Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W zmąconej pamięci, jak za mgłą, majaczą duchy wyśnionych miłości
Niepokorny antykomunista, samozwańczy arbiter elegancji, poeta i zawadiaka. Jarek dorasta w małej wsi, otoczony mitami dzieciństwa oraz własnymi wyobrażeniami o świecie. Kobiety idealizuje, widzi w nich anioły, muzy, ucieleśnienie piękna. Goni za miłością, ale każda wymyka mu się z rąk. Próbując odnaleźć sens, zanurza się w wierze, słowach, buncie – lecz im więcej pytań zadaje, tym bardziej gubi samego siebie.
Czasy się zmieniają, a z nimi Jarek. Dorosłość przynosi pierwsze porażki, brutalną polityczną rzeczywistość i pustkę, której nie wypełni żadna idea.
Jak odnaleźć miłość, jeśli wciąż nie wie się, kim się jest?
„Sny jętki w bursztynie” to poruszająca opowieść o dojrzewaniu, buncie oraz pragnieniu bliskości, która w poetycki sposób prowadzi przez świat pełen złudzeń, bólu i piękna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Roman Spodzieja
Sny jętki w bursztynie
Wszyscy wiedzą, jak to się stało, że przyszli na świat, lecz tylko ja pamiętam, jak było naprawdę, a było tak:
Minął dzień lanego poniedziałku, ale został jeszcze skrawek świątecznej nocy. Nad światem spowitym początkiem snu szybował wielki ptak z małym zawiniątkiem, które dziobem podtrzymywał za transportowy i zarazem ozdobny trok. Na widok śpiącej wioski zniżył lot, wypatrując zagrody z małym światłem w oknie. Gdy nabrał pewności, że znalazł właściwy adres, łagodnie opadł na podwórzu, złożył skrzydła, zawiniątko ostrożnie położył przed progiem i ruszył w stronę okna. Dziobem zastukał w szybkę i czekał. W nikłym blasku lampy naftowej zobaczył twarze kobiety i mężczyzny, skłonił głowę i z angielska, trochę niepewnie, rzekł:
– Hello, i’ts me. I am a courier. I have a parcel from heaven for you.
Miał poczucie humoru i cieszyło go zdziwienie gospodarzy, nierozumiejących jego słów: doskonale wiedział, że wiejska chata nie jest Buckingham Palace, ale nie chciał przeciągać struny swojego żartu i szybko dodał:
– Witajcie, to ja. Jestem kurierem. Mam dla was przesyłkę z nieba. Dobrze trafiłem?
– Witaj bocianie. Czekamy na ciebie.
– Dzieciątko w becie leży przed drzwiami waszej chaty. Zabierzcie je. Na mnie już czas.
Taki był mój początek na ziemi, tak opowiedziała go mama, tak go zapamiętałem. Na podwórzu znalazłem ptasie piórko. Byłem pewny, że jest ostatnim śladem mojej drogi z nieba na ziemię. Zachowałem je. Jakiś czas później na suficie kościoła zobaczyłem białego gołębia w świetlistych promieniach i zauważyłem, że moje piórko było bardziej gołębie niż bocianie: odtąd stało się znakiem przedziwnej tajemnicy, która w zapomnieniu skryła pamięć nieba we mnie i w każdym, kto dzieckiem ojca i matki się stanie. Niewiele pojmowałem, wiedziałem jeszcze mniej, ale widziałem, jak miękki błękit otula twardą ziemię i byłem pewny, że w tym musi być coś więcej. Rodzice w serdecznych uśmiechach słuchali moich opowieści o tym, jak jest w niebie, jak bawiłem się z aniołami, że ubranie miałem z białej chmurki i wyrwałem piórko z szaty bociana, gdy niósł mnie na ziemię.
Wiadomo, że zwierzęta w oborze tylko w Wigilię mówią ludzkim głosem. Inaczej jest z bocianami: one potrafią mówić przez cały rok, ale tylko na okoliczność bycia niebiańskimi kurierami i tylko wtedy ich mowa jest zrozumiała dla ludzi. Potem milczą lub klekoczą po swojemu. Widziałem, jak krążyły nad łąkami i wznosiły się do chmur i wyżej. Stamtąd tylko kawałek do nieba i nie dziwi, że są jego kurierami.
Nigdy nie widziałem bociana z dziecięcym becikiem, ale coraz bardziej wierzyłem w to, co powiedziałem o piórku. Poważnym wsparciem moich przypuszczeń było Dzieciątko Jezus: nigdy go nie widziałem, lecz nocą przynosiło podarki, kładło pod choinkę i w bożonarodzeniowy poranek zawsze były, więc Dzieciątko musiało być. Za to widziałem i słyszałem świętego Mikołaja z workiem pełnym prezentów dla grzecznych dzieci i rózgami dla tych, co nie są takie, jak być powinny. Był duży, miał długą, gęstą i siwą brodę, czerwony płaszcz, puszystą czapę na głowie i wyglądał groźnie. Wszedł do domu, usiadł na taborecie i spytał, czy byłem grzeczny i czy umiem się przeżegnać. Umiałem i dostałem zabawkę; moi bracia też. Miał głos podobny do sąsiadki i powiedziałem o tym mamie.
– Zdawało ci się – odpowiedziała z uśmiechem i, widząc moje niedowierzanie, dodała: – To pewnie z wrażenia i obawy, że nie dostaniesz prezentu.
Może i tak, lecz Mikołaj był podejrzany. Mimo tej wątpliwości, pewne było, że widziałem go i tak samo chciałem zobaczyć chłopczyka w złotej koronie i dużego starca. Obaj ostatniego dnia roku – bez otwierania drzwi – odwiedzają wszystkie domy, Stary Rok nowemu przekazuje świat, ten go odnawia i wszystko zaczyna się od początku. Niestety, zasypiałem sporo przed północą i rano nie wierzyłem, że jest Nowy Rok: dziś wszystko było jak wczoraj. Pogrążyłem się w niewesołych myślach, że wszystko jest złudzeniem, kłamstwem i drwiną. Osowiały siedziałem w kącie i nie chciałem uczestniczyć w życiu nowego dnia.
– Jareczku, podejdź do okna i zobacz, że Nowy Rok przyszedł i świat jest inny – usłyszałem niemal jednoczesny głos ojca i mamy.
Spojrzałem. Stali przy oknie. Byłem nieufny, ale podszedłem. Mama wzięła mnie na ręce, ojciec odsłonił firankę i spojrzałem: świat okrywała skrząca biel. Przysłoniłem oczy i znów spojrzałem: za oknem był nowy świat, cały w śnieżnej pelerynie – mama powiedziała, że to śnieg. Wczoraj go nie było, dzisiaj jest i pojąłem, że szarość odeszła, a lśniąca biel aż śpiewa. Pierwsze oniemienie przeszło w zachwyt i szaloną euforię, taką, że prawie mamie wypadłem z rąk. Wszystko było jak trzeba, szare nie zszarzało na dobre, przyszło nowe i znowu jest dobrze.
Stopniał śnieg, przeszło barwne lato, potem nastała szarość, ale jakby jej nie było, bo od kilku dni w domu było jakoś inaczej. W pokoju królowała zielona choinka z gwiazdą u góry, obsypana srebrem anielskich włosów, lśniąca, kolorowa, na dole ocienione miejsce na prezenty: już zabrane, leżą na stole w kuchni.
Tata był w domu. Wcześniej bywał czasami. Mama była zawsze, ale nigdy tak radosna. Piec skwierczał płomykami, bulgotał garnek z rosołem, kot mruczał na leżance. Na stole pomarańcze, orzechy, czekolada i drożdżowe ciasto ze słodkimi kruszynkami. Podłoga stała się naszym królestwem i z tatą bawiliśmy się podarkami od Dzieciątka: autobusikiem, samolocikiem sypiącym iskrami i skuterkiem z motocyklistą. Potem tata poszedł do kościoła, ale nie wiedziałem, co znaczy tam iść. Zjedliśmy obiad, wieczór jakoś szybko przyszedł i zaczęło się śpiewanie kolęd o Betlejem, maluśkim Jezusie, Maryi, starym Józefie i mędrcach.
Wszyscy w domu. Choinka ze świeczkami, orzechy i pomarańcze, słońce świeci, śnieg za oknem, wiatr kołysze zbożami, szumi las, noc – do nieba przybita gwiazdami – staje się przyjazna. Czułem się jak obłoczek rozpłakany z radości, którego krople cieszą i ożywiają pustynię: wiem, że są pustynie – znam je z bajek. Strach ma wielkie oczy, radość jeszcze większe, lecz takie oczy patrzą inaczej. Ale nawet największe oczy smaga zmęczenie, kleją się powieki, wszystko się oddala i nadchodzi sen.
W święta odwiedzali się ludzie i w progu wołali: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, gospodarze odpowiadali: „Na wieki wieków”. Dziwne słowa, poza moim zasięgiem, ale tyle cudów co dnia się zdarzało, odkryć i zadziwień, że nie miałem głowy zapytać, co oznaczają. Pewne było, że święta są dobre: nawet te bez prezentów i kolęd, co wiosną się zdarzały, ale ładniejsze były te zimą, bo mróz na szybach malował paprocie i śnieżne kwiaty.
Któregoś dnia ulepiliśmy bałwana ze starym garnkiem na głowie, węglowymi oczami, nosem z marchewki, guzikami z kamyków i miotłą na kiju: patrzył w okno i pilnował domu.
Dni robiły się coraz dłuższe, śniegu zaczęło ubywać, bałwan zaczął marnieć, krzywić i gasł w oczach. Gdy się złamał i przewrócił, żal było patrzeć, jak niewiele z niego zostało.
Bałwan znikł bez śladu i zaczęło się lato. Biegaliśmy po podwórku: od płotu do płotu, pośród wiśniowych drzew buszowaliśmy w malinowym ogródku, myszkowaliśmy pod jabłoniami i gruszami za domem, zadzieraliśmy głowy, patrząc na smukłą brzozę sięgającą nieba. W gorące dni dziwnie zachowywały się kury: w cieniach bzów wygrzebywały dołki, kładły się w nich i pazurkami znów grzebały w piasku, jakby się myły.
Tata był gdzieś w świecie. Mama siedziała na kocu rozłożonym pod gruszą, cerowała skarpetki i miała nas na oku. Bracia bawili się klockami, a ja podrzucałem gumową piłkę. Piłka leciała w górę i malała, gdy spadała – rosła w oczach. To ważne spostrzeżenie, lecz o co innego chodziło: rzucałem coraz wyżej. Mama nie widziała tego i krzyknąłem, żeby zobaczyła. Spojrzała i klaskała w dłonie. Chłopcy nie umieli tak zrobić i czuli wobec mnie respekt. Tak ustaliła się hierarchia: byłem starszy, silniejszy, więcej potrafiłem. To zobowiązywało, było zalążkiem więzów krwi i braterskiej wspólnoty.
Każdego ranka musieliśmy leżeć w łóżkach: mama w tym czasie karmiła inwentarz na podwórku. Nie znałem się na zegarze tykającym na szafce pod ścianą, ale widziałem, jak jego wskazówki zmieniają swe położenie na obrzeżach, a ich początki, przygwożdżone do środka tarczy, obracają się tylko i nie zmieniają miejsca. Podobnie było na suficie: tarczą była plama światła, wskazówkami smugi cienia. Te smugi z dala od oka przesuwały się płynnie, ale nad oknem coś trzymało je w miejscu. Te smugi różniły się od tych z podwórka. Ziemskie cienie były wyraźne i zawsze szły z tym, kto je rzucał. Sufitowe były rozmyte i poruszały się w drugą stronę. Mama za oknem szła w prawo, smuga na suficie w lewo. Lubiłem na to patrzeć, dziwiłem się temu, lecz nie rozumiałem, dlaczego tak jest.
Niedawno przesunąłem ciężki kamień. Chciałem zobaczyć, co pod nim się kryje. Łyżeczką od herbaty zrobiłem małą dziurkę, wsadziłem w nią kij, pod niego podłożyłem autobusik i nacisnąłem z drugiej strony. Autobusik pękł, kamień się nie ruszył. Ciekawość zwyciężyła, zmartwienie zepsutą zabawką szybko ustąpiło i pod kij podłożyłem solidniejszy kawałek drewna do palenia w piecu. I znowu nic. Niedawno tata przesunął żelazną szynę, co leżała za stodołą i – choć był silny – samymi rękami nie dał rady – łomem tak. Skoro on ruszył, a ja nie, musiałem robić coś nie tak. Może rzecz w niewłaściwym miejscu podpórki lub kiju? Łomu nie byłem w stanie unieść i musiałem zostać przy tym, czym zacząłem sprawę. Po kilku próbach z przesuwaniem drewna zrozumiałem, że trzeba je ustawić jak najbliżej kamienia – i tak zrobiłem. Kij się wygiął, ale kamień pod naporem trochę uniósł i przesunął na tyle, że zobaczyłem, co było pod nim: wilgotna ziemia z czerwonymi glistami i kanałkami w ich rozmiarze.
Martwiła zepsuta zabawka, wilgotne wgłębienie z wijącymi robakami rozczarowało, ale warto było się pomęczyć i cieszyć przypadkowym odkryciem zasady działania dźwigni. Trochę podobnie było ze smugami cienia w plamie słońca na suficie: jeśli ktoś idzie w lewo, jego cień na podwórku idzie z nim, ale w pokoju na suficie smuga cienia, pochodząca od tego samego człowieka, sunie w drugą stronę. Skoro tak, to punktem oparcia musiało być okno, jak statyw wagi z dwoma szalami, czyli tu też było coś z zasady działania dźwigni.
Co tam dźwignia i smugi na suficie wobec spostrzeżenia, że dom, drzewa, pola za płotem i las, każde osobno i wszystkie razem – mieszczą się w oczach i małą dłonią można zasłonić wszystko. Pytania same przychodziły, odpowiedzi nie czekały w kolejce i trzeba było ich szukać, o ile o tym pamiętałem, bo działo się wiele.
Był ciepły wieczór, prawie noc. Wracaliśmy od dziadków. Opuściliśmy wieś. Za mostem i rzeką księżyc oświetlał rozległe łąki. Szliśmy nikłą ścieżką biegnącą przez środek koncertu świerszczy i cykad, z dala dobiegały brzmienia żabich godów. W muzykę wieczoru wkomponowały się ciche odgłosy naszych kroków i szmer trawy ocierającej nogi. Oddalaliśmy się od wsi, regularne kształty okien zmieniły się w plamki świateł.
– Tato, we wsi okna były proste i wyraźnie widziałem szczebelki między szybami, a teraz znikły, zostało tylko rozmyte światło. Czemu tak jest?
– To przez odległość – zaczął wyjaśniać ojciec. – Gdy z daleka zobaczymy światła naszego domu, to okna będą niewyraźne, ale z bliska zobaczysz, że są jak zawsze.
Odpowiedź była, lecz nie przekonywała. Nie chciałem po raz kolejny usłyszeć, że w nieskończoność pytam o coś, o co nikt nie pyta, więc milczałem. Szliśmy bez słów. Dalekie poszczekiwania psów wkroczyły w żabie rechoty i brzmienie cykad, lecz nie naruszały harmonii i koncert trwał. Chłonąłem wieczór. Wysoko nad głową nieruchoma czerń, pikowana cekinami gwiazd, na obrzeżach świata schylała się ku ziemi i łączyła z zarysem mrocznego lasu. Dalekich domów, ukrytych w ciemności, można się domyśleć: mrugały światełkami okien. Na niebie płynęły powłóczyste welony małych chmur. Niektóre zbliżały się do nieruchomego księżyca i zdawało się, że wbiją się w jego ostre końce i zawisną jak pranie na sznurze. Ale nic takiego się nie działo: ocierały się tylko o srebrny sierp i płynęły dalej.
– Tato, dlaczego chmurki nie wbiły się w księżyc? – zapytałem.
– Chmury są bliżej księżyca i dlatego czasem go zasłaniają – odparł.
Wyjaśnienie ojca wystarczyło. Jasne, że księżyc był nad chmurami, ale ostrymi końcami wyraźnie świecił i nie rozmył się jak okna wsi. Dumanie nad tym nie dawało spokoju i zapytałem:
– Co jest bliżej nas: wieś czy księżyc?
– Synku, co za pytanie? Jasne, że wieś jest bliżej nas i to o wiele, wiele razy.
– To czemu jego końce są wyraźne, a okna we wsi się zaokrąglają i gubią kształt w oddali?
– Pamiętasz, jak lusterkiem puszczałem zajączki?
– Pamiętam.
– Posłuchaj synu… – zaczął ojciec, zadumał się chwilkę, wziął oddech i zaczął: – Księżyc jest takim kosmicznym lusterkiem, które w nocy odbija słoneczne światło i na ziemię puszcza słabe zajączki. Dlatego w nocy las ledwo majaczy, a domów nie widać. Za dnia wszystko widzisz wyraźnie. Dla księżyca teraz jest dzień: padające na niego światło nie jest ani za mocne, ani za słabe i dlatego nie jest rozmyte jak las, i nadmiernym blaskiem nie iskrzy jak gwiazdy. To przyczyna, że jego sierp widzisz wyraźnie. Rozumiesz?
– Taak… – odpowiedziałem niepewnie.
Pojąłem, że księżyc jest nad chmurami i odbija światło słońca, lecz ze słońcem też był problem: u dziadków zachodziło inaczej niż u nas. U nich chowało się za stodołą i wyglądało jak żółta cytryna. U nas opuszczało się w szczelinę między koronami drzew za rzeką, robiło się większe, rozpalało do czerwoności i – wisząc chwilę dość długą – swym kręgiem powoli zbliżało się do wzgórz, dotykało ich, lecz świat od tego nie zapłonął, tylko powoli zmieniał barwy i szedł w stronę purpury po granat, a potem zapadał wieczór, po nim noc i sen. U dziadków tego nie było. Było jasne, że mam problem z słońcem, lecz ono zawsze było okrągłe, tylko wielkość i kolor zmieniało, a księżyc zmieniał kształty. Zapytałem o to, ale na odpowiedź musiałem poczekać: domowy eksperyment taty miał pomóc w wyłożeniu sprawy.
Doszliśmy do domu. Ojciec na stole położył piłkę. W dłoni trzymał latarkę i zapytał, czy wyraźnie widzę świecącą żarówkę pod sufitem. Widziałem jasno i niewyraźnie.
– Teraz spójrz na żarówkę w latarce i powiedz, co widzisz.
– W środku żarówki jest cieniutki drucik – odpowiedziałem.
– Ten drucik jest w każdej żarówce: w tej z latarki i tamtej, co teraz nam świeci. Rozumiesz?
Kiwnąłem głową, że tak.
– Gdy drucik się rozgrzeje, daje światło, które oślepia i drucika nie widać, co sprawdziłeś, patrząc na świecącą żarówkę i tę w latarce – wyjaśniał i kontynuował: – Księżyc jest jak ten zimny drucik w zgaszonej żarówce i dlatego wyraźnie go widzisz. Rozumiesz?
Coś rozumiałem, czegoś nie, lecz byłem podekscytowany wyjaśnieniami ojca. Mama uznała, że moje oczy błyszczą jak w gorączce i dłonią sprawdziła, czy wszystko w porządku. Nie miałem podwyższonej temperatury i mogliśmy wrócić do poznawania świata.
Latarka była słońcem, piłka księżycem. Ojciec wyłączył duże światło i zapaloną latarką wolno krążył wokół piłki. To wystarczało do pokazania, że oświetlona część zmienia kształt od okrągłego po rogal, lecz ostrości zarysów nie było jak na księżycu. To wzbudzało wątpliwości i rodziło pytania. Zasypałem nimi ojca, lecz poległ, ograniczając się do stwierdzenia, że jestem za mały na zrozumienie niektórych zjawisk.
Za dzień lub trzy zapytałem dziadka o księżyc i jego zmienne kształty. Odpowiedział, że ludzie też się zmieniają, co widać na twarzach: czasem ściąga je smutek, czasem zaokrąglają się uśmiechem, a złość wyostrza rysy. Z księżycem jest podobnie, było i będzie. To wyjaśnienie nie zgadzało się z argumentacją taty. Nie wyjaśniało sprawy, lecz je zapamiętałem: było lekkie, swobodne i bardzo ludzkie.
Słoneczny dzień zachęcał do wyjścia na zewnątrz, mama pozwoliła, więc wyszliśmy.
Wszystko cieszyło, zwłaszcza żółte kaczęta w niskiej, małej zagródce, ustawionej na środku podwórka. Patrzeliśmy na nie, one na nas, a Dominikowi, najmłodszemu z nas, podobały się szczególnie. Sięgnął po kilka z nich i zaczął je przytulać. Po chwili trzy główkami zwisały z jego piąstki: mały nie wiedział, że dobre uczucia nie przekładają się na siłę uścisku. Kaczki nie żyły, było ich szkoda, lecz braterstwo bardziej zobowiązuje: żal brata, że za nadmierną czułość może dostać w skórę. Żółtym nieboszczkom już nie mogłem pomóc i wrzuciłem je w ustronne miejsce malinowego ogródka. Źle wyglądały w tym krajobrazie, ale nie miałem czym wykopać dołków, nie umiałem zrobić krzyżyków na ich groby – takie widziałem na cmentarzu.
Mama zauważyła brak trzech kaczątek. Przemilczeliśmy prawdę i zaczęła przypuszczać, że to sprawka kota lub jastrzębia. Dla niej było oczywiste, że zagródkę trzeba osłonić przed drapieżnikami i osłoniła, lecz przypadkowo odkryła prawdę. Pod naciskiem pytań przyznałem się do winy. Skończyło się na tłumaczeniu, że wszystko po coś żyje, każde życie trzeba szanować i brat nie dostał klapsa w pupę.
Przed wieczorem nad lasem zebrały się chmury, gęstniały z każdą chwilą i pociemniało. Uderzył silny wiatr, lunął deszcz. Uciekliśmy do domu. Świat drżał w grzmotach, błyskawice rozdzierały mrok, chata trzeszczała. Niedawno dziadek tłumaczył, że grzmi wtedy, gdy diabły kamiennymi kulami w kręgle grają na chmurach, a kule sypią iskrami, gdy zderzają się ze sobą, bo rzucane diabelską siłą. Ale teraz było straszniej. Mama w oknie wystawiła krzyż, dwie płonące świece, padła na kolana i – z dłońmi splecionymi w błagalnym geście – szeptała modlitwy o oddaniu się w opiekę Jezusowi i Bożej Rodzicielce. Płomyki świec odbijały się w jej oczach i wyglądała jak święta z obrazu, co wisiał w pokoju na gwoździu wbitym w ścianę. Burzliwa ciemność opleciona gałęziami błyskawic szarpała chatą, mokrymi rózgami siekła szybki okien. Wzbierała groza, prośby mamy niewysłuchane. Bracia spali.
Nie wiem, ile czasu trwała nawałnica, ale Bóg pomógł, ucichło i położyliśmy się spać.
Po tej burzy starałem się zrozumieć opowieści o diabłach. Opisy ich wyglądu było różne, ale dotyczące ich siły i zamiarów, podobne. Mówiono, że siedzą w ognistym piekle pod ziemią, ale dokładnie nikt tego nie wiedział. Dziadek mówił, że w każdej rodzinie jest droga do piekła, ale zawarta wielkim kamieniem, podporą jednego z węgłów domu. Węgły cztery i tyle samo kamieni. W tym utrapienie, że nie sposób ich odróżnić od siebie. Piekło ma wiele dziur, nie wszystkie zatkane i dlatego diabły przez nie wyłażą, by ludzi zwodzić i naginać do ich woli.
Postanowiłem sprawdzić, czy kamień pod naszym domem dobrze zamyka szczelinę z siarką.
Na drugi dzień świeciło słońce, wiatru nie było i białe kłębki, przylepione do nieba, stały w miejscu. W taką pogodę nie można siedzieć w domu i mama pozwoliła wyjść. Otworzyłem drzwi i stanąłem jak wryty: na środku podwórka ziała ogromna wyrwa, większa od pokoju i kuchni, i drugie niebo było w niej widać. Zagrożenie było oczywiste. Zatrzymałem braci, kazałem im czekać na schodku domu, gorączkowo myślałem i dotarłem do pytania: – Czyżby ziemia była tak cienka?
Sporą pociechą było to, że nie wszędzie cienka tak samo, bo kamień pod węgłem jest duży, dom jeszcze większy i topola dalej, a ziemia ten ciężar dobrze znosiła. Czyżby dziadek się mylił i nie wiedział, że pod ziemią jest drugie niebo, a nie piekło z diabłami?
Obawa zmagała się z ciekawością, ale chciałem poznać tak ważną prawdę i jej wartość musiałem sprawdzić. Kalkulowałem: gdy będę ostrożnie podchodził do dziury, to ziemia być może nie zarwie się pode mną i z bliska zobaczę, jak rzeczy się mają. Zostawiłem braci za sobą i pierwszy krok zrobiłem z dobrą myślą: jeśli spadnę i przepadnę w drugim niebie, to strata i zmartwienie mamy będzie duże, ale dwie pociechy zostaną.
Jeśli któryś z nas niechcący zrobił sobie krzywdę, wtedy ona wycierała łezki i zasmarkany nosek, tuliła do siebie, całowała i tłumaczyła, co i jak robić, czego unikać, by szkody nie było. Troje dzieci, trzy pociechy i trzy zmartwienia: dla każdego całe serce, bez dzielenia na kawałki. Muszę zaryzykować: jeśli odpadnę, mamie zostaną dwie troski, ale poznam prawdę i uratuję świat.
Usłyszałem odgłosy ruchów braci: chyba chcieli iść za mną. Krzyknąłem ostrzegawczo:
– Stójcie i z daleka patrzcie na to, co ze mną i ze światem będzie się działo. Jeśli będzie źle, uciekajcie do domu!
Ruszyłem do przodu. Kopanie dołów, rowów i rycie pługami w cienkiej skorupie ziemi – wydawało mi się beztroską ludzi, niezdolnych dostrzec zagrożenia, że za chwilę wszystko może się załamać i świat przepadnie. Nie mogłem być lekkomyślny. Zanim dam sygnał ostrzeżenia muszę być pewny swego. Krok po kroku zbliżałem się do przepaści.
Stanąłem na krawędzi świata. Teraz mogłem zdobyć pewność o niebie pod nogami i drugim nade mną, o słońcu na górze i tym w otchłani. Skoro do jedzenia zupy potrzebna jest łyżka, nie widelec, więc tutaj też musiałem dobrać właściwe środki, ale do dyspozycji miałem tylko oczy, ręce i nogi. Przysiadłem w kucki. Dostrzegłem drzewa rosnące w drugą stronę, żadne z nich się nie urwało i nie spadało w dół. Spojrzałem za siebie: bracia w napięciu czekali na rozwój wydarzeń. Zebrałem się na odwagę: musiałem chwycić krawędź świata, sprawdzić jego wytrzymałość, potem przyklęknąć, bezpiecznie dłońmi oprzeć, w dół wychylić i wsunąć głowę poniżej ziemi: inaczej nie można zobaczyć drugiej strony. Przyklęknąłem. Mokry piasek moczył kolana, lecz nie zważałem na to. Chwilę myślałem o upadku na dno tamtego nieba, że może długo będę spadał, lecz pewne, że będzie bolało jak nigdy dotąd.
Trudno: ogrom zagrożeń dla świata nie zostawiał złudzeń i nie było czasu na mierzenie ryzyka wagą strachu i zwątpień. Sprawdziłem wytrzymałość brzegu świta – trzymał nieźle. Powoli zacząłem wsuwać dłoń w ziejącą wyrwę. Poczułem zimną wodę, zmarszczyło się niebo i słońce na dole. Byłem zdumiony, ale nie ustawałem i po chwili natknąłem się na piasek. Czyżbym dotarł do dna? Jeśli nawet, to znalazłem połowiczną odpowiedź: dalej piasku może nie być i trzeba to sprawdzić. Sunąłem dłońmi w wodzie: wszędzie to samo – piasek. Wstałem i wszedłem do wody. Nic się nie działo i krok po kroku przeszedłem na drugi koniec świata: ziemia się nie załamała i nie spadałem do nieba pod stopami. Osłupiały wróciłem do miejsca, z którego ruszyłem. Poczułem ulgę, że nie ma żadnej wyrwy w świecie i nie muszę nikogo ratować.
Wgłębienie w ziemi, w nim zebrana woda: moje odkrycie nazywa się kałuża.
Wychodziło na to, że dziadek miał rację z tymi dziurami w ziemi i że prowadzą do piekła. Mówił też, że ludzie swoimi domami zakorkowali piekielne czeluści i uszczelnili laką. Dopowiedział, że mądrość jest tą laką, ale tylko wtedy, gdy nie jest tylko wyhaftowaną sentencją na kuchennej makatce.
Zostawiłem te myśli i realnie wróciłem do naszej zagrody. Było spokojnie, pewnie i bezpiecznie. Zawołałem braci i zaczęła się zabawa. Na podwórku pojawiła się kurza kwoka z rzędem kaczątek. Żółte maluchy oszalały na widok wody i – wolne od moich problemów z kałużą – pędem do niej ruszyły. Bezradna kwoka dreptała na brzegu.
Po kilku słonecznych dniach podwórko było suche jak pieprz, po kałuży ani śladu, więc przystąpiłem do podkopu kamienia pod węgłem, który uznałem za najważniejszy.
Dlaczego ten? Zdawał mi się podporą mierzącą w środek podwórka i wytyczał codzienne szlaki do świata za płotem.
Dlaczego teraz? Mama opiekę nad nami powierzyła dziadkowi i w jakiejś ważnej sprawie pojechała do miasta. Ławeczka z oparciem stała w cieniu gruszy i była dobrym miejscem do strzeżenia dziatwy. Dziadek cierpiał na kataraktę i był niemal ociemniały: siedział na tej ławce w kapeluszu nasuniętym na oczy.
To dobra chwila do sprawdzenia, czy otwór do piekielnej czeluści pod kamieniem jest wystarczająco zakorkowany. Sprawdzę to, jeśli coś będzie nie tak – poprawię.
Mamy nie ma, dziadek drzemie. Taka okazja nieprędko może się zdarzyć i dziś zrobię to, co zrobić trzeba: wszak nie lekceważę zagrożenia, które przeczuwam i rozumiem. Jestem wartownikiem naszego domu i muszę mieć pewność, że żaden diabeł do nas nie przemknie, nawet ten najmniejszy i na pozór miły.
Przezornie i zawczasu przygotowałem narzędzie pracy: łopatę, czyli łyżkę do jedzenia zupy. Zabrałem się do dzieła i niestrudzenie skrobałem piasek, ale był tak stwardniały od wapna czy gliny, że niewiele zrobiłem. Bez kilofa do kruszenia się nie obejdzie. Wiedziałem, że jest w szopie. Niestety z powodu ciężaru nie nadawał się do tej roboty. W skrzyni ze starym żelastwem, osnutym zakurzoną pajęczyną, znalazłem wielki gwóźdź; pordzewiały, krzywy, kwadratowy w przekroju, z okrągłym łbem na początku i ostrym szpicem na końcu: stwierdziłem, że nada się do kruszenia opornej twardzizny. Miałem to, czego szukałem i wróciłem do rozpoczętego dzieła.
Dołek pod kamieniem robił się całkiem spory, pryzma wyskrobanej ziemi rosła, kamień ani drgnął. Pewnie górą zaparł się o węgieł i zacząłem tam skrobać. Po dłuższej chwili gwóźdź zakleszczył się w wyrobisku. Ruszałem nim we wszystkie strony, aż wyszedł i zobaczyłem całkiem sporą szparę. Nie czułem siarki, gorąca i nie słyszałem piekielnych wrzasków, ale wiedziałem, że jestem blisko. Z zapałem powiększałem otwór do chwili, gdy poczułem kolejny opór. Łyżką wybrałem urobek, by spojrzeć na efekt skrobania. Widok zdumiewał, rosła obawa, że przekop się udał, ale w złą stronę. Rzuciłem wszystko i wbiegłem do domu. W rogu izby jaśniała spora szczelina i kuchnia wyglądała jak but z naderwaną podeszwą. Pędem wróciłem do wykopaliska i – w poczuciu winy – wrzucałem piasek do dziury.
Z amoku wyrwał mnie strwożony głos mamy:
– Dziecko, co robisz?! Dom chcesz rozwalić!?
Stała za mną z rowerem obwieszonym siatkami. Szybko go odstawiła, wyciągnęła mnie z wykopu, podeszła do dziadka, poruszyła jego ramieniem i z wyrzutem wołała:
– Nie śpijcie dziadku! Tak pilnujecie dzieci? Jak mogliście?!
Bracia usłyszeli jej głos i przybiegli do niej z radosnym krzykiem – „Mama!”. Uśmiechy, obejmowania i całusy, kończyły niechcianą rozłąkę i dla chłopców wszystko było jak dawniej. Ale nie dla mnie po tym, co zrobiłem z węgłem domu i ścianą. Co prawda, chłopcy na początku z ciekawością brali udział w kopaniu, ale szybko się znudzili i całkiem zajęło ich budowanie świata z klocków, patyków, kasztanów i żołędzi. Doradzali sobie przy tym, szczebiocząc jak kurczęta. Słyszałem to, bo bawili się przy schodach chaty. Ich niewinność nie była zagrożona, zaś moja wątpliwa. Byłem niewinny, ale nie miałem złudzeń: byłem burzycielem chcącym dobra, lecz siałem zniszczenie. W przestrachu tej prawdy chciałem wyjaśniać sens przekopu i że nie zamierzyłem tego, co się stało.
Dziadek poszedł do swojej izdebki, mama obejrzała dużą szczelinę w kuchni, rozpakowała zakupy i dała nam lizaki. Chłopcy wrócili do swojej zabawy, lecz wymagali opieki, więc wyszliśmy za nimi na podwórze i usiedliśmy na ławce pod gruszą. Tu mama słuchała moich wyjaśnień.
Tłumaczyłem, że świat jest ziemią z wszystkim potrzebnym do życia, zaś pod ziemią jest piekło z diabłami. Mama musiała zrozumieć, że krzyż w oknie, zapalone świece i modlitwy nie wystarczą do ochrony przed szalejącymi diabłami, grającymi w kręgle na chmurach: mogą świat zalać deszczem nie do zatrzymania. Muszę znaleźć szczelinę do piekła i zatkać ją na zawsze. Gdy to zrobię, będzie dobrze, bez grzmotów, piorunów i złości: dlatego ten kamień odkopywałem.
Mama z uwagą słuchała moich wywodów, jej zdziwienie rosło w miarę wyjaśniania przyczyny mojego postępku, lecz nie przerywała mi. Gdy skończyłem, rzekła:
– Jarku: to, co widzisz, nie jest wszystkim i nie jest takie jak myślisz, ani takim jak ci się wydaje: nie jest też całym światem. Jest ktoś, kto istnieje bardziej niż świat, ale go nie widzimy: tym kimś jest Bóg. Bóg był od zawsze, jest i będzie. On wszystko stworzył: dla aniołów niebo, dla ludzi ziemię – z polami, łąkami i lasami pełnymi zwierząt, morza i rzeki z rybami. Niebo, które widzisz, można uznać za dach dla ziemi, ale ono nie jest podłogą dla Boga, aniołów i świętych: tamto niebo jest niewidzialne. Bez Boga nie byłoby ciebie i twoich braci, taty, mnie ani naszego domu. Nie byłoby lata i zimy: nie byłoby niczego. To Bóg w całości trzyma świat; ten, który widzisz i ten niewidzialny. W świecie pełno jest aniołów…
Z każdym słowem mamy czułem się coraz bardziej winny, policzki piekły. Mimo ogromnego zaskoczenia i wstydu, dostrzegłem lukę w opowieści o Bogu i pytaniem wszedłem jej słowo:
– To kto stworzył diabły?
– Jarku, już ci mówiłam o aniołach, ale nie wszystkie są w niebie. Najwspanialszy z aniołów na imię miał Lucyfer, co znaczy – niosący światło. Z tego powodu zaczął się uważać za równego Bogu, a nawet większego niż Bóg. Chciał udowodnić, że nikt mu nie jest w stanie się przeciwstawić. Niektóre anioły dołączyły do niego i w niebie rozgorzała walka, ale skończyła się klęską buntowników. Bóg strącił ich do piekła…
– To Bóg stworzył piekło? – wyrwało mi się bezwiednie.
– Nie, mój dociekliwy. Bóg nie stworzył piekła. Piekło nie jest miejscem, lecz wyborem życia bez boskiej obecności. Wybrać może tylko myślące stworzenie, czyli ludzie i aniołowie z nieba. Wodzem upadłych aniołów jest ten, który pierwszy utracił boskie światło, a to znaczy jego imię Lucyper, bo Lucyfera już nie ma…
– To co stało się z Lucyfrem? – wyskoczyłem jak Filip z konopi.
– Nie z Lucyfrem lecz z Lucyferem. Zapamiętaj coś ważnego – kontynuowała mama. – Niosący światło zaczął uważać, że jest światłem, a nie pochodnią, która świeci tylko wtedy, gdy ktoś ją zapali. Lucyfer utracił światło i stąd jego nowe imię Lucyper. Czy to jasne? – spytała.
– Tak mamo. Ale powiedz jeszcze raz, skąd wzięły się diabły?
– To upadłe anioły i nazwano je też czartami i szatanami. One są przeciw Bogu i ludziom i chcą nas przeciągnąć na swoją stronę i wmawiają, że człowiek wszystko może i sam sobie jest panem i bogiem. Tym zwodzą ludzi, oszukują, kłamią i udają łagodne baranki. Rozumiesz?
– Nie bardzo… No bo jeśli diabły są w piekle, a piekło nie jest pod ziemią, tylko tam, gdzie Boga nie ma, to jak mogą przyjść do ludzi na ziemi, którą Bóg podtrzymuje?
– Pamiętasz modlitwę do anioła stróża?
– Pamiętam…
– To dobrze i wiedz, że każdy ma swojego anioła. To dobre duchy, posłańcy Boga, który kocha ludzi i chce ich szczęścia: dlatego na świecie jest dużo aniołów. Diabły są złymi duchami i robią wszystko, by ludzie uwierzyli w ich boskość i że piekła nie ma. Na tym polega ich oszustwo. Duchy, dobre i złe, przenikają przez mury domów i nie potrzebują drzwi ani szczelin w domach, by dotrzeć do człowieka…
Mama urwała swą mowę, westchnęła w zamyśleniu, położyła dłoń na mojej głowie i dodała cicho:
– Mój synku, wiedz, że szuka się drogi do nieba, a nie dziur do piekła.
Płakać mi się chciało i płakałem.
Po tej rozmowie świat wzrastał ogromem tajemnic i pęczniał bardziej od chlebowego zaczynu na dojrzałym zakwasie. Zacząłem inaczej postrzegać znak krzyża, który ojciec czynił przed każdym posiłkiem, a święte obrazy – zwłaszcza ten z Jezusem w łodzi i drugi, z Maryją o pociętym policzku – ożyły. Odmawianie modlitwy, której nauczyła mnie mama, przestało być czekaniem na jej koniec. Do niej dołączyłem inną, moją, w której – wieczorem i rano leżąc w łóżku – zwracałem się do aniołów i świętych, pozdrawiałem ich i życzyłem szczęścia. Robiłem to w zmiennej kolejności, by nikomu nie było przykro i kto w litanii moich westchnień dziś był pierwszy, jutro przesuwałem go na dalsze miejsce, aż kiedyś był na końcu, by połączyć się z początkiem, jak ostatnie paciorki różańca łączą się z pierwszymi.
Na drugi dzień tata przyjechał i niechcianą szczelinę zakleił murarską zaprawą. Sprawy nie było.
Wieczorne kąpiele były znakiem, że jutro niedziela. Niedziela jest dobrym dniem, bo wszyscy są w domu i nikt nie idzie w pole orać ani pielić chwastów.
Na środku kuchni ocynkowana balia z ciepłą wodą, w wodzie gołe dziecko, nad dzieckiem pochylona mama. Cierpliwe oddanie, umiejętność i zrozumienie, kontra bezradność i grymasy, to obraz sobotniej kąpieli. Czasem mydliny drażniły oczy i płacz się zaczynał. Szybkie przetarcie tetrową chusteczką łagodziło szczypanie i szorowanie wracało. Krótki, acz przyjemny lot z balii na taboret, lot w dłoniach mamy, kończył się opatuleniem dużym ręcznikiem i wycieraniem, aż skóra się zarumieni. W piżamce, kapciuszkach, z czapeczką na głowie, siedziało się na krzesełku przy stole i patrzyło na trudne chwile brata w balii. Po kąpieli szliśmy spać, budziliśmy się rano.
Rzecz niełatwa: troje dzieci, trzy kąpiele, trzy ubranka i buciki, trzy łóżeczka, tyle samo kubków z mlekiem i miseczek z zupą – wszystko w jednej radości, trosce i zabiegach mamy.
W niedzielę mieliśmy jechać do kościoła w Prażynach. Wyprawa w piątkę na dwa rowery. Świątecznie ubrani w krótkie spodenki barwy jasnej kawy z mlekiem, bluzeczki i sandałki: wszystko jednakowe w kolorze i fasonie, w rozmiarze dopasowane: niedawno mama wszystko uszyła. Tata z mamą wyglądali jak ze zdjęć w książkach o krawiectwie, które były w domu: często je oglądałem.
Ruszyliśmy do miasta. Gładka ścieżka w trawie prowadziła do wąskiej kładki na rzece. Tu trzeba było się zatrzymać i ostrożnie przejść. Zaraz za rzeką górka, ale nie ta, za którą zachodziło słońce, tylko bliższa i mniejsza: tu też trzeba było iść pieszo, aż do szosy. Stąd już tylko jechać. Trudna droga z wapiennych kamieni, pełna wyrw nie była problemem. Rodzice wolno kręcili pedałami i jechali niespiesznie. Rozmawiali o tym, tamtym i czymś jeszcze – w tym o historii tej drogi.
Z rozmowy wychodziło, że po wojnie chłopi z okolicznych wiosek musieli chodzić na szarwak: odmówić było strach. Nie wszystko rozumiałem i wszystko mnie ciekawiło, więc w rozmowę dorosłych wtrąciłem pytanie:
– Co to jest szarwak?
– To przymusowa praca w interesie wspólnoty. Teraz to nazywa się czynem społecznym – wyjaśnił tata. Był zadowolony, że jego syn interesuje się ważnymi sprawami, nie tylko ostrymi końcami księżyca.
Dojechaliśmy do Prażyn. Dom przy domu, niektóre piętrowe, wszystkie murowane, z dużymi oknami. Przed nimi gładki asfalt i chodniki z betonowych płyt. Dużo ludzi, jaśniejszych od tych ze wsi, wszyscy ładnie ubrani. Nie ma szarych płotów i słomianych chat.
Biały kościół z dwoma smukłymi wieżami był celem naszej podróży i różnił się od wszystkiego na świecie. Na przykościelnym placu w stojakach tkwiło mnóstwo rowerów, wszystkie związane łańcuchami i kłódkami wielkimi jak zaciśnięta pięść. Łańcuchowy rumor i zgrzytnięcie kłódki ogłaszały, że nasze rowery dołączyły do pozostałych i weszliśmy do kościoła.
Ogromne i barwne wnętrze, wsparte potężnymi kolumnami, przygniatało wrażeniem. Kopuła stropu – cała w obrazach – smukłe witraże, kamienna posadzka z rzędami ławek, wielka cisza z echem kaszlu – onieśmielały. Czegoś takiego nigdy nie widziałem i nie przypuszczałem, że coś takiego jest możliwe. Podeszliśmy do jednej z kolumn, rodzice uklękli, przeżegnali się i chwilę szeptali słowa modlitwy. Starszy mężczyzna – kościelny, jak później się dowiedziałem – płomykiem na długim drzewcu zapalał świece gdzieś w górze. Zakonnica to samo zrobiła ze świecami na ołtarzu, który dopiero teraz zobaczyłem.
Spojrzałem na wielki żyrandol, cały w światłach od mnóstwa żarówek. Zwisał na srebrnym łańcuchu i oświetlał królestwo niebieskie, namalowane na wklęsłej kopule. W środku nieba kobieta w królewskich szatach, siedząca na tronie. Jej twarz – piękna, jasna i dobra, w czystym spojrzeniu łagodne szczęście. Obok niej, ale trochę wyżej, dostojny starzec z siwą brodą. Po drugiej stronie Jezus z odkrytą raną na piersi. Obaj podtrzymują koronę nad jej głową. Nad nimi biały gołąb z rozpostartymi skrzydłami: od niego biją jasne promienie i oświetlają wszystkich i wszystko, nawet wijącego się węża z rozdwojonym językiem pod stopami Maryi: poznałem, że to Ona. Przed tronem święty krąg mężczyzn i kobiet. Niżej i nieco z boku, mała chmurka, na niej brodaty żebrak lub prorok z oczami jak płomień, z orłem na ramieniu i otwartą książką w dłoni…
Organy wstrząsnęły ciszą. Po chwili gromy muzyki przycichły: zgromadzeni wstali z miejsc i zabrzmiał śpiew. Przed ołtarzem pojawił się ksiądz bogato odziany: skupiony i jakby nieobecny, podobny do niektórych świętych z obrazów na ścianach. Szeroko rozłożył ręce i coś powiedział do wiernych. Wiedziałem, że msza się zaczyna i po to tutaj jesteśmy.
Obrazy nieba nad głową, dzwonki, dymy kadzideł, ograny, śpiewy i kapłan z uniesionymi rękami przed ołtarzem sprawiły, że pierwsze zdumienia i niepokoje ustąpiły zachwytowi. Chciałem tu zostać i nie iść już nigdzie. Wszystko inne nie miało znaczenia.
Msza skończona. Wierni wychodzili z kościoła, zbijając się w gęstwinę przy drzwiach. Tłok uniemożliwiał patrzenie na malunki świętych. Spojrzałem w górę. Między sylwetkami dorosłych dostrzegłem człowieka klęczącego pod drzewem rosnącym w polu. Nad nim fruwały anioły, jeden orał pole. Ten obraz był namalowany na tylnej ściany kościoła i zdawał się inny od pozostałych.
Wyszliśmy na zewnątrz. Na przykościelnym placu i przyległych uliczkach utworzyły się małe grupki. Ludzie witali się, mężczyźni częstowali się papierosami, kobiety rozmawiały ze sobą. Gwar nie dotyczył mnie, spojrzałem w górę i nie mogłem uwierzyć własnym oczom: nad wieżami kościoła i koronami drzew płynęły zwiewne chmurki. Ten widok przeczył wszystkiemu, w czym uczestniczyłem, co czułem i gdzie byłem.
Przed chwilą w kościele wszystko się zmieściło, razem z niebem. Teraz jest inaczej. Nieustępliwe sprzeczności dręczyły. Czułem w środku, że wilczy rozsądek ściera się z jagnięcą ufnością. Czułem niepokój, lecz nie mogłem o tym nie myśleć.
Nieoczekiwaną pomoc znalazłem we wspomnieniu słów mamy, że nie wszystko musi być takie, jakim się widzi i teraz jej słowa się sprawdzały: w świecie kościół wygląda na mały, lecz w kościele świat jest wielki. Poczułem ulgę i ze spokojem patrzyłem na otoczenie, na chmury nad wieżami i drzewa parku. Było pewne, że pod niebem kościoła nic się nie kurczy i nie zagina, lecz rośnie prosto, rozwija na różne sposoby i żyje, lecz z zewnątrz tego nie widać.
Wróciliśmy do domu.
Niedzielny obiad w naszym domu to pierwsze danie – rosół z makaronem, i drugie – ziemniaki z sosem, mięsko i czerwone buraczki: kompot z budyniem na deser. Zapachy z garnków na piecu wzmagały apetyt. Gdy wszystko było gotowe i przyszedł czas, usiedliśmy do stołu, według porządku ustalonego domowym zwyczajem. Tata, głowa rodziny, zrobił znak krzyża i można było jeść. Rosół smakował jak zawsze. Drugie danie i zgrzyt. Najmłodszy z nas, Dominik, zauważył, że ma mniej mięska od brata, starszego o rok Szymka. Wydawało mi się, że wszyscy mamy jednakowo. Rzut oka wystarczył, by mieć pewność. Nic z tego: dla malucha było inaczej i – zagniewany – nie chciał jeść. Mama przekroiła na dwie części podawany w wątpliwość kawałek udka i spytała, czy teraz jest dobrze.
– Tak, teraz mam tyle samo co on – stwierdził maluch i z ochotą zjadł wszystko, tak że talerza nie trzeba było myć.
Zjedzony obiad znikł w przeszłości, lecz odpowiedź Dominika, że teraz ma tyle samo, mocno utkwiła we mnie. Widziałem przecież, że na talerzu było tyle samo przed krojeniem i po. Skoro tak, to dlaczego dla małego było inaczej? Bez wchodzenia w meandry dziecięcej ciekawości byłem pewny, że dzielenie nożem nic nie dodaje, lecz coś zmienia i tego nie rozumiałem.
Pewne zdarzenie, pozornie bez związku z obiadowym incydentem, rozsupłało tajemnicę.
Kilka dni później przyszedł do nas listonosz z listem i zapytał Dominika, ile ma lat. Mały odpowiedział, że trzy. Na to tamten: – A ile to na palcach? Dzieciak rezolutnie schował dwa palce, pozostałymi pokazując liczbę swoich lat. To dawało do myślenia i zacząłem kombinować, że dłoń z palcami i wiek dziecka, to zupełnie inne światy, ale w każdym z nich jest tyle samo czegoś innego. Dwa lata młodszy brat znał pojęcie „tyle samo”, czyli równoliczności: w tym zawiera się sens i istota liczb. Różnica między nami prosta: on to wiedział od razu, ja potrzebowałem na to całe lata. To był pierwszy sygnał, że inni w sobie mają coś, co odsłania im to, co – bez zbędnych dociekań – wiedzą wszyscy. Oni wiedzieli, że trzy ma sens, ale znaczenie zyskuje dopiero po wskazaniu, że chodzi o trzy palce, trzy lata, trzy zdarzenia. Ja z trudem idę tam, gdzie wszyscy już są i nie mam pewności, że dojdę.
Za jakiś tydzień, późnym popołudniem, mama poszła do sklepu. Zostaliśmy sami w domu, bo dziadek umarł i od tego czasu go nie było. Byłem na pogrzebie i słyszałem głuche odgłosy grud ziemi spadających na trumnę. Teraz byliśmy sami i było nam źle. Nie radziliśmy sobie z tym. Weszliśmy na taborety, kierując twarze w stronę, w którą poszła mama. Rytmiczne kołysanie i wołanie – mamo wróć – sprawiło, że taborety nogami zaczęły stukać o podłogę i chodziły jak konie. Ślady na wypastowanej podłodze pokazywały drogę trudnego niepokoju i pogoń za tym, co było, czego nie ma i niepewność, czy wróci.
W pewnej chwili mój wierzchowiec jedną nogą utknął w dziurze po sęku w desce podłogi i nie chciał iść dalej. Szarpanie nic nie pomogło. Zszedłem z taboretu. Chciałem przestawić go na równym miejscu i za braćmi w drogę ruszyć z kopyta.
Zanim to zrobiłem, przyjrzałem się nogom mojego rumaka. Trzy stały solidnie, jedna sterczała ciut wyżej. Uświadomiłem sobie, że wiele razy widziałem problem zetknięcia podłogi z taboretami, krzesłami, stołem i szafką przy piecu. W każdym przypadku tylko trzy nogi stały pewnie, czwarta – z powodu nierówności podłoża – nigdy. Zapomniałem o wszystkim i powoli zacząłem dostrzegać, że w deskach siedzi jakiś liczbowy czort i stąd te nierówności. Trójnóg wszędzie będzie stał prosto – nawet na nierównym. Słowem: od tego czasu dla mnie każde trzy kojarzyłem z płaszczyzną: cztery i więcej było jej falowaniem, krzywizną.
Rozwikłanie problemu uznałem za wystarczające. Przestawiłem taboret, wskoczyłem na niego i ruszyłem za braćmi. Nasze wołanie miało sens: niebawem mama wróciła, niepokój i tęsknota odpadły – znowu było jak dawniej.
Zagrody Przyrzecza płotami wtulały się w siebie. Naszą od wschodniej strony dzielił chruściak z kijów i gałęzi, od zachodniej – płot z mocnych sztachet. Różne ogrodzenia, różni ludzie, różne światy.
Za chruścianym płotem zgarbiona chata, krzywa stodółka, chlewik z kozą, podwórko z kurami i zepsuta studnia: to świat wdowy, dzień w dzień przychodzącej do nas po wodę. Mama do niej mówiła: wujenko, powiedzcie to czy tamto. Wujenka często wspominała swego męża słowami: Mój Józek umiał wszystko: lutował garnki, strugał krowom kopyta, naprawił zegar z wahadłem a nawet wyrywał zęby, gdy z bólu nie szło wytrzymać. Niekłamana zażyłość zszywała nasz dom z domem sąsiadki. Przez niewielki kawałek lata do wdowy ze świata ściągały jej dzieci z pociechami – wtedy wiele się zmieniało. Lekkie rozmowy, zabawy, żarty i śmiechy wypełniały obejście i wskakiwały na nasze podwórko. Gdy nadeszła chwila odjazdu dzieci – u tej wdowy takie chwile zawsze nadchodziły – za chruścianym płotkiem życie przygasło, zalegała cisza i tylko jej kogut piał nad ranem.
Z drugiej strony, za szpalerem ze sztachet, było inaczej. Dom, stodoła i obora z czerwonej cegły, przykryte dachami z cementowych dachówek: wszystko równe, akurat i na miarę – w prostokątach, kwadratach i skosach jak trzeba. Nieskazitelności sterylnego podwórka strzegł znudzony pies. Babcia, dziadek, tata, mama i chłopiec – ciut starszy ode mnie i wyższy też ciut – to nasi zachodni sąsiedzi. Ojciec tego chłopca był starszy od mojego. To było niepokojące, ale tylko chwilowo: za dwa lata mój tato dogoni sąsiada, będą mieli po tyle samo lat i będzie po równo. Wkrótce gorzkie spostrzeżenie dotknęło mnie wyraźnie i wiedziałem już, że czas nikogo nie omijał i mój tato sąsiada wiekiem nigdy nie dogoni.
Któregoś dnia mama miała sprawę do zachodniej sąsiadki i zabrała mnie ze sobą. Na ówczesnej wsi funkcję całodziennej izby pełniły kuchnie z niskimi powałami, małymi okienkami, stołami, taboretami, tu i ówdzie z ławą do siedzenia i piecami, nad którymi bieliły się wentylujące okapy – przez ich zwalistość zwane tu „babami”, czasem okopconymi dymem i spocone parą buchającą z garów. Tu zawsze było ciepło, zwłaszcza zimą.
U sąsiadów było inaczej: duże okno zapewniało jasność kuchni zamkniętej ścianami i wysokim sufitem. Wszystko proste, twarde i jakby zimne, choć ciepłe. Tu nie było miejsca na domowe skrzaty, psotne chochliki i ogień w piecu inaczej skrzeczał.
Mirek – tak na imię miał chłopiec, syn i wnuk sąsiadów – palcem pokazał mi domek z kolorowych klocków: stały na lśniącej szafce. Mama Mirka dostrzegła nasze zainteresowanie domkiem, zabrała go z szafki i postawiła na stole. Nie mogłem oderwać oczu od niego: był ładniejszy od naszej chałupy. Miał okna, drzwi, dach z kominem bez dymu. Spytałem chłopca, czy sam go zbudował. Kiwnął głową na potwierdzenie i zaczął budować coś z klocków, które zostały w pudełku. Były kolorowe, gładkie, lekko błyszczące, o różnej długości, z wypustkami i wgłębianiami do sczepiania. To zachęcało do zbudowania czegoś, czego nigdy wcześniej nie zbudowałem. Wziąłem dwa i próbowałem połączyć ze sobą. Stawiały opór, szło mi niezdarnie. Po kilku próbach, połączyłem je ze sobą i zacząłem dołączać kolejne. Były lepsze od naszych z drewna. Naszymi budowałem zamki ze szczelinami drzwi dla króla i królowej, z niezdarnymi bramami dla konnych wojów, co chcieli księżniczkę uwolnić z wieży, która wciąż się przewracała. Te klocki to inna sprawa i z zapałem budowałem obronny mur zamku. Mirek był zajęty swoją robotą. Każdy starał się zrobić coś większego i ładniejszego.
Został jeden klocek, obaj chcieliśmy go mieć. Nasze dłonie zawisły w powietrzu. Impas trwał krótko i podjęliśmy próbę połączenia tego, co zrobiliśmy oddzielnie. Nie szło najlepiej, ale się udało: ostatni klocek bardzo się przydał.
Mama z sąsiadką załatwiły to, co załatwić chciały, nagadały się do syta i czas było wracać do chaty. Z niechęcią odrywałem się od wspólnej budowli, ale na propozycję pozostania tutaj, przestałem się ociągać i wróciliśmy do naszego domu. Tu znałem każdą nierówność w podłodze, pękniętą fajerkę, na suficie tańczące ogniki, cienie pod kredensem i szafką z wiadrem, na ścianach obrazy świętych i mruczącego kota. U sąsiadów nie było tego i czułem się inaczej, nie licząc zapomnienia w klockach, niedających zapomnieć o sobie. Zadawałem sobie pytania: z czego są, skąd się biorą i dlaczego ich nie mamy, ale odpowiedzi nie znalazłem i musiałem o to wszystko wypytać mamę. Jej odpowiedź, w skondensowanej formie, bez moich wtrąceń, wyglądała tak:
– Makaron robi się z pszennej mąki, jajek i odrobiny wody. Wszystko miesza się ze sobą, ugniata i wałkuje na cienkie plastry. Potem zwija się je w ruloniki i tnie nożem na nitki. Następnie gotuje w wodzie i makaron gotowy. Podobnie jest z klockami zrobionymi z plastiku. Plastik pochodzi z węgla, bo węglem nie tylko w piecu się pali. Węgiel ukryty jest głęboko w ziemi i silni górnicy wydobywają go w kopalniach pod wielkimi miastami, o wiele większymi od Prażyn. Mądrzy ludzie z tych miast potrafią z węgla wyciągnąć coś, co nie jest czarne, a tym właśnie jest plastik. To wymaga pracy wielu ludzi i dlatego plastikowe klocki są bardzo drogie. Tata takich nie kupi, bo zarobione pieniążki potrzebne są na nasze ubranka, z których szybko wyrastamy, a gołąbki same nie wpadną do gąbki, a gąbki są trzy. Sąsiedzi mają jedną gębkę do wyżywienia i są zamożniejsi, więc stać ich na więcej.
Tłumaczenie mamy przypominało wirowanie wody z brudnymi ubraniami w pralce „Frania”. Czułem zamęt i jakbym spadał z dużej wysokości, lecz wyrwałem się z tego wiru i powoli zastygałem w pragnieniu życia w wielkim mieście z klockami z plastiku i kopalnią pod ziemią. Chciałem przechadzek wśród mądrych ludzi, silnych górników i składów węgla.
Rozumowałem tak: pod wielkimi miastami są kopalnie węgla, wydobywanego przez silnych górników. Mądrzy ludzie – tacy są tylko w miastach – z węgla robią plastik na klocki, a te można kupić w sklepach. W mieście jest dużo ludzi, więc te sklepy są tylko tam. Skoro kupują te klocki, a te są drogie, to są bogaci. Wniosek prosty: siła i mądrość gromadzi ludzi w wielkie skupiska i są jak wielkie góry z początkami wszystkich rzek, tam jest źródło pieniędzy i wszystkich stać na plastikowe klocki i na to, co życie dobrym czyni.
Zacząłem dzielić świat i ludzi prostym kryterium: silni, mądrzy i bogaci tworzą rozległe miasta: słabi, głupi i biedni siedzą w ciasnej wsi.
Tym sposobem i zupełnie niechcący wkroczyłem na grunt społeczny i ekonomiczne intuicje o źródłach bogactwa. Można by to pochwalić, gdyby nie ślepy zaułek złości i frustracji, wyrażony tym, że ludzi z miasta uważałem za pięknych, czystych i dobrych, zaś wieśniacy byli brzydcy, brudni i źli. Okopałem się w tym przekonaniu i raziłem mamę oskarżeniami, że niepotrzebnie wzięła mnie z progu. Gdyby bocian zostawił mnie przed drzwiami bogatego domu, to miałbym plastikowe klocki, nie drewniane. Mama słuchała moich jadowitych oskarżeń i zaczynała płakać. Nie mogłem na to patrzeć, żal mi się jej robiło, dołączałem do niej i przepraszałem, że nie chciałem tak powiedzieć. Wtedy całowała mnie po twarzy i oboje przestawaliśmy płakać. Czułem jednak, że smutek mamy był większy od mojego poczucia winy, jednak silnie łączyłem jej łzy z moimi. Powtarzalność sytuacji utwierdzała mnie w przekonaniu, że dłużej tak być nie może.
Tata skądś przyniósł zepsute radio i wziął się do naprawy. Otworzył je z tyłu, coś polutował, sznureczkami różne elementy powiązał i próbował czy działa, lecz wciąż trzeszczało. Po kilku próbach zagrało jak trzeba i nadszedł czas słuchania bajki. Mnie i moich braci dziwiło, że słyszymy głos tuż tuż, ale nie widzimy mówiącego człowieka. Jednakże bajka wciągnęła i zapomnieliśmy o tym. Na koniec usłyszeliśmy: do widzenia dzieci. Nie odpowiedzieliśmy, więc ten ktoś z radia, głosem bardzo miłym, powtórzył: do widzenia dzieci. Zachęta taty do odpowiedzi poskutkowała i powiedzieliśmy grzeczne do widzenia. Po tym usłyszeliśmy kroki kogoś oddalającego się od nas, skrzypnęły drzwi, znowu dwa kroki, ponowne skrzypnięcie i odgłos zamykania. Sytuacja była tak realna, że widziałem człowieka podchodzącego do jakichś drzwi, jak je otwiera, wychodzi i zamyka. Tak skończyło się słuchowisko dla dzieci.
Po południu przyszedł sąsiad i z tatą słuchali spikera, komentującego faule, auty i gole. To mówił spokojnie, to przyspieszał, krzyczał czasami i znowu wracał do spokojnego opowiadania o tym, kto komu podał piłkę.
Na stole pojawiła się butelka, dwa kieliszki, talerzyki z kiełbasą, pomidorami i grzybkami ze słoika. Wznoszono toast po każdym golu: goli było mało, toastów więcej. Mecz się skończył i sąsiad zbierał się do wyjścia, ale radio zabrzmiało muzyką i śpiewem. Widocznie to trafiło w gust taty Mirka i został. Mama przysiadła się do stołu i też słuchała. Wszyscy byli w dobrych nastrojach, ja w znakomitym: radio było nasze, a sąsiedzi radia nie mieli. Gdy chcieli posłuchać audycji o jakichś Jezioranach czy Matysiakach, musieli do nas przychodzić.
Nasze i tylko nasze radio zniwelowało klockową różnicę i frustracja z wolna znikła. Od teraz z większą ochotą wracałem do braci i drewnianych klocków. Radziliśmy sobie całkiem dobrze, budując nawet to, co wcześniej zdawało się niemożliwe. Znikły moje żądania plastiku i mama już nie musiała płakać przeze mnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Sny jętki w bursztynie
ISBN: 978-83-8373-828-4
© Roman Spodzieja i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Karol Sekta
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Agnieszka Wrycz-Szybowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek