Spalina spawa, czyli etiuda na dziesięć taktów - Mikołaj J. Stankiewicz - ebook + audiobook

Spalina spawa, czyli etiuda na dziesięć taktów ebook i audiobook

Mikołaj J. Stankiewicz

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pawełek już niedługo będzie obchodził 10 urodziny. Jego brat Bartek również. Nic dziwnego – w końcu są bliźniakami i często przydarza im się to samo. Razem zastaje ich także królewski wirus, który przyszedł z odległego kraju. Przydarza im się jednak z perspektywy dziecka – jako tajemniczy stwór, cierpliwie czekający w szafie, aż światło w dziecięcym pokoju zostanie zgaszone, aby mógł atakować w mroku.

Mimo to „Spalina” to nie tylko książka dla dzieci. To powieść dla młodych i starych dorosłych, którzy pamiętają jeszcze, jak to jest być dzieckiem – bezbronnym, wystraszonym, ale także instynktownie szukającym w życiu teg,o co dobre.

Ta powieść przejmie Was do głębi, bo mimo że główny bohater, jego wybryki i sposób widzenia świata kropka w kropkę przypominają znanego na całym świecie Mikołajka, to jednak zbyt szybko poznaje on brutalny świat dorosłych, którego bezwzględność spowoduje, że nie tylko dzieci, ale również rodzice będą zgłaszać sprzeciw wobec niesprawiedliwości świata i uronią co najmniej kilka rzewnych łez.

Budujemy z Bartkiem dwa miasta, Roma i Atena. Nowoczesne Metropolis zacznie oddychać marsjańskim powietrzem. Złączymy je mostem przyjaźni, Unia Miast. Jeden język, jedna moneta, jedna armia. Łacina i bitcoin – powiada wuja Max. Kto wybije inną monetę, pójdzie do lochu. Najeźdźców z innej planety przegonimy koronawirusem. To nasza broń na obcych. Wreszcie unia będzie unią. Wziąłem kartkę, którą kiedyś wyrwałem z jednej książki dziadka Zygi, nie powiedziałem mu o tym, to był psikus; wiem, nie powinno wydzierać się stron z książek, ale był tam obrazek z samolotem myśliwskim, chciałem go mieć. Jak już opatrzyłem się, przeczytałem tekst, nie wiedziałem, o co chodzi, dobrze, że Playmobil puścił Klątwę Faraonów, i gdzieś coś mi zaświtało, organy grają, pasuje mi idealnie na Marsa, to nowe spoiwo, które złączy nowe elementy; wzdycham, muszę być Cezarem, moja Atena Kleopatrą (…).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 72

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 17 min

Lektor:

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Kinga Kosiba

Korekta

Słowa na warsztat, Małgorzata Szewczyk

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Mikołaj J. Stankiewicz 2020© Copyright by Borgis 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-66616-34-9

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Custom Printing

Igorowi, Kamilowi, Julce i...Bo dla śmiertelnych nic nie trwa bez końca(…) Wszystko przemija – i radość, i smutek Sofokles, Trachinki

Magdzie za wyrozumiałość,Rafałowi Szamburskiemu za literackie dysputy,Grekom za źródło inspiracji,Zdzisławowi Beksińskiemu za kreację wyobraźni,Romanowi Polańskiemu za przenikliwość kamery.

Utwór skomponowany dla niepełnoletnich.Pełnoletni mogą czytać, pod warunkiem że dostrzegąw sobie dziecko. Ci, którzy piłują powagę dorosłegoi/lub szturchają los niepełnoletnich, nie mogą sięgaćpo ten utwór. Jeśli to zrobią, jadowite węże pokąsająich na śmierć.

Przy akompaniamencie:Hani RaniNilsa FrahmaLudovica EinaudiegoMaksa Rixteramiksów Harrisona Divechy

I

Smacznie mi się śpi, naciągam kołderkę na głowę i mam nadzieję, nikt mnie nie zauważy, nie obudzi. Śniło mi się… lazłem po takiej wielkiej górce, usypanej z piachu, czubkiem buta rozsypywałem drobne kamyki i nagle, bez zapowiedzi słońca i chmur, zaczęło padać. Zsunąłem się. Wynurzył się staw, obok pochyła olsza. Łapałem krople jak bańki, czułem na barkach ciężar spadających przezroczystych ziaren deszczu, krzyczałem: „oj, oj, oj”. Jednak nie zmokłem, ktoś mnie obejmował, drżałem, czułem ciepło tego objęcia jak nigdy. Miałem łut szczęścia, może chroni mnie niedostrzegalny parasol. „Ach – pomyślałem – dar snu, mama na mnie nie nakrzyczy, że nie uważałem na ten okropny deszcz, przez który rozchorowałbym się oraz przyniósłbym przemoknięty skafanderek i zabłocone butki”.

Co ja mogę na to? Jestem dzieckiem. Czy rodzice nie byli szkrabami? Z ich opowieści wynika, że chyba nie; wyłazili z brzuszka babci już jako wielkie słonie. Możliwe? Czy babcie Halszka i Natalka uniosłyby taki potworny balast? Mistrz Dratewka musiałby się napocić i otworzyć wielgaśnymi nożycami babcine brzusie. Myślę w półśnie: „Mamusie nie rodzą słoni! No bo jak, tata ani mama nie noszą trąby”.

Czuję delikatną dłoń taty na nóżkach, łagodnie mnie szturcha, słyszę jego głos:

– Pawełku, wstawaj.

Obracam się do niego tyłkiem. Potem tata poszturchuje brata, Bartka.

– Nieee – dołączam się do niego, aria na dwa głosy.

– Co za masakra, nie krzyczcie, wstawajcie.

Nie znoszę prędko wstawać, umarli mają lepiej, śpią cały czas. Chcę umrzeć. Dziecko musi się wyspać. Jednak rodzice nie dają za wygraną. Tata ma stalowe nerwy, czasami rzuci, że złoi nam skórę, pyta nas, co chcemy na śniadanie.

– Kakao, grzanki z masłem.

Dolegujemy ostatnie sekundy pod ciepłą kołderką.

Zaczyna się przepychanka, zegar wskazuje szóstą pięćdziesiąt. Rodzice krzyczą:

– No dalej, śpiochy, wstawać, czy nie rozumiecie, musimy do pracy.

Myślę sobie: „co z tego”. Jak oni krzyczą, to ja mam również prawo się drzeć:

– Zmieńcie pracę!

Co za system, nie pozwala dzieciom spać! Szef powinien rodziców zrozumieć, że mają dzieci. Czy on nie ma dzieci? Dziecko ma pierwszeństwo, praca nie ucieknie. Denerwuje mnie ten pośpiech. Kto to rozumie? Prawa dziecka łamane od samego rana to poważne przestępstwo. Dorośli pójdą za to do więzienia na wiele lat. Bartek wstaje pochmurny, nic nie gada, maszeruje do toalety. Rodzice ponaglają:

– Bartek, spowalniasz.

No dobra, niech będzie. Wstaję, podążam w tym samym kierunku co brat. Naburmuszyłem się na świat. Nie chcę iść do szkoły. Boli mnie głowa od tego wszystkiego.

W krzątaninie zjadamy grzanki, łykamy kakao. Czy trzeba się tak spieszyć? „Śniadanie je się powoli, bo brzuszek rozboli” – przypomina zawsze babcia Halszka. Ze złości przy stole pierłem.

– Tak się nie robi, kochanie – poucza mama.

Mam dosyć tego poranka, dopiero początek dnia. Obowiązki, obowiązki, obowiązki, gdzie czas na wyspanie się i wyszumienie? Dzieci muszą mieć mnóstwo chwil na zabawę. Posmutniałem przez ten poranek.

Jedziemy z tatą do szkoły. Muzyczka gra w radiu. Trochę mi się poprawiło. Promyk słońca przedziera się przez szybę auta i wędruje po mojej twarzy. Mrużę oczy. Pytamy się taty, czy może później pojechać do pracy. On chciałby bardzo zostać z nami jak najdłużej, ale samochody muszą być produkowane. Prawda, ludzie na świecie chcą jeździć autami do pracy, do szkoły, na wakacje. Tata jest kierownikiem produkcji w fabryce samochodów. Teraz kapuję, jak tata nie dotrze do pracy, nie wyprodukuje wozów na czas, ludzie nie zdążą nigdzie, nie zrobią nic, nie zarobią pieniędzy, i bieda. Tata ważny. Kto pracuje, ma pieniążki; za nie można kupić chleb, playmobil, pojechać na wakacje. Dlaczego szkoła nie płaci dzieciom za naukę? Gdybyśmy nie chodzili do szkoły, nasza pani Lucyna nie pracowałaby. Szkoła uczy? Może nuży? Dorośli za długo pracują, dlatego pędzą. Dlaczego prezydent tego nie zmieni? Nie umie? Napiszę do niego list. Ma tyle spraw na głowie, może zapomniał o dziecięcych sprawach. Szkoda czasu na siedzenie w pracy. Oglądałem w bajkach, jak roboty wykonują prawie wszystko. Sprzątają, gotują, wychodzą z psem na spacer i strzelają.

Kiedyś przejeżdżaliśmy obok fabryki, w której tata pracuje, megaroboty podnosiły elementy samochodu, składały, przewiercały, montowały. To były olbrzymiaste transformersy. Powiedziałem wtedy:

– Zaprogramuj roboty, które popracują za ciebie.

Tata zaśmiał się.

– Pawełku, dobry pomysł, więcej czasu dla nas.

Skończyło się granie w radiu, jakiś pan zaczął coś gadać. Bartek pyta, gdzie leży Wuhan.

– Jaki Uhan?

– No ten, nie słyszałeś, co w radiu mówili? I nie Uhan, tylko Wuhan – powtarza Bartek. Tata patrzy w lusterko:

– Bardzo daleko… w Chinach.

– Tata, dlaczego ma nazwę koronawirus?

– Odmiana królewska.

– Doskonała wersja, tato! Królewski wirus!

Kłócę się z Bartkiem, u nas nie ma królów, nie będzie koronawirusa. Bartek ględzi, że królowie byli. Wkurzyłem się.

– Jacy królowie, głupi jesteś, nie było królów.

On mi na to:

– Nie pamiętasz, ha, ha, ha! Dziadek Zyga powiada: „Król Bolek Chrobry”… Prawda, tata? „Pierwszy król Polski”.

Tata kiwnął głową, za moment wycedził:

– Przestańcie! Wysiadamy! Do szkoły!

II

Fajnie mieć brata. Można wspólnie hasać, kiedy rodzice zajęci. Przeważnie pracują długo, dlatego mają mało czasu. Czasu na figle mamy ciut, za to mnóstwo powinności: szkolne zadania, porządki, mycie zębów, kąpiel. Potem bajki, czytanki, sen. Chciałbym odwrotną kolej.

Kiedy na matematyce odejmuję wiek babci od pełnoletności, wynik mnie smuci. Mało chwil na dziecięcy raj. Dorośli poświęcają więcej czasu na pracę niż dla dzieci. Szkoda, że Egipcjanie nie wydłużyli dnia o dziesięć godzin. Proporcje dnia i nocy wzrosłyby. Pora na zabawę i sen podwojona; reszta bez zmian. Kiedy podrosnę, zostanę szefem planety, zmienię proporcje i wagi; wykorzystam komputery do zmian, stworzę aplikacje, jakich nie było, na oszczędność czasu pracy, dam poczucie dłuższego czasu. Lubię w szkole grzebać w komputerze na informatyce. Widzę tam niestworzone możliwości. Chłonę to. Chrome. Internet Explorer. Firefox. Google. YouTube. Wykombinuję coś kiedyś z tych informatycznych ciekawostek.

Bartek jest starszy ode mnie o siedem minut. W tym czasie pojadę hulajnogą z domu do ronda Puszkina, usiądę na ławeczce, wezmę łyk wody. Gołym okiem różnicy wieku między nami nie widać; ani nie przerasta, ani nie grubszy. Prawie tacy sami, jednak troszkę inni. Nieraz przez te głupie siedem minut kłócę się z nim o pierwszeństwo do wszystkiego, do herbaty, do talerza, do jogurtu, do łazienki, do całusa. Trudno sfolgować. Ktoś musi ustąpić, pada na mnie, jestem młodszy. Nieraz mnie to smuci, urodziłem się później. Czasami myślę… starsi mają lepiej. Może mama urodzi nam jeszcze brata, wreszcie byłbym starszy. Chyba mama nie chce już rodzić. Mamy dziewięć lat, gdyby nowy brat się pojawił, musielibyśmy słuchać ryków, lulać, wąchać kupy. Nasze potrzeby na drugim planie. Jeśli urodziłaby się dziewczynka, co wtedy? Tata przemalowałby ściany na dziewczyńskie kolory. Grasowałyby laleczki, sukienki, koraliczki, spineczki, kokardki. W takim razie niech mama nie rodzi. Być pierwszym czy być ostatnim? Co lepiej? Nie rozumiem tego, pani Marta od wuefu mówi Maćkowi po przegranym biegu: „Maciuś, ostatni będą pierwszymi”. Kiedy na wuefie ścigamy się, grubiutki jak baniak Maciek biegnie ofiarnie, jednak do mety dobiega ostatni, uda w kroczu przetarte, klasa mówi: „Maciek, galareta w lodówie”. On goni nas za to. Potem płacze. Za dużo wcina batonów. Może pani Marcie chodzi o inne biegi lub chce pocieszyć Maćka? Pierwszy to pierwszy, nie ostatni. Wygrywam ja albo Bartek. Jesteśmy szybcy. Od małego ćwiczymy. Biegamy, pływamy, trochę boksujemy. Tata ma worek, rękawice, skakankę; w soboty robimy uniki, lewe proste, garda. „Nogi, ręce, głowa i rotacja” – mówi tata. Balansuję, kiedy Bartek wyprowadza na mnie prawy prosty, nieraz nie zdążę, obrywam w czoło; boli, łzy zakręcą się w oku. Czasem uda mi się, wchodzę w niego sierpem na jego boczną klatę, wtedy on jęknie „au”.

Pani Lucyna jeszcze czasami nas myli. Kiedy mówi do Bartka „Paweł”, śmiejemy się. Nasza koleżanka z ławki Anastazja poprawia panią Lucynę: „Proszę pani, to Bartek”. Pani Lucyna wzdycha, śmieje się, powtarza, kolejnym razem trafnie nas rozpozna. Zobaczymy. Teraz uczymy się tabliczki mnożenia i dzielenia. Pięć razy trzy, osiem razy cztery, sześć razy pięć, dwadzieścia podzielone przez pięć, czterdzieści dwa podzielone przez sześć. Tata pokazał sztuczki, jak się liczy, matematyka niezła, wszędzie potrzebna.

Super, niedługo ferie zimowe. Wreszcie pośpimy dłużej. Pojedziemy może w góry i zobaczymy wtedy trochę śniegu. Jest zima, nie ma ani grama białego puszku. Nie lepimy bałwanów, malujemy je w arkuszach; duże koło, średnie, małe; dorysowuję garnek do małego kółeczka, stawiam kropeczki i jest papierowy bałwan. Tata opowiada:

– Kiedyś były takie zimy, szkoły zamykano na dwa tygodnie.

Fajowo, nie chodzili do szkoły, tylko na sanki do Parku Hrabiny. Gdzie się podziały tamte zimy, które oglądam na fotografiach w rodzinnym albumie? Smutno mi. Nie możemy pozjeżdżać na sankach z górki na Horacego. Kto zawinił? Dorośli zawiedli. Co zrobili, że nie sypie śnieg? Zabrudzili Ziemię? W jaki sposób? Mama, tata, babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie? Czy oni traktują przeokropnie naszą planetę? Pani Lucyna mówi na lekcjach, że mamy szanować, kochać Ziemię. Jak mam ją kochać, szanować? Od spodu brać bez namysłu? Od góry, nie zważając na stan temperatury otoczenia? Czy znienacka z każdej strony? Jej zewnętrzna powłoka pełna sprzeczności, zimna i żaru, w zależności od równoleżników; lasy, łąki, morza, oceany i pasma gór dopasowane do architektury miast i państw, elipsa ma moc przyciągania mnie. Prawdę mówiąc, waham się. Tyle kierunków. Zastanowię się nad tymi szkolnymi zagadnieniami. Kiedyś odpowiem. Potrzebuję lat dojrzałości, by stawiać czoło pytaniom, które zawisły na mojej drodze z domu do szkoły. Każdy wiek ma prawa, bolączki. Będę bić pięściami tych, którzy nie rozumieją tego, choć wiem, tak nie wolno, rodzice uczą: „Bicie nie jest sposobem rozwiązywania bolączek”, ale dziadek Zyga, czytelnik historycznych książek, opowiada mi o wojnach. Ameryka bez przerwy wojuje w imię sprawiedliwości i wolności. Kiedy uderzę mocno i celnie jak potężny Tyson, druga strona nie powie już nic, zagłuszona gongiem spłynie lotem ptaka w dół, powiem w imię praw mojego świata. Podniosę ręce ku górze, jeśli będę trapił się mym losem, narysuję na szkolnej tablicy kółka w rozgardiaszu, poproszę panią Lucynę o pomoc w grupowaniu dobrej harmonii. Mój bilans emocjonalny usystematyzuje się w równej linii, po lewej dobre duchy napędzane złymi duchami z prawej strony, wyniki nie wypłyną poza ustalone obrzeża prawideł matematyki.

Tata wziął ode mnie pilot, przełączył kanał z bajkami na wiadomości. Jestem zły. Nie spytał, czy może. Nie robi się tak. Przykry jest ten świat dorosłych. Ordynarny. Dlatego ryczę jak wół, nie mówię, rodzice głusi na moje prośby, urodzili się wiele lat przed nami. Wybaczam im. Ekran miga, pani w niebieskiej sukience opowiada o tym chińskim Wuhan, co niedawno słyszeliśmy w radiu. Chińczycy zamykają miasto. Mieszkańcy pozostają w domu. Chorują i umierają. Dobrze, że nie mieszkamy w Chinach, nie moglibyśmy wyjść na plac zabaw, pograć w piłkę, w kosza. Co za tragedia! Być zamkniętym jak więzień. Nasza Europa – wolna, odporna, otwarta!

– Jak wirus przyjdzie do nas?

Tata powiada:

– Tysiące kilometrów od nas, po drodze wyginie, najwyżej Ruscy mogą go złapać.

– Graniczymy z Rosją!

– Tak, Rosja to jednak wielki kraj, z granicy chińsko-rosyjskiej do Europy spory kawałek.

Patrzę na mapę Google, gdzie leżą Chiny, Rosja i my. Szmat drogi, tata ma rację.

Szczęście, mieszkam w Europie z dala od plag. Ziemia jest wielka; w jednym miejscu pada deszcz, w drugim świeci słońce. Jedni zmokną, przeziębią się, drudzy opalają się i jedzą zimne lody. Dobry fart, jestem tam, gdzie jestem, daleko od królewskiego wirusa.

III