Spadkobierca - Agnieszka Pruska - ebook + książka

Spadkobierca ebook

Agnieszka Pruska

4,2

Opis

 Gdańsk jest przez lata nękany serią tajemniczych morderstw, których początki sięgają 1945 roku. Pod koniec 2016 roku na jednym z gdańskich osiedli zostaje znalezione ciało młodego mężczyzny. Instynkt podpowiada komisarzowi Uszkierowi, że nie jest to tak prosta zbrodnia, na jaką wygląda. Zapowiada się długie i skomplikowane śledztwo.

 

Agnieszka Pruska – autorka powieści Zwłoki powinny być martwe oraz serii z komisarzem Barnabą Uszkierem w roli głównej. Podobnie jak jej bohater, ćwiczy aikido. Członkini Oliwskiego Klubu Kryminału, felietonistka i recenzentka.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 662

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (48 ocen)
25
13
5
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gingeruby

Nie polecam

3 tomy ok ale 4 z automatu to kpina
00
Agatapietr1986

Nie oderwiesz się od lektury

polecam Uszkier jak zwykle niesamowity, Pani Agnieszko dziękuję za wspaniałe chwle spędzne z książką
00

Popularność




Copyright © Oficynka & Agnieszka Pruska, Gdańsk 2018

 

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

 

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2018

 

Redakcja i korekta: zespół

Skład: Piotr Geisler Intergraf

Konwersja do EPUB/MOBI: inkpad.pl

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz

Zdjęcie na okładce: ©Tomasz Tulik | Depositphotos.com

 

 

ISBN 978-83-66613-17-1

 

 

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Spis treści

Rok 1945

Rok 1965

Rok 1988

Rok 2016, wrzesień, dzień pierwszy

Dzień drugi

Dzień trzeci

Dzień czwarty

Dzień piąty

Dzień szósty

Dzień siódmy i ósmy

Dzień dziewiąty

Dzień dziesiąty

Dzień jedenasty

Dzień dwunasty

Dzień trzynasty

Dzień czternasty

Dzień piętnasty

Dzień szesnasty

Rok 1945

Po tragicznych wydarzeniach często się mówi, że nic ich nie zapowiadało i spadły jak grom z jasnego nieba. Tym razem jednak nie było można tak powiedzieć. Rok czterdziesty piąty, mimo zakończenia wojny nie był jeszcze czasem spokoju i pewności, że dożyje się kolejnego dnia. Dotyczyło to wielu ludzi, zarówno spośród tych, którzy tę wojnę przegrali, jak i tych, którzy należeli do zwycięzców. Wszyscy doskonale wiedzieli, że czasy są jeszcze niepewnie i lepiej na wszystko uważać.

Schultzowie czuli się bardziej gdańszczanami niż Niemcami. Byli Danzigerami, czyli po prostu miejscowymi. Niektórzy byli mocniej związani z miejscem urodzenia lub zamieszkania niż z przynależnością narodową. Najczęściej nie afiszowali się z tym w obawie przed represjami. W czasie wojny część z nich była prześladowana przez hitlerowców, trafiali do obozów, byli rozstrzeliwani, powoływani do wermachtu. Teraz aby zostać w mieście i uniknąć deportacji, musieli przejść weryfikację i otrzymać polskie obywatelstwo. Jednak nawet to nie zawsze chroniło przed szykanami ze strony ludności napływowej, tej z głębi Polski. Ludności, dla której Danziger był hitlerowcem i która nieraz brała odwet za czasy wojny. Zabór mienia, pozbawienie pracy i prześladowania były codziennością. Sytuacji nie poprawiało to, że część gdańszczan słabo znała język polski, co spowodowane było sytuacją, jaka panowała przed wojną w Wolnym Mieście Gdańsku, gdzie językiem urzędowym był niemiecki. I jak tu wytłumaczyć, szczególnie w tużpowojennej rzeczywistości, że mimo braku znajomości języka polskiego nie jest się Niemcem, tylko miejscowym? Tym bardziej że jednym z kryteriów weryfikacji było właśnie sprawdzenie, czy delikwent mówi po polsku. Czekało to również Schultzów, którzy trochę rozumieli po polsku, bo z tym językiem mieli kontakt od czasów przedwojennych, ale nie potrafili powiedzieć więcej niż kilka słów. Wszystko to spowodowało, że byli szczególnie ostrożni, całe dnie spędzali w domu, po resztki jedzenia schowanego w kącie ogródka w starannie zamaskowanej ziemiance wychodził tylko stary Schultz. Jego żona, dwie córki i młodszy syn praktycznie całe dni spędzali w domu. Starszy syn najprawdopodobniej zginął na froncie, chociaż rodzina nie chciała w to uwierzyć i czekając na lepsze czasy, snuła opowieści o tym, jak to będzie, gdy się odnajdzie.

Nie chcąc kusić losu, siedzieli w pokoju od strony ogrodu, tak było bezpieczniej. Rozmawiali, usiłowali czytać i po raz kolejny roztrząsali swoją sytuację, która nie była, co tu ukrywać, najlepsza. Niewesołe myśli przerwało pukanie do drzwi. Nauczeni doświadczeniem zareagowali błyskawicznie. Matka i dzieci ukryli się w piwnicy, a ojciec cicho podszedł do drzwi. Na razie nie otwierał, mając nadzieję, że albo są to sąsiedzi, którzy się przedstawią, albo obcemu znudzi się pukanie i pójdzie sobie.

Nagle drzwi wyleciały z zawiasów, Schultz został pchnięty na ścianę, a do środka wpadło kilku mężczyzn. Nie zauważył, kim byli, bo kilka celnych kopniaków posłało go na ziemię, skąd widział tylko wojskowe buty, ale te mógł nosić każdy. Próby pertraktacji i propozycja wydania wszystkich kosztowności, jakie jeszcze im zostały, spotkała się tylko z wybuchem śmiechu. Napastnicy byli pewni, że sami sobie wezmą to, po co przyszli, a prośby pobitego mężczyzny utwierdziły ich tylko w przekonaniu, że dobrze trafili, warto rozejrzeć się po domu i wyszabrować wszystko, co się da. Bity Schultz stracił przytomność w chwili, gdy jeden z napastników gwizdnął przynaglająco z głębi mieszkania. Pozostali natychmiast pobiegli na to wezwanie i w mgnieniu oka zorientowali się, o co chodzi. Na stole stało pięć kubków z niedopitą herbatą, jeszcze ciepłą. Gdzieś w domu powinna ukrywać się reszta mieszkańców, a ponieważ się ukrywa, to całkiem prawdopodobne jest to, że są wśród nich kobiety. Na twarze napastników wpłynęły wiele mówiące uśmiechy. Nagle przestali się śpieszyć, zamknęli drzwi wejściowe i przyciągnęli do pokoju pobitego mężczyznę. Jeden z mężczyzn wskazał na stół i zadał tylko jedno pytanie: „Wo?”, nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał po polsku „gdzie?”, a potem spytał o to samo po rosyjsku. Poliglota. Schultz pokręcił przecząco głową, co tylko wzbudziło wybuch radości napastników i spowodowało kolejną porcję ciosów. Nieprzytomnego rabusie paroma brutalnymi kopnięciami przesunęli pod ścianę i przystąpili do przeszukiwania domu.

Długo szukać nie musieli, już po pięciu minutach odnaleźli właz do piwnicy i wypędzili z niej przerażonych mieszkańców. Oględziny „zdobyczy” okazały się bardzo po myśli napastników, trzy kobiety, w tym dwie bardzo młode. Bez skrupułów zastrzelili dwunastoletniego chłopca, który rzucił się z pięściami i zębami na najbliższego mężczyznę, gdy zobaczył nieruchomą postać ojca pod ścianą i siostry zabierane do pokoju obok.

Nieproszeni goście spędzili w willi Schultzów kilka godzin. Nikt nie przyszedł na pomoc napadniętym, chociaż trudno przypuszczać, że nie było słychać dobiegających stamtąd krzyków. Po prostu rachunek był prosty: siedźmy cicho, może do nas nie przyjdą, im i tak już nie pomożemy.

Rano jeden z sąsiadów po kilkunastominutowej obserwacji posesji odważył się sprawdzić, co było powodem nocnych hałasów. To, co zobaczył, wryło mu się w pamięć na zawsze. W domu znalazł ciała pięciu osób: zakatowanego Schultza i zastrzeloną resztę rodziny, przy czym od razu było widać, że kobiety zostały zgwałcone. Wszędzie panował bałagan, dom był gruntownie przeszukany. Obok ludzkich ciał siedziały szczury, jak najbardziej żywe. W Gdańsku było ich zatrzęsienie, chodziły całymi watahami i penetrowały miasto w poszukiwaniu jedzenia. Były mało wybredne i zadowalały się byle czym. Do domu Schultzów weszły w poszukiwaniu żeru, noc i spokój panujący na posesji prawdopodobnie zachęciły je do penetracji pomieszczeń. I zapach. Szczury nauczyły się już, jak smakuje ludzkie mięso. Nie zwracały uwagi na narodowość, ważne było, że mogły się najeść, przetrwać i rozmnożyć. A konkurencja była duża. Na mężczyznę, który przeszkodził im w posiłku, popatrzyły wrogo, ale uciekło tylko kilka najbardziej tchórzliwych zwierząt. Siedzący przy zwłokach kobiety stary samiec nastroszył się. Nie zamierzał uciekać, dopóki nie zostanie siłą odgoniony od posiłku, najwyraźniej już wiedział, że ludzie często schodzą szczurom z drogi. Tak było i tym razem, człowiek uciekł, a gryzonie wróciły do zaspakajania głodu.

Mężczyzna przez moment zastanawiał się, co zrobić. Nie mógł tak zostawić zwłok, a nie orientował się jeszcze dobrze w nowej rzeczywistości. Nad Schultzami miał jednak jedną podstawową przewagę – był Polakiem mieszkającym od dwudziestu lat w Gdańsku, urodził się pod Krakowem i jako dwudziestoparolatek przyjechał do Wolnego Miasta Gdańska. Gdy tak stał w progu domu sąsiadów, jego wzrok padł na patrol złożony z trzech żołnierzy. Bogu niech będą dzięki, westchnął Kamiński pobożnie. Środkiem ulicy szli Polacy, a nie Rosjanie.

– Panowie! Sąsiadów w nocy zamordowano! Co mam robić? – spytał dość rozpaczliwie i chaotycznie.

– Skąd pan wie, że zamordowano? – zainteresował się kapral, najstarszy stopniem, ale najmłodszy wiekiem.

– Wejdźcie, to nie będziecie mieli pytań. Tylko na szczury uważajcie!

Propozycja wejścia do nieznanego domu w dość wyludnionej okolicy wydała się kapralowi nieco podejrzana. I nie było się czemu dziwić, nie dalej niż dwa dni temu patrol nie wrócił z miasta. Zorganizowano poszukiwania i znaleziono ciała trzech młodych żołnierzy. Zamordowanych. Podejrzenia padły na ukrywających się jeszcze w mieście niemieckich żołnierzy, co tylko wzmogło nieufność między „starymi” gdańszczanami różnej narodowości, przybyszami z Kresów i wojskiem, polskim i radzieckim. Kapral kazał podejść Kamińskiemu i wytłumaczyć, o co dokładnie chodzi. Żołnierze patrzyli na przejętego mężczyznę z nieufnością. Nieraz zdarzały się różnego typu zasadzki, mundury, dokumenty i broń były łakomymi kaskami. Szczególnie dokumenty. Po wylegitymowaniu i krótkiej rozmowie kapral zdecydował się na sprawdzenie domu Schultzów, ale Kamińskiego kazał pilnować starszemu z żołnierzy. Sam z szeregowym wszedł do środka. Wyszli po chwili. Kapral wyglądał tak, jakby miał problemy z utrzymaniem śniadania w żołądku, szeregowy wyjął papierosa i zapalił nieco nerwowo. Obaj byli żołnierzami frontowymi, ale najwyraźniej to, co zobaczyli, poruszyło ich, i to bardzo. Po krótkim przesłuchaniu, polegającym praktycznie tylko na ustaleniu tego, kiedy Kamiński znalazł ciała sąsiadów i czy było coś w nocy słychać, kapral wysłał jednego z żołnierzy po porucznika. Sam wszedł na posesję i zapalił papierosa.

Dalej nie wchodził, cały czas miał przed oczami ciała zamordowanych i siedzące przy posiłku szczury. Ciekawe, po co bandyci tu przyszli? Po coś konkretnego czy po prostu liczyli na szczęście? I kim byli? Zwykli rabusie? Maruderzy? Czy może… żołnierze? To ostatnie podejrzenie nie dawało spokoju młodemu kapralowi.

Nie udało się ustalić, kto zamordował rodzinę Schultzów. Czasy były niespokojne, a podobnych przypadków nie tak mało. Cały czas trwała migracja ludności i po dwóch tygodniach uznano, że nie ma szansy na złapanie morderców. Morderców i rabusiów, bo dom został dokładnie przeszukany, nawet część parkietu zdarto. Nie było wiadomo, co padło łupem złodziei, ale przeglądnęli wszystko, łącznie z rodzinnymi dokumentami Schultzów i ich listami. Sprawy nie ułatwiało narzędzie zbrodni, parę miesięcy po wojnie praktycznie każdy mógł mieć w domu mały arsenał, tak na wszelki wypadek.

Morderstwo, nawet pięcioosobowej rodziny, stało się sensacją jedynie na krótki czas i to nie dla wszystkich. Sąsiedzi uważali, że napastnikami byli Rosjanie, a dokładnie rosyjscy żołnierze, którzy mieli nadzieję na znalezienie czegoś cennego. Innego zdania byli nowi mieszkańcy Gdańska. Zaczęły się szerzyć plotki o tym, że Schultzowie na pewno wzbogacili się w czasie wojny i ktoś o tym się dowiedział. Gdy twierdzących tak ludzi pytano, na czym zamordowani mieliby się tak szalenie wzbogacić, wzruszali ramionami i ogólnikowo stwierdzali, że na pewno jakieś możliwości mieli.

Wszystkie spekulacje urwały się jak nożem uciął po spaleniu domu. Nikt nie wiedział jak do tego doszło. Willa Schultzów, z zabitymi deskami drzwiami, stała przez jakiś czas niezamieszkana, mimo że była całkiem spora i jedynie zaniedbana, a nie zniszczona. Być może nikt nie chciał mieszkać w domu, w którym dokonano zbiorowego mordu. Parę lat po wojnie do Polski wrócił syn Schultzów, ale spotkał się tylko z jednym sąsiadem, reszty unikał. Nawet plotkowano na ten temat i zastanawiano się, czy przypadkiem mężczyzna nie ma na sumieniu zbrodni wojennych. Niedługo po tym ktoś podpalił dom. Czy było to działanie celowe, czy ogień zaprószono przypadkowo, nie wiadomo, ale biorąc pod uwagę wszystkie fakty, bardziej prawdopodobna wydawała się wersja mówiąca o podpaleniu. Ogień strawił dom prawie doszczętnie, zostały jedynie zgliszcza. Młody Schultz zatrudnił ludzi do rozebrania ruin, co od razu wzbudziło kolejną falę plotek. Skąd miał na to pieniądze? Sąsiedzi byli zgodni co do tego, że nic nie zostało mu po rodzicach. Niestety Schultz nie pojawiał się w okolicy, na działce pracowali tylko wynajęci ludzie i nie było go jak zapytać. Ciekawość sąsiadów nie została zaspokojona. Mężczyzna ani nie wybudował nowego domu, ani nie sprzedał działki. Zaniedbana posesja przypominała o tragedii, która miała miejsce w 1945 roku.

Rok 1965

Podobnie jak wiele innych miast Gdańsk w latach sześćdziesiątych bardzo szybko się rozbudowywał. Coraz więcej ludzi mieszkało tu i pracowało, musieli mieć więc gdzie mieszkać. Nie wystarczały już mieszkania w odbudowywanych starych budynkach. Najmniej zniszczone w czasie wojny dzielnice, takie jak Orunia lub Wrzeszcz, jako pierwsze przyjęły fale nowych mieszkańców, ale miały ograniczoną pojemność. Stało się jasne, że miasto trzeba rozbudować. Przymorze to jedno z gdańskich osiedli, które zaczęły powstawać już pod koniec lat pięćdziesiątych i przekształcało się w jedną z sypialni Gdańska. Budowa była miejscem pracy dla wielu specjalistów, w wykończonych już domach mieszkali szczęśliwi posiadaczy własnego „m”, a teren naokoło był „świetnym” placem zabaw dla dzieci.

Był wczesny ranek, na dworze dopiero robiło się szaro. Józef Stasiuk, robotnik zatrudniony przy budowie Przymorza, zły jak osa, szedł do pracy. Przyczyny były dwie: po pierwsze był to poniedziałek, a po drugie Stasiuk najnormalniej w świecie zaczynał tydzień na kacu gigancie. Z rękoma w kieszeniach i wzrokiem utkwionym w ziemi zastanawiał się jak przetrwać pierwsze godziny pracy. Rozmyślania zostały brutalnie przerwane, gdy mężczyzna potknął się o coś, zachwiał i nie odzyskawszy równowagi runął jak długi. Rzucił rozbudowaną budowlaną wiązankę, a potem rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu przyczyny upadku. Oparł się na dłoniach i już chciał wstawać, gdy coś przykuło jego wzrok. Było kolorowe i pewnie tylko dlatego zwrócił na to uwagę.

– W imię Ojca i Syna – wyszeptał pobożnie i z przerażeniem, a potem ostrożnie podszedł do tego, co zobaczył.

Natychmiast poczuł, jak to wszystko, co wczoraj zjadł i wypił, podchodzi mu do gardła. Próby opanowania mdłości spełzły na niczym i pozbył się treści żołądka, która wylądowała prawie na znalezisku. Odetchnął głęboko dwa razy, przypomniał sobie, że w wojsku był sanitariuszem, i w akcie odwagi podszedł jeszcze bliżej.

Tuż obok ścieżki, którą szedł do pracy i którą chodzili mieszkańcy najbliższych bloków, leżały dwie ludzkie postacie. Coś w ich ułożeniu i wyglądzie było takiego, że pierwszym skojarzeniem była myśl o zwłokach, a nie o kimś, kto jest ciężko pobity lub pijany. Stasiak na wszelki wypadek sprawdził, czy znalezieni ludzie jednak nie oddychają, i przyjrzał im się dokładniej. Kobieta i nastoletni chłopak. Oboje dostali niezły wycisk, są zakrwawieni i chyba coś było nie tak z ich nogami. Od „analizy obrażeń” zamordowanych oderwały go dochodzące z tyłu głosy, kolejni budowlańcy skracali sobie drogę przez budowę.

– Stójcie! – zażądał Stasiuk.

Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Widok zwłok okazał się na tyle atrakcyjny, że przestali się śpieszyć. Szczególnie młodszy mężczyzna zaczął zachłannie wpatrywać się w dwa ciała. Jakoś nie odstraszała go ani zastygła krew, ani wykrzywione z bólu twarze, ani zmiażdżone czaszki ofiar. Po chwili jeden z mężczyzn poszedł po milicję, a drugi do pracy, usprawiedliwić nieobecność kolegi. Stasiuk został i pilnował ciał, czując pewną wdzięczność w stosunku do nieznanych mu nieboszczyków. Co prawda nie planował czuwania przy zwłokach, tylko zaszycie się w jakimś mało odwiedzanym przez zwierzchność miejscu, ale, per saldo, i tak nie musiał od rana zasuwać w robocie.

Niebieska warszawa z napisem MO podskakując na wertepach, podjechała prawie do samych zwłok, a sygnał radiowozu wyrwał Stasiaka z odrętwienia. Sierżant natychmiast kazał mu się odsunąć od zwłok, a sam do nich podszedł i zaczął dokładnie oglądać. Przy okazji wypytywał mężczyznę, najwyraźniej chcąc się wykazać. Kapitan Marek Ostoja nadjechał w momencie, gdy sierżant szukał w kieszeniach denatów dokumentów.

– Ręce precz od zwłok! Czy wyście, sierżancie, oszaleli? Znacie się na tym? Zaraz przyjedzie lekarz i technicy. Zobaczą, czy są jakieś ślady, zdjęcia zrobią.

Ostoja przykucnął w pobliżu zwłok i przyglądał się im z zaciekawieniem. Podwójne morderstwo, ciała znalezione na odkrytej przestrzeni, a nie w domu, i różnica wieku ofiar to nie było coś typowego. Zabici leżeli na plecach głowami w jedną stronę, wyglądało to tak, jakby zostali ułożeni, co natychmiast obudziło jego czujność. Jaka istnieje szansa na to, żeby ciała dwóch ofiar upadły tak samo? I to jeszcze na plecy? Faktem było, że ciosy w głowę padły najprawdopodobniej od przodu, ale przecież zamordowani nie stali nieruchomo w oczekiwaniu na egzekucję. Poza tym te nogi. Wyglądały jak przetrącone, mowy nie ma, żeby ktoś z tak uszkodzonymi kolanami mógł chodzić. Co się tu właściwie stało? Porozmawiał ze Stasiukiem i zwolnił go. Technicy, którzy przyjechali niedługo po nim, nie byli zadowoleni. Śladów było mało, najwyraźniej nie tutaj dokonano morderstwa, poza tym wszystko było zadeptane, a zwłok dotykały co najmniej dwie osoby. W międzyczasie przyjechał lekarz i przystąpił do oględzin zwłok. Było wiadomo, że więcej powie dopiero po sekcji, ale też zauważył nienaturalnie ułożone kolana i podobieństwo ran na głowach.

Ponieważ w znalezionej torebce był dowód osobisty kobiety, Ostoja postanowił, że od razu sprawdzą jej mieszkanie w nowo wybudowanym budynku. Na dzwonienie do drzwi nikt nie reagował i Ostoja już chciał wezwać speca, ale towarzyszący mu milicjant nacisnął klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Kapitan razem z kapralem, który chciał wszystko zobaczyć, szybko spenetrował wszystkie pomieszczenia. Nigdzie nikogo nie było, ale mieszkanie było przeszukane, na podłodze walały się ubrania i jakieś papiery, jedna ze ścian nosiła ślady kucia, część parkietu była zerwana, a w dużym pokoju było widać ślady krwi. Kapral poszedł na dół po techników, którzy czekali w samochodzie na wynik rozpoznania, a stojący na klatce schodowej Ostoja zastanawiał się, jak mogła wyglądać ostatnia noc Zofii Kurowskiej i jej syna. W mieszkaniu od razu było widać, że jeden pokój zajmuje nastolatek, a drugi jego matka. Zaraz, dwupokojowe mieszkanie i tylko dwie osoby? Niby dlaczego Kurowscy mieliby się cieszyć takimi luksusami? Trzeba będzie to sprawdzić. A co do przebiegu napadu, to najwyraźniej wpuścili swoich oprawców do mieszkania, bo na drzwiach nie było śladów włamania. Być może byli znajomymi? Jeżeli nie, to po pierwsze musieli podać dobry powód, żeby kobieta ich wpuściła bez obaw, a po drugie ją obserwować i wiedzieć, że nie zastaną w domu nikogo więcej.

Śledztwo prowadzone przez Ostoję doprowadziło do zatrzymania kochanka zamordowanej kobiety. Józef Cieślik nie mógł przedstawić alibi na czas popełnienia zbrodni, z Kurowską pokłócił się dzień wcześniej, a z jej synem nigdy nie miał dobrych układów. Wszystkiego tego milicjanci dowiedzieli się albo od znajomych ofiary, albo od świadków kłótni. W chwili zabójstwa był podobno na spacerze, co było dosyć kiepskim alibi. Sposób popełnienia zbrodni pasował do niego, miał też klucze do mieszkania Kurowskiej i nie wzbudzał jej obaw, mógł więc działać z zaskoczenia. Tylko jaki motyw miałby Cieślik? Bo chyba nie rabunek pierścionka, który zniknął z palca kobiety? Ten pierścionek według techników był nietypowy, jego kształt sugerował, że nie była to współczesna tania błyskotka.

Proces był poszlakowy i nie zakończył się skazaniem Józefa Cieślika. Nie dlatego, że został uniewinniony, po prostu zmarł, nie doczekawszy ogłoszenia wyroku.

Na długie lata sprawa Kurowskich stała się prawie obsesją Ostoi, który bezskutecznie starał się rozwikłać zagadkę ich śmierci. Jeżeli Cieślik ich nie zabił, to mordercy lub mordercom sprawa uszła na sucho. Milicyjnej duszy kapitana trudno było się z tym pogodzić.

Rok 1988

Oliwa to dzielnica raczej spokojna, co nie oznacza, że mieszkańcy nie zamykają drzwi od domów i zostawiają otwarte furtki od posesji. Właśnie taki widok wzbudził niepokój wracającej z wieczornego spaceru pary. Mieszkające po sąsiedzku starsze małżeństwo było bardzo ostrożne. Wysoki płot, zawsze zamknięta furtka, dwa zamki i łańcuch w drzwiach były według nich dobrymi zabezpieczeniami. Zaniepokojeni młodzi ludzie zajrzeli na teren posesji i zawołali sąsiadów, a ponieważ nikt nie odpowiadał, weszli do domu. Weszli i natychmiast z niego wybiegli. W domu była istna jatka. Zdemolowane wnętrze, pełno krwi i zmasakrowani sąsiedzi leżący w jednym z pokoi. Trzeba było natychmiast powiadomić milicję. Małżeństwo nie miało na to najmniejszej ochoty, bo byli notowani za udział w demonstracjach i kontakt z władzą kojarzył im się z nieprzyjemnościami. Tym razem musieli się przełamać, dwa trupy w domu sąsiadów to nie było coś, co można przemilczeć. Uzgodnili, że mężczyzna przypilnuje, żeby nikt nie wszedł do domu Wielkopolskich, a kobieta pójdzie zadzwonić. Najbliższy telefon był dwie posesje dalej, a jej krótkie wyjaśnienie spowodowało natychmiastowe zniknięcie z domu dwójki nastolatków i ich ojca. Na milicję dodzwoniła się prawie od razu i zgłosiła napad z włamaniem. Na pytanie, czy jest ofiarą, zimno oświadczyła, że ofiary są martwe, więc dzwonić by nie mogły.

Przy posesji Wielkopolskich zdążyła się już zgromadzić grupka zaciekawionych sąsiadów, którzy zdecydowali się sprawdzić, co się dzieje, i teraz czekali na rozwój wypadków. Po chwili podjechał polonez z napisem „Milicja”, z którego wysiadło trzech mężczyzn, dwaj w mundurach i jeden po cywilnemu. Pośpiesznie, nie odzywając się do nikogo ani słowem, weszli do budynku. Ludzie, którzy rozstąpili się, przepuszczając milicjantów, teraz szczelnie zwarli szeregi i stali przy furtce, blokując dostęp do posesji. Jeden z nastolatków od razu skorzystał z okazji i na zakurzonej karoserii napisał „Solidarność”, po czym lekko przestraszony własną odwagą szybko odszedł od samochodu. Zdążył w ostatniej chwili, bo jeden z mundurowych, młody szeregowy, wybiegł z budynku i pognał do radiowozu, jakby go kto gonił. Zgromadzeni gapie natychmiast zaczęli spekulować, co się stało. Nikt jednak nie zgadł, że Wielkopolscy okazali się nie martwi, a nieprzytomni. Gdyby nie sąsiedzi, którzy zainteresowali się otwartą furtką, wykrwawiliby się na pewno.

Śledztwo prowadził porucznik Henryk Struzik, który postanowił wykorzystać to, że sąsiedzi są ciekawi, co się stało. Żeby się czegoś dowiedzieć, na pewno sami chętnie coś powiedzą, stary układ: informacja za informację. Na pierwsze rozmowy wysłał młodego, ale bystrego chłopaka, szeregowego Gołębia. A potem ponownie przyjrzał się miejscu zbrodni. Niedoszłe zwłoki odjechały już do szpitala, ale i bez tego było widać, że rozegrała się tu tragedia. Wielkopolscy zostali skatowani do nieprzytomności, a ślady tego pobicia widoczne były w całym pomieszczeniu. Krew w miejscu, gdzie leżeli, krew na meblach i na ścianie. Struzik pokręcił głową z niezadowoleniem. Jak to się odbyło? I ilu było napastników? Co prawda napadnięci zostali starsi ludzie, ale i tak trudno przypuszczać, żeby się nie bronili, tym bardziej że nie zostali zaskoczeni podczas snu, o czym świadczył ich ubiór i pora dnia. Ktoś ich związał i bił? A potem, przed opuszczeniem domu, rozwiązał? Niby możliwe, ale po co? Dostał to, co chciał, i darował im życie? I ilu było tych ktosiów? Na pewno więcej niż jeden, jedna osoba najprawdopodobniej nie dałaby rady skontrolować i pobić dwóch ofiar. Porucznik uważając, żeby nie wdepnąć w krew, zajrzał do pokoju obok. Tam też widać było ślady poszukiwań i poprzednia myśl o uzyskaniu przez włamywaczy informacji od skatowanych ludzi okazała się nieaktualna. Nikt, kto wie, gdzie szukać, nie przewracałby do góry nogami całego domu, a sądząc po wyglądzie pomieszczeń, przeszukano wszystko. Struzik zadowolił się rzutem oka i nie wchodził już nigdzie dalej, lepiej, gdy jako pierwsi wejdą technicy, być może znajdą jakieś ślady, które zostawili włamywacze. I tak będą mieli ręce pełne roboty.

Technicy robili, co mogli, ale mieli śladów albo za mało, albo za dużo. Ta sprzeczność wynikała z punktu widzenia. Za mało śladów nadających się do badania, za dużo wszystkich śladów. Napastnicy głupi nie byli, zaopatrzyli się w rękawiczki i to ślady rękawiczek były tymi występującymi najczęściej, takich udało się wyodrębnić trzy komplety. Dobre i tyle, bo wiadomo było, ilu napastników należy szukać. Ślady butów nie nadawały się do niczego, po prostu były niewyraźne.

Rozmowy z sąsiadami Wielkopolskich niewiele Struzikowi dały. Nikt nic nie widział, nikt nic słyszał, mówić też za bardzo nie chcieli. To pierwsze było całkiem możliwe, do domu pobitego małżeństwa można było dojść albo normalnie, ulicą, albo jeżeli komuś zależało na dyskrecji, lasem. Natomiast to, że nikt nic nie słyszał, zdumiało porucznika. Jak to? Katowani ludzie nie krzyczeli? Sądząc po obrażeniach, bardzo cierpieli, musiały im się wyrywać okrzyki bólu i nikt nie zwrócił na to uwagi? Może byli zakneblowani? Co prawda w chwili, gdy ich znaleziono, nie mieli nic w ustach, ale może napastnicy wyjęli im kneble? Ale dlaczego?

Badania lekarskie, jakim zostali poddani napadnięci, były jednoznaczne: gdyby nie zostali znalezieni przez sąsiadów, nie przeżyliby. Liczne urazy kończyn, pęknięte żebra, rany kłute tułowia, przetrącone w kolanach nogi – wszystko to świadczyło o brutalnym ataku i torturach, być może w celu wymuszenia informacji. Technicy potwierdzili, że dom został gruntownie przeszukany. Czy przestali znęcać się nad Wielkopolskimi, bo znaleźli to, po co przyszli? Tego niestety milicja nie była w stanie stwierdzić, odpowiedzi na to pytanie mogły udzielić jedynie ofiary napaści. Na to jednak trzeba było poczekać, aż odzyskają przytomność. Czekając na możliwość rozmowy z Wielkopolskimi i mając nadzieję, że od razu zostanie o tym poinformowany, Struzik przesłuchał ich rodzinę i znajomych. Z rozmów wyłonił się obraz sympatycznej pary emerytów, ludzi lubiących spokój, spacery i od czasu do czasu brydża. Nikt nie potrafił wskazać wrogów małżeństwa ani nawet ludzi, którym się choć trochę narazili.

Trzy dni po napadzie porucznik mógł porozmawiać z ofiarami napadu. Krótko i pod nadzorem pielęgniarki, ale dobre i tyle. Po obydwojgu było widać jak bardzo ucierpieli, mężczyzna był ledwo widoczny spod bandaży, gipsu i pościeli. Na głowie miał opatrunek, na twarzy szwy, lewą rękę w gipsie. Nóg nie było widać, ale sądząc po ułożeniu kołdry, też były zagipsowane. Jego żona miała się trochę lepiej, ale niewiele. Z przeprowadzonych kolejno rozmów wynikało, że napastnicy weszli przez okno od strony lasu, było ich trzech i byli zamaskowani, a napad nastąpił około siedemnastej. Zapytani o ich wygląd poszkodowani odpowiedzieli, że byli średniego wzrostu, szczupli, raczej młodzi i wysportowani. Wielkopolskiej udało się nawet zauważyć kolor oczu, był brązowy u wszystkich. Według małżonków napastnicy chcieli ich okraść i uważali, że mają schowane w domu jakieś kosztowności. Zawartość szkatułki Wielkopolskiej wzbudziła tylko agresję mężczyzn, którzy ponownie przystąpili do bicia. Zadawanie bólu najwyraźniej sprawiało im przyjemność. Robili to na zimno i wiedzieli, gdzie uderzyć, żeby zabolało. Jak zwykle w takich wypadkach Struzik spytał małżonków, czy nie podejrzewają kogoś znajomego. Oboje kategorycznie zaprzeczyli.

Struzikowi bardzo zależało na doprowadzeniu do ujęcia sprawców pobicia Wielkopolskich, tym bardziej że w perspektywie miał awans. Umorzona sprawa mogła położyć się cieniem na jego karierze, a porucznik miał ochotę dojść w swoim zawodzie możliwie wysoko. Niestety, na nic się zdały jego starania, oprawcy dwójki emerytów pozostali bezkarni. Porucznik długo jeszcze w wolnych chwilach przeglądał akta sprawy w poczuciu klęski.

Rok 2016, wrzesień, dzień pierwszy

Mijane domki jednorodzinne oraz wszystko w zasięgu wzroku zlewało się w jednolitą szaroburą masę. Tylko w jednym oknie dało się zauważyć światło: albo ktoś musiał iść do pracy w niedzielę na jakąś koszmarnie wczesną godzinę, albo nie mógł spać. Sierżant Borek raz po raz przecierał zaparowane szyby i wpatrywał się w ciemność, mając nikłą nadzieję, że uda mu się coś zauważyć. Przez głowę przemknęła mu myśl, że gdyby to ON chciał popełnić jakiekolwiek przestępstwo, to najprawdopodobniej wybrałby właśnie taką deszczową pogodę. Ulice wyglądały jak wymarłe, nie musiałby się przejmować ewentualnymi świadkami. Jeżeli ktoś już wychodził z domu, to parasol i kaptur skutecznie ograniczały mu widoczność, a przemakające w ekspresowym tempie buty i nogawki spodni skłaniały do szybkiego marszu, a nie do rozglądania się po okolicy.

Droga, którą jechali, usiana była kałużami i czasami mieli wrażenie, że przemierzają płytkie rozlewisko, a nie dojazdówkę prowadzącą do osiedla. Ponieważ nigdy nie wiadomo, czy pod wodą nie kryje się spora dziura, kierowca starał się omijać najbardziej podejrzane kałuże. Czasem zdarzało mu się jechać kołami po trawie, nawet dosyć daleko wjeżdżając na teren zielony. Borek trochę się złościł na ten slalom, ale w gruncie rzeczy doskonale wiedział, o co chodzi kierowcy. Lepiej było uważać niż potem zmieniać w deszczu koło. Omijali właśnie jedną z większych kałuż, gdy nagle samochodem szarpnęło, to kierowca zaciągnął hamulec, usiłując nie wjechać na coś, co pojawiło się tuż pod kołami samochodu. Borek wyskoczył z samochodu, bo kształt, który zniknął pod maską samochodu, z czymś mu się kojarzył. Z butami.

Sierżant miał nadzieję, że ma do czynienia z osobnikiem kompletnie pijanym, który nie dał rady dojść do domu i pomimo paskudnej pogody, sen zmorzył go w dość nietypowym miejscu. A mówiąc wprost, padł na pysk tam, gdzie stał. Już nieraz się z tym spotkał. Niestety, nieco dokładniejsze przyjrzenie się leżącemu mężczyźnie nie pozostawiało miejsca na wątpliwości. Sierżant podniósł głowę znad zwłok i krzyknął w stronę przyglądającego mu się z zainteresowaniem posterunkowego tylko jedno słowo: „trup”. Znudzony mało interesującym patrolem kierowca zdecydowanie się ożywił i już chciał wysiąść z samochodu, ale powstrzymały go słowa sierżanta.

– Młody, a ty dokąd? Denat nie zając, nie ucieknie, a samo się nie zgłosi!

Chłopak kiwnął głową ze zrozumieniem, powstrzymał ruch wysiadania, a następnie bardzo przejęty zgłosił znalezienie denata. Zostawiwszy w rękach kierowcy powiadomienie dyżurnego, Borek ponownie pochylił się nad leżącym na brzuchu mężczyzną. Najwyraźniej zginął od uderzenia w głowę, czaszka ewidentnie straciła swoją krągłość, a spomiędzy włosów wystawały fragmenty kości. Wyglądało to trochę tak, jakby połowa głowy nieboszczyka przestała istnieć. Uderzenie musiało być potężne, nie jest łatwo zadać tak mocny cios, potrzebna jest i siła, i odpowiednie narzędzie. Pomimo że deszcz rozmywał krew, która spływała po włosach zamordowanego i wsiąkała w ziemię, widok do najprzyjemniejszych nie należał. Sierżant przesunął wzrokiem wzdłuż ciała mężczyzny i zatrzymał spojrzenie na jego kolanach. Ułożenie nóg było nietypowe. Żaden człowiek nie jest w stanie zgiąć kolan w ten sposób, na zewnątrz, prawie pod kątem prostym. Dziwne. Po co komuś przetrącać nogi PO śmierci? Sierżant podejrzewał, że kolejność obrażeń była właśnie taka: głowa, nogi. Przemawiał za tym fakt, że z tak uszkodzonymi kolanami mężczyzna nie dałby rady przejść ani kroku. Niby mógł zostać tu przywieziony i porzucony już martwy, ale wożenie trupa w samochodzie nie jest zbyt bezpiecznym zajęciem. Nie wyglądało to na pijacką rozróbę, był nieźle ubrany i nie było od niego czuć alkoholem. Ciekawe, czy ma przy sobie dokumenty? Policjant podniósł ostrożnie brzeg kurtki i sprawdził, czy w tylnych kieszeniach spodni nie ma przypadkiem portfela. Nie było. Przed dokładnym przeszukaniem musiał się powstrzymać, najpierw oględzin zwłok powinni dokonać technicy i patolog.

Na wspomnienie patologa myśli Borka od razu powędrowały ku nadkomisarzowi Uszkierowi, który lubił nietypowe sprawy i właśnie zakończył poprzednie śledztwo. Sierżant pomyślał, że gdyby „stary”, czyli inspektor Kalinowski, przydzielił Uszkierowi to dochodzenie, to pewnie i on by przy nim pracował, a zapowiadało się ciekawie. Poza tym dobrze mu się współpracowało z Uszkierem. Komisarz był lubiany przez większość podwładnych i przeważnie nie miał problemów z dogadaniem się z ludźmi. Poza tym lubił swoją pracę i zarażał tym innych. Idący w stronę radiowozu sierżant uśmiechnął się pod nosem, jeżeli będzie miał szczęście, może trafić mu się coś interesującego i bardziej emocjonującego niż jeżdżenie w patrolu z młokosami.

Borek zawahał się. W wozie miał tylko folię termiczną chroniącą przed wyziębieniem ofiary wypadków, a wypadałoby czymś przykryć zwłoki, wiał wiatr, lekka folia mogła odfrunąć w siną dal. Wzrok rozglądającego się po najbliższym otoczeniu sierżanta zatrzymał się na niewielkiej kupce polnych kamieni, które znakomicie mogły spełnić funkcję ciężarków przytrzymujących folię. Co prawda sierżant w głębi duszy podejrzewał, że większość śladów znajdujących się na wystawionych na deszcz plecach ofiary diabli wzięli, ale pewności nie miał. Zresztą pod ciuchami mogło się coś zachować, o tym będą decydowali technicy, nie on. Zadowolony spojrzał na srebrzysty pakunek i uznał, że folia spełni swoje zadanie.

Ociekający wodą sierżant wsiadł do samochodu i bezceremonialnie „poczęstował” się chusteczkami posterunkowego, w które wytarł włosy, twarz i ręce. Efekt był raczej mizerny, ale przynajmniej nie ciekło mu z włosów za kołnierz. Bardzo podekscytowany młody kierowca z trudem, w milczeniu, przeczekał te zabiegi sierżanta i tylko wymownie na niego patrzył. Borek spełnił niemą prośbę chłopaka i dokładnie opowiedział mu o nieco makabrycznym znalezisku. Po krótkim wahaniu sierżant otworzył okno, akurat zacinało w drugą stronę, więc dodatkowe zmoknięcie mu nie groziło, a szansa na usłyszenie nadjeżdżających samochodów wzrosła. Bezczynnie siedzieli w półmroku i czekali na przyjazd ekipy i patologa, sami nie mogąc nic więcej zrobić.

Posterunkowy z zainteresowaniem wpatrywał się w najbliższe zabudowania, oddając się rozmyślaniom na temat mieszkających tam ludzi. Ciekawe, kto tam mieszka? Może to dom ofiary? Policjant zastanawiał się, czy mieszkańcy okolicznych domów zauważyli mordercę, samo morderstwo albo przyjazd radiowozu. A może za zasłoną ktoś stoi i bacznie się im przygląda? Zaniepokojony mieszkaniec albo sprawca zbrodni? Podniecony własnymi myślami posterunkowy odchrząknął, przełknął ślinę i już chciał na ten temat porozmawiać, gdy siedzący w bezruchu i pilnie nasłuchujący Borek nagle się ożywił. Widząc otwierające się do zadania pytania usta kierowcy, rzucił: „Nie teraz, chyba przyjechali” i uchylił drzwi radiowozu. Natychmiast został ukarany, bo wiatr zdążył zmienić kierunek i napadało do środka, prosto na sierżanta, który przeklinając własną głupotę oraz pogodę, wygramolił się z samochodu i wymownie popatrzył na posterunkowego.

– Młody, a ty co? Z cukru jesteś?

Słysząc to policjant, chcąc nie chcąc, a raczej nie chcąc, opuścił w miarę przytulne wnętrze radiowozu i udał się w ślad za Borkiem. Widząc parkującą RAV-kę, Borek zdecydowanie się ucieszył. Jego życzenie zostało spełnione, na miejscu zbrodni pojawił się nadkomisarz Uszkier. Zadowolenie zmącił jedynie jeden drobny szczegół. Za kierownicą siedział nie Uszkier, a jego przyjaciel, a zarazem patolog we własnej osobie, Jerzy Widocki. Kie licho?

– Dzień dobry, panie komisarzu.

– Dla kogo dzień i dla kogo dobry – mruknął z wyraźną niechęcią Uszkier.

– A co się stało? – spytał Borek niezbyt regulaminowo, ale z dużym zainteresowaniem.

Komisarz nie był fanem służbistości i jego podkomendni mieli spory luz, ale jedynie pod tym względem. Poza tym starszy o prawie piętnaście lat sierżant był świadkiem pierwszych kroków Barnaby Uszkiera jako oficera śledczego i miał u niego fory.

– A nic, tyle że mnie stary z łóżka wyciągnął.

– No nie pierwszy raz przecież.

– Owszem, ale wieczorem było małe spotkanie towarzyskie, żona imieniny miała. Dobrze, że doktor spał u mnie, bo musiałbym czekać na patrol.

Borek zaniepokojony spojrzał na komisarza. Cholera, ile on wypił? Przecież nie może pijany prowadzić śledztwa. Nie powiedział staremu, że nie może jechać? Poza tym, jeżeli miał dyżur pod telefonem, to nie powinien nawet piwa tknąć! Co mu się stało?

– Niech pan wyluzuje, sierżancie – roześmiał się Uszkier, widząc jego minę.

– Jest pan pewien?

– Jestem. Spotkanie było, ale wiedziałem, że mogą mnie ściągnąć, więc jednak o suchym pysku siedziałem. Jurek chciał się przejechać po prostu.

– No to mnie pan wkręcił – uśmiechnął się sierżant.

Stojący obok Widocki dodał, że po kilku godzinach siedzenia przy stole najchętniej przyszedłby na miejsce zbrodni na piechotę, a skoro to nie było możliwe, chciał chociaż kierować, a nie wieźć się jako pasażer. Taki kaprys miał. Rozbawiony nieco po imprezie imieninowej i zadowolony z nabrania sierżanta Uszkier przeniósł wzrok na srebrzystą plamę widniejącą nieopodal. Momentalnie spoważniał, a w jego wzroku skierowanym na Borka pojawił się duży znak zapytania.

– Co mamy?

– Młody facet, uraz głowy i nóg.

Borek wyjaśnił okoliczności znalezienia zwłok i nie omieszkał zaznaczyć, że prawie na nie wjechali. Komisarz spojrzał przelotnie na latarnie, dawały jedynie złudne uczucie, że przyczyniają się do rozproszenia mroku. Krótkie polecenie „Niech pan da światło na denata” zbiło nieco z tropu posterunkowego. Dopiero kuksaniec, którym poczęstował go sierżant, przywrócił chłopakowi zdolność myślenia i sierżant mógł bez przeszkód kontynuować. Wyjaśnił, że facet był już martwy, gdy przyjechali, że dostał porządnie po głowie, że ma uszkodzone kończyny, że obok nie leżało nic, co mogłoby do niego należeć.

Patolog nie krył zdziwienia. Borek był doświadczonym policjantem, niejedno widział i bardzo ostrożnie wypowiadał się na tematy, które nie były jego domeną. A tu takie kategoryczne stwierdzenia: trup, zginął od razu od urazu głowy, obrażenia nóg. Intrygujące. Tym bardziej że urazy nóg kojarzyły się z wypadkami samochodowymi. Jego zdziwienie i ciekawość zostały zaspokojone w jednej chwili, gdy tylko podniósł folię i spojrzał na nieboszczyka. Sierżant miał stuprocentową rację, nie trzeba było być medykiem, żeby mieć pewność, że cios był śmiertelny, a zgięte pod dziwnym i absolutnie nieanatomicznym kątem kolana też mówiły same za siebie. Po uderzeniu samochodem ciało wyglądałoby inaczej.

– Ruszał go pan? – spytał Widocki.

– Nie, było widać, że nic mu nie pomoże.

Patolog kucnął przy zwłokach i w świetle mocnej latarki oraz reflektorów radiowozu przyglądał się ranie na głowie denata. Delikatnie obmacał czaszkę mężczyzny i zafrasowany spojrzał na przyjaciela. Siła ciosu była olbrzymia, obok rany pod palcami wyczuł przemieszczające się fragmenty kości. Cholera, czym ten facet dostał w łeb?

– No?! – pogonił go niecierpliwie Uszkier.

– Zaraz, moment, to nie piekarnia przecież – mruknął odruchowo Widocki, delikatnie dotykając rany. – Facet nieźle oberwał, nie każdy byłby w stanie zadać taki cios, kości czaszki ma pogruchotane.

Komisarz jak zwykle chciał wszystko wiedzieć natychmiast albo jeszcze prędzej. Patolog bez słowa wskazał ranę na czaszce i pokręcił głową z niezadowoleniem. Zaintrygowany Uszkier pochylił się niżej nad denatem, a woda z kaptura zaczęła skapywać na zmasakrowaną potylicę mężczyzny. Żeby to cholera! Sierżant pracowicie zabezpieczył zwłoki przed deszczem, a on sam pozwala na to, żeby szlag trafił ewentualne ślady. Przyjrzał się uważnie ranie, przeniósł wzrok na nogi, potem na ręce denata i mruknął pod nosem: „kurwa”. Miał rację. Do spostrzeżeń sierżanta i patologa dołożył jeszcze jedno. Ręce nieboszczyka ułożone były w takiej pozycji, jakby ten chciał się uchronić przed upadkiem, być może w ostatnim przebłysku myśli. Ciekawe, czy to możliwe? I co tymi nogami? Ktoś mu je przetrącił, facet runął na ziemię, a następnie zainkasował potężny cios w potylicę? I dostał od razu w oba kolana? CZYM? I jak silny musiałby to być cios? W głowie nadkomisarza kłębiły się same pytania, częścią z nich podzielił się, bez specjalnej nadziei na odpowiedzi, z patologiem. Widocki nie wróżka, szklanej kuli nie posiada, jak zwykle wypowie się po położeniu delikwenta na stół i przeprowadzeniu autopsji.

– Cios zdecydowanie śmiertelny? – Komisarz spojrzał pytająco na przyjaciela.

– Jak najbardziej.

– Cholera. Morderca przyprowadził tu denata, rozwalił mu łeb, a potem przetrącił nogi, bo raczej nie odwrotnie.

– Chyba że go tu przyniósł. – W głosie patologa było słychać niewiarę we własne słowa.

– Za dużo by ryzykował, nawet przy tej pogodzie – zdecydował Barnaba. – I weź pod uwagę, że dosłownie musiałby go nieść, żadne ciągnięcie nie wchodzi w grę. Nawet gdyby deszcz spowodował zniknięcie śladów, widać byłoby to po ubraniu, byłoby zrolowane tu i ówdzie.

– Poza tym ofiara ewidentnie chciała się uchronić przed upadkiem. – Widocki wskazał na jej ręce, potwierdzając spostrzeżenia nadkomisarza, i przykrył denata folią.

– Fakt, masz rację, jak zwykle zresztą. – Komisarz rozejrzał się wokół i skrzywił z wyraźnym niesmakiem. – Jeżeli były tu jakieś ślady, to spłynęły z deszczem.

Aby ruszyć zwłoki, musieli poczekać na techników, istniała szansa, że pod denatem, a być może nawet na wyeksponowanych na deszcz częściach ciała znajdują się jakieś ślady mogące przydać się w śledztwie. Uszkier najbardziej liczył na to, że padając, denat mógł coś nakryć swoim ciałem i w ten sposób zabezpieczyć to przed wpływem deszczu. Teoretycznie. Bo praktycznie cała trójka policjantów wątpiła w to. Układ ciała wskazywał na to, że atak nastąpił od tyłu, a denat upadł do przodu, czyli ewentualne ślady powinny znajdować się za nim, nie przed nim. Chyba że… chyba że miał na sobie jakieś mikroślady lub materiały biologiczne pochodzące od mordercy. A może jednak sprawca przywiózł go samochodem, a następnie przeniósł zwłoki w to miejsce? Ale czy to nie byłby zbyt ryzykowne?

W czasie rozmowy mężczyźni stali nad ciałem denata. Byli nieźle przemoczeni, bo jedyny parasol, jaki Uszkier miał w samochodzie, pozwolił schować przed deszczem głowy, ale nic więcej. Chętnie opuściliby już miejsce znalezienia zwłok, tym bardziej że i tak nic więcej nie mieli tu do roboty, Widockiemu potrzebne było prosektorium i stół sekcyjny, a nadkomisarzowi jakieś dane o ofierze. Od stania na deszczu informacji nie przybędzie, ale musieli poczekać na techników, na razie nie mogli nic zrobić ze zwłokami.

Oba oczekiwane samochody, jeden do przewożenia zwłok, drugi z technikiem i fotografem, podjechały jednocześnie. Zaspany Taniuk wysiadł na deszcz i od razu skrzywił się z obrzydzeniem. Wyrwany ze snu, przyjechał ciepłym i suchym samochodem kierowanym przez fotografa, po drodze dosypiał, a teraz powitał go zimny deszcz i wiatr.

– No żeż kurde, już nie mają się gdzie i kiedy mordować? – warknął z pretensją w głosie. – Czy ja jestem cudotwórcą?

– Prawie. – Uszkier dobrze znał możliwości i umiejętności technika.

– Niech pan nie bierze mnie pod włos. Wiadomo, kto to jest?

– Nie. W tylnej kieszeni spodni nie ma ani dokumentów, ani portfela, a z ruszeniem ciała czekaliśmy na pana. Sierżant na wszelki wypadek przykrył go folią, ale nie wiem, czy od tej strony jakieś ślady się uchowały, bardziej bym liczył na to, że coś ciekawego znajdzie pan pod nim.

– Bez przesady, wszystkiego nie zmyło, a jeżeli chodzi o krew, to po użyciu luminalu jego ciuchy i tak będą świeciły niczym choinka – pocieszył Uszkiera Taniuk.

– To trzymam kciuki za to, żeby pan coś znalazł. – Nadkomisarz znakomicie zdawał sobie sprawę, jak trudno będzie w takich warunkach zebrać materiał do badań laboratoryjnych.

– No nic, spróbujemy. – Technik i fotograf podeszli do denata i zdjęli z niego folię.

Jeden rzut oka na miejsce zbrodni uświadomił mu trudności, z jakimi przyjdzie im się zmierzyć. Moknące od nie wiadomo jak długiego czasu zwłoki leżące na mokrym podłożu w okolicy, gdzie każdy mógł zostawić ślad swojej obecności, raczej nie napawały optymizmem co do znalezienia i zabezpieczenia przydatnych śladów. Taniuk spojrzał na Uszkiera, na zwłoki, rozejrzał się po okolicy i ponownie przeniósł wzrok na komisarza. Jego mina wyrażała zwątpienie, ale powiedział tylko: „naprawdę?” i zabrał się za wyciąganie sprzętu z samochodu. Fotograf również opuścił przytulne wnętrze i pieczołowicie chroniąc swój sprzęt, od razu ruszył w stronę ciała. Zanim technik przystąpi do pracy, on musiał uwiecznić wszystko na zdjęciach. Zdjęcia zazwyczaj okazywały się bardzo pomocne w czasie dalszego śledztwa, a w przypadku zwłok znalezionych w takim miejscu jak to bez fotografii trudno byłoby odtworzyć realia. Poza tym nadkomisarz często współpracował z psychologiem, który raczej rzadko bywał na miejscach przestępstwa i zdjęcia były dla niego bezcenne. Myśli Barnaby powędrowały w stronę Leńskiego. Zastanawiał, czy będzie potrzebna konsultacja biegłego psychologa. W sumie wszystko zależy od tego, jakiego typu jest to morderstwo, z jakimi problemami przyjdzie się mu zmierzyć i kogo będzie trzeba przesłuchać. Z zamyślenia wyrwał go sierżant, proponując, że razem z posterunkowym sprawdzą, czy w pobliżu nie znajdą niczego ciekawego. Mówiąc to, Borek zatoczył ręką łuk, wskazując zarówno niedalekie zarośla, jak i najbliższe zabudowania. Robiło się już szaro i miał nadzieję, że może jakiś ranny ptaszek już wstał i będzie można z nim porozmawiać. Warto spróbować nawiązać kontakt z lokalnym społeczeństwem, zamiast stać nad ciałem martwego mężczyzny i moknąć bezproduktywnie. Poza tym starszy sierżant miał szczerą ochotę wyciągnąć na deszcz jedyną nieprzemokniętą osobę w towarzystwie – posterunkowego. Gówniarz siedział w samochodzie i wszystko oglądał z suchego miejsca. Nie ma tak dobrze, to nie ochronka. Mrugnąwszy porozumiewawczo do Uszkiera, Borek ruszył wraz z młodym policjantem w stronę zabudowań.

Taniuk przystąpił do pracy, zabezpieczając wszystko, co mogło się w przyszłości okazać istotnym śladem. Po chwili można było już przewrócić ofiarę na plecy. Zrobili to bardzo ostrożnie, nie wiedząc, co znajdą pod ciałem. Oczy wszystkich stojących przy zwłokach śledziły ruchy Taniuka w nadziei, że znajdzie dokumenty zamordowanego człowieka, taka informacja bardzo ułatwiała pierwsze godziny śledztwa i często od razu wytyczała kolejność działań. Gdy technik wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni kurtki denata, Uszkier odetchnął z ulgą. Nie mają zwłok NN, a konkretną osobę. Oczywiście istniała szansa, że dowód jest podrobiony, a nazwisko fałszywe, ale takich przypadków nie było zbyt dużo. W chwili gdy rodzina rozpozna denata, będą mieli pewność. Z dokumentów wynikało, że zamordowanym mężczyzną jest Piotr Gąbrowski, lat dwadzieścia siedem, mieszkaniec Gdańska, kawaler.

Gdy tylko technik skończył zabezpieczanie śladów zebranych na denacie, patolog sprawdził, czy mężczyzna nie ma innych widocznych śladów pobicia. Oprócz otartego naskórka na prawej skroni niczego innego nie zauważył. Nie oznaczało to oczywiście, że rozbita głowa i przetrącone kolana to jedyne obrażenia ofiary, ale żeby sprawdzić to dokładnie, Widocki musiał przeprowadzić autopsję. Upewniwszy się, że zwłoki mogą już zostać przetransportowane, machnął ręką w stronę trupiarki i po chwili ciało zmarłego mężczyzny zostało zabezpieczone i przeniesione do samochodu. Patolog rzucił półgłosem „To na razie” i pojechał razem ze zwłokami.

Reszta policyjnej ekipy odjechała zaraz potem. Wszystko to, co można było zabezpieczyć, zostało zabezpieczone, fotograf zrobił zdjęcia i denata, i miejsce znalezienia zwłok, a sierżant z posterunkowym sprawdzili okolicę. Nawet Borkowi nie udało się nikogo spotkać, a z pukaniem do domów i przesłuchiwaniem mieszkańców Uszkier postanowił chwilę zaczekać. Ustalił z sierżantem, że rozmowy z sąsiadami zacznie za kilka godzin, dając ludziom czas na obudzenie się, a sobie na krótką drzemkę.

W niedzielny poranek na komendzie nie panował taki ruch jak w ciągu tygodnia i było zdecydowanie spokojniej. Komisarz z ulgą przebrał się w suche ciuchy, które trzymał w szafie jako żelazną rezerwę w razie podobnych, awaryjnych, sytuacji. W suchym ubraniu komisarz od razu poczuł się lepiej. Wytarł głowę w ręcznik jednorazowy, wyczesał z włosów drobinki papieru, włączył komputer i zawahał się: herbata czy kawa? Przeważnie wybierał to pierwsze, ale poranna wizyta na miejscu zbrodni, przemoczone buty i jazda do komendy uśpionymi jeszcze ulicami Gdańska wymagały czegoś ciepłego, czegoś, co postawi go na nogi. Po chwili po pokoju rozszedł się aromatyczny zapach, a komisarz z kubkiem w dłoni usiadł do komputera. Krótki rzut oka na pocztę pozwolił mu zorientować się, że przyszły głównie nic nieznaczące informacje i spam, którego być nie powinno, ale jak widać filtry antyspamowe znowu zawiodły. Nie mając jeszcze żadnych konkretnych informacji od techników i patologa, a jedynie dane personalne ofiary, nadkomisarz swoim zwyczajem sięgnął po kartkę i długopis. Jak zwykle, zapisywał pomysły, skreślał je, zapisywał nowe i zniesmaczony wyrzucał kartkę. Robił tak kilkukrotnie. Aż do momentu, kiedy wynik go zadowolił.

Po blisko dwóch godzinach miał przygotowaną listę pytań i podział zadań na dzisiaj. Był też po rozmowie telefonicznej z sierżantem Borkiem, któremu dokładnie wyjaśnił, czego się po nim spodziewa podczas przesłuchań mieszkańców osiedla będącego sceną zbrodni. Borek dostał też na komórkę zdjęcie Piotra Gąbrowskiego. Na szczęście twarz zamordowanego nie była zmasakrowana i pośmiertne zdjęcie można było pokazać świadkom bez uprzedniego retuszu.

Komenda zdecydowanie obudziła się po nocnym letargu. Z korytarza dobiegały głosy policjantów, przez lekko uchylone okno słychać było dźwięki z parkingu, a za parę minut w pokoju powinna pojawić się reszta ekipy, którym wolną niedzielę właśnie trafił szlag. Rozmyślania o najnowszych zwłokach przerwał Uszkierowi telefon. W pierwszym odruchu postanowił udawać, że go nie ma. Niestety była to linia wewnętrzna i istniało spore prawdopodobieństwo, że to „stary” już się za nim stęsknił. Podejrzenie przerodziło się w pewność i po chwili niezadowolony Barnaba wędrował korytarzem w stronę gabinetu szefa. Po co go Kalinowski wzywał? Przecież na pewno doskonale wie, że nie ma najmniejszych szans na to, żeby Uszkier mógł się z nim podzielić konkretnymi informacjami na temat sprawy, która zaczęła się kilka godzin temu. Może oprócz jednej. Znali już imię i nazwisko ofiary, ale to raczej nie ich zasługa. I co inspektor robi w niedzielę na komendzie?

Kalinowski doskonale znał jednego ze swych lepszych oficerów i wiedział, że na tym etapie śledztwa czas spędzony u szefa komisarz uważa za zmarnowany, więc po prostu wezwał go do siebie, nie wdając się w żadne dyskusje. Lubił być informowany na bieżąco, a ponieważ to on rządził komendą, Uszkier, nie mając innego wyjścia, musiał się podporządkować i pofatygować do gabinetu „dyktatora”.

Cztery godziny po znalezienia ciała, Barnaba dysponował tylko podstawowymi danymi dotyczącymi denata i relacja była bardzo zwięzła. Niepokojące jednak było to, że Kalinowski od razu zastrzegł, że pierwszeństwo, jeżeli chodzi o przydział współpracowników, ma sprawa podwójnego morderstwa. W pokoju czekał już na niego komisarz Prokosz, najbliższy współpracownik i przyjaciel w jednym.

– Patrol znalazł trupa, mamy nową sprawę – lakonicznie zakomunikował Uszkier. – Skończyłeś już z tym trucicielem?

– Muszę jeszcze tylko jakieś duperele dla prokuratury uzupełnić.

– Nie podoba mi się to zabójstwo. Wolałbym, żebyś popracował ze mną, tym bardziej że Jadliny nie ma. Pogadam z Kalinowskim, może się uda, chociaż już mi zapowiedział, że jest ostatnio jakiś wysyp tajemniczych zgonów i żebym nie liczył na wiele, bo wszyscy mają co robić.

– Jakby tu się kiedykolwiek ktoś nudził – wzruszył ramionami Witold.

Problem polegał na tym, że właściwie każdy z nich powinien prowadzić własną sprawę. Uszkier miał wyższy stopień i nieco więcej doświadczenia, ale Prokosz nie był żółtodziobem, a niezłym dochodzeniowcem i przeważnie Kalinowski nie dopuszczał do tego, aby pracowali razem. Wyjątkami były sprawy, które zapowiadały się na skomplikowane i długie. Policyjny nos nadkomisarza mówił, że tak będzie i teraz, a pomoc kogoś doświadczonego może mu się przydać. W obawie, że lada moment okaże się, iż ktoś gdzieś kogoś znowu zamordował i Kalinowski przydzieli Prokoszowi nową sprawę, Barnaba postanowił wyprzedzić bieg wypadków. Od razu zadzwonił do szefa. Musiał się trochę potargować o przydział Witolda i zgodzić z tym, że dostaje go tylko na tydzień, ale dobre i to.

– Czuję się jak przedmiot na targu – roześmiał się Prokosz. – Niby co po tym tygodniu? Odwoła mnie? Nie wierzę, jak również powątpiewam w tak szybkie znalezienie sprawcy, jeżeli mówisz, że coś ci nie gra już w samych zwłokach.

– Po tygodniu będę się znowu targował albo stary sam z siebie uzna, że lepiej, żebyśmy pracowali razem.

– Mów, co wiesz, zanim reszta przyjdzie, chcę wersję dla mnie, nie omijaj podejrzeń i innych takich.

– Nie mam podejrzeń, tylko przeczucie, na jakiekolwiek podejrzenia jest za wcześnie.

Po raz drugi tego dnia zdawał relację z wczesnoporannych wydarzeń, a zrobi to ponownie, gdy przyjdzie reszta współpracowników. Każda z tych relacji była inna, inspektorowi przekazał absolutne minimum, tylko tyle, żeby stary nie poczuł się zlekceważony. Witkowi opowiadał wszystko dokładnie, a reszta usłyszy wersję pośrednią. Powinni mieć pełen komplet informacji, ale nie muszą znać, na przykład, komentarzy techników.

– Po cholerę on mu te nogi poprzetrącał? Sadysta?

– Jurek mówi, że być może pośmiertnie – przypomniał Barnaba.

– Tym bardziej dziwne. Na miejscu mordercy walnąłbym faceta w łeb i uciekł jak najszybciej. Dodatkowe ciosy to dodatkowy stracony czas i potencjalnie więcej śladów dla nas.

– To już wiesz, dlaczego mnie to niepokoi. Mnie, Borka i Jurka. I teraz ciebie.

Zanim Uszkier zdążył coś jeszcze dodać, rozległo się pukanie i do pokoju weszła rudowłosa ozdoba zespołu, podkomisarz Anna Więdzik, wnosząc za sobą jakiś nietypowy dla niej zapach perfum. Bardzo intensywny.

– Wiem. WIEM. No kurde, wiem! Nie patrzcie tak na mnie i nie wąchajcie mnie! – zażądała wściekle. – Wiem, że śmierdzę!

– To po co wylałaś na siebie pół butelki tego czegoś? – spytał Prokosz bez złych przeczuć, Uszkier wolał się nie wypowiadać.

– Ja? Ja bym miała używać takiego gówna? Tramwajem jechałam, bo ten mój złom odmówił współpracy, chyba zamókł. Jakaś smarkula kończyła toaletę poranną, szarpnęło i wylała na mnie miesięczną dawkę tego czegoś. Teraz do końca dnia wszyscy będą mnie obwąchiwać i pukać się w głowę – dodała rozgoryczona i wściekła, że ktoś może ją podejrzewać o taki gust.

– Przebierz się – zasugerował Uszkier.

– Nie mam w co.

– Tyle razy ci mówiłem…

– No wiem, ale dwa dni temu byłam w jakiejś śmierdzącej norze. – Więdzik miała na myśli rozmowę ze świadkiem. – Przebrałam się po powrocie i zapomniałam przynieść nowe ciuchy. Otworzę szerzej okno, dobra?

Sierżanci Gołąb i podkomisarz Dawid Bukowski zaczęli węszyć natychmiast po wejściu do pokoju Uszkiera i, jak na komendę, ich wzrok natychmiast powędrował w stronę Anki. Zapach zdecydowanie nie był męski.

– Na co ci to wylała? – ożywił się nagle Prokosz.

– Na jeansy.

– Już myślałem, że na bluzkę, mógłbym dać ci swoją bluzę, ze spodniami gorzej.

– A co się stało, że tak nieśmiało spytam? – zaciekawił się Gołąb.

– Powiedz im, bo pękną z ciekawości – zarządził Uszkier.

Czując presję patrzących na nią mężczyzn, Więdzik niechętnie raz jeszcze wyjaśniła przyczyny swojego nietypowego zapachu i zarazem wkurzenia. Wyglądała, jakby zaraz miała eksplodować, gestykulując ze złością bezwiednie i nie wiadomo kiedy zrobiła sobie fryzurę typu „strach na wróble” i wypiła resztkę kawy Uszkiera. To ją nareszcie nieco zastopowało.

– Już mogę mówić?

– Możesz, czy ja mówiłam, że nie? Trochę tylko wściekła jestem.

– Wściekła sobie bądź, ale skup się na trupie, a nie na zapachu.

– Trup i zapach się poniekąd ze sobą wiążą – zauważył niewinnie Prokosz.

– Ale chyba nie ten mój! Śmierdzę obrzydliwie, ale jednak nie trupim odorem, bez przesady, muchy się do mnie nie zlatują.

– No i masz pozytywną stronę porannej przygody. Skończyliście? – spytał retorycznie Uszkier, a całe towarzystwo spoważniało. – Sierżant Borek znalazł podczas nocnego patrolu zwłoki młodego mężczyzny.

– Jak zginął? – Anka przestawiła się natychmiast z wściekłej kobiety na rzeczową policjantkę. – Bo jeżeli to od razu trafiło do nas, to raczej nie pod kołami.

– Najprawdopodobniej od ciosu w głowę, tak twierdzi Widocki, ale oczywiście zastrzegł, że więcej powie po autopsji. W skrócie wygląda to tak…

Po raz trzeci w ciągu godziny Uszkier zrelacjonował poranne wydarzenia. Informacji było mało, hipotez też niewiele. Temat kolan okazał się dominujący. To nie było typowe. Nie dlatego, że wszyscy zauważyli coś dziwnego, ale dlatego, że to, co zauważyli, odbiegało od pewnego schematu. Już na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że morderca działał nielogicznie, a to od razu wszystkich niepokoiło. Co prawda logika zabójcy nie zawsze bywa zrozumiała dla reszty społeczeństwa, ale tutaj w grę wchodziła jeszcze kwestia bezpieczeństwa sprawcy. Pogruchotane kolana miałyby sens, gdyby Gąbrowski mógł uciec, ale po co pastwić się nad trupem? I to nie w złości, bijąc, gdzie popadnie, za to wielokrotnie, ale uderzając precyzyjnie w kolana.

– I na dodatek zostawił portfel – przerwał krótką chwilę namysłu Prokosz.

– A nie mógł być to jednak przypadkowy napad? Zabójca wykorzystał okoliczności, było ciemno, padał deszcz… – myślał głośno Bukowski.

– Niby jak to sobie wyobrażasz? – Anka spojrzała na młodego z niesmakiem. – Przypadkowy morderca przypadkowo spacerujący z jakimś kijem do baseballu wybiera przypadkowego spóźnionego przechodnia i tak mu jakoś wychodzi, że rozwala mu głowę, potem kolana, zostawia portfel i znika bez śladu?

– Jak to mówią, nic nie dzieje się bez przyczyny – mruknął Gołąb.

– Macie rację, głupio gadam – nieco speszył się Bukowski.

– Ale gdzie się spotkali, w miejscu napadu czy wcześniej, a tam przyjechali? – zastanowił się Prokosz.

– Jeżeli założymy, że się nie znali, to ja bym obstawiał, że spotkali się w miejscu napadu lub gdzieś w pobliżu i, na przykład, kawałek razem szli. Raczej nie jedzie się gdziekolwiek z kimś nieznajomym, chyba że na stopa. Nie możemy jednak wykluczyć, że napadu dokonał ktoś, komu Gąbrowski ufał, musimy się przyjrzeć jego znajomym.

– I tak zawsze z nimi gadamy… – zauważyła Anka, wachlując spodnie w nadziei na szybsze ulotnienie się niechcianego zapachu.

– Rozumiem, że zgłaszasz się na ochotnika? Ustal, gdzie faceta pracował, i zacznij od rozmowy ze współpracownikami. Dzisiaj niedziela, więc pogaduchy w miejscu pracy odpadają. Radź sobie inaczej, spróbuj ich połapać w domach albo gdzieś tam. Witek skoczy z technikami do mieszkania Gąbrowskiego, Dawid porozmawia z rodziną, tą bliższą i dalszą, o ile się da. Rodzice zamordowanego mieszkają na osiedlu, koło którego go znaleźliśmy. Może do nich szedł?

– Sam mam z nimi rozmawiać? – W głosie Bukowskiego słychać było lekką panikę, nigdy jeszcze nie informował nikogo o śmierci najbliższej osoby.

– Sam, dorosły jesteś, a ja nie mam zespołu składającego się z dwudziestu osób. Sierżancie…

– Ja dopiero od jutra, muszę dzisiaj coś dokończyć.

– No to jutro ustalimy, co panu przypadnie w udziale. Borek, jak trochę odeśpi, przejdzie się po okolicy, może ktoś coś zauważył.

– To wszystko? – Anka wyjątkowo żwawo podniosła się z krzesła. – Jeżeli nie masz nic przeciwko, to wpadnę po drodze do domu, po co moi rozmówcy mają się zastanawiać nad ilością i jakością perfum, które wylałam na siebie.

– Zgoda, byle szybko.

Pokój opustoszał. Jako ostatni wyszedł Bukowski, rzucając Uszkierowi spojrzenie skrzywdzonej niewinności. Został tylko Prokosz.

– Ciekawe, jak młody da sobie radę.

– To już jego problem, musi się nauczyć rozmawiać z rodzinami ofiar. Nie jest to przyjemne, ale konieczne – wzruszył ramionami Barnaba.

– Co przewidujesz dla siebie? – Prokosz stał już w drzwiach.

– Poszperam w różnych bazach, sprawdzę, czy coś mamy o Gąbrowskim lub członkach jego rodziny, i pogadam z Widockim. Daj znać gdyby w mieszkaniu denata było coś, co wymagałoby naszej natychmiastowej reakcji.

– Masz jak w banku – obiecał Witold, znikając za drzwiami.

Uszkier został sam. Dosyć nietypowo, bo zazwyczaj starał się tak zaplanować pracę zespołu, żeby uczestniczyć w przesłuchaniach świadków lub, ogólnie mówiąc, w innej „pracy w terenie”. Tym razem było inaczej. Tak jak powiedział Prokoszowi, coś obudziło jego niepokój, coś, czego nie potrafił jeszcze określić. Dlatego chciał sam przeszukać bazy danych. Może przy jakiejś sprawie już spotkał się z tym nazwiskiem i stąd to uczucie niepokoju? Poza tym z niecierpliwością czekał na informacje od Widockiego, ciekawiło go, co przyjaciel powie o kolejności obrażeń.

Podkomisarz Bukowski czuł się bardzo nieswojo, a właściwie należałoby powiedzieć, że najnormalniej w świecie zaczynała ogarniać go panika. Raz w życiu był obecny podczas pierwszej rozmowy z rodzicami ofiary, ale to na Prokoszu spoczywał wówczas ciężar konwersacji, on sam siedział cicho i uważał, żeby jakimś słowem lub gestem nie zrobić przykrości przesłuchiwanym. Teraz musiał poinformować Dagmarę i Jacka Gąbrowskich, że niedaleko ich domu znaleziono zwłoki ich syna. Jak to zrobić? Przecież po takiej informacji ludzie doznają szoku, usiłują protestować przeciwko faktom, płaczą, krzyczą, zamykają się w sobie. Każdy przeżywa ból na swój sposób i to jest zrozumiałe, ale policja musi uzyskać od rodziny informacje o zamordowanym, śledztwo nie może czekać, aż ludzie otrząsną się z szoku. Bukowski zdecydowanie wolałby robić cokolwiek innego niż to, co zlecił mu szef. Podejrzewał jednak, całkiem słusznie zresztą, że to było celowe działanie Uszkiera. Dawid zaplanował sobie przebieg rozmowy i przypomniał, co wie o zachowaniu ludzi w takich sytuacjach.

Przystanął przed niewielką willą stojącą w zarośniętym krzewami ogrodzie, spojrzał w okna, za którymi paliło się światło, i nie znajdując żadnej wymówki, nacisnął dzwonek przy furtce. Po chwili zabrzęczał elektrozamek i uchyliły się drzwi. Najwyraźniej mieszkańcy czekali na czyjeś przyjście.

– Dzień dobry – zaczął Bukowski i nerwowo przełknął ślinę.

– Dzień dobry – w oczach stojącego w drzwiach mężczyzny widać było zdziwienie, pewnie spodziewał się kogoś innego.

– Nie trzymaj pana na deszczu – dobiegło z głębi domu.

– A może pan nie do nas?

– Niestety do państwa, podkomisarz Dawid Bukowski z…

– Piotrek! Mówiłam ci, że coś się musiało stać! Inaczej zadzwoniłby przecież! Niech pan wchodzi i szybko mówi, co się stało! Jakiś wypadek?

– Mam dla państwa smutną wiadomość… – zaczął Bukowski natychmiast po przekroczeniu progu, ale cały jego misternie ułożony plan rozmowy natychmiast legł w gruzach.

– Żyje? – Dagmara Gąbrowska złapała podkomisarza za rękaw.

– Niestety…

– Nie, nieeeee… nieeeee. Nie, na pewno nie. Nieeeee – kobieta oparła się o najbliższą ścianę i powtarzała jedno słowo. – To niemożliwe, nie Piotrek, nie. Nieeeee. Niech pan powie, że nie!

Jej mąż stał z opuszczonymi wzdłuż tułowia rękoma, zgarbiony, zgaszony, przerażony i oniemiały. Patrzył na Bukowskiego oczami bez wyrazu, nie zrobił żadnego ruchu, nie próbował uspokoić lub pocieszyć żony, skamieniał. Komisarz poczuł, że chcąc nie chcąc, musi przejąć inicjatywę i to nie tylko w kwestii rozmowy.

– Proszę państwa, może przejdziemy gdzieś, gdzie będą mogli państwo usiąść? Może tam? – Bukowski zawiesił głos, wskazując najbliższe drzwi.

– To kuchnia. – Jacek Gąbrowski spojrzał na policjanta nieco przytomniej, zawahał się, a potem wzruszył ramionami. – Ale niech będzie. Chodź, usiądziemy… – otoczył łkającą żonę ramieniem i poprowadził do kuchni.

Gąbrowscy usiedli na najbliższych krzesłach i bez słowa spojrzeli na Bukowskiego. Z przerażeniem wymalowanym na twarzach czekali na wyjaśnienia. Komisarz rozejrzał się po kuchni, a widząc na suszarce dwa kubki, szybko nalał do nich wodę ze stojącej na blacie butelki i podał małżeństwu ten „środek uspokajający”. Kobiecie podsunął jeszcze paczkę chusteczek wyjętą z własnej kieszeni i usiadł na jedynym wolnym krześle, najwyraźniej ze stołu w kuchni nie korzystało więcej niż trzy osoby. Gąbrowscy i syn?

– Jest mi bardzo przykro, ale państwa syn nie żyje… – Dawid rozbudował poprzednią swoją wypowiedź i mimowolnie zawiesił głos, czekając na reakcję rodziców ofiary, tym razem jednak oboje milczeli, po twarzy Gąbrowskiej płynęły strumienie łez, jej mąż przygryzł sobie wargę do krwi, a dłonie splótł tak mocno, że aż zbielały mu palce.

– Jak? – po dłuższej chwili odezwała się Gąbrowska, ale zaraz zamilkła, szloch uniemożliwił jej mówienie.

– Jak? Jak zginął nasz syn? Jakiś wypadek? – dokończył za nią mąż.

– Dzisiejszej nocy ktoś na niego napadł.

– Za… zabił go? – Gąbrowska wbrew rzeczywistości miała nadzieję, że policjant zaprzeczy, że powie, że to tylko pobicie.

– Niestety tak. Jest mi bardzo przykro, że muszę państwu przekazać taką tragiczną wiadomość, ale syn nie żyje – powiedział Bukowski jednym tchem. – Miał przy sobie dokumenty, ale na wszelki wypadek proszę pokazać jakieś zdjęcie syna.

Gąbrowski podniósł się zza stołu i bez słowa wyszedł z kuchni. Wrócił po chwili, przynosząc zdjęcie młodego mężczyzny. Nie było wątpliwości, sierżant Borek znalazł zwłoki Piotra Gąbrowskiego.

– Kto? Kto to zrobił? Dlaczego? – wyszeptał Gąbrowski.

– Piotrek nie miał z nikim na pieńku, ludzie go raczej lubili, to był taki dobry chłopak – zapewniła matka zamordowanego.

– Nie wiemy jeszcze nic, oprócz tego, że… co już państwu przekazałem. Wiem, że dla państwa to bardzo ciężkie chwile, ale chciałbym porozmawiać na temat syna.

– Dzisiaj? To nie może poczekać? – w głosie Gąbrowskiej brzmiał protest.

– Kochanie, oni muszą pytać.

– Po co? Powinni szukać tego zwyrodnialca, a nie nas dręczyć.

– Żeby złapać sprawcę, musimy mieć nieco informacji o państwa synu. Z kim się przyjaźnił? Co robił? Jakie miał hobby? Gdzie spędzał wolny czas? Być może wśród znajomych lub w miejscach, gdzie bywał, będziemy szukali zabójcy.

– Tak, rozumiem… Ale to takie… – kobieta zaszlochała.

– Ja odpowiem na pytania – zdecydował Gąbrowski, rozplatając wreszcie dłonie i układając je płasko na stole. Lekko drżały. – Niech pan pyta.

– Dziękuję. Proszę mi powiedzieć, czy syn często do państwa przychodził?

– Przychodził? Panie komisarzu, on tu przecież mieszkał…

– Zameldowany jest gdzie indziej. – Bukowski nie krył zdziwienia.

– Jakiś czas temu kupiliśmy mieszkanie jako lokatę pieniędzy, Piotrek jest tam zameldowany, zgadza się. Czasem tam nocuje, bo wie pan, ma dziewczynę, ale mieszka z nami. A gdzie? To znaczy… Czy policja? Skąd?

– Patrol znalazł państwa syna, było już niestety za późno na ratunek.

– Gdzie znalazł?

– Niedaleko osiedla, na którym państwo mieszkają.

– O Boże, wracał do domu i ktoś go napadł! A myśleliśmy, że tu jest spokojnie – Gąbrowska sięgnęła po kolejną chusteczkę.

– Syn mówił, o której wróci?

– Miał być po północy, nie czekaliśmy na niego. Dopiero rano się zorientowaliśmy, że go nie ma. Komórka nie odpowiadała. – ojciec zamordowanego znowu kurczowo zacisnął dłonie.

– Syn często wracał późno?

– Jak to młody, wie pan. Wychodził gdzieś ze znajomymi, czasem zostawał w pracy dłużej, czasem szedł do jakichś sklepów albo co. Ale mówił nam, kiedy wróci. Kiedyś, jak miał z dziesięć lat, poszedł gdzieś z kolegami, nie wiedzieliśmy, gdzie, długo nie wracał, denerwowaliśmy się. Jak wrócił, to, powiem wprost, dostał lanie. I różne zakazy. Potem już zawsze wiedzieliśmy, gdzie jest i kiedy wróci, nawet teraz, gdy był już dorosły – milczenie Gąbrowskiego przerodziło się w słowotok. – Dlatego nie czekaliśmy na niego, wiedzieliśmy, że gdyby coś mu wypadło i miałby nocować w Gdańsku, to zadzwoniłby.

– Czy mogliby państwo opowiedzieć mi coś o zwyczajach syna? – Bukowski miał nadzieję, że rozmowność nie minie Gąbrowskiemu.

Opowieść popłynęła wartkim nurtem, tak jakby mówienie o synu przysłaniało ojcu ból albo pozwalało nie wierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. Mężczyzna wymienił wszystkich znanych sobie znajomych zmarłego, podał nazwisko obecnej i poprzedniej dziewczyny, powiedział do jakich lokali chodził najczęściej. Bukowski słuchał, od czasu do czasu rzucał jakieś pytanie, zapisał sobie nazwiska i popatrzył na Gąbrowską.

– Może chciałaby pani coś dodać?

– Nie, nic mi nie przychodzi do głowy, zresztą… Panie komisarzu, co się teraz dzieje z naszym synem, gdzie on jest? Czy możemy go zobaczyć? Co mamy robić?

Rodzice Gąbrowskiego byli oszołomieni i zagubieni. Nikt nie jest przygotowany na tak traumatyczne przeżycia. Wieść przyniesiona przez Bukowskiego zaskoczyła ich, wyglądali tak, jakby momentami tracili kontakt z rzeczywistością, pogrążając się w myślach. Nie mówili już nawet „nie, to niemożliwe”, obecność policjanta uwiarygodniała informację. Bolesna rzeczywistość wdarła się do ich życia, powodując pewnego rodzaju odrętwienie. Szczególnie było to widać w przypadku matki, która po zadaniu kilku pytań ponownie zamilkła. Bukowski spojrzał niepewnie na swoich rozmówców. Co im jeszcze powiedzieć? Wiadomo, że nie może opisać obrażeń zamordowanego, ale czy poinformować, że syn leży u Widockiego na stole sekcyjnym? Oczywiście, rodzicom zostanie pokazane ciało syna, ale przecież nie teraz, nie podczas autopsji.

– Czy on, to znaczy, czy wy…? Czy lekarz…?

– Chodzi panu o to, czy będzie przeprowadzona sekcja?

Na dźwięk tego słowa Gąbrowska wzdrygnęła się.

– Tak.

– Będzie. Okoliczności śmierci są na tyle niejasne, że jest to konieczne.

– Kiedy będziemy mogli go zobaczyć?

– Postaram się, aby było to możliwie jak najszybciej. – Bukowski nie miał pojęcia, czy Widocki od razu zrobi sekcję, ale słowo „możliwie” dawało pewne pole manewru. – Zadzwonię do państwa – zapewnił, podnosząc się z krzesła.

– Co mamy teraz robić? – spytała bezradnie kobieta.