Śmierci ulotny woal - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook + książka

Śmierci ulotny woal ebook i audiobook

Ryszard Ćwirlej

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poznań, kwiecień 1930 roku. Podczas seansu spirytystycznego przywołana z zaświatów postać pułkownika Hermana von Zanthiera wieszczy śmierć jednego z uczestników spotkania. Można by było uznać to za żart, gdyby nie fakt, że niedługo później, wskazany przez ducha, wicekonsul Albrecht von Pieskow znika bez śladu. Czy przepowiednia się spełniła, czy powodów absencji należy szukać gdzie indziej? Jeśli jest w Poznaniu ktoś, kto może rozwiązać tę zagadkę, to jest nim bez wątpienia komisarz Antoni Fischer.

Dramaty rozgrywają się nie tylko na salonach. Stróża gospody Pod Świńskim Uchem znaleziono martwego w jego własnym łóżku. Śmiertelny cios zadano profesjonalnie, prosto w serce. Motyw i sprawca pozostają nieznani.

Tymczasem szef złodziejskiej szajki, Tolek Grubiński, przyjmuje zlecenie, które wymaga od niego opuszczenia kraju i wizyty w Stettinie. Musi się dostać do sejfu znajdującego się w miejscu, do którego włamać się niełatwo. Waga tego zadania jest spora, a ryzyko warte podjęcia.

Ryszard Ćwirlej gawędziarskim stylem snuje opowieść, która przenosi w przeszłość i ożywia ją na oczach czytelników. Jako przemytnik historii dba o to, by fikcyjnych bohaterów osadzić w międzywojennych realiach. W tle coraz bardziej napięte stosunki polsko-niemieckie, a na pierwszym planie kryminalne intrygi i bohaterowie, z którymi nie sposób się nudzić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 55 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,5 (113 oceny)
72
29
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewag44

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00
lucy1969

Nie oderwiesz się od lektury

Z przyjemnością przeczytałam całą serię z komisarzem Fischerem. Akcja toczy się w międzywojennej Polsce. Niezwykle sympatyczny komisarz przy współpracy ze swoimi oddanymi policjantami i honorowymi złodziejaszkami rozwiązuje kryminalne zagadki. Każda z postaci jest bardzo wyrazista, ma swoją filozofię życiową. Książka jest pełna dialogów napisanych z wielkim poczuciem humoru. Rewelacyjny lektor.
00
MarcinWroc

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle fenomenalna książka napisana z gracją i klasą Autora. Polecam!!!!
00
lakusia67

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle świetnie napisana. Trzyma w napieęciu
00
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

Ryszard Ćwirlej jak zawsze rewelacyjny. Mam nadzieję, że czytelnicy są tego samego zdania. Czekam na następne części.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Ryszard Ćwirlej, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Beata Mes

Konsultacja historyczna: Marek Daroszewski

Korekta: Magdalena Siemiginowska, Katarzyna Smardzewska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Katarzyna Borkowska

Zdjęcie na okładce: © Mark Owen / Trevillion Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67176-80-4

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gdy oczy wreszcie zmęczone zamknę,

mą twarz okryją zwiewnym szalem.

A uśmiech mój zastygnie martwy

pod śmierci ulotnym woalem[1].

 

 

 

[1] Fragment wiersza znalezionego w zapiskach nieznanego niemieckiego żołnierza, poległego w bitwie nad Marną.

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

Sobota

19 kwietnia 1930 roku

 

Godzina 10.10 w nocy

 

– Boże, nawet państwo nie wiedzą, jak bardzo jestem szczęśliwa, że ten seans odbędzie się właśnie u mnie – rzuciła z emfazą hrabina Eliza Kossobudzka von Zanthier, wdowa po pułkowniku Hermanie von Zanthier, który położył głowę podczas słynnej bitwy pod Tannenbergiem w Prusach Wschodnich, nie dożywszy chwały zwycięstwa.

– To rzeczywiście wielkie szczęście, ale i wyróżnienie, droga Eli – zgodziła się z nią jej najlepsza przyjaciółka, hrabina Barbara Zalewska. – Przecież wiemy, że Prosper Szmurło nie mógł dokonać lepszego wyboru, zważywszy na twoje zasługi dla wiedzy ezoterycznej i jej popularyzacji w świecie ciemnoty i zabobonu. W końcu to on był redaktorem czasopisma „Zagadnienia Metapsychiczne”, czyli człowiekiem, który najlepiej w naszym kraju, i zapewne w całej Europie, orientuje się w kwestiach paranormalnych i psychofizycznych. Jego wybór musiał być więc przemyślany i trafny. Zaręczam ci, droga Eli, że on już wie najlepiej, komu w takich sprawach można zaufać najbardziej.

– Kochana jesteś, moja Barbi. Hermi byłby ze mnie dumny. Ach, jaka szkoda, że nie dożył dzisiejszego dnia. – Eliza szybko otarła niewidoczną łzę koronkową chusteczką. – Na pewno byłby szczęśliwy, że w naszym domu odbędzie się tak doniosły spektakl.

– Pozwolę sobie jednak zauważyć, łaskawa pani, że gdyby nie fakt chwalebnej śmieci szanownego małżonka, nie mógłby się pojawić dzisiaj, na co wszyscy liczymy – rzucił adwokat Marian Siekierczyński.

Jego kancelaria mieściła się na placu Wolności, czyli w samym centrum miasta, w którym krzyżowały się ścieżki poznańskich elit, gdyż tu właśnie znajdowały się najmodniejsze, najbardziej ekskluzywne domy towarowe – tak przemysłowe, jak i konfekcyjne. Miejsce zatem było idealne do prowadzenia prawniczej działalności, bo panowie przybywający na spotkania w sprawach mogli tymczasem z całkowitym spokojem wysłać swe panie na zakupy do pobliskich domów towarowych, a gdyby kwestie prawnicze się przeciągnęły ponad miarę, małżonki z latoroślami chwile oczekiwania osładzały sobie po drugiej stronie ulicy, w Café Esplanada, racząc się wyborną kawą, znaną w całym mieście szarlotką, wyśmienitym sernikiem wiedeńskim albo w końcu niebywałym przysmakiem, jakim były lody włoskie o smaku śmietankowym, wytwarzane przez sprowadzoną specjalnie z Italii elektryczną maszynę lodową.

– Pan mecenas jak zwykle ma rację. – Gospodyni spojrzała na niego z wdzięcznością. – A ja jestem niemądra. Przecież on jest tu cały czas, a dziś, gdy wszystkie aury na to pozwolą, będzie wśród nas we własnej osobie. Boże, wzruszenie odbiera mi dech w piersiach. Nie wiem, czy ja to przeżyję…

– Byleby tylko pan Franek Kluski dał radę – rzuciła z pewnym wahaniem hrabina Zalewska.

– On jest przecież najlepszy – powiedział z pełnym przekonaniem profesor Wincenty Gawłowski, biolog z Uniwersytetu Poznańskiego, korpulentny sześćdziesięciolatek z łysym czubkiem głowy, za to z bujnym zarostem na skroniach i brodzie. Jak okazało się zaraz, dobrze wiedział, co mówi. – W zeszłym roku widziałem go i słuchałem na seansie we Lwowie. Proszę sobie wyobrazić, że był fenomenalny. Te eteryczne postaci, które przewinęły się przez salę i stawały w kręgu, były jak prawdziwi ludzie, tyle że w ogóle nierzeczywiste i jakby za mgłą. Rzekłbyś, że to pokaz filmowy, ale one nie były, broń Boże, wyświetlane. Reagowały na pytania i odpowiadały na nie, nie tylko skinieniem głowy albo jak na tych zwykłych seansach, na których po stoliku przesuwa się talerzyk. Nic z tych rzeczy. One mówiły „tak”, „nie”, albo nawet pełnymi zdaniami. Choć ich głos nie był czysto ludzki.

– Jakże to nie był ludzki? – zdziwiła się hrabina Zalewska.

– No był, ale jednocześnie nie był, bo składał się ze zgłosek, wyrazów i zwrotów, ale wypowiadanych jakby przez rurę jakąś albo przez aparat radiowy ze znacznej odległości może nie przez człowieka, a maszynę? Nie ma w tym nic diabelskiego, zważywszy, że te ciała eteryczne przecież nie siedzą z nami tu i teraz, ale przebywają w swoim wymiarze duchowym, a my za przyczyną silnego medium, jakim jest pan Kluski, potrafimy je ściągnąć do siebie.

– Medium to jedno, czyli sprawa podstawowa – zauważył adwokat – ale najważniejsza jest silna więź. Chodzi o to, że ciało eteryczne, czyli nasz duch, musi przybyć na miejsce, z którymś coś je łączy. Więc jest duża szansa, że pan pułkownik zstąpi dziś do nas, bo siłą magnetyczną, jaka go tu może ściągnąć, będzie jego szanowna małżonka, którą darzył silnym uczuciem. Nieprawdaż, pani hrabino?

– A i owszem. – Hrabina Kossobudzka zatrzepotała szybko rzęsami i znów uniosła chustkę do oczu. – Państwo wybaczą, ale te wspomnienia są takie bolesne. Mam nadzieję, że zdołam przetrwać dzisiejszy seans i nie padnę na podłogę bez zmysłów – stwierdziła, a w jej głosie dało się wyczuć pewną obawę.

– Będę cały czas przy pani, moja droga przyjaciółko. W razie czego proszę się wesprzeć na moim ramieniu – zaoferował swoją pomoc Siekierczyński, przekonany, że wdowa jako słaba kobieta może ulegać silnym wzruszeniom, odbierającym siły i władzę w członkach.

Ale hrabina bała się czegoś zupełnie innego. Obawiała się, czy aby jej mąż, który poległ na froncie rosyjskim, nie dowiedział się przypadkiem o tym, co łączyło jego młodą wówczas żonę z tym tu mecenasem. Bo jeśli się dowiedział, a tam w tych zaświatach wszystko przecież było możliwe, mógł wykorzystać dzisiejszy seans dla wyrównania rachunków. No ale, tłumaczyła sobie całkiem racjonalnie, przecież nikt mu nie mógł powiedzieć o tym, że już nazajutrz po mobilizacji, która zabrała pułkownika z domu, jego miejsce w małżeńskim łożu zajął młody wówczas i dobrze zapowiadający się adwokat i jeszcze, jak się wkrótce okazało, świetnie zapowiadający się jurny kochanek.

Do salonu, w którym zebrało się już ponad dwadzieścia osób zaproszonych na ten niezwykły spektakl, wszedł kamerdyner Alfons Kuśmider.

– Panowie Teofil Modrzejewski oraz zarówno też Prosper Szmurło – zaanonsował, a gospodynię przeszył dreszcz niepokoju.

W drzwiach pojawił się najpierw Szmurło – niepozorny człowiek w wieku, na pierwszy rzut oka, około sześćdziesięciu lat, o dość marnej posturze, twarzy pociągłej i chudej, wspierający się na lasce. Mistrz dzisiejszej ceremonii, najważniejszy z polskich ezoteryków, uśmiechnął się szeroko na widok gospodyni. Poznali się w ubiegłym roku w Zakopanem. To tam zrodziła się myśl, by w Poznaniu zorganizować ten niezwykły spektakl i przywieźć tu uznane medium – Teofila Modrzejewskiego. To on właśnie stał obok mistrza ceremonii. Mężczyzna o głowę wyższy, równie szczupły, o twarzy pospolitej, bez wdzięku i jakby pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu. Od razu widać było, że jego myśli błądzą w świecie równoległym, a jeśli nie tam, to na pewno oderwały się już dawno od szarej doczesności.

Na jego widok rozległy się szepty i westchnienia. Zebrani od razu wyczuli tę niezwykłą aurę, jaką roztaczał wokół siebie Modrzejewski, występujący pod parweniuszowskim pseudonimem Franek Kluski. Podobno podczas pierwszego seansu z jego udziałem, kiedy to odkrył w sobie medialną moc, na spektaklu pojawił się duch Franka Kluskiego, zabitego podczas rabacji galicyjskiej parobka, który stanął w obronie swojego pana i za to został rozdarty przez tłuszczę. To właśnie za jego sprawą Modrzejewski mógł kontaktować się z innymi błądzącymi duszami i sam stawał się niejako Frankiem. Stąd wziął się więc ten jego artystyczny pseudonim.

– Jakże się cieszę, że mogę panów gościć w swoich skromnych progach. – Gospodyni powitała obu wchodzących głosem pełnym jakiejś osobliwej podniety. Czuć było lekkie, ale jednak wyraźne zdenerwowanie. Nikt jednak nie zwrócił na to szczególnej uwagi, bo przecież hrabina miała prawo być mocno podekscytowana tą niecodzienną sytuacją.

Podszedłszy do nich, wyciągnęła obie ręce w kierunku tego wspartego na lasce. Mistrz Szmurło uchwycił je lewą dłonią i przyciągnął do swoich ust.

– Droga przyjaciółko, to dla nas zaszczyt gościć w najpierwszym z poznańskich salonów – powiedziawszy to, pocałował wierzch dłoni gospodyni raz jeszcze, a potem spojrzał w lewo.

– Pozwól pani, że przedstawię sławnego Teofila Modrzejewskiego, któren nie ma sobie równych w całym znanym nam ezoterycznym świecie jako…

– Dość już tego będzie, panie Prosper – przerwał mu bezceremonialnie. – Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca. Pan mnie chwalisz, a przecież nigdy nic nie wiadomo. Dusze w zaświatach są kapryśne i mogą nie mieć ochoty na spotkanie.

– Czy to możliwe, żeby mój małżonek się nie pojawił? – W głosie hrabiny dało się słyszeć pewną nutę nadziei. Ale Modrzejewski odczytał to całkowicie odwrotnie, na co Kossobudzka zaraz zwróciła uwagę.

– Proszę mieć silną nadzieję. Proszę mocno wierzyć w to, że jej utracony ukochany powróci dziś z eteru, by jeszcze raz móc choć na chwilę z panią pobyć i przekazać jej wiadomości z zaświatów. A jeśli będzie determinacja i odpowiednia siła woli, to nasz eksperyment się powiedzie.

Gospodyni się uśmiechnęła. No to już wiedziała, w czym rzecz. Niech sobie przywołują, jakie chcą duchy, ale jej męża niekoniecznie. Z jej strony nie będzie więc żadnej desperacji ani zdecydowania. Gdy będzie ów mediator wołać jej nieżyjącego małżonka, ona będzie myśleć o czymś zupełnie innym, o niebieskich migdałach, które sprawią że Herman na pewno się tu nie pojawi.

– Oczywiście, może pan liczyć na moją pełną współpracę – zapewniła obłudnie. – To co, najpierw może coś przekąsimy? – Wskazała szeroko otwarte drzwi do pokoju jadalnego, gdzie wielki stół zastawiono przekąskami na zimno i kieliszkami z winem.

– Droga pani, umysł musi być czysty, a brzuch pusty w trakcie seansu – stwierdził Modrzejewski. – Lepiej zacząć natychmiast, a później będzie czas na uciechy dla podniebienia.

– Tak, mój szanowny kolega ma całkowitą rację – poparł go Szmurło. – Zaczynajmy od razu. Gdzie ma pani przygotowany pokój?

– Skoro tak panowie mówią, to ja, oczywiście, jak najbardziej, jak najbardziej jestem za. A więc, szanowni państwo, mistrzowie naszej ceremonii proszą o zajęcie miejsc. Zapraszam do biblioteki, gdzie wszystko już zostało przygotowane. Panowie pozwolą, że wskażę drogę.

Obaj ezoterycy skinęli głowami i posłusznie ruszyli za gospodynią. Ta poprowadziła ich najpierw na korytarz, a potem w szeroko otwarte drzwi. Biblioteka była przygotowana dokładnie według wskazówek mistrza ceremonii. Szafy z książkami zakryto bordową draperią z materiału, tak że wszystko wokół stanowiło jednolitą połać. Na środku stał fotel z oparciami, a przed nim ustawiono dwadzieścia pięć krzeseł, dokładnie tyle, ile osób miało wziąć udział w misterium.

Modrzejewski natychmiast ruszył przed siebie, by zająć przynależne mu miejsce. Szmurło podążył za nim. Musiał stanąć za medium, by móc poprowadzić cały spektakl.

– Drodzy państwo, szanowni goście, bardzo proszę o zajmowanie miejsc. Zaraz zgaszone zostaną światła, więc proszę się sadowić. Kieliszki można zostawiać tu, na stoliku. – Gospodyni przywołała do porządku aptekarza Alojzego Kolińskiego, właściciela apteki przy alei marszałka Focha, który już zdążył był wypić kilka lampek mozelskiego, co sprawiło, że na jego twarzy pojawił się radosny uśmiech, niestety nielicujący z powagą chwili. Hrabina od razu pomyślała, że tego człowieka zapraszać w przyszłości nie będzie, skoro nie potrafi się zachować, jak przystało na kogoś z klasą, w tak podniosłym momencie.

– Pan wybaczy, panie wicekonsulu, ale tytoń również należy zostawić. Proszę zgasić cygaro w popielniczce.

Wicekonsul Albrecht von Pieskow ze zrozumieniem skinął głową. Ten solidnej budowy mężczyzna, w którego postawie mimo przekroczonej sześćdziesiątki dawało się wyczuć oficerską sprężystość, uśmiechnął się do gospodyni.

– Ależ oczywiście, moja droga przyjaciółko. Tytoń nie może odciągać naszej uwagi od spraw naprawdę ważnych.

Powiedziawszy to, podszedł do stolika, na którym postawiono wielką kryształową popielniczkę, i zgasił w niej cygaro, odkładając je ostrożnie na bok. Została mu jeszcze połówka doskonałego kubańskiego tytoniu, więc nie miał zamiaru wyrzucać resztki nadającej się do późniejszego wypalenia. Jak wielu jemu podobnych byłych frontowców nauczony był cenić wszystko to, co nadawało się jeszcze do użytku i co można będzie wykorzystać, gdy przyjdzie na to odpowiedni moment.

Skłoniwszy się gospodyni, wysunął ramię, by jego piękna, przynajmniej o połowę od niego młodsza małżonka Gertruda mogła go chwycić, po czym oboje ruszyli ku krzesłom. Tam gościom pomagał w zajęciu miejsc Prosper Szmurło, bo doskonale wiedział, jak najlepiej rozsadzić uczestników seansu, aby energia kosmiczna mogła swobodnie przepływać pomiędzy nimi i medium. Po chwili wszystkie krzesła znalazły swoich właścicieli. Na ostatnich dwóch zasiedli Szmurło i hrabina. Na dany przez nią znak kamerdyner zgasił światło. Jedynym jego źródłem został pięcioramienny świecznik stojący na marmurowym postumencie poza kręgiem, za plecami Modrzejewskiego. Dalej, jak na kinowym ekranie, rozwieszono białą materię zasłaniającą dużą połać ściany. Mężczyzna siedział na fotelu z dłońmi ułożonymi na poręczach. Twarz miał spokojną, pełną godności i skupienia, a oczy przymknięte. Oddychał regularnie i w ten sposób powoli wprowadzał się w senny trans. W pokoju zapadła kompletna, niezmącona niczym cisza. Nie słychać było nawet tykania zegara, bo ten zgodnie z zaleceniem mistrza Szmurły należało zatrzymać. Zebrani ludzie w napięciu czekali na to, co się za chwilę wydarzy…

– Khyy! – Aptekarz Koliński kichnął głośno i zaraz potem wypalił jeszcze raz.

Oczy wszystkich zwróciły się na niego. Ten jednak nic sobie z tego nie robił. Najspokojniej w świecie wydobył z kieszeni chusteczkę i wysmarkał głośno nos. Zauważywszy karcące spojrzenie gospodyni, zrobił niewinną minę i wzruszył ramionami. Chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, ale hrabina położyła palec na ustach, nakazując mu zachowanie ciszy. I całe szczęście, bo akurat w tym momencie medium jęknęło głośno. To sprawiło, że czujny jak lis Szmurło od razu zareagował, kładąc dłonie w białych rękawiczkach na głowie Modrzejewskiego.

– Czy jesteś tu z nami, Franku? Czy przyszedłeś dziś do nas, Franku Kluski?

Usta Modrzejewskiego otworzyły się i na wierzch wysunął się język, który jak u węża zaczął poruszać się szybko w tył i przód. Obserwującym zdawało się, że to jakieś żywe zwierzę, zamieszkałe w czeluściach paszczy, próbuje wydostać się na wolność. Naraz ozór znieruchomiał, a potem wolno wpełzł do swojej jamy.

– Ja, Franek Kluski, przybywam na wasze wezwanie. Czego ode mnie chceta? – zapytał Modrzejewski zmienionym głosem.

Uczestnicy seansu natychmiast zrozumieli, że nie mają już do czynienia z redaktorem, którym był na co dzień, a jego cielesną powłokę wypełnił duch człowieka dawno zmarłego.

– Dziękujemy ci duchu Franka Kluskiego, żeś do nas zstąpił.

– Napiłbych się łokowitki – rzucił szybko duch.

– Przecież duchy nie piją – stwierdził zdumiony mistrz ceremonii.

– Duchy może i nie, ale ja, a juści bym wypił łociupnkę, co by mnie się lepiej gadało z panockami i damulkami.

– No dobrze, poczekaj! Łaskawa pani, potrzebny nam jest alkohol. – Szmurło zwrócił się do gospodyni.

Ta wiedziała już wcześniej, że sprawy mogą przybrać taki właśnie obrót, a duch jest zawołanym pijanicą. Szybko więc wstała, podeszła do draperii zakrywającej biblioteczne półki i wydobyła zza fałdy wcześniej uszykowaną półlitrówkę czystej. Podała ją Prosperowi. Ten zdarł z niej sprawnie kapsel i pochyliwszy się nad doczesną powłoką ducha, wlał w otwarte usta pokaźną porcję. Delikwent poruszył grdyką dwa razy, a potem oblizał wargi.

– Dobre, krucafuks! – zawołał. – Lejcie jeszcze!

– Zaraz, zaraz, bracie. Najpierw zrób swoje – przywołał go do porządku prowadzący spektakl.

– Niby że co? – zdziwił się duch Kluskiego.

– Chcemy wezwać tu ducha gospodarza tego szacownego przybytku.

– Jakiegoś przybytku, nasermater?[2]

– Tego domu!

– Okowitki dajcie jeszcze! – Franek nie dawał za wygraną.

– Najpierw duch, a potem będziesz pił.

– O wy takie i owakie, ćwoki niemyte, niech no wam będzie. A kogo to chcecie zawołać? Bo ja nie mam czasu na głupoty. Jeszcze mnie wołają w sprawach ważnych moi nieżywi kamraci.

– Chcemy, by przyszedł do nas duch męża tej oto damy, pułkownik Herman von Zanthier.

– Nasermater! Kruca, gdzie ja jego teraz… Herman von Zanthier! Gdzie żeś jest, krucafuks?! Wołać cię tu to ja nie mam czasu… Herman, gdzieś jest…?

Naraz zebrani poczuli jakiś powiew chłodu, a świece przygasły. Kilka pań wydało z siebie ciche piski, a któryś z panów zaśmiał się nerwowo. I wtedy stało się coś, co sprawiło, że wszyscy natychmiast zamarli. Salę przeszył na pół ostry snop światła wydobywający się nie wiadomo skąd, jakby za chwilę miał się rozpocząć seans filmowy w kinowej sali. Ludzie spojrzeli w kierunku źródła i znów rozległy się okrzyki, tym razem znacznie głośniejsze, mocno zabarwione strachem. Tam, gdzie było najjaśniej, za białym ekranem, stał bowiem mężczyzna w pruskiej pikielhaubie, rozpływający się w świetlistej poświacie.

– Jestem Herman von Zanthier. Czego ode mnie chcecie? – zapytał głosem chropowatym, jakby dobiegającym z jakiejś studni.

– Hermanie, to ja cię wezwałam! – Hrabina natychmiast rozpoznała męża po nakryciu głowy. – Wróciłeś do domu, najdroższy.

– Wróciłem w sprawach ważnych, żeby wam powiedzieć, że wkrótce w Niemczech władzę przejmą ludzie, którzy nie mają w sercach strachu, i odbudują naszą ojczyznę.

– Brawo, kiedy to nastąpi? – wykrzyknął podniecony tą wizją wicekonsul von Pieskow. Ale duch nie odpowiedział. Miał ważniejsze rzeczy do przekazania.

– Niemcy odbiorą Polsce to, co im odebrano, i oba narody zewrą się w śmiertelnej walce. Francja i Anglia również będą się miały z pyszna. Ich potęga zostanie rzucona na kolana, w końcu z tego pojedynku wyjdzie zwycięsko tylko orzeł…

– Kiedy to nastąpi? – przerwał mu wicekonsul.

– Milcz, durniu! Ty, bałwanie, tego nie dożyjesz! – Duch wyciągnął rękę w kierunku dyplomaty. Nim minie tydzień, nim minie tydzień, duchy Tannenberga upomną się o ciebie…

– Co się stanie? – krzyknęła przestraszona hrabina. – Hermanie, na Boga, odpowiedz, proszę!

– Na Boga? – zdziwił się Herman. – Jakiego Boga, do cholery? Przecież Bóg już dawno umarł. Zabiliśmy go pod Verdun i Ypres. My go zabiliśmy, my i wy, wszyscy…

Naraz zaczął recytować głosem silnym i nadzwyczaj sugestywnym:

 

Gdy oczy wreszcie zmęczone zamknę,

mą twarz okryją zwiewnym szalem.

A uśmiech mój zastygnie martwy

pod śmierci ulotnym woalem.

 

Wtem smuga świetlna zgasła, zrobiło się ciemno i kompletnie cicho. I wtedy odezwał się Franek Kluski:

– Dajcież, do licha, okowitki, bo tu jeszcze jeden duch chce z wami pogadać. No dalej, kaj moja okowitka jest, nasermater?!

 

 

 

[2] Przekleństwo galicyjskie, odpowiednik słowa „cholera”.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

 

Poznań

Czwartek

24 kwietnia 1930 roku

 

Godzina 7.20 rano

 

Ciężki wóz wyładowany beczkami piwa i skrzynkami pełnymi butelek zjechał z Garbar w Grochowe Łąki, minął nowoczesny, dopiero co wzniesiony narożnikowy dom dla pracowników miejskiej rzeźni i podążył wolno w głąb ulicy, w kierunku fabryki wódek Hartwiga i Kantorowicza, znanej z produkcji doskonałych napitków, ale przede wszystkim wódki wyborowej. Jednak nie ona była celem woźnicy. Ten zajmował się całkiem innym towarem. Woził piwo z browaru Huggera przy Półwiejskiej do okolicznych szynków i gospód.

Woźnica pewną ręką trzymał lejce, prowadząc zaprzęg, ale konie i tak znały na pamięć tę wybrukowaną drogę wzdłuż murów rzeźni. Budynki za nimi wzniesiono z dekoracyjnej żółtej cegły, więc ich ściany błyszczały, odbijając słoneczne promienie zza Cytadeli i Ostrowa Tumskiego, które mijały po drodze przysadzistą bryłę katedry, szary nurt Warty i zabudowania magazynowe rzecznego portu. Ten budził się właśnie do życia, bo zaczynał się rozładunek barek, które nocą dobiły do nabrzeża z towarami wiezionymi z Niemiec, tak bardzo potrzebnymi tutejszym sklepom kolonialnym, drogeriom i przemysłowym składom. Mimo wojny celnej i coraz bardziej doskwierającego kryzysu handel z Niemcami działał bez zarzutu, bo kupcy i producenci po jednej i drugiej stronie granicy dobrze wiedzieli, że rządy mogą sobie walczyć, ale oni muszą jakoś żyć i nie obrażając się na siebie, wzajemnie wymieniać towary na pieniądze.

Dwa konie idące w zaprzęgu z niepokojem zastrzygły uszami, usłyszawszy rozpaczliwe kwiki świń gonionych na zaszlachtowanie. W powietrzu unosił się mdły smród wnętrzności i odchodów, zmieszany ze zwierzęcym przerażeniem doprawionym ludzką obojętnością. Nikt nie przejmował się świńską rozpaczą, bo taki był normalny, uświęcony porządek rzeczy. Zwierzęta szły pod nóż, żeby ludzie mieli co jeść. A że przy tym wyły wniebogłosy, cóż począć. Zresztą kto miałby współczuć zwierzętom, gdy jeszcze niedawno tysiącami ginęli na wojnie ludzie? Najpierw na tej wielkiej, w okopach Francji, a później w wojnie bolszewickiej, wybijani bardziej metodycznie i znacznie skuteczniej niż te świniaki za murem.

Alojzy Maślak nasłuchał się nieludzkiego wycia i jęku kolegów rozrywanych na strzępy podczas obu tych wojen. A jeszcze było przecież powstanie, w którym też brał udział. Jakoś szczęśliwie przez cały ten czas nie nabawił się nawet najdrobniejszej rany czy nawet skaleczenia, choć żadnym dekownikiem nie był. Przez całe sześć lat wojaczki był wciąż na pierwszej linii i nic, kompletnie nic mu się nie stało, poza tym, że od artyleryjskiego ostrzału nieco przygłuchł. Ale co to była za cena za przejście tego wojennego piekła w stanie niemal nienaruszonym? Dlatego często powtarzał, że jest w czepku urodzony.

Pies Burek, powsinoga, która przypałętała się na podwórko Maślaka dwa lata temu, też nie przepadał za tą okolicą. Codziennie towarzyszył swojemu panu w rozwózce towarów. Rano, gdy Maślak ładował się na jeszcze pusty wóz, Burek wskakiwał za nim i zajmował miejsce pod ławką woźnicy. Jego pan nie miał nic przeciwko temu. Raz, że miał z kim pogadać po drodze, a dwa, że pies był doskonałym stróżem. Pilnował wozu, bacznie obserwując wszystko, co działo się wokół, i nie pozwoliłby za nic w świecie, żeby ktoś obcy chwycił za lejce, gdy Maślaka nie było w pobliżu, bo poszedł rozliczyć beczki i wziąć zapłatę.

– Co, nie lubisz ty tego świńskiego kwiku? – Mężczyzna położył rękę na psiej głowie, a Burek zapiszczał, tak jakby chciał potwierdzić, że zgadza się ze swoim panem. – Ino że nic na to się nie poradzi, bo nikt tu niczego nie wymyśli, żeby świniaków nie szlachtować. Tak pan Bóg przykazał, żeby świnie bić, co by ludzie mieli jedzenie. A jak już się człowiek naje, to i dla psa wystarczy. No przecie lubisz se gnota poogryzać od golonki. No powiedz, że nie lubisz?

Tym razem pies nie odpowiedział, bo być może myśl o soczystej kości pochłonęła całkowicie jego uwagę. Za to Maślak pociągnął lejce ku sobie i zawołał głośno na swoje konie:

– Prrr! Stać, staruchy!

Oba były tak wyuczone chodzenia w zaprzęgu, że posłuchały natychmiast, zwalniając najpierw kroku, by zaraz przystanąć. Ciężki wóz potoczył się jeszcze pięć metrów i w końcu się zatrzymał.

– Co to jest, że brama jeszcze zamknięta? – Maślak spojrzał zdziwiony na wielki wjazd, który zwykle był szeroko otwarty.

Musiał wjechać tędy na podwórze, żeby rozładować dziesięć beczek do piwnicy szynku Pod Świńskim Uchem. To było ulubione miejsce do przesiadywania pracowników rzeźni, którzy na fajrant przychodzili tu przepłukać gardło świeżym piwem. Dlatego co drugi dzień przywoził świeżą dostawę huggera i grodziskiego, po pięć beczek dla każdego gatunku. Prócz tego jeszcze kilkadziesiąt skrzynek piwa Kobylepole i ostatnią nowość, czyli haberbuscha. To szczególnie upodobali sobie studenci, bo pijali tu nie tylko rzeźnicy. Studenteria też lubiła napić się piwa i zjeść do tego jeszcze coś taniego, grochówkę na boczku czy żur z białą kiełbasą. Bo tutaj nie dość, że dawali dobre piwa, to jeszcze kucharz był solidny i nie skąpił wkładu do swoich gęstych zup.

Goście zaczynali się schodzić dopiero koło południa, więc czasu na przygotowanie dań, no i przede wszystkim rozładowanie piwa było jeszcze sporo, ale to przecież nie oznaczało, że będzie tu czekał w nieskończoność na ulicy. Miał jeszcze do objechania kilka miejsc. Zaciągnął więc ręczny hamulec, na drążku uwiązał lejce i zanim zeskoczył na chodnik, poklepał jeszcze po głowie Burka.

– To popilnuj tu wszystkiego, a ja pójdę zobaczyć, co się stało z tym Hildebrandtem, bo może się stary zaprawił wczoraj za mocno i nie ma siły wstać. He, he, ale każdy ma przecież prawo mieć gorszy dzień.

Ruszył ku bramie, a właściwie furtce w niej osadzonej, która, miał taką nadzieję, nie była zamknięta od środka. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Jęknęły nienaoliwionymi zawiasami i ustąpiły. Obejrzał się za siebie. Konie stały spokojnie, a pies jak zwykle odprowadzał go swoim czujnym spojrzeniem.

Wszedł do środka i zaraz przystanął, rozglądając się, tak jakby spodziewał się zastać stróża siedzącego gdzieś w pobliżu i pilnującego przejścia. Poszedł dalej. Na podwórzu też było pusto, a przecież o tej porze Hildebrandt powinien już otworzyć wejście do piwnicy pod lokalem, żeby po specjalnych szynach, które woził ze sobą Maślak, można było stoczyć dębowe beczki w dół. Ale nic nie było przygotowane.

– Zaspał chłelernik jak nic. Śpi, a tu przecie robota czeka. Już ja jego zaraz obudzę, to se dziad jeden mnie zapamięta – powiedział do siebie woźnica.

Mieszkanie stróża było w lewej oficynie na parterze. Podszedł do okna i zapukał energicznie w szybę. Nie było żadnego odzewu, więc zrobił to jeszcze raz. Dalej nic. Za to z drzwi wyszedł jakiś młody człowiek w lichym palcie i uniwersyteckiej czapce. Pod pachą miał skórzaną, dość porządną teczkę, wypchaną zapewne książkami. Chłopak niemal wpadł na Maślaka, bo nie spodziewał się, że ktoś może stanąć mu tutaj na drodze.

– No co jest, jak pragnę zdrowia, panie! – zawołał, cofając się o pół kroku.

– Nic nie jest! – odpowiedział mu rezolutnie woźnica. – Znaczy się nic nie jest otwarte, bo piwo przywiezłem.

– Aha – zrozumiał chłopak. – Ale, panie, co mnie to obchodzi?

– A gdzie jest Hildebrandt?

– Kto?

– No stróż, co on zawsze mi otwiera bramę, jak przyjeżdżam.

– A, to wy dowozicie piwo. – Teraz student już wiedział, skąd zna tę wąsatą gębę. – A stróża to ja jeszcze dziś nie widziałem. Ale jak go nie ma na posterunku, to pewnie śpi w chacie. – Wskazał na okno stróżówki. – Pewnie się upił, bo w nocy jakieś hałasy od niego dochodziły, jakby meble przestawił. Idźcie tam i sami zobaczcie. Nawet drzwi nie zakluczył, bo widziałem, że uchylone zostawił. Jak nic upity leży, he, he, he!

– No to trzeba by sprawdzić – rzucił Maślak.

– Wiecie co, to ja pójdę z wami. Się rzuci okiem na tę hecę. Później będę mógł se robić z niego podśmiechujki. Bo my się często śmiejemy. Znaczy się on ze mnie robi sobie szydery, że niby późno wychodzę z domu, jak idę na uniwersytet, i w ogóle żem zaspany…

Maślak nie miał zamiaru tracić czasu i słuchać gadatliwego studenta. Dowiedział się już wszystkiego, co mu było trzeba, ruszył więc po skrzypiących schodach na wysoki parter. Drzwi do mieszkania Hildebrandta były po lewej. Znał to miejsce dobrze, bo bywał tu niemal za każdym razem po rozładowaniu piwa. To tu właśnie stróż rozliczał się z nim za dostawę. Właściciel szynku Marian Wichniarek rzadko kiedy wstawał tak wcześnie, żeby nadzorować rozładunek. On o tej porze jeszcze sypiał, bo jako porządny gospodarz siedział w swojej knajpie do samego zamknięcia, czyli często do późnej nocy, a więc do momentu, aż ostatni klient opuścił lokal. Dlatego w dni, kiedy Maślak przyjeżdżał z piwem, pieniądze na zapłatę zostawiał cieciowi w zalepionej kopercie, żeby, jak mówił, czasem go co nie skusiło. Można mieć przecież do człowieka zaufanie, ale lepiej nie wystawiać go na próbę charakteru, bo i po co?

Mosiężna tabliczka na drzwiach informowała, że mieszkają tu Rosalie i Otto Hildebrandt. Ale była to tylko połowa prawdy. Żona stróża zmarła wkrótce po tym, jak ten szczęśliwie wrócił z wojny. Zabrała mu ją szalejąca wówczas po świecie grypa zwana hiszpanką. Nie ożenił się drugi raz, a trójkę ich dzieci wzięła na wychowanie jego siostra, której ten regularnie, co miesiąc, płacił na nie jak przykładny ojciec. Za kobietą, która by zastąpiła Rosalie, się nie rozglądał, bo samotne życie było dla niego znacznie wygodniejsze. Obowiązków rodzinnych nie miał, a wieczorami mógł sobie popijać w szynku i nikt mu głowy nie suszył, że codziennie chleje. Ale cóż począć, jak bez wypicia kilku piw nie mógł zasnąć, bo mu się zaraz przypominały te francuskie okopy, a w głowie rozbrzmiewała kanonada armatnich wystrzałów. Dlatego wozak rozumiał, że stróż zaspał. Wiedział dobrze, że ten regularnie popija i tylko kwestią czasu było, że któregoś ranka nie wstanie do swoich obowiązków. Trzeba go więc było postawić na nogi jak najszybciej, bo inne knajpy czekały na dowózkę.

– No, Otto, wstawejże, pijanico jedna! – zawołał od progu, pchając wpółotwarte drzwi. – Tytę żeś se sprawił, a tu robota czeka. No dalej, arbeit, chłopie. Dalij, dalij!

Przystanął na progu zagraconej kuchni. Na stole pod ścianą piętrzyła się sterta brudnych naczyń, a wśród nich kilka osuszonych flaszek. Z lewej, tuż przy drzwiach, stał piec metalowy zwany westfalką. Był zimny, a w jedynym z ustawionych na nim garnków widać było jakąś zaschniętą, kleistą maź. Zapewne Hildebrandtowi nie chciało się palić. To dziwne, bo na dworze było jeszcze dość chłodno, a rozpalony piec w kuchni potrafił nagrzać całe mieszkanie.

– No dalej, tastać dupsko, bo ja tu nie mam zamiaru siedzieć cały dzień. Robota czeka… – rzucił przed siebie, ruszając od drzwi w kierunku pokoju. Były uchylone, więc natychmiast dojrzał nagą, chudą stopę wystającą spod szarej pierzyny. – Podnoś się, człowieku, bo robota czeka. Wiesz, ile mam jeszcze miejsc do objechania? Jakby tak każdy lekce se ważył robotę, to mnie by i dnia nie starczyło na rozwózkę…

Wyciągnął rękę, żeby potrzasnąć ramieniem odwróconego tyłem śpiącego stróża, i zamarł. Dostrzegł bowiem, że zarówno prześcieradło, jak i poszwa pierzyny są uwalane czymś czerwonym…

Za dużo w życiu widział martwych ludzi, by nie wiedzieć, co to może być. Do tego jeszcze ten słodkawy zapach, zmieszany ze smrodem fekaliów, o którym żołnierze mówili, że tak właśnie cuchnie śmierć.

Chwycił w dwa palce skrawek pierzyny i odkrył leżącego. To, co dojrzał, mówiło samo za siebie, że dziś z Hildebrandtem nie da się już pogadać. Ranę po nożu, a może bagnecie, widać było tuż pod lewą łopatką. Cios zadano fachowo, więc sztych od razu zagłębił się w ciało, wchodząc między żebrami i wbijając się w serce.

– Ożeż ty w mordę! – jęknął student za plecami Maślaka. – Nożem go chyba dźgnęli.

– Pewnie bagnetem, że ani zipnął – stwierdził woźnica, oceniając robotę okiem znawcy.

– To niby komu ja będę teraz za czynsz płacił, co? – zastanawiał się chłopak, ale jego rozterki niewiele obeszły wozaka. On myślał już o czymś całkiem innym.

– Leć pan na komisariat na Garbarach, no chyba że po drodze trafisz na jakich szkiełów[3], i melduj im, że tu mamy morderstwo w kamienicy. Trzeba ich tu migiem sprowadzić.

– A pan to niby że co?

– A ja tu będę pilnował – stwierdził Maślak, który doskonale wiedział, jak się powinien zachować człowiek na miejscu zbrodni. Niedawno bowiem przeczytał powieść Czerwony błazen, w której autor dokładnie wyjaśnił, jak ważne dla policjantów jest przeszukanie miejsca zbrodni.

– A po co pilnował? Przecież zabitego nikt nie zabije. – Chłopak jeszcze nie zrozumiał, w czym rzecz.

– Bo na miejscu zabicia ważne jest, żeby nikt śladów zbrodniarza nie zatarł, póki nie przyjedzie policja i sama se je zadepta.

– Ano chyba że tak – stwierdził student Wiesław Kapusta.

Założył na głowę czapkę, którą zdjął przed chwilą w obliczu majestatu śmierci, i szybko pognał przed siebie, zadowolony, że może uczestniczyć w tak ekscytującym zajściu, zdecydowanie bardziej intrygującym niż najciekawszy nawet wykład profesora Znanieckiego o społecznej strukturze Poznania i okolic.

 

 

Schneidemühl[4]

 

Godzina 7.30 rano

 

Samolot pasażersko-transportowy Dornier Do B nabierał prędkości, ale mimo że przemierzył już dwie trzecie długości pasa, nie mógł oderwać się od ziemi. Kilku obserwatorów stojących tuż przy wieży kontroli lotów, przyłożywszy dłonie do daszków czapek, patrzyło w napięciu na zmagania pilota. Gdy wydawało się, że jego wysiłek zakończy się porażką i trzeba będzie rozpocząć hamowanie, a nieudany start będzie miał finał w chaszczach, już poza pasem startowym, naraz koła oderwały się od podłoża, a silnik BMW o mocy 600 KM zaryczał rozpaczliwie i pociągnął w górę stalowego ptaka.

– Udało mu się! – wykrzyknął zadowolony żołnierz i zdjąwszy czapkę, pomachał w kierunku wznoszącego się z mozołem samolotu.

– A niby dlaczego miało się nie udać, unterfeldwebel Jeschke? – zapytał oberleutnant Adolf Kroll, robiąc przy tym minę pewnego siebie fachowca od awiacji, choć o lataniu nie miał zielonego pojęcia. Był artylerzystą i jedyne, na czym się znał, to armaty. Nie była to jednak wiedza praktyczna, bo okazji do ćwiczeń z taką bronią nie miał jak dotąd zbyt wielu. Dlatego już cieszył się na myśl, że za cztery dni wsiądzie do tego samego samolotu i odleci ze Schneidemühl do Königsberga, a potem jeszcze dalej na wschód, do Rosji, do jakiegoś miejsca o egzotycznej nazwie. Ale co tam nazwa, ta przecież była całkowicie nieistotna. Najważniejsze, że gdzieś tam w tej dzikiej Rosji znajdował się poligon, gdzie niemieccy lotnicy ćwiczyli swoje umiejętności w tajemnicy przed krajami ententy, które w tym haniebnym traktacie wersalskim upokorzyły Niemcy do tego stopnia, że nie zezwalały im na posiadanie własnego lotnictwa wojskowego. No ale na szczęście dzięki spotkaniu w Rapallo i podpisaniu porozumienia o współpracy wojskowej między Niemcami a Rosją Sowiecką bolszewicy zgodzili się, by szkolenie wojskowe oficerów, specjalistów takich jak pancerniacy czy lotnicy, odbywało się u nich, na ich własnych poligonach, z daleka od wścibskich oczu. I właśnie dlatego artylerzysta Kroll miał lecieć wkrótce do Rosji, by przeprowadzić tam testy armaty przeciwlotniczej Solothurn ST-5 produkcji szwajcarskiej. Dwa takie działa, zakupione przez przedstawiciela polskiej firmy zajmującej się handlem urządzeniami rolniczymi, kilka dni temu przypłynęły do portu w Stettin, a stamtąd zapakowane w skrzynie trafiły do pociągu jadącego do Schneidemühl. List określał wprawdzie dalszą drogę ładunku przez Poznań do Warszawy, jednak ten nigdy nie dotarł do Polski. Trafił tu, do Schneidemühl, do jednostki wojskowej, a ściślej do baraków po dawnych zakładach lotniczych Albatros, które zamknięto w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku po tym, jak traktat wersalski zakazał Niemcom produkcji samolotów wojskowych. Teren po zakładach wraz z pasem startowym przejęła Reichswehra, a dokładniej 2 Dywizja Piechoty ze Stettin, której trzeci batalion stacjonował w Schneidemühl. Dokumentacja całej tajnej operacji powędrowała do Szczecina i została zamknięta w sejfie sztabu dywizji, a armaty wyekspediowano do Rosji.

Żołnierze pod dowództwem unterfeldwebla Jeschke załadowali przed chwilą, rozłożoną na części i zapakowaną w skrzynie, armatę do samolotu, który zmieniał się na tle błękitnego nieba w coraz mniejszy punkcik, by po chwili zniknąć.

– Nie, ja tylko tak, panie oberleutnancie. – Podoficer zrozumiał, że oficer miał rację. Nie powinien jak byle szeregowiec zdradzać swoich emocji. – Bo ten pilot taki młody, że mi się zdawało, że sobie nie poradzi.

– Niemiecki pilot radzi sobie w każdej sytuacji – stwierdził również obserwujący start maszyny major Gereon von Koblenz, odpowiedzialny za przebieg całej operacji transportowej.

– Bo niby ten samolot… – brnął dalej zupełnie niepotrzebnie unterfeldwebel – jakby taki nieporadny…

– Na takim właśnie samolocie Walter Mittelholzer wraz z Gregorem Zinsmaierem pobili aż siedem rekordów światowych w czasie przelotu na trasie o długości siedmiu tysięcy kilometrów pomiędzy Berlinem, Königsbergiem, Moskwą, Tyflisem, Baku i Charkowem w dwudziestym szóstym roku – stwierdził z dumą w głosie major. – Samolot jest więc sprawdzony i wiemy, że jest to doskonały sprzęt. A pilota dostaliśmy najlepszego. Ma wylatanych już prawie trzysta godzin na tej maszynie.

– Pan major zadbał o wszystkie szczegóły – powiedział oberleutnant przymilnym tonem, takim jakim podwładny powinien chwalić swojego przełożonego, by ten czuł się dowartościowany.

– Logistyka i dobrze przemyślana strategia to klucz do sukcesu, nie tylko militarnego, panie oberleutnancie. Wszystko trzeba zaplanować w najdrobniejszych szczegółach i wtedy można spać spokojnie. Bez planowania nic się nie udaje. A my, Niemcy, dobrze wiemy, jak to robić. Bo gdyby nie planowanie drobiazgów, mielibyśmy tu polski porządek.

– Polacy to łachudry – rzucił unterfeldwebel, zadowolony, że nikt już nie myśli o jego niewłaściwym zachowaniu.

Teraz mógł wkroczyć na znaną sobie działkę polskiego bajzlu. Przecież mieszkał tu, w tym mieście, od urodzenia i dlatego dobrze znał Polaków. Zdarzało mu się bywać w polskich domach i nie miał o nich zbyt dobrego zdania. A właściwie to o jednym, niejakim Skowronku, który kiedyś obił mu gębę i zrzucił ze schodów za to, że Jeschke przychodził do jego siostry. Greta Skowronek nawet była mu przychylna i kto wie, może zostałaby nawet panią Jeschke, gdyby nie ten cholerny brat, który, nie wiedzieć czemu, nic chciał, żeby siostra spotykała się z Niemcem. No więc gdy zleciał już z tych schodów, otrzepał spodnie, pogroził Skowronkowi z dołu i zawołał w głąb klatki schodowej, że jeszcze się porachują. Ale nie odpłacił Skowronkowi za pobicie, bo wkrótce wybuchła wojna, na którą i on, i Skowronek poszli już w sierpniu tysiąc dziewięćset czternastego roku. Przekleństwo Jeschkego miało chyba jakąś sprawczą moc, bo Skowronek zginął dwa miesiące potem we Francji jako jeden z pierwszych żołnierzy w pułku. Zadowolony Jeschke postanowił, że po powrocie do domu pójdzie do Grety i powie jej, że skoro brat nie żyje, to ona może zostać jego żoną. Ale Greta nie czekała. Wyszła za mąż za jakiegoś polskiego rzeźnika i wyjechała z nim do Posen. Tak przynajmniej powiedziała mu sąsiadka Skowronków, stara Zimmermannowa, gdy przyjechał na przepustkę, podczas której zamierzał się z Gretą rozmówić.

 

– Przychodził do niej taki jeden, co się nazywał Górski, co to był pomocnikiem u rzeźnika Mayera, co ma skład rzeźniczy na nowym rynku. Ale ona go nie puszczała przez próg, ino do niego schodziła na podwórko i siedzieli na ławeczce i gadali – opowiadała kobieta. – Było niby wszystko po bożemu, aż się nie dowiedziała, że brat zginął na wojnie. To jak tylko dostała to urzędowe pismo, to akuratnie ten Górski się też pojawił. I jak ona zaczęła ryczeć i zemglała z tego nieszczęścia, to on ją zaraz na górę zaniósł. I jak tam już wlazł, to wylazł dopiero po trzech dniach. Znaczy się razem wyleźli i zaraz wyjechali. A meble i wszystko sprzedali na pniu handlarzowi, tak że pojechali ino z kufrem i dwoma walizkami zacząć nowe życie, tak mi powiedziała, jak oddawała klucze, bo dla niej już tu niby życia nie będzie bez brata…

W tej sytuacji nie mógł mieć dobrego zdania o Polakach, skoro jeden z nich obił mu gębę i zamiast poczekać, aż zemści się na nim i odpłaci mu pięknym za nadobne, najzwyczajniej w świecie dał się zabić jakiemuś Francuzowi, który go nawet nie znał. A Polka, z którą wiązał swoje życiowe plany, okazała się niewierną i niestałą w uczuciach kobietą, bo zamiast na niego czekać, wpuściła do swojego łóżka pierwszego lepszego rzeźnika.

 

– Na szczęście w naszej armii Polaków już nie ma – stwierdził major. – Gdyż powiem panom, że połowa naszych nieszczęść po tym, jak wbito nam nóż w plecy i ci cholerni socjaliści poddali naszą zwycięską armię, wzięła się stąd, że było u nas tylu ukrytych komunistów i Polaków. Komuniści chcieli przejąć władzę i dołączyć nasz kraj do państwa sowietów, a Polacy odebrali nam całe nasze wschodnie pogranicze. I to wcale nie jacyś nieznani nam Polacy, ale ci, których jak żmije wychowaliśmy na własnej piersi. To byli nasi żołnierze, z którymi przez cztery lata wojny dzieliliśmy się ostatnią kromką chleba w okopach. A oni, ci cholerni zaprzańcy, gdy tylko poczuli naszą słabość, rzucili się nam do gardeł. Pamiętam ten moment w Posen pod koniec grudnia osiemnastego roku. Akurat mój pułk stacjonował w tym bandyckim mieście, kiedy przyjechał tam ten ich pianista, Paderewski. Nie wiem, po co go w ogóle wpuszczono, bo jego przyjazd był jak iskra, która padła na beczkę prochu. I Polacy wykorzystali tę sytuację, chwycili za broń i zaatakowali. Polacy w niemieckich mundurach, nasi koledzy, zaczęli do nas strzelać na ulicach. To bezprecedensowy przykład zdrady… No ale cóż, nic się z tym już nie zrobi. Historia się przewaliła nad naszymi głowami, straciliśmy część naszych prastarych ziem, a teraz trzeba się przygotować na ich odzyskanie. Bo powiem panom, że sprawiedliwość dziejową musimy sami przywrócić, choćby współpracując w tej sprawie nawet z diabłem.

– Ma pan na myśli… – Kroll wskazał wschód, tam dokąd odleciał właśnie transportowy samolot.

– Właśnie tak. Nie mamy innych możliwości. Musieliśmy podpisać cyrograf, żeby wykorzystać ich możliwości i przygotować się jak najlepiej do tego, co nastąpi, mam nadzieję, już niedługo, gdy rządy w naszym kraju przejmą właściwi ludzie, którzy nie będą oglądać się na tych, co nam teraz zabraniają mieć silną armię. I wtedy Niemcy wreszcie wstaną z kolan, rozprostują zgięte karki i pokażą światu, co jesteśmy warci. Trzeba tylko odsunąć od władzy tych wszystkich, którzy myślą, że najważniejsze jest, byśmy siedzieli cicho i pokornie przyjmowali to, co nam narzuca Europa.

– To może jeszcze potrwać – stwierdził porucznik.

– Tak, ale doczekamy się sprawiedliwości dziejowej i postawimy przed sądem tych wszystkich zdrajców.

– Zdrajców się stawia pod ścianą, panie majorze. – Unterfeldwebel Jeschke przypomniał sobie prostą prawdę stosowaną powszechnie w warunkach frontowych.

– Macie rację. Za zdradę należy się kula w łeb – zgodził się z podwładnym major. – Ale na takie rozliczenia trzeba będzie jeszcze poczekać. Potrzeba nam silnej władzy, która brzydzi się zgniłymi kompromisami.

– Ma pan na myśli narodowych socjalistów? – zapytał oberleutnant.

Major von Koblenz pokręcił głową. Wydobył z kieszeni kurtki mundurowej srebrną papierośnicę i otworzywszy ją, podsunął najpierw oberleutnantowi, a potem unterfeldwebelowi. To był prawdziwy gest braterstwa frontowego, bo niezbyt często zdarzało się, żeby ów arystokrata aż tak bardzo spoufalał się z żołnierzami. Z oficerami owszem, bywały takie momenty, ale podać papierosa sierżantowi – to był istotnie królewski czyn, który Jeschke zapamięta sobie na długo. Podoficer natychmiast wydobył zapałki z kieszeni spodni i podał ogień obu oficerom. Von Koblenz zaciągnął się aromatycznym dymem i ruszył w kierunku dawnych zabudowań magazynowych fabryki lotniczej.

– NSDAP jest jeszcze za słaba – kontynuował przerwany wątek. – Te osiemnaście procent, które zdobyli podczas marcowych wyborów, to zdecydowanie za mało. Dlatego potrzebne jest silne porozumienie partii prawicowych. Taki narodowy front antyrepublikański miałby szansę zmieść tych wszystkich lewicowo-liberalnych zdrajców z powierzchni ziemi. I taki front musi wiedzieć, że ma za sobą poważną siłę, na którą może liczyć. A taką siłą jesteśmy my, drodzy panowie. Dlatego musimy być gotowi, by stanąć na wysokości zadania w chwili, gdy nadejdzie czas i zaczną się dziać rzeczy wielkie. No ale dość tego politykowania. Mam nadzieję, że pańscy ludzie dali sobie radę, oberleutnancie.

– Tak jest, panie majorze – zameldował oficer. – Prawda, sierżancie?

– Już przed startem samolotu byliśmy gotowi z drugą armatą, panie majorze – zapewnił sierżant. – Gefreiter, otwierać! – krzyknął na wartownika stojącego przy solidnej bramie prowadzącej do magazynu.

Żołnierz zasalutował, po czym pociągnął za klamkę, otwierając wejście. Dwaj oficerowie i unterfeldwebel weszli do pustej hali, oświetlonej doskonale światłem wpadającym z przeszklonych świetlików u szczytu belkowanego stropu. Wewnątrz ośmiu żołnierzy stało w równym szeregu przy działku Solothurn ST-5.

– Tak właśnie wygląda to szwajcarskie cudo, panie majorze – wyjaśnił artylerzysta, porucznik Kroll. – Jeszcze dziś wytoczymy je na pas startowy i spróbujemy trochę postrzelać. Oczywiście nie do celów na niebie, bo nic nad nami nie lata. Takie ćwiczenia przeprowadzać będziemy już na poligonie w Rosji. A tu tylko przewietrzymy lufę naszego szwajcarskiego flaka[5].

– Doskonale, oberleutnancie, doskonale – pochwalił go major. – Rozumie pan, że od tych testów wiele zależy. Jeśli działo się sprawdzi, będziemy mogli na bazie tego modelu stworzyć własną armatę. A takiej broni bardzo potrzebujemy.

– Tak jest, panie majorze. Sprawdzimy ją w każdych warunkach i wszystko znajdzie się w moim raporcie dotyczącym tej broni.

– No to nie ma co czekać, bierzcie się do roboty, moi panowie!

Zadowolony major odwrócił się na pięcie i ruszył ku bramie, odprowadzany zadowolonym spojrzeniem oberleutnanta. Gdy tylko wyszedł, jego ludzie natychmiast zabrali się do wyprowadzania dwukołowego flaka na zewnątrz, jak najdalej pod ścianę lasu, by tam w spokoju spróbować strzelania do nieruchomego punktu. Żaden z żołnierzy nie zdawał sobie sprawy, że staje się świadkiem epokowego wydarzenia – odrodzenia się niemieckiej artylerii przeciwlotniczej.

 

 

Godzina 8.00 rano

 

– Więc tak, panie komisarzu kochanieńki, prawda jest taka, że poznańska grupa pościgowa chyba ściga się z własnym cieniem, i zawsze, oczywiście, wygrywa, bo pędzi pod słońce. Ale prawda jest również taka, że jak na takich wywiadowców i starych wyjadaczy przystało, to wyniki za pierwszy kwartał są raczej mizerniutkie – stwierdził zastępca komendanta miejskiego inspektor Teodor Lisowski, podkręcając z zadowoleniem wąsa.

Bo tak naprawdę ta stara galicyjska pierdoła, jak nazywał go komisarz Antoni Fischer, sprawujący szefostwo nad tą właśnie grupą śledczą, nie rzucała przygany ze złośliwą satysfakcją. On po prostu lubił zrzędzić, nawet gdy nie było po temu powodów. A tych w tym wypadku faktycznie nie było, bo wyniki przedstawione przez Fischera w raporcie może nie były oszałamiające, ale na pewno całkiem zadowalające.

– Ma pan całkowitą rację, panie inspektorze.

Fischer, ostrzyżony na krótko, solidnej budowy czterdziestolatek o jasnych włosach, z równo przystrzyżonym wąsem pod nosem, ubrany w popielaty garnitur w białe prążki, spod którego wyzierała ciemnozielona kamizelka, popatrzył na siedzącego przy biurku naprzeciw oficera. Ten wpatrywał się w niego z lekko drwiącym uśmiechem na ustach. Nie spoglądał jednak prosto w oczy, ale lustrował uważnie jego tors. A było na co patrzeć, bo Fischer był atletycznej budowy ciała. To jego ubranie wydawało się jakby nieco na nim opięte. Komisarz bowiem miał doskonale rozwinięte mięśnie ramion, piersi i karku. Wyhodował je, ćwicząc codziennie z ciężarkami. Swoją atletyczną przygodę rozpoczął jeszcze w szkole powszechnej, zmuszony do tego kroku drwinami kolegów, bo w swojej klasie uchodził za chudzielca. Już wtedy był dość wysoki, ale jak to u młodego chłopca, mięśnie miał niezbyt okazałe. Postanowił więc, że musi koniecznie coś z tym zrobić. Poprosił ojca o zakup hantli do codziennych ćwiczeń i to był właśnie początek jego kariery sportowej. Później, w wieku już znacznie dojrzalszym, bo w czasach szkoły średniej, zapisał się do junackiej sekcji zapaśniczej, a zapasy okazały się jego prawdziwą pasją. Dziś co prawda już nie brał udziału w walkach sportowych, ale ćwiczeń fizycznych nie zaniedbywał. Każdy dzień zaczynał od porannej gimnastyki dla rozruszania mięśni i ćwiczeń ze swoimi starymi ciężarkami.

– Jednak racja może mieć różne wymiary, zależne od perspektywy, z jakiej się ją obserwuje i później przyjmuje – stwierdził Fischer, formułując myśl dość ostrożnie. Nie mógł bezpośrednio zarzucić przełożonemu braku umiejętności wyciągania słusznych wniosków z twardych przesłanek, dlatego jak zwykle w takich przypadkach uznał głośno, że szef jest oczywiście nieomylny, ale nie do końca. – Pozwolę sobie jednak zauważyć, że zazwyczaj tak krawiec kraje, jak mu materii staje.

– A co pan tu imputujesz, kochanieńki? Że nie umiem należycie odczytać pańskiego raportu?

– Gdzież bym śmiał, panie inspektorze. Nic takiego nie powiedziałem. Jedyne, co mogę rzec na obronę swoją i oczywiście moich ludzi, to że przestępczość ostatnimi czasy spadła drastycznie.

– Ha, a więc przyznajesz pan, że wykrywalność jest znacznie mniejsza? – ucieszył się inspektor.

– Skoro mniej się zabija, morduje, napada, no to i roboty mniej dla grupy pościgowej. Ale pozwolę sobie zauważyć, że w sprawach spektakularnych, o których pisały gazety, moja grupa dała sobie jakoś radę – powiedziawszy to, komisarz uśmiechnął się pod wąsem i aby ukryć satysfakcję, sięgnął po filiżankę kawy.

Zastępca komendanta Lisowski miał zwyczaj podczas kwartalnych rozmów ze swoimi podwładnymi częstować ich małą czarną. Fischer pijał kawę raczej około południa, w trakcie przerwy w pracy, i wieczorami w domu, z odrobiną koniaku dla zaostrzenia smaku, i koniecznie z fajką. Tutaj nie miał ani koniaku, ani nawet fajki, bo zastępca komendanta był zajadłym wrogiem tytoniu. Na temat alkoholu nie wypowiadał się już tak zdecydowanie, więc komisarz sądził, że jego przełożony nie jest całkowitym abstynentem.

Odstawił filiżankę na blat niewielkiego stolika, który ustawiono tuż przy oknie wychodzącym na ulicę Ratajczaka. Było otwarte, więc do ich uszu dochodził zgiełk dobiegający z dołu. Ale nie było innego wyjścia. Trzeba było mieć otwarte okno, bo wewnątrz budynku Prezydium Policji było nieznośnie gorąco. Wszystko przez nowoczesną instalację grzewczą, która zbudowana była z żeliwnych rur prowadzących gorącą wodę do żebrowych kaloryferów, wiszących w każdym pokoju. Woda płynęła z ogromnego kotła podgrzewanego przez węglowy piec zainstalowany w piwnicy budynku. O ile w zimowe dni to grzanie było nawet przyjemne, o tyle wiosną zaczynały się problemy. Nie było jeszcze na tyle ciepło, by zrezygnować z ogrzewania, więc palono, a to powodowało nieznośne gorąco w pomieszczeniach. Problem polegał na tym, że nikt nie potrafił ustawić na kotle optymalnej temperatury i jeśli się już paliło, to tak, że kaloryfery grzały się do czerwoności i trzeba było otwierać okna, żeby wytrzymać w tym zaduchu. Nad poniemieckim systemem głowili się najlepsi majstrowie znający się na hydraulice, ale jak dotąd żadnemu nie udało się sprawić, by zawory wypuszczały z kotła wodę o temperaturze odpowiedniej dla istot ludzkich, a nie pustynnych grzechotników. Dlatego nieliczni starzy pracownicy, którzy pamiętali przedwojenne czasy, z rozrzewnieniem wspominali stare, dobre piece kaflowe, zlikwidowane w całym budynku prezydium w dwunastym roku.

 

– Panie komisarzu szanowny – mówił wywiadowca Seweryn Gil, który, jak zdawało się niektórym, pracował tu od zawsze. – Za Niemca może najlepiej się nam nie wiodło, ale porządek był i w piecach kaflowych samiśmy se grzali, tak że było dobrze, a nawet idealment!

– Ale te kaloryfery zainstalowali jeszcze przed wojną – przypomniał mu Fisher.

– No cóż, nie wszystko złoto, co się świeci, i nie każdy wynalazek nadaje się dla ludzi. Słyszał pan przecież o tym, że wynaleziono w czasie wojny karabin z zakrzywioną lufą, co miał strzelać zza winkla.

– Nie, nie słyszałem – zdziwił się komisarz. On od tysiąc dziewięćset siedemnastego roku walczył w okopach Francji i gdyby taki karabin rzeczywiście skonstruowano, to zapewne wiedziałby coś o tak niezwykłym wynalazku.

– Owszem, wymyślono, żeby lufę zakrzywić pod kątem prostym i dzięki temu można by, nie wychylając głowy, strzelać do wroga.

– To czemu się nie przyjął?

– No bo niestety nie dało się z niego strzelać. Kula, panie komisarzu, ma to do siebie, że jak ją się już wystrzeli, to leci prosto, nawet jak się lufę zrobi z podwójnie wytrzymałej stali, to ona za cholerę nie skręci, tylko przypieprzy w przeszkodę. No i niestety najlepsza lufa nie dała se rady z kulami i każdy strzał kończył się jej rozerwaniem. Więc wynalazek był słuszny, karabin dobry, a lufa do dupy. No i ja se tak myślę, że eksperymenty to są dobre w labolatorium, a w życiu lufa musi być prosta. A do grzania najlepszy jest piec, a nie krzywe rury, co je instalują w ścianach. Ja pamiętam nawet, jak je tu w te ściany wkładali, to nikt nie wierzył, że będzie z tego jaki pożytek. I co? Już wtedy miałem rację, już wtedy wiedziałem, że nic z tego nie będzie dobrego.

Bo Seweryn Gil pracował tu od bardzo dawna. Zaczynał robotę policyjną w pamiętnym roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym, kiedy to Wilhelm II Hohenzollern został królem Prus i cesarzem Rzeszy Niemieckiej. Wówczas to młody Gil został przyjęty do policji pruskiej z racji swojego nijakiego wyglądu, mierzył bowiem niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów, twarz miał bez wyrazu, podobną do nikogo, a jego niewątpliwym dodatkowym atutem była płynna znajomość języków polskiego i niemieckiego. Ponadto posiadał umiejętność formułowania myśli na piśmie w formie zdań, co nie było wówczas takie oczywiste, a do tego jeszcze miał dobry wzrok i doskonały słuch, mógł więc nie tylko podpatrywać, ale i podsłuchiwać ludzi rozmawiających przy sąsiednich stolikach w szynkach, tramwajach i na ulicy. Nadawał się doskonale na wywiadowcę, bo mógł się wtopić w ludzką ciżbę i słuchać, ile wlezie, gdyż jak wiadomo każda policja żywi się ludzkimi głosami, a podsłuchiwanie to bardzo istotna część pracy każdego policjanta. No więc patrzył i podsłuchiwał Seweryn Gil z ochotą, bo to przecież zajęcie niezwykle ciekawe. Robił to dla władz pruskich, a gdy te odeszły z Poznania w drugim dniu powstania wielkopolskiego, jak gdyby nic stawił się w pracy i okazało się, że takich jak on Polaków z doświadczeniem policyjnym jest zaledwie kilkunastu. Dlatego bez zbędnych ceregieli wszyscy oni zostali włączeni do Straży Ludowej, która zajęła się w mieście robotą policyjną, by wkrótce przekształcić się w powstańczą żandarmerię, a po przyłączeniu do macierzy w końcu w Policję Państwową.

Gil niespecjalnie tęsknił za czasami pruskimi, no chyba że jak każdy za młodością, co zawsze odchodzi za szybko i niestety bezpowrotnie. Żal jednak mu było pieców kaflowych, w których kiedyś mógł palić sobie sam do woli i tyle, ile trzeba. Wobec nowoczesnej techniki grzewczej był, niestety, bezradny, tak jak pozostali policjanci urzędujący w tym budynku.

Jego szef, Antoni Fischer, miał w policji znacznie krótszy staż. Został oddelegowany do śledczej pracy w dziewiętnastym roku wprost z frontu powstańczego pod Budzyniem. Tworząca się policja rozpaczliwie potrzebowała oficerów, dlatego kierowano do niej ludzi z szeregów wojskowych mających jakiekolwiek pojęcie o policji albo o prawie. Tymczasem Fischer był niedokończonym jurystą. Zanim podczas wielkiej wojny trafił na kursy oficerskie, studiował prawo na berlińskim Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma. I to był właśnie powód, dla którego podporucznika Fischera wcielono, nie pytając nawet o zgodę, do powstającej policji. Gdy pojawił się po raz pierwszy w budynku Prezydium Policji w Poznaniu, był przekonany, że to będzie tylko krótki epizod w jego życiu. Tymczasem okazało się, że policyjna przygoda przedłużyła się już o ponad dekadę. Teraz komisarz Fischer był jednym z najbardziej doświadczonych oficerów śledczych w Wielkopolsce. Nic więc dziwnego, że dowodził brygadą pościgową, czyli zespołem ludzi do zadań specjalnych, którzy zajmowali się najtrudniejszymi śledztwami i ścigali najniebezpieczniejszych bandytów. Tyle że nie zawsze mieli co robić. Tak jak w ostatnim kwartale tego roku. W ciągu ostatnich trzech miesięcy jego wywiadowcy zajmowali się zaledwie dwoma poważnymi śledztwami. Jedno dotyczyło handlu żywym towarem, czyli sprzedażą młodych kobiet do domów rozpusty w Ameryce Południowej. Przestępcy wyszukiwali ładne dziewczyny na prowincji, proponowali im niezwykle atrakcyjną pracę za granicą i bilet na statek. Na miejscu okazywało się, że obiecany raj jest nieludzkim piekłem. Na szczęście dzięki zaangażowaniu grupy pościgowej udało się aresztować większość członków bandy handlarzy i oszustów i uwolnić pięć dziewcząt gotowych już do drogi. Druga sprawa dotyczyła podwójnego morderstwa pewnego małżeństwa. Ta rzeczywiście wlokła się już drugi miesiąc i jego ludzie ciągle byli w punkcie wyjścia. Nikt niczego nie widział, a morderca nie pozostawił żadnych śladów. I pewnie właśnie o tym mówił zastępca komendanta, zarzucając Fischerowi brak wyników.

– Ale w kwestii zamordowanych małżonków Wiringherów z Wildy jakoś nic się chyba nie dzieje? – rzucił Lisowski.

– Trudna sprawa, panie komendancie.

– Od tego właśnie jesteśmy, żeby trudne sprawy rozwiązywać. Mam nadzieję, że nie przyjdzie pan do mnie za miesiąc z wnioskiem o umorzenie sprawy?

– Proszę mi wierzyć, że… – Fischer chciał złożyć solenne zapewnienie, ale przerwał mu ostry dźwięk dzwonka telefonicznego. Inspektor spojrzał na aparat i mruknął coś pod nosem w dialekcie znanym tylko policyjnym szefom, którzy nie lubią podnosić niepotrzebnie głosu.

– No widzi pan, panie komisarzu kochanieńki, że spokojnie nie dadzą porozmawiać. Zawsze ktoś sobie coś tam przypomni i dzwonią. Po co w ogóle mamy te telefony? Powiem panu: po to, żeby uprzykrzyć nam wszystkim życie.

Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę.

– Halo, czego tam? – Przez chwilę słuchał tego, co miał do powiedzenia jego sekretarz, bo telefon nie miał bezpośredniego wyjścia na miasto, ale łączony był przez sekretariat komendanta. – No ładnie, bardzo ładnie, kochanieńki – powiedział w końcu głosem, w którym Fischer od razu wyczuł pewną ekscytację. – A wszystko żeś zapisał uważnie, znaczy się adres, kochanieńki, adres? No to wybornie, w takim razie napisz to wszystko pięknie na kartce i daj komisarzowi Fischerowi, jak będzie wychodził ode mnie. Bo on właśnie wychodzi, kochanieńki, właśnie wychodzi.

Po chwili komisarz Antoni Fischer trzymał w dłoni kartkę ze starannie wykaligrafowanym adresem przy Grochowych Łąkach, z dopiskiem: „Najprawdopodobniej rozchodzi się o kwestię morderstwa”.

 

 

Godzina 8.30 rano

 

Tolek Grubiński uniósł głowę, by spojrzeć przez okno. Niewiele mógł dostrzec z wysokości drugiego piętra, bo tylko ścianę sąsiedniej oficyny i kawałek nieba. I właśnie o to niebo najbardziej mu się rozchodziło, bo patrząc w nie, chciał sprawdzić, jaka dziś pogoda, a co za tym idzie, dokonać właściwego wyboru garderoby, aby się właściwie odziać. Bo Tolek niesłychanie dbał o to, by wyglądać godnie, jak na człowieka interesów przystało, tym bardziej że właśnie dziś przed południem miał odbyć pewne spotkanie w sprawach pieniężnych. Jeszcze nie wiedział, o jakie pieniądze chodzi, ale czuł swoim nosem wyczulonym na brzęk złotówek, że będą niemałe, skoro do niego się zwrócono o pomoc w sprawie. Szczegółów nie znał, ale skoro o wsparcie prosiło wojsko, znaczyło to tyle, że przyjdzie mu nieźle się obłowić. Wojskowe zlecenia pojawiały się dość rzadko, ale jak już się zdarzały, to zawsze mógł liczyć na dobry zarobek.

– No proszę, proszę, jaki elegant z niego! – Usłyszał głos Kryśki dochodzący z kuchni. – Siednij se i poczekaj, a ja już go wołam! Tolek, chodź ino, bo tu jakiś generał do ciebie przyszedł!

Grubiński uśmiechnął się pod czarnym wąsem. Wiedział dobrze, co to za wojskowy. Zenuś Brodziak był jego dobrym znajomym, a właściwie, można by rzec, wychowankiem. Kilka lat temu Tolek zaopiekował się nim i dobrze się stało, gdyż dzięki tej opiece chłopak wyszedł na ludzi i nie zmarnował się na ulicy. A miał ku temu znaczne szanse, ponieważ był typowym małym ulicznikiem, od najmłodszych lat zajmującym się braniem bez pytania wszystkiego, co wpadło mu w ręce. Tym samym parał się Tolek Grubiński, jednak jako szef złodziejskiej szajki robił to w sposób przemyślany i dobrze zorganizowany. A że Zenuś był chłopakiem obrotnym, więc wpadł w oko Tolkowi i ten przyjął go do swojej złodziejskiej grupy. Szybko okazało się, że chłopak ma smykałkę do techniki i różnych mechanizmów. A to umiejętność niesłychanie przydatna w złodziejskim fachu. Tolek zaczął więc uczyć go otwierania zamków wytrychami i nawet pewnie wyuczyłby go rozcinania kas pancernych palnikiem, ale nie zdążył. W ubiegłym roku dotychczasowe, spokojne złodziejskie życie Zenusia zmieniło się całkowicie. Chłopak został żołnierzem, a dokładniej podoficerem należącym do tajnej grupy wywiadowczej, włamującej się do wagonów niemieckich pociągów przejeżdżających przez „polski korytarz” i przechwytującej wojskową korespondencję. Początkowo kapitan Mikołajewski, poznański pracownik Dwójki, zamierzał rolę włamywacza powierzyć Tolkowi Grubińskiemu, ale ten, niestety, wdał się w jakąś awanturę, został ranny i gdy leżał w szpitalu, musiał go zastąpić jego uzdolniony uczeń[6].

– Gdzie ten generał? – zapytał Tolek, wchodząc do kuchni. Zdążył już włożyć spodnie, koszulę i wiśniową kamizelkę, wyglądałby więc dość elegancko, gdyby nie gołe stopy, bez skarpet. Ale kto by zwracał uwagę na takie nieistotne szczegóły, kiedy były ważniejsze sprawy. Na widok swojego mentora Zenuś Brodziak poderwał się z krzesła stojącego przy kuchennym stole.

– Plutonowy Brodziak melduje się na rozkaz! – wyrecytował, stając na baczność. Chciał jeszcze zasalutować, ale zorientował się, że głowę ma nienakrytą, a do gołej przecież nie wolno. Jego piękna garnizonowa rogatywka została zawłaszczona przez siedmioletniego Stefka, który ani myślał ją zbyt szybko oddać właścicielowi. Dzieciak siedział teraz na taborecie, majtając nogami, w za dużej czapce na głowie, dumny jak paw.

– No to żeś mnie już w stopniach przeskoczył, bo ja wojnę skończyłem jako obergefreiter[7]. – Tolek chwycił chłopaka za ramiona, a potem wycałował go z dubeltówki.

– Ja właśnie w zeszłym tygodniu dostałem trzecią belkę – wyjaśnił Zenuś.

– No to znaczy się, że jest okazja, żeby to opić.

– Chyba od rana nie będziecie chlać? – zdziwiła się Kryśka. Przerwała na chwilę karmienie sześcioletniej Julki zupą mleczną z zacierkami. Dziewczynka zastygła z otwartą buzią w oczekiwaniu, aż kolejna łyżka trafi do jej ust.

– Na gorzołę czas będzie wieczorem, a teraz my się napijemy kawy, co nie, Zenuś?

– W koszarach dają taką lurę, że lepiej nie gadać.

– No u nas zawsze kawa prima sort, prawda, Krychna?

– Kawa w domu zawsze musi być na rano – potwierdziła gospodyni. – Weź no ten dzbanuszek z pieca i nalej, bo ja muszę jeszcze Julcię nakarmić… A może co do jedzenia naszykuję? Pan Zenuś może chleba zje?

– A gdzie tam, pani gospodyni. Dziękuję bardzo, ale ja już po śniadaniu. Wew wojsku to człowieka bez śniadania na miasto nie wypuszczą. Trzeba zjeść wszystko, żeby dać młodemu żołnierzowi przykład dobry, że podoficer futruje pięknie, co kuchnia poda.

– Ale dobrze was tam chyba karmią, bo żeś się zaokrąglił – zauważyła Kryśka. – Wyglądasz jak upasiony bamber[8].

– He, he! Żarcie pierwsza klasa. – Mówiąc to, Zenuś poklepał się po brzuchu. – Na śniadanie, na ten przykład, dają chleba tyle, ile człowiek da radę zjeść, znaczy się dokładnie na żołnierza przysługuje ćwiartka bochenka, ale wiadomo, że nie wszyscy tyle zjedzą. Jak przychodzą nowi, szczególnie z Polesia, albo jeszcze skąd dalej na wschodzie, to oni są tak niedożarci, że cały chleb przydziałowy rąbią, a jak co zostanie, to zabierają do kieszeni, żeby tylko drugiemu nie oddać. Ale później, jak już zobaczą, że ten chleb jest codziennie, to już nie są tacy chciwi. Żrą, ile się da, ale do kieszeni już nie zabierają nic. Bo tak na zdrowy rozum, to po co im ten chleb bez omasty. Przecież w kantynie marmolady, ile chcesz, no i masło codziennie i jeszcze ser albo biały, albo smarczaty[9]. A w niedzielę to już w ogóle uczta, bo dają kiełbasę gotowaną z musztardą. No i kawa zbożowa z cukrem, ile się w zmieści, pijesz do woli i nikt krzywo nie spojrzy.

– A obiady? – Gospodyni, która zajmowała się domem, a co za tym idzie gotowaniem, była najwyraźniej zainteresowana żołnierską kuchnią.

– Obiady to już Azja i małmazja, pani Krysiu. Dają najsampierw zupę, znaczy się grochówkę albo fasolówkę, albo ślepe ryby[10] i wszystko na wędzonce, a na drugie zawsze kasza albo pyrki z omastą, ze skrzyczkami[11] albo nawet ze sosem, no i jeszcze ogórki kiszone albo kiszona kapusta.

– Kiszonki są dobre, bo mają dużo witamin. W radio powiadali, żeby kiszonego dużo jeść i dzieciakom dawać – wyjaśniła, wskazując na niewielki odbiornik lampowy, który jakiś czas temu Tolek przyniósł z roboty.

Radio Tesla było bardzo porządne, bo lampowe, a nie kryształkowe, więc można było go słuchać przez wbudowany niewielki głośnik, a nie jak te tanie aparaty przez słuchawki. Dlatego Kryśka, gdy tylko wchodziła rano do kuchni, natychmiast włączała aparat nastawiony na Radio Poznańskie i słuchała wszystkiego, co tam mają do powiedzenia i zaśpiewania. Teraz radio też było włączone, więc słychać było delikatne dźwięki muzyki fortepianowej nadawanej ze studia przy placu Wolności 11 na żywo.

Tolek wyciągnął z kredensu dwa białe kubki ozdobione kolorowymi kwiatkami, zdjął emaliowany czajnik z pieca i nalał zbożówki do naczyń. Postawił parujący kubek przed gościem. Sam oparł się plecami o kredens, bo przy stole były tylko cztery miejsca do siedzenia.

– Stefek, zrobiłbyś tatusiowi miejsce – odezwała się Kryśka do syna.

Ten ani myślał odejść od stołu, gdy zasiadł przy nim gość w wojskowym mundurze. Jak każdy chłopak uwielbiał żołnierzy. Miał nawet całą kolekcję ołowianych kawalerzystów. Ten co prawda nie był ułanem, ale i tak wyglądał pięknie.

– Mamusia, ja jeszcze jem śniadanie. – Wskazał na nadgryzioną pajdę chleba z masłem i marmoladą.

– Niech siedzi. – Tolek uśmiechnął się do syna, bo doskonale wiedział, w czym rzecz, i że wcale nie chodzi tu o jedzenie. – Ja se mogę postać. Giry mnie od tego nie rozbolą.

– Zaraz Julcia zje, to weznę ją do pokoju i se pogadacie ze spokojem.