale nawet gdybym mógł sprawić, by najczarniejsze chwile związane z jąkaniem się nigdy się nie wydarzyły, wcale bym tego nie chciał. Ten kłopotliwy bagaż okazał się darem niebios. Znoszenie jego ciężaru dodało mi sił i sprawiło, jak miałem nadzieję, że stałem się lepszym człowiekiem. Dzięki jąkaniu się otrzymałem bezcenne lekcje, które przydały mi się w życiu i w wybranej przeze mnie karierze.
Zacząłem się martwić jąkaniem się jeszcze w Scranton w Pensylwanii, w podstawówce. W przedszkolu rodzice posłali mnie do logopedy w Marywood College, ale terapia nieszczególnie mi pomagała, więc byłem tam tylko kilka razy. Prawdę mówiąc, nie pozwalałem, żeby jąkanie się przeszkadzało mi w tym, co naprawdę się dla mnie liczyło. Byłem jednym z najmłodszych dzieci w klasie, zawsze małym jak na swój wiek, ale nadrabiałem, demonstrując odwagę. Na rzucone wyzwanie wspinałem się na szczyt płonącej hałdy węgla, huśtałem na belkach nad placem budowy, przebiegałem pod jadącą wywrotką. Jeśli zwizualizowałem sobie, że coś zrobię, wiedziałem, że mi się uda. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może być inaczej. Brakowało mi wiary w moją zdolność do porozumiewania się słowami, ale zawsze wierzyłem w swój talent sportowy. Sport był dla mnie równie naturalny, jak mówienie nienaturalne. I właśnie sport okazał się moją przepustką do akceptacji – i nie tylko. Niełatwo było odebrać mi śmiałość w grze, więc nawet kiedy się jąkałem, zawsze byłem tym chłopakiem, który mówił: „Dawajcie piłkę”.
Mamy ostatni strzał, kto wykopie? „Dawajcie piłkę”. Musimy teraz zdobyć przyłożenie. „Dawajcie piłkę”. Miałem osiem lat, na ogół byłem najmniejszy na boisku, ale wyrywałem się do gry. A pozostali dawali mi piłkę.
Kiedy miałem dziesięć lat, przeprowadziliśmy się z dzielnicy Scranton, którą tak dobrze znałem, do Wilmington w Delaware. Tacie trudno było znaleźć posadę w Scranton, a jego brat Frank powtarzał, że w Wilmington pracy nie brakuje. Bracia Bidenowie spędzili tam większość swoich szkolnych lat, więc dla taty przeprowadzka była jak powrót do domu. Reszta naszej rodziny czuła natomiast, że dom opuszcza. Jednak mama, urodzona i wychowana w Scranton, postanowiła, że przyjmie punkt widzenia taty, i nie miała zamiaru dać się od tego odwieść. To wspaniała okazja. Będziemy mogli zacząć od nowa. Poznamy nowych przyjaciół. Wprowadzaliśmy się do dopiero co powstałej dzielnicy, do nowiutkiego domu. Nie jakiegoś tam z drugiej ręki. Będziemy pierwszymi ludźmi, którzy przekroczą próg. Wszystko się dobrze układało. Do mojego jąkania się też tak podchodziła. Nie rozwodziła się nad minusami. „Joey, jesteś taki przystojny. Joey, jesteś takim dobrym sportowcem. Joey, masz taki wysoki iloraz inteligencji. Masz tyle do powiedzenia, skarbie, że twój mózg cię wyprzedza”. A jeśli koledzy naśmiewali się ze mnie, no cóż, to ich problem. Po prostu ci zazdroszczą.
Wiedziała, jak bardzo dzieciaki potrafią ranić. Dlatego postanowiła, że kiedy przeprowadzimy się do Wilmington, cofnie mnie o rok w szkole. Poza tym, że byłem mały na swój wiek i należałem do najmłodszych w roczniku, w ostatnim roku w Scranton długo nie chodziłem na lekcje po operacji usunięcia migdałków. Kiedy więc przyjechaliśmy do Wilmington, mama nalegała, żebym powtórzył trzecią klasę – i żadne z dzieci w szkole Holy Rosary nie musiało wiedzieć, że repetuję. Także pod tym względem Wilmington miało być szansą na nowy początek.
Właściwie przeprowadzaliśmy się na przedmieścia, do robotniczej dzielnicy Claymont, tuż za granicą stanową z Pensylwanią. Wciąż pamiętam jazdę do Delaware. Czułem zew przygody. Tato siedział za kierownicą, mama z przodu obok niego, a nasza trójka dzieciaków z tyłu: ja, mój brat Jimmy i sześcioletnia siostra Valerie, która była też moją najlepszą przyjaciółką. Przekroczyliśmy granicę stanu, jadąc autostradą Philadelphia Turnpike, minęliśmy hutę stali Worth, fabrykę General Chemical Company i rafinerie naftowe, wszystkie z dymiącymi kominami. Przejechaliśmy przez Worthland i Overlook Colony, ciasno zabudowane szeregowymi domami, które huty i fabryki stawiały dla robotników na początku XX wieku. W Worthland mieszkało dużo Włochów i Polaków, w Overlook Colony – czarni. Już tylko niecałe dwa kilometry dzieliły nas od osiedla Brookview Apartments i naszego nowiutkiego domu z ogródkiem. Wystarczyło skręcić w prawo z Philadelphia Pike.
W Brookview przywitał nas księżycowy krajobraz. Ponad osiedlem wznosiła się potężna wieża ciśnień, za to nigdzie nie było widać drzew. Jechaliśmy główną drogą, biegnącą łagodnym łukiem. Stał przy niej gmach sądów. Jedna strona była już zbudowana, ale budowa drugiej trwała. Widzieliśmy ciężki sprzęt spoczywający bezczynnie między kopcami ziemi i czerwonej gliny. Był upalny letni dzień, więc mieliśmy opuszczone okna w samochodzie. Nadal pamiętam zapach tej gliny, siarkowy odór z trzewi ziemi. Kawałek dalej przy głównej drodze mama dostrzegła małe, duszne parterowe domki. W kolorze musztardowym. Tato musiał zauważyć wyraz jej twarzy na widok naszej nowej okolicy. „Nie martw się, ptysiu” – powiedział. „To nie te. Nasz jest duży”.
Dojechał do końca zakrętu drogi, zatrzymał samochód i nie wysiadając, wskazał budynek otoczony czymś w rodzaju trawnika. Nasz nowy dom był jednopiętrowy, biały, z wąskimi kolumnami przy wejściu – chyba miał to być powiew przepychu na miarę Tary z Przeminęło z wiatrem – oraz parterowymi skrzydłami po obu stronach.
– Oto i on – powiedział tato.
– To całe dla nas? – spytała mama.
– Nie, jedynie ta środkowa część – odparł tato. – Nie martw się, ptysiu, to tylko tymczasowo.
Zorientowałem się, że mama na przednim siedzeniu płacze.
– Mamo?! Mamusiu, co się stało?
– Po prostu jestem taka szczęśliwa. Jest piękny, prawda? Czyż nie jest piękny?
Prawdę mówiąc, dom wydawał mi się całkiem niezły. Był miniaturową wersją klasycznego kolonialnego domu z dwoma dużymi pomieszczaniami i korytarzem na parterze oraz sypialniami na piętrze. Miałem pokój w tylnej części, co oznaczało, że z okna widziałem przedmiot moich najgłębszych pragnień, moją Krainę Oz: Archmere. W samym środku tego robotniczego miasta, nieco ponad kilometr od hut i wprost naprzeciwko wjazdu do Brookview Apartments, stała pierwsza rezydencja, jaką widziałem w życiu. Mogłem się w nią wpatrywać godzinami. John Jacob Raskob zbudował ją dla swojej rodziny, zanim w Claymont powstały huty, fabryki chemiczne i rafinerie naftowe. Raskob był osobistym sekretarzem Pierre’a du Ponta, ale miał niebywały talent do pomnażania pieniędzy. Przekonał du Pontów do wykupienia dużych udziałów w General Motors i został wiceprezesem do spraw finansów firmy. Był także katolickim bohaterem. Część swojej fortuny przeznaczył na sfinansowanie charytatywnej fundacji, kierował też kampanią pierwszego katolickiego kandydata na prezydenta – demokraty Ala Smitha. W 1928 roku politycy Partii Demokratycznej odbywali zebrania strategiczne w jego bibliotece w Archmere. Raskob zbudował później Empire State Building.
Sama rezydencja w Claymont, Patio w posiadłości Archmere, była wspaniałym marmurowym gmachem w stylu włoskim, stojącym na terenie, który opadał łagodnie ku rzece Delaware. Nazwa Archmere – „łuk nad morzem” – pochodziła od szpaleru wiązów, które rosły na tym nadbrzeżnym zboczu. Kiedy jednak wokół Patio zaczęło się robić tłoczno od robotniczych rodzin, nie mówiąc już o hałasie i zanieczyszczeniach z fabryk i hut, Raskob sprzedał posiadłość zakonowi norbertanów. Ci założyli tu prywatne liceum dla chłopców. Archmere Academy miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy wprowadziłem się do domu po drugiej stronie ulicy.
Tamtego roku grałem w futbol w ramach Catholic Youth Organization, a trenował nas doktor Anzelotti, chemik z DuPonta, którego synowie chodzili do Archmere. Szkoła pozwoliła doktorowi Anzelottiemu prowadzić treningi na jej terenie. Od chwili kiedy znalazłem się na kampusie, za wysokim na trzy metry ogrodzeniem z kutego żelaza, i pojechałem dalej prowadzącą przez niego drogą – nazywaną zresztą żółtą ceglaną drogą, zupełnie jak w Czarnoksiężniku z Krainy Oz – wiedziałem, gdzie chcę chodzić do liceum. Nigdy nie traktowałem Archmere jako ścieżki do większej chwały. Kiedy miałem dziesięć lat, wydawało mi się, że już samo dostanie się do tej szkoły jest osiągnięciem. Siedziałem w swoim pokoju, wyglądałem przez okno i marzyłem o dniu, w którym usiądę w ławce w tym naukowym przybytku. O dniu, w którym zdobędę zwycięskie przyłożenie albo zaliczę rozstrzygający mecz home run.
Na razie poszedłem do trzeciej klasy w katolickiej szkole Świętego Różańca, niecały kilometr od nas, jadąc Philadelphia Pike. Siostry józefitki wprowadzały mnie w ten nowy świat. Stanowiły łącznik między Scranton i Claymont. Tam, gdzie były zakonnice, był dom. Jestem w równym stopniu katolikiem kulturowym, co teologicznym. Moje wyobrażenie o własnym ja, o rodzinie, społeczności, szerszym świecie pochodzi wprost z mojej religii. Rzecz nie tyle w Biblii, ośmiu błogosławieństwach z Kazania na Górze, Dekalogu, sakramentach czy modlitwach, których się nauczyłem, ile w kulturze. To między innymi dzięki zakonnicom nadal jestem praktykującym katolikiem. Latem zeszłego roku w Dubuque w stanie Iowa miejscowa sojuszniczka polityczna Teri Goodman zabrała mnie do klasztoru Świętego Franciszka – pięknego starego budynku, który pasowałby do kampusu jednego z uniwersytetów z Ligi Bluszczowej. Zatrzymaliśmy się po drodze, żeby kupić lody dla sióstr, bo syn Jean Finnegan Biden nie przyjeżdża z wizytą do zakonnic z pustymi rękami. Przypomniałem sobie podstawówkę, ostatni dzień szkoły przed świętami, kiedy wszyscy koledzy z klasy wręczali siostrze zakonnej bożonarodzeniowe prezenty. Na jej biurku rosła sterta luksusowych mydełek (co innego można dać zakonnicy?). Siostry pachniały potem lawendą przez resztę roku. Nie pamiętam zakonnicy, która by nie roztaczała zapachu lawendy.
Wszedłem więc do klasztoru w Dubuque z kilkoma galonami lodów i od razu zacząłem się martwić, że przywieźliśmy ich za mało. Teri spodziewała się, że na spotkanie przyjdzie dziesięć, może dwanaście zakonnic, ale w sali siedziało ich z pięćdziesiąt – w tym wiele z pokolenia, które uczyło mnie w dzieciństwie. Przyjechałem, żeby wygłosić pogadankę o sytuacji w Iraku, a siostry naprawdę chciały zrozumieć podłoże religijne tamtejszego konfliktu. Zasypały mnie pytaniami o sunnitów, szyitów i Kurdów. Chciały poznać historię religii, którą wyznają Kurdowie, a także dowiedzieć się, jak zdobyłem informacje o sprawach i troskach Irakijczyków. Wiele tych zakonnic było kiedyś nauczycielkami, wiedza liczyła się dla nich najbardziej. Rozmawialiśmy też o naszym Kościele, później o problemach kobiet, edukacji i bezpieczeństwie państwa. Czy zgadzały się z moim publicznym stanowiskiem w tych kwestiach, czy nie, wszystkie się do mnie uśmiechały. Nawet kiedy już otworzyliśmy lody, dalej zadawały pytania. A gdy zbierałem się do wyjścia, Teri zapytała, czy siostry pomodlą się w najbliższych dniach za sukces Joego Bidena w jego publicznej służbie. One jednak zrobiły coś więcej. Otoczyły mnie kołem, uniosły ręce nad moją głową i zaczęły śpiewać błogosławieństwo udzielane członkiniom zakonu, które odchodziły, by kontynuować dzieło Boże gdzie indziej. „Niech cię Bóg błogosławi i niech ma cię w swojej opiece”. Siostry były tak miłe i tak autentyczne, że poczułem się jak w dzieciństwie, jakbym dotknął czegoś istotniejszego, większego od siebie. Nie była to epifania, nagłe objawienie. Poczułem się swojsko. Siostry franciszkanki w Dubuque w Iowa przenosiły mnie do domu.
Zakonnice były moimi pierwszymi nauczycielkami. W Świętym Różańcu, tak jak w szkole przy parafii Świętego Pawła w Scranton, uczyły czytania, pisania, matematyki, geografii i historii, ale w programie zakorzenione były także takie pojęcia jak przyzwoitość, fair play i cnota. Za punkt wyjścia przyjmowały biblijne słowa o tym, że nikt nie ma większej miłości niż ten, kto oddaje swe życie za drugiego człowieka. W szkole stosowaliśmy to w pomniejszonej skali. Nie oddawało się życia, lecz szlachetnie było pomóc przejść starszej pani przez ulicę. Szlachetnie było podać rękę komuś, kto miał mniej. Szlachetnie było zareagować, kiedy klasowy łobuz się nad kimś znęcał. Szlachetnie było interweniować.
Pewnego dnia w Holy Rosary nasza nauczycielka, siostra Michael Mary, musiała wyjść na chwilę z klasy. Sonny Deramo rzucił wtedy gumką do ścierania, a kiedy siostra wróciła, gumka wciąż leżała na podłodze.
– Kto to zrobił? – zapytała siostra Michael Mary.
Cisza. Nikt się nie odezwał.
– W takim razie wszyscy zostaniecie po lekcjach, dopóki ten, kto to zrobił, się nie przyzna.
Podniosłem rękę.
– To ja, siostro.
Po skończonych zajęciach siostra Michael Mary odprawiła do domu wszystkich oprócz mnie.
– Panie Biden, pan zostaje.
Wiedziałem, co to znaczy – będę musiał napisać sto razy na tablicy „Dobrymi chęciami piekło wybrukowane”.
Kiedy reszta klasy wyszła, siostra kazała mi usiąść.
– Przyznałeś się do czegoś, czego nie zrobiłeś – stwierdziła.
Kiwnąłem głową, myśląc, że mnie puści.
– Godne podziwu – powiedziała siostra – ale tak czy inaczej musisz za to zapłacić. Musisz zostać po lekcjach.
Nauczyła mnie w ten sposób czegoś, czego nigdy nie zapomniałem. Kiedy interweniujesz, musisz ponieść konsekwencje.
Księży spotykało się w niedzielę, a zakonnice były z nami codziennie. Siostra Lawrence Joseph grała z nami w baseball: biegała, zakasując habit, i zaliczała kolejne bazy. Byłem wysportowany, lecz nawet kiedy powtarzałem klasę, i tak należałem do najmniejszych chłopców, a siostra Lawrence Joseph wiedziała, że martwię się swoją mikrą posturą. Mówiła więc: „Wiesz, Joey, mój brat też był nieduży, ale świetnie sobie radził w sporcie”. Zawsze mnie podbudowywały. Prawie wszystkie moje nauczycielki próbowały mi pomóc radzić sobie z jąkaniem się. Tak jak moja mama przypominały mi, że jestem dobrym chłopcem, mądrym, znakomitym sportowcem. Jeśli koledzy nabijali się ze mnie w klasie, stawały w mojej obronie. Starały się nawet dawać mi wskazówki, jak przezwyciężyć tę wadę wymowy.
Opracowałem własną strategię, którą nazywałem rozplanowywaniem. Wymagała ode mnie przewidywania, co myślą inni. W 1955 roku, kiedy rodzice kupili nowy dom na osiedlu Mayfield, roznosiłem gazety po okolicy. Bałem się panicznie sobotnich poranków, kiedy musiałem iść odebrać zapłatę od osób, które dopiero zaczynałem poznawać. Nauczyłem się planować rozmowy z nimi. Najbliższy sąsiad był zagorzałym kibicem Yankees, więc zawsze sprawdzałem tabelę wyników rozgrywek baseballowych, bo wiedziałem, że będzie o to pytał, a ja będę musiał coś powiedzieć i się nie zbłaźnić. Układałem sobie w głowie całą konwersację, zanim otworzył drzwi: „Widziałeś, jak Mantle wczoraj dwa razy zaliczył home run?”.
Ponieważ przy czytaniu na głos zawsze panikowałem, wkuwałem na pamięć długie fragmenty, o których wiedziałem, że będę musiał je przeczytać w szkole. Jedna z zakonnic poradziła mi, żebym nauczył się trzymać odpowiednie tempo i intonację, trochę śpiewną, żebym nie przeciągał całego spektaklu, a mięśnie twarzy nie odmówiły mi posłuszeństwa. Siostry zawsze starały się pomóc. Dlatego incydent z sir Walterem Raleighem mnie zaskoczył.
Po przeprowadzce do Mayfield przeniosłem się do szkoły podstawowej przy parafii Świętej Heleny. W siódmej klasie, tak jak we wszystkich pozostałych, usadzano nas w ławkach w porządku alfabetycznym, co oznaczało, że zawsze siedziałem w pierwszym rzędzie, w którejś kolejnej ławce. Kiedy mieliśmy czytać na głos, mogłem łatwo przewidzieć, który akapit mi przypadnie. Jeśli byłem w piątej ławce, to dostawałem piąty akapit. Tego dnia obliczyłem, że czeka na mnie następujący fragment: „Sir Walter Raleigh był dżentelmenem. Zdjął pelerynę i rozłożył na błocie, tak aby dama nie pobrudziła sobie pantofli”. Trafiłem. Nauczyłem się go na pamięć. Zacząłem recytować powoli, w równym tempie:
– Sir Wal-ter Ral-eigh był dżentel-menem…
– Panie Biden – przerwała mi zakonnica – co to za słowo?
Spanikowałem. Nagle nie umiałem odczytać liter na stronie. Miałem zupełną pustkę w głowie. Siostra chciała, żebym wymówił „dżentelmen”, a ja nie mogłem.
– Dż-dż-dż-dż…
Znów mi przerwała:
– Panie Bi-bi-bi-bi-biden…
Poczułem, że robi mi się gorąco: biały żar oblewał mnie od dołu, od nóg w stronę karku. Była to czysta wściekłość. Wstałem i wyszedłem z klasy, przechodząc tuż przed nosem zakonnicy. Zostawiłem za sobą szkołę i pokonałem trzy kilometry dzielące mnie od Wilson Road w Mayfield. W domu czekała na mnie mama. Już do niej dzwonili ze szkoły.
Nie zdążyłem nawet wejść za próg.
– Joey, wsiadaj do samochodu.
Zapakowała mnie i mojego brata Franka – który dopiero uczył się chodzić – do auta i pojechaliśmy do Świętej Heleny. Widziałem, że jest zła. Wiedziałem, że nabroiłem.
– Joey, co się stało? – zapytała.
– Mamo, ona się ze mnie śmiała. Nazwała mnie panem Bi-bi-bi-bi-bidenem.
Kiedy dojechaliśmy do szkoły, mama złapała mnie za rękę, a drugą podniosła Franka. Skierowaliśmy się do gabinetu dyrektorki, matki Agnes Constance. Prowadzące do niego drzwi wyglądały jak w biurze prywatnego detektywa w starych filmach noir: dolna połowa z drewnianej płyty, a wyżej matowe szkło. Mama kazała mi usiąść w poczekalni, posadziła mi Franka na kolanach, a sama weszła do środka. Przez szybę w drzwiach przeświecało słońce, było widać zarysy sylwetek. I słychać głosy. Mama zapytała:
– Czy siostra może tu zejść?
Przyszła zakonnica, która mnie uczyła, i zaczęła tłumaczyć, co się stało, a wtedy moja matka jej przerwała:
– Tak, wiem, siostro, ale co siostra powiedziała?
– Cóż, pani Biden, właściwie nic takiego nie…
– Powiedziała siostra „Bi-bi-bi-bi-biden”?
– To nie ma nic do rzeczy – usłyszałem głos matki Agnes Constance.
Jednak mama dalej naciskała:
– Czy powiedziała siostra: „Bi-bi-bi-bi-biden”?
– Tak, pani Biden, chciałam zwrócić mu uwagę.
Widziałem przez szybę w drzwiach, jak mama prostuje się na pełną wysokość swoich stu pięćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu. Moja matka, taka nieśmiała, tak pełna szacunku do Kościoła, wstała, podeszła do zakonnicy i wycedziła:
– Jeśli jeszcze raz tak się siostra odezwie do mojego syna, wrócę i zedrę siostrze ten czepek z głowy. Rozumie mnie siostra?
Drzwi otworzyły się z rozmachem i mama chwyciła Franka na ręce.
– Joey – rzuciła, wychodząc – wracaj do klasy.
Jednego moja matka znieść nie mogła: złośliwości. Sama w ogóle nie ma w sobie tej cechy i nie tolerowała jej u innych. Kiedyś posłała mojego brata Jima, żeby rozkwasił nos chłopakowi, który dokuczał mniejszym dzieciom, a kiedy Jim spełnił jej polecenie, dała mu dolara. Dla autorytetów, w tym przedstawicieli Kościoła, nie miała taryfy ulgowej. Jeśli nadużywają władzy, rozkwaś im nos.
Szanuj habit, mawiała, szanuj szaty liturgiczne, szanuj mundur, ale nie musisz szanować osoby w nie ubranej. Wiele lat później, kiedy oznajmiłem matce, że będę na audiencji u królowej Anglii, od razu powiedziała: „Tylko się jej nie kłaniaj”. A gdy oświadczyłem, że spotkam się z papieżem, przestrzegała: „Tylko nie całuj jego pierścienia”.
– Pamiętaj, Joey – mówiła – jesteś Bidenem. Nikt nie jest od ciebie lepszy. Ty nie jesteś od nikogo lepszy, ale też nikt nie jest lepszy od ciebie.
Nawet kiedy z pieniędzmi było tak krucho, że dostawca prądu przysyłał do nas windykatora, a ja musiałem uszczelniać stare, dziurawe buty kawałkiem kartonu aż do następnej wypłaty ojca, mamy nic nie wytrącało z równowagi. W ósmej klasie zostałem zaproszony do kościoła prezbiteriańskiego na zabawę dla wszystkich dzieciaków ze szkoły publicznej. Byłem katolikiem, a w Mayfield mieszkało niewiele katolickich rodzin. Musiałem włożyć jedną z eleganckich koszul taty, która miała za długie rękawy, więc mama mi je podwinęła, tworząc francuskie mankiety, ale nie mogliśmy znaleźć do nich spinek. Był piątkowy wieczór, tata pracował do późna, więc mama zeszła do piwnicy, wzięła stojącą na pralce skrzynkę z narzędziami i wyjęła dwie śrubki i nakrętki. Kiedy zaczęła spinać nimi mankiety koszuli, odskoczyłem.
– Nie pójdę tak, mamo! – zawołałem. – Nie mogę tak iść. Wszyscy będą się ze mnie nabijać.
– Joey – odparła – spójrz na mnie.
– Nie idę tak. Nie idę tak.
– Posłuchaj, Joey, jeśli ktoś coś ci powie o tych śrubkach i nakrętkach, po prostu popatrz mu prosto w oczy i powiedz: „A ty takich nie masz?”.
– Maaaamo! Maaamo! Nie zmuszaj mnie do tego.
Koniec końców jednak chciałem iść na te tańce. Więc poszedłem. A kiedy stałem przy wazie z ponczem, napełniając szklankę, ktoś dostrzegł moje zaimprowizowane spinki do mankietów. Złapał mnie za rękę, podniósł ją do góry i wrzasnął:
– Patrzcie na Bidena! Ma mankiety na śrubki!
Czułem, że czerwienię się ze wstydu, a potem ogarnęła mnie złość. Przypomniałem sobie jednak, co mówiła mama.
– A ty nie masz takich spinek?
Zapadła grobowa cisza… Aż odezwał się mój prześladowca, na tyle głośno, żeby wszyscy w pobliżu słyszeli:
– No tak. Jasne, mam takie. Mam takie spinki.
Jakieś dziesięć lat temu moja siostra Val podarowała mi srebrne spinki od Tiffany’ego w kształcie śrubek z nakrętkami, na pamiątkę tamtej potańcówki – i żebym nie zapominał, co ważne.
Kiedy któreś z nas miało problem, szliśmy do mamy, a ona potrafiła wszystko nam wyklarować. Któregoś roku przeżywałem katusze w szkolnym autobusie. Wsiadałem pierwszy, a sześć czy siedem przystanków później zabieraliśmy pucołowatą dziewczynkę z niezbyt okazałego domu, która miała piegi i dziwnie pachniała, jakby właśnie zeszła ze strychu swojej babci. Autobus był prawie pusty, ale ona siadała obok mnie. Stało się to dla mnie źródłem przemożnego zażenowania. Wszyscy sobie ze mnie żartowali, bo wszyscy nabijali się z niej. Pewnego dnia wróciłem do domu i poruszyłem tę sprawę z mamą.
– Nie wiem, co mam robić. No bo autobus jest pusty, a ona siada koło mnie i wszyscy myślą, że jest moją dziewczyną.
Mama popatrzyła na mnie i zapytała:
– Ona cię lubi?
– No tak, mamo. Lubi mnie. W tym właśnie problem.
– No to też ją polub – odparła mama. – Jak ktoś cię kocha, odpowiedz tym samym.
Ciągle się tego uczyliśmy w domu: traktowania ludzi z szacunkiem. Drugą taką nieustającą lekcją było dbanie o rodzinę. Mieliśmy takie powiedzenie: „Jeśli musisz prosić, jest już za późno”. W naszym domu oczekiwano, że Val, Jimmy, Frankie i ja będziemy wzajemnie się wspierać.
– Nikt nie jest wam bliższy – mówiła nam mama. – Płynie w was ta sama krew. Jesteście sobie bliżsi niż tacie i mnie. Macie tę samą krew.
W domu mogliśmy się kłócić, ale poza nim nie wolno nam było powiedzieć ani słowa przeciwko komuś z rodzeństwa. Bez względu na to, co bracia i siostra zrobili, stosowne było tylko branie ich strony. Nic innego nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie wchodziło w grę. Wystąpienie przeciwko nim byłoby jak przekazywanie tajemnic Rosjanom w samym środku zimnej wojny. Równało się zdradzie. W podstawówce zakonnice mianowały mnie dyżurnym odpowiedzialnym za bezpieczeństwo. Dostałem błyszczącą niebieską odznakę. W autobusie miałem pilnować porządku i zgłaszać przypadki złego zachowania. Pewnego dnia Val popełniła jakieś wykroczenie przeciwko szkolnemu regulaminowi właśnie w autobusie. Wieczorem przy kolacji zapytałem tatę, co robić.
– Wszyscy wiedzą, co zrobiła – wyjaśniłem. – Powinienem to zgłosić.
– To twoja siostra, Joey.
– Ale tato, dostałem niebieską odznakę. Mam zgłaszać takie przypadki.
– Joey, przecież wiesz, że to nie jest jedyna możliwość.
Zrozumiałem, co mam zrobić. Następnego dnia oddałem odznakę.
Filozofia życiowa taty nie różniła się od tej wyznawanej przez mamę. Mama po prostu bardziej otwarcie ją wyrażała. Tato zawsze był cichszy. Od niego uczyłem się przez obserwację. Nie mógł znieść, kiedy ludzie wywyższali się nad tych, którym się gorzej powiodło, i nimi pomiatali. Nigdy nie rozmawiajcie o pieniądzach, mówił nam. Nie tolerował też nadużywania jakiejkolwiek władzy. Żadnego z nas nigdy nie uderzył. „Tylko człowiek mały duchem bije małe dziecko” – mawiał. „Nikt pod żadnym pozorem nie ma prawa podnosić ręki na kobietę”. Tata często pracował do późna, ale na ogół urywał się na godzinę, żeby przyjechać do domu i zjeść z nami kolację. Przy stole pilnował zasad – powinniśmy mieć nienaganne maniery – lubił też kierować rozmowę na poważne tematy, takie jak moralność, sprawiedliwość i równość. Od czasu do czasu mówił o Holokauście. Nie potrafił zrozumieć, jak można prześladować ludzi za to, kim są. „Świat się mylił, nie reagując na potworności, które Hitler zgotował Żydom, więc powinniśmy się wstydzić”. Każdy z nas jest osobiście odpowiedzialny – mówił nam – żeby zabierać głos, kiedy widzimy takie zło.
Rodzice rzadko zażywali rozrywek na mieście, więc każde wyjście było wielkim wydarzeniem. Któregoś roku zostawili Val i mnie w domu, żebyśmy zajmowali się Jimem i Frankiem, a sami poszli na przedświąteczne przyjęcie w salonie samochodowym, którego tato był wtedy kierownikiem. Właściciel był potężny pod każdym względem – ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, z akcentem przeciągającym samogłoski, pokaźnym kontem bankowym i politycznymi koneksjami w całym stanie. Był self-made manem, który reklamował się na billboardach jako „przyjaciel ludzi pracy”. Na znak firmowy wybrał sobie srebrną dolarówkę, dawał takie monety wszystkim swoim dobrym klientom. Tato nie miał nic przeciwko temu, ale czuł zażenowanie, kiedy szef płacił pracownikom workami srebrnych dolarówek, które musieli taszczyć do domu. Nie wydawało się to zbyt przyjazne ludziom pracy. Kiedy właściciel postanowił zorganizować przyjęcie gwiazdkowe dla sprzedawców, sekretarek i mechaników, tato się ucieszył. W opróżnionym salonie wystawowym miał zagrać big-band. Tato uwielbiał graną przez big-bandy muzykę swingową. W latach trzydziestych sam nieźle grał na klarnecie i saksofonie, był też pełnym gracji tancerzem. Mama włożyła więc najlepszą sukienkę i poszli.
Wrócili po zaledwie dwóch czy trzech godzinach – przyjęcie musiało się dopiero rozkręcać. Tato milczał, kiedy poszli do swojej sypialni. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że nie ma już pracy. Mama opowiedziała nam później, co się stało. Do kolacji posadzono ich przy głównym stole, z widokiem na parkiet. Ale zanim tańce w ogóle się zaczęły, właściciel wziął wiadro srebrnych dolarówek, wysypał je na podłogę i patrzył z góry, jak sprzedawcy, sekretarki i mechanicy kłębią się na czworakach na parkiecie, zbierając monety. Tato siedział przez chwilę jak sparaliżowany, po czym wstał, wziął mamę za rękę i wyszedł z przyjęcia. W proteście rzucił pracę.
Nie do końca to wtedy rozumiałem, a może nie dopuszczałem do siebie tej myśli, ale mój ojciec czuł się w Mayfield trochę jak ryba bez wody. Wprowadziliśmy się na osiedle w 1955 roku jako jedni z pierwszych, a kiedy wokół nas rosły cztero- i pięciopokojowe domy, zapełniały je rodziny młodych profesjonalistów zaczynających pracę w firmie DuPont. Wszystko to byli wykształceni mężczyźni niedługo po studiach – chemicy, księgowi, prawnicy. Mayfield, kolejne nowe osiedle pozbawione drzew, było dużym awansem w porównaniu z Brookview, ale stanowiło tylko etap przejściowy dla tych młodych mężczyzn wspinających się po korporacyjnej drabinie ku lepszym posadom, większym domom i samochodom. DuPont oznaczał bezpieczeństwo dziś i lepszą przyszłość. Inni ojcowie nosili spinki do krawata ze znakiem firmowym koncernu: owalem z napisem DuPont w środku. Mieli nawet powiedzenie: „Owal się tobą zaopiekuje”. Jak to stare hasło reklamowe towarzystwa ubezpieczeniowego: „Z Allstate jesteś w dobrych rękach”.
Wiedziałem, że tato nie jest człowiekiem korporacji. Zawsze działał w mniejszym czy większym stopniu na własny rachunek. Wydawał się jednak patrzeć w przyszłość z równą ufnością co inni ojcowie. To tylko na jakiś czas, mówił o naszym domu przy Wilson Road. Moi bracia, siostra i ja nie czuliśmy się w tamtych latach mniej pewnie czy bezpiecznie niż inni, a Ameryka zmieniała się jakby specjalnie dla naszego powojennego pokolenia. Powstawały nowe domy, nowe szkoły, nowe modele samochodów, nowe gadżety, nowe telewizory i programy telewizyjne z ludźmi, którzy wyglądali tak jak my. Wszystko to dawało poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Groźba, że do Mayfield wtargnie komunizm, wydawała się równie realna jak to, że Nikita Chruszczow usiądzie do kolacji przy kuchennym stole u Cleaverów[1].
W Mayfield mieszkali głównie protestanci, więc w niedzielę mieliśmy trochę dalej na mszę, ale nasza rodzina przypominała wszystkie inne z sąsiedztwa. Po niedzielnym obiedzie tato dawał mi dolara, a ja wskakiwałem na rower i pedałowałem do Cutler’s Pharmacy po duże pudełko lodów Breyer’s. Siadaliśmy potem całą szóstką w dużym pokoju, żeby oglądać Lassie, Jacka Benny’ego i Eda Sullivana.
Zawsze jednak miałem poczucie, że tato nie do końca pasuje do Mayfield. Nigdy nie wypytywałem go o szczegóły dawnego życia, a on sam z siebie niewiele opowiadał. Jednak robiło na mnie dziwne wrażenie, kiedy otwierałem szafę i znajdowałem w środku jego kij do polo, czarne skórzane buty do jazdy konnej, brązowe jeździeckie bryczesy i czerwony rajtrok; kiedy oglądałem amatorskie filmy kręcone w wielkiej posiadłości jego kuzyna na Long Island, gdzie tato trzymał w stajniach swoje konie, albo zdjęcia jego ulubionego skoczka, Obediaha. O wielu rzeczach usłyszałem dopiero później. Kiedy Jimmy miał mniej więcej osiem lat, tato zabrał go na lotnisko w Wilmington, wynajął dwumiejscowy samolot piper cub i usiadł za sterami – polecieli nad miastem tylko we dwóch. Jeździli strzelać do rzutków nad rzeką Delaware. Kiedy byłem w college’u, tato wybrał się z resztą rodziny popływać czterometrową łódką, którą wypożyczył, i Jimmy był zaszokowany, że tato potrafi żeglować. Legenda głosiła, że ojciec pokonał kiedyś wpław rzekę Delaware. Sam byłem świadkiem, jak wchodził na trampolinę i wykonywał perfekcyjny skok z rozłożonymi ramionami. Był najbardziej elegancko ubranym, wypielęgnowanym i zadbanym kierownikiem salonu samochodowego, jakiego kiedykolwiek widziano w Wilmington w Delaware. Świetnie tańczył. Uwielbiał śpiewać i miał mnóstwo wdzięku. Nigdy nie zauważyłem, żeby czuł się zbity z tropu w sytuacji towarzyskiej. Jednak mój brat Jimmy – który wypytywał ojca o przeszłość – wyczuwał w nim pewną melancholię.
Pamiętam, jak tato mi mówił: „Musisz zostać słuchaczem college’u”. To było bardzo w jego stylu, takie niedzisiejsze określenie. „Słuchacz college’u”. Niemal mam łzy w oczach, kiedy o tym myślę. Zawsze żałował, że nie ma dyplomu wyższej uczelni, i czuł, że go to ogranicza. Nigdy nie powiedział tego wprost, lecz przekaz był jasny: Joey, nikt ci nigdy nie może odebrać wykształcenia. Istnieją potężni, wpływowi ludzie, którzy mogą wodzić cię na pasku, pozbawić pracy, pieniędzy i emerytury. Ale wykształcenia ci nie zabiorą. Tato i jego brat Frank nawet nie zaczęli studiów. Żaden znany mi Biden nie studiował. Jednak perspektywy młodego Josepha Robinette’a Bidena wyglądały na tyle zachęcająco, że nic nie zapowiadało, iż dyplom college’u będzie mu potrzebny.
Tato urodził się w Baltimore w 1915 roku, a mniej więcej w tym samym czasie jego ojciec, Joseph H. Biden, nawiązał ożywione kontakty z rodziną Blausteinów. Pomagał im dostarczać naftę w systemie obwoźnym, ze specjalnego zbiornika zamocowanego na wozie konnym. Kiedy Blausteinowie przewidzieli nadejście ery automobilów, przestawili się na benzynę i założyli niewielką firmę American Oil Company (później Amoco). Josepha H. wysłano do Wilmington, żeby kierował tam działalnością American Oil. Latem mój ojciec wyjeżdżał do swojego kuzyna Billa Sheena Jr., który był dla niego jak brat. Stary Sheen, zwany Wielkim Billem, był twardym, lubiącym wypić Irlandczykiem, który – podobno – wynalazł szczeliwo stosowane w kryptach cmentarnych. Sheenowie mieli posiadłość na terenach łowieckich w pobliżu Baltimore i – mówiąc wprost – byli bogaci. Co dwa lata Wielki Bill kupował po nowym cadillacu dla siebie, żony i syna. Swojemu ulubionemu siostrzeńcowi, Josephowi Bidenowi, sprawił najnowszego buicka roadstera. Tato dorastał wśród wytwornych dżentelmeńskich rozrywek. Brał udział w polowaniach z psami, prowadził szybkie samochody, pilotował samoloty. Poznał, co to dobre ubrania, świetne konie, nauczył się kroków najnowszych tańców.
Kiedy więc jego ojca, Josepha H. Bidena, firma przeniosła z Wilmington do Scranton, tato pojechał tam swoim pięknym nowym buickiem, żeby pójść do ostatniej klasy liceum. W katolickiej szkole w Scranton nigdy kogoś takiego jak on nie widziano, a koledzy nieźle dali mu popalić za to, że jest takim galantem. Ale moja mama – Jean Finnegan z North Washington Avenue – zakochała się po uszy. Pobrali się w Scranton w maju 1941 roku.
Wojna zbliżała się wielkimi krokami, a Sheenowie dostali duży kontrakt na zastosowanie swojego szczeliwa w statkach floty handlowej wypływających z amerykańskich portów. Tato wszedł w ten nowy biznes. Wielki Bill kierował działalnością w stoczni w Norfolk w Wirginii, Bill Jr. w Nowym Jorku, a tato przejął oddział bostoński. On i Bill Jr. prowadzili światowe życie. Latali prywatnymi samolotami, które sami pilotowali, wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, wpadali w góry Adirondack zapolować na wapiti i zjawiali się w kuchni hotelu Barclay na Manhattanie z parą przepiórek, prosząc szefa kuchni, by je dla nich przyrządził. Sheenom świetnie się powodziło podczas wojny, a tato też się załapał na tę koniunkturę. Odłożył trochę pieniędzy i planował zainwestować je w swoją przyszłość w biznesie. Kiedy skończyła się wojna, nie miałem jeszcze trzech lat. Żyliśmy sobie wygodnie w ładnym domu na bostońskich przedmieściach, a tato wszedł w spółkę ze starym znajomym, żeby kupić budynek w śródmieściu. Zamierzali założyć tam sklep meblowy. Zanim jednak dobili targu, wspólnik uciekł z pieniędzmi. A tato nie chciał wnieść przeciwko niemu oskarżenia. Pieniądze już przepadły, a poza tym facet był jego przyjacielem.
– Nie mogę tego zrobić – powiedział żonie. – Jestem ojcem chrzestnym jego córki.
Resztę pieniędzy zainwestował w interesy z innym znajomym, który był pilotem podczas wojny. Kupili niewielkie lotnisko na Long Island i zajęli się opryskami upraw z powietrza. Opylali sady jabłkowe na północy stanu Nowy Jork i pola ziemniaków na Long Island. Ledwie zdołaliśmy się zadomowić w Garden City, kiedy ten biznes też splajtował, a tata nie miał do kogo się zwrócić o pomoc. Oboje jego rodzice nie żyli. Wuj Bill Sheen również niedawno zmarł. A kuzyn Bill Sheen Jr. przepuścił zdobytą na wojnie fortunę na zbyt wystawne życie w posiadłości na Long Island.
Kiedy w 1947 roku miałem pójść do szkoły, wróciliśmy do Scranton spłukani. Wprowadziliśmy się z rodzicami i moją siostrą Val do domu dziadka Finnegana przy North Washington Avenue, w którym wychowała się mama. Mieszkali tam jeszcze jej brat Edward Blewitt (dla nas Boo-Boo), a także niezamężna ciotka Gertie Blewitt, szwagierka dziadka. Tacie nie było łatwo w tym domu. Chłopaki Finneganów traktowały go dość ostro, kiedy świetnie zarabiał, ale nie odpuszczały, gdy wszystko stracił. Finneganowie lubili pielęgnować swoje irlandzkie urazy i łatwo o nich nie zapominali.
Pamiętam, jak któregoś wieczoru byłem w pachnącym stęchlizną pokoju ciotki Gertie na drugim piętrze. Ona siedziała koło mnie, drapała mnie po plecach.
– Wiesz, skarbie – powiedziała – twój ojciec nie jest złym człowiekiem.
Nic takiego, oczywiście, nigdy nie przyszło mi do głowy.
– Twój ojciec nie jest złym człowiekiem. Po prostu jest Anglikiem. Ale ma dobre serce.
Tato był człowiekiem niezwykłym, bo rozumiał, że świat nie jest mu nic winien. Bez względu na swoją przeszłość był gotowy podjąć się każdej pracy, kiedy jego rodzina potrzebowała pieniędzy. Przez prawie rok dojeżdżał ze Scranton do Wilmington, gdzie czyścił kotły i bojlery na zlecenie firmy Kyle Heating and Air-Conditioning. Żeby dorobić, obsługiwał stoisko z proporczykami i innymi drobiazgami na weekendowym targu w New Castle w Delaware. Pewnej soboty mama postanowiła zrobić mu niespodziankę i zawieźć mu lunch. Kiedy znalazła go przy stoisku, gdzie stał w wyprasowanej tweedowej marynarce, elegancko zawiązanym jedwabnym krawacie i z nienagannie złożoną poszetką, sprzedając proporczyki, poczuł się upokorzony. Wystarczyło, że musiał się czymś takim zajmować; to, że mama musiała to zobaczyć, pogarszało sprawę. Ona jednak podeszła do niego, objęła go i powiedziała:
– Jestem z ciebie dumna.
Tato nauczył mnie wartości, jaką mają stałość, wysiłek i praca, a także tego, jak znosić brzemię z godnością. Cytował Benjamina Disraelego: „Nigdy się nie skarż. Nigdy się nie tłumacz”.
Tak właśnie podszedłem do kwestii dostania się do Archmere. Tato nie był przekonany do tego pomysłu, bo czesne wynosiło trzysta dolarów rocznie. „Wiesz, Joe, Sallie’s też nie jest złe” – mówił mi. Salesianum rzeczywiście było dobrym katolickim liceum, z czesnym niższym o dwie trzecie. Niczego nie brakowało również Mount Pleasant, bezpłatnej publicznej szkole średniej, jednej z najlepszych w Delaware. Mnie jednak serce ciągnęło do Archmere. Dowiedziałem się, że moje wymarzone liceum prowadzi programy „praca i nauka” dla uczniów, których rodzin nie stać na czesne. Nie wymagano pracy w trakcie roku szkolnego, żeby nie zawstydzać chłopców, którzy nie mają pieniędzy. Kiedy jednak zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty, szkoła znalazła mi zajęcie na lato. Mniej więcej dziesięciu z nas tworzyło ekipę oporządzającą teren kampusu Archmere, kierowaną przez niejakiego Dominica, faceta o ochrypłym głosie. Poświęciłem więc część wakacji na pracę w jego ekipie, codziennie od ósmej do szesnastej. Dominic mieszkał na należącym do szkoły terenie i pracował pod nadzorem dyrektora, ojca Justina Diny’ego. Tamtego lata zawsze był w złym humorze. „Cholerny ojciec Diny!” Dominic najpierw przydzielił mi pielenie ogrodów francuskich przy rezydencji. Ciągnęło się to przez wiele dni. Potem umyłem wszystkie okna w budynku. I to nie żadnym windexem z wygodnym spryskiwaczem – wodą z octem, wymieszanymi w wiadrze. Myło się szmatą, a wycierało gazetami. Okien było chyba ze dwieście. Kiedy skończyłem, malowałem ogrodzenie z kutego żelaza. Ale przyszedł wrzesień, a ja zapracowałem na miejsce w Archmere.
Pierwszy dzień szkoły był jak marzenie. Wszystko miałem nowe: ubranie – codziennie chodziliśmy w marynarkach i krawatach – zeszyty, wieczne pióro Parkera i tuzin ołówków nr 2, zaostrzonych jak gladiatorski miecz. Autobus minął ogrodzenie z kutego żelaza (lśniące od świeżej czarnej farby), przejechał między wielkimi kamiennymi filarami tworzącymi bramę wjazdową i pomknął dalej żółtą ceglaną drogą do dawnej rezydencji Raskoba, której okna błyszczały w porannym świetle. Uczniowie starszych klas parkowali samochody przy starych garażach i kwaterach służby i kierowali się do głównego wejścia, mijając francuskie ogrody. Wyglądali jak studenci.
