Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Do prowadzonego przez fanatycznego księdza zgromadzenia zgłasza się kolejna bogata starsza pani. Pragnie odnaleźć w klasztornych murach spokój i ukojenie w jesieni życia. Rzecz w tym, że cieszy się nimi nadzwyczaj krótko. Niespodziewany wypadek przerywa jej podróż po ziemskim padole. Wkrótce okazuje się, że tuż przed śmiercią zapisała klasztorowi cały majątek. Wielkie zaskoczenie przystojnego duchownego i jego szczera wdzięczność za tę hojność sprawiają, że nikt o nic nie pyta. Prócz inspektor Matyldy, która zupełnie przypadkiem znała zmarłą. Bystra ekspolicjantka szybko odkrywa, że nagłych zgonów w Rajskim Zakątku było więcej…
Autor po raz kolejny kreśli portret ludzi zbyt łatwowiernych, by mogli żyć. I tych, którzy za wielkimi słowami skrywają równie wielką podłość. A ich ołtarzem jest chciwość. Kontynuacja przebojowej serii, docenionej nie tylko przez zdeklarowanych fanów powieści z PRL-em w tle, ale też młodszych czytelników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dzięgielów
Poniedziałek, 4 czerwca 2023 roku
Godzina 3.10
Drzwi były zamknięte. Na szczęście miała klucz. Ukradła go wczoraj i schowała pod luźną deską na schodach. Leżał tam do dzisiaj, kiedy wreszcie postanowiła go wykorzystać. Gdy go kradła, nie zastanawiała się nad tym. To był impuls. Dostrzegła go na stole kuchennym i nie mogła się oprzeć. Patrzyła jak zahipnotyzowana. Od razu wiedziała, co to za klucz. Poznała po czerwono-żółtej plecionce, do której był doczepiony. Klucz od tylnych drzwi, prowadzących na małe podwórko gospodarcze, gdzie są szopa na drewno, magazyn rzeczy kompletnie niepotrzebnych, takich jak połamane narzędzia i taczki bez kółek, no i do tego jeszcze murowany i zadaszony śmietnik. Stało tam kilkanaście plastikowych kubłów do segregacji, a za nimi znajdowała się furtka, przez którą wystawiało się te kubły na drogę w przeddzień przyjazdu śmieciarek. Kilka razy brała w tym udział, ale nigdy nie była w śmietniku sama. Zawsze pracę organizowała któraś ze starszych, Maria albo Antonina. Ona i inne młodsze pracowały pod ich nadzorem i robiły to, co im kazano, czyli wyjeżdżały tymi kubłami na drogę i tam je zostawiały. Starsze sprawdzały, czy wszystko jest w porządku, i drzwi były zamykane. Tym samym kluczem na plecionce, który służył do otwierania drzwi z budynku. Jeden klucz wystarczy więc, by wydostać się na mały dziedziniec, przejść przez śmietnik, otworzyć furtkę i wyjść.
Gdy zobaczyła ten klucz, od razu pomyślała, że to szansa dana jej przez Pana. Modliła się do Niego, prosząc Go, by dał jej możliwość wyrwania się stąd. Po tym, co zobaczyła, i po tym, co usłyszała, gdy podzieliła się swoją wiedzą z osobą, na której chciała polegać i którą dotąd darzyła wielkim zaufaniem, nie mogła tu zostać. Gdy usłyszała odpowiedź, zrozumiała, że to już nie jest miejsce dla niej, że musi się stąd wyrwać, bo jeśli nie ucieknie, może skończyć jak…
Obiecywała w tych modlitwach, że zrobi wszystko, by był z niej zadowolony, tylko żeby zechciał jej pomóc, a ona już mu się odwdzięczy, chwaląc Jego imię każdego dnia.
O Panie, mój Boże, dziękuję, że mnie znasz i kochasz. Twoje słowo mówi, że tym, którzy proszą, będzie dane, ci, którzy szukają, znajdą, a tym, którzy pukają, będzie otworzone. Proszę, wysłuchaj mojej modlitwy o cud i spełnij moją prośbę. Pomóż mi bardziej zawierzyć Tobie, niż polegać na własnej sile, pomóż zaufać, że zawsze czynisz to, co dla mnie jest najlepsze. Niech Twój pokój, który przewyższa wszelki rozum, strzeże mego serca i umysłu…
Odmawiała w myślach modlitwę o ratunek i cud się spełnił. Znalazła klucz, potem ukryła go pod obluzowaną deską, a dziś obudziła się w środku nocy i od razu wiedziała, że to właśnie ten moment.
Otworzyła drzwi, starała się, żeby nikt nie usłyszał zgrzytu zamka i uderzeń jej serca, które zdawało się bić w piersi głośno jak dzwon kościelny. Z uśpionego budynku nie dobiegł najmniejszy hałas. Nikt niczego nie usłyszał. Ośmielona wyszła na dziedziniec. Był środek nocy i wszystko oświetlał księżyc. Nie miała więc najmniejszego problemu ze znalezieniem właściwej drogi. Wyszła na zewnątrz, ostrożnie stawiając stopy w lekkich sneakersach. Rozejrzała się dookoła, ale nikogo nie było w pobliżu. Naraz jej spojrzenie zatrzymało się na dwóch jasnych punktach. Czyjeś błyszczące oczy wpatrywały się w nią. Mało brakowało, a krzyknęłaby ze strachu. Na szczęście udało jej się opanować. Świetliste oczy zniknęły po chwili, a przez podwórko przebiegł kot. Odetchnęła z ulgą. Do śmietnika zawsze przychodziło sporo kotów, które liczyły pewnie na jakieś resztki. Ten widać miał nadzieję na jakiś smakołyk, a jej pojawienie się przeszkodziło mu w poszukiwaniach. Pomyślała, że wynagrodzi mu to i otworzy klapę od śmietnika. Niech ma, na pamiątkę po niej. Nigdy więcej się nie spotkają, więc może zachowa ją w dobrej pamięci.
Przeszła dziedziniec i weszła do zadaszonego śmietnika. Tu było ciemno, bo nie docierało światło księżyca, ale ona pamiętała rozstawienie kubłów. Podeszła do pierwszego, do którego wysypywano resztki kuchenne, i otworzyła go. Smrodliwa chmura uniosła się z pojemnika, a wraz z nią na zewnątrz wyleciały przebudzone muchy. Dziewczyna skrzywiła się z obrzydzeniem. To, co dla niej było paskudne, dla głodnego kota mogło być zapowiedzią prawdziwej uczty.
Masz, kicia, najedz się do syta, pomyślała, idąc ku furtce prowadzącej na zewnątrz.
Namacała klamkę, a potem włożyła klucz. Przekręciła go bez trudu. Drzwi ustąpiły. Pchnęła je lekko, zazgrzytały nieoliwione zawiasy. Jednak nie był to dźwięk na tyle głośny, by wyrwać kogoś ze snu. Zrobiła krok naprzód, potem jeszcze dwa i znalazła się na zewnątrz. Na wszelki wypadek zamknęła drzwi na klucz. Nie miała pojęcia, po co to robi, ale była przekonana, że tak trzeba. W końcu nikt nie musi wiedzieć, którędy wyszła. No właśnie, przecież rano, o szóstej, jeśli nie wyjdzie z pokoju, zaczną jej szukać. Już sobie wyobraziła minę matki przełożonej, gdy ta stwierdzi, że jej łóżko jest pościelone i wygląda tak, jakby w ogóle nie kładła się spać. A ona tymczasem chciała wprowadzić przełożoną w błąd. Pewnie siostra będzie myślała, że ona wcale się nie kładła i uciekła przed północą. Może to wywołać nieco zamieszania i zmyli tych, którzy chcieliby jej szukać. No właśnie, będą próbowali ją znaleźć. Przecież ze zgromadzenia nie można ot tak odejść, nie mówiąc już o ucieczce. Złamała najważniejszy zakaz, wydostając się na zewnątrz, a to mogło oznaczać tylko jedno: będą jej szukać. Będą, ale nie znajdą. Byle tylko dotrzeć do jakiejś drogi. Złapie okazję i ucieknie jak najdalej stąd, żeby nigdy tu nie wrócić i zapomnieć o dwóch latach, które zupełnie niepotrzebnie straciła, wiążąc się z tymi ludźmi, którzy okazali się zupełnie inni niż myślała. Nigdy więcej jej nie zobaczą, a ona już nigdy nawet o nich nie pomyśli. Tylko czy to jest możliwe? Przecież tam została jej przyjaciółka, jej siostra. O niej zawsze będzie pamiętać. Może uda się ją jakoś stamtąd wyciągnąć? Ale najpierw trzeba myśleć o sobie.
Spojrzała na ponurą fasadę dwupiętrowego budynku o spadzistym dachu z dwoma bocznymi skrzydłami, rysującą się wyraźnie na tle rozświetlonego księżycowym blaskiem nieba, i ruszyła biegiem przed siebie. Wiedziała, że musi przebiec jakieś trzysta metrów tą drogą, po otwartej przestrzeni. Nieraz spoglądała tam z okien na górze, tam, gdzie były sypialnie. Droga biegła między polami, ciągnąc się aż do ściany lasu. A las… Tego nie wiedziała, ale jedna ze starszych sióstr mówiła, że tam jest już granica z Czechami. Nie miała zamiaru uciekać do Czech. Chciała tylko dostać się między drzewa, żeby być niewidoczną dla tych, którzy mogliby ją ścigać, przejść tym lasem jakiś kilometr, dwa, a może nawet więcej, i gdy zrobi się widno, zejść do najbliższej miejscowości. A gdy znajdzie się na szosie, pewnie złapie jakiś samochód, który ją stąd zabierze. Plan miała prosty: byle jak najdalej od tego miejsca.
Biegła spokojnym truchtem, oddychając tak, jak ją uczył w szkole nauczyciel WF, spokojnie i miarowo, cały czas przez nos. Wiedziała, że może tak biec nawet godzinę. Kiedyś myślała, że mogłaby brać udział w maratonie, bo jest wytrzymała i długie dystanse przemierzane miarowym krokiem nie stanowiły dla niej problemu. Do lasu zostało jakieś pięćdziesiąt metrów. Przyspieszyła, choć nie było ku temu specjalnego powodu. Żadnych niepokojących znaków, nikt jej nie ścigał, gdzieś z dołu słychać było ujadanie psów, które coś musiało zaniepokoić, oraz monotonny dźwięk silników samochodowych. Ale to wszystko w oddali i jakby nierealne. Tu była tylko ta wyjeżdżona droga, coraz bliżej las i nad głową księżyc oświetlający całą okolicę.
Naraz usłyszała coś za sobą. Chyba ktoś krzyknął, a potem zawarczał odpalany silnik. To tam, w domu, z którego uciekła, coś się wydarzyło. Czyżby odkryto jej ucieczkę? A jeśli nawet, to co jej zrobią? Jeśli ją złapią tu, na drodze, powie, że nie chce do nich wracać, że się rozmyśliła, że ma tego wszystkiego dość i odchodzi definitywnie. Niech się pieprzą. Nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Nigdy więcej jej noga nie przestąpi progu tego strasznego miejsca.
Do lasu zostało jeszcze ze dwadzieścia metrów. Dobiegnie tam, zanim auto wyjedzie na drogę. Nie mają najmniejszej szansy, żeby ją dopaść. Przyspieszyła, dziwiąc się, że w ten pospiech nie wkłada specjalnego wysiłku. Biegnie się jej nadzwyczaj lekko, mimo że nie trenowała biegania od dwóch lat.
Odwróciła głowę. Na końcu drogi, tam, koło domu, pojawiły się światła reflektorów i wypłynęły na gliniastą nawierzchnię. Samochód wyjeżdżał przez główną bramę. Do ściany lasu zostało jeszcze dziesięć kroków, jeszcze pięć. Poczuła intensywny zapach sosen. Dotknęła pierwszego pnia i pobiegła dalej, w głąb leśnej gęstwiny. Uśmiechając się, biegła przed siebie. Już wiedziała, że jej nie znajdą. Na drodze jeszcze mieli jakąś szansę, ale tu, w lesie, najmniejszej. Poczuła, że jest wolna i nigdy już nie będzie musiała robić tego, co jej każą tamci ludzie. Koszmar się skończył. Nikt jej już nigdy do niczego nie zmusi.
Auto przejechało wzdłuż ściany lasu, podążając w dół zbocza. A ona biegła przed siebie, zostawiając z tyłu wszystko, co złe. Teraz mogło być już tylko dobrze. Poczuła, że jest szczęśliwa, i dlatego za to szczęście musiała podziękować. Zaczęła więc w myślach powtarzać słowa, które wydały się jej w tej chwili najodpowiedniejsze:
Panie Jezu Chryste, dziękuję, że jesteś moją siłą i napełniasz moje serce radością. Na Twoje Imię góry się trzęsą, morze wzburza, stworzenie śpiewa z radością, a demony uciekają. Na Twoje Imię zgina się każde kolano, a język wyznaje, że jesteś Panem. W Twoje potężne Imię modlę się o potrzebną łaskę. Daj mi pewność, że nie ma nic większego nad Ciebie. Daj mi pociechę, nadzieję i wzmocnij moje serce na każdym kroku, który podejmę. Proszę o to w Twe potężne Imię.
Przystanęła na chwilę i zaczęła nasłuchiwać. Samochód zatrzymał się. Ktoś otworzył drzwi, ktoś zakaszlał, silnik zgasł.
– Tam w górę, do lasu pobiegła! – usłyszała znajomy głos i poczuła ciarki przechodzące po plecach. Chciała ruszyć przed siebie, ale but uwiązł jej między gałęziami. Wyszarpnęła nogę. But został. Odgłosy wydawane przez nadchodzących ludzi zbliżały się. Nie było czasu na szukanie buta. Pobiegła na wprost między drzewami. Nie dogonią jej nigdy w życiu.
– Tam jest! – zawołał ktoś chropowatym głosem.
– Stój!
Możecie sobie krzyczeć, przeszło jej przez głowę. I tak mnie nie dogonicie.
Miała rację. Nie mieli żadnych szans w wyścigu z młodą, wysportowaną dziewczyną. Ale dobrze wiedzieli, jak ją zatrzymać.
Wybiegła na niewielką polanę. Nie było czasu na okrążanie jej i przeciskanie się przez gęstwinę. Puściła się na przełaj i prawie jej się udało. Już wbiegała między drzewa, już czuła intensywny zapach igliwia…
I wtedy nocną ciszę rozdarł głośny huk karabinowego wystrzału.
Warszawa
Sobota, 10 czerwca 2023 roku
Godzina 10.30
– No przecież to niemożliwe, żebyś nie rozumiała takich prostych rzeczy. Mieszkanie jest moje, bo jestem jego właścicielem. A ty jesteś tu tylko zameldowana.
– No to jak jestem zameldowana, to znaczy, że jest też moje, bo jestem zameldowana, nie? – wyjaśniła z właściwą sobie umiejętnością tłumaczenia wszystkiego w sposób jasny i prosty.
Podniosła wzrok znad gołej stopy opartej piętą o kuchenny taboret. Brodę miała na kolanie, w prawej dłoni trzymała pędzelek do lakierowania paznokci, a lakier miała w lewej dłoni. Była tak zajęta nakładaniem karminowej farby na paznokcie, że w pierwszej chwili wcale nie zauważyła, że wszedłem do mieszkania. Zresztą mogła nie usłyszeć przekręcania klucza w zamku, bo z głośnika na blacie kuchennym płynęła głośno rąbanka techno. Mimo najszczerszych chęci i jako takiego muzycznego rozeznania nie dałbym rady odpowiedzieć na pytanie: kto to gra? Zresztą w ogóle ktoś coś grał? Wyraźny był rytm, wystukiwany na czymś, co raczej nie było perkusją, a oprócz tego dziwne dźwięki, które artysta muzyk wydobywał zapewne z rur kanalizacyjnych, o czym oprócz metalicznych odgłosów świadczyły charakterystyczne łazienkowe bulgoty.
Dopiero gdy się odezwałem, stając w progu kuchennych drzwi, spojrzała na mnie ze zdumieniem.
– O, Miśku, to ty? – powiedziała lekko zdziwiona.
Powitała mnie tak, jakbym właśnie przed chwilą wyszedł po bułki i mleko. Tymczasem nie było mnie tu od miesiąca. W moim własnym domu mnie nie było. Bo ja, właściciel tego pięknego, trzypokojowego mieszkania na Woli, mieszkałem kątem u Kamy, podczas gdy w mojej chacie gnieździła się ona, przyczyna wszystkich moich nieszczęść i kłopotów, Dżesi, jedna z najpiękniejszych modelek w Warszawie, a kto wie, czy nie w całej Polsce.
– No ja, a kto inny by mógł tu wejść bez pukania, otwierając drzwi własnymi kluczami?
– Hę? No tak, masz rację – odparła w roztargnieniu. – Tylko ty, ewentualnie Łukasz. Bo Łuki też ma klucze.
– Jak to? Klucze do mojego mieszkanie ma jakiś…
– Oj, Miśku, a jak miałby nie mieć, jak mnie niekiedy nie ma w domu. Przecież jak mnie nie ma, to musi się jakoś tu…
– Hej, hola, czy ty słyszysz, co mówisz?
– No, co? – najwyraźniej zniecierpliwiona wcisnęła pędzelek do buteleczki z lakierem i odstawiła ją na blat.
Spojrzałem tam i dostrzegłem plamki lakieru na białej płycie. Tego paskudztwa nie da się zmyć. Nieskazitelna biel mojego blatu kuchennego została zapaprana jakimś gównianym lakierem do paznokci… Już chciałem coś powiedzieć, ale uświadomiłem sobie, że otwieranie kolejnego frontu nie ma sensu. Na razie trzeba wyjaśnić sprawę pieprzonego Łukiego.
– Co to za typ, który ma klucze do mojego mieszkania? Pierwszy raz słyszę o Łukim.
– Co: słyszę? – powtórzyła.
– To, że opowiadasz mi o jakimś gościu, który wchodzi do mojego mieszkania jak do siebie.
– No nie, Miśku, wchodzi do naszego, bo gdzie ma wchodzić nocą, jak wraca do domu? Przecież nie myślisz, że pójdzie spać na Centralny.
– To obcy facet! – rzuciłem, czując, że przegrywam bitwę na argumenty, pokonywany przez nieoczywistą logikę mojej byłej dziewczyny.
– Oj tam, obcy zaraz. Wcale nie jest obcy. To mój… – Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiednim określeniem – …Łuki jest moim partnerem na… backstage’u. No, wiesz, o co chodzi.
Pokręciłem głową. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest partner na backstage’u. Ale przecież tak naprawdę było to bez znaczenia. To, co było istotne, to fakt, że ona siedzi w moim mieszkaniu, a ja stoję w drzwiach jak petent, który przyszedł do urzędu. Czułem się idiotycznie i nie wiedziałem, co z tym zrobić. Za to ona najwyraźniej nie odczuwała dyskomfortu. Uważała, że jest u siebie, a ja…
Poznaliśmy się cztery lata temu podczas kręcenia reklamy nowej pasty do zębów. Oboje robimy w medialnym show-biznesie. Dżesika jest modelką, pracuje na wybiegach i w reklamach, a ja jestem dziennikarzem i reporterem telewizyjnym, który od czasu do czasu robi reklamowe fuchy. Wtedy byłem producentem i scenarzystą reklamy, w której lekarka miała wychwalać zalety pasty Zembix white. Nie zajmowałem się castingiem, więc nie miałem pojęcia, kto został wybrany do odegrania głównej roli. Warunek był jeden, aktorka musiała mieć piękne, równe i białe zęby. Dżesi wygrała ten casting. Przyjechała na plan spóźniona jakieś dwadzieścia minut, kiedy już chciałem dzwonić do agencji z prośbą o przysłanie jakiejś innej początkującej gwiazdy. Dżesika podeszła do mnie, uśmiechnęła się czarująco, ukazując te swoje lśniące zęby, a potem powiedziała coś o pierdolonym tramwaju, który się zepsuł.
Szybko przebrała się w biały lekarski fartuch, założyła na nos brzydkie, wielkie okulary i bezbłędnie wyrecytowała przed kamerą swoją kwestię:
„Pasta do zębów Zembix white wybieli twoje zęby, które staną się śnieżnobiałe jak arktyczny śnieg już po miesiącu regularnego używania. Użyj pasty Zembix white, a twój uśmiech będzie olśniewający. Jestem stomatologiem i wiem, co mówię, bo sama codziennie używam pasty Zembix white”, mówiła w reklamie, a potem szczerzyła swoje olśniewająco białe zęby.
Ten uśmiech zrobił wtedy na mnie piorunujące wrażenie. Stałem i patrzyłem na monitor, zastygły jak żona Lota, która na swoją zgubę popatrzyła na deszcz siarki i ognia, który zniszczył jej dom w Sodomie albo Gomorze. Gdybym był bardziej przewidujący, powinienem się zorientować, że Dżesika ma w sobie coś z jadowitego pająka, który najpierw hipnotyzuje spojrzeniem swoją ofiarę, potem ją otacza pajęczą siecią, a w końcu wysysa z niej wszystko, co się da. Ale pokażcie mi faceta, który na widok jej olśniewającego uśmiechu nie zareagowałby tak jak ja, kompletnym zidioceniem. Później powiedziała mi, że na niej zrobiły wrażenie moje bystre niebieskie oczy. Wyznała mi to, gdy nasza znajomość stała się zdecydowanie bardziej pogłębiona. Ta piękna blondynka o długich nogach i niebieskich, niemal granatowych oczach w ciągu kilku dni wywróciła mój świat do góry nogami. Najpierw się do mnie wprowadziła, właściwie nie pytając mnie o zgodę, bo wydawało jej się to zupełnie naturalne, a kilka miesięcy temu postanowiła się ze mną rozstać. I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przecież ludzie, nawet najbardziej zakochani, po jakimś czasie mogą się sobą znudzić. Ale ona zrobiła to w sposób dla siebie charakterystyczny, zupełnie inaczej, niż coś takiego robią ludzie, którzy postanowili się rozstać. Bo jeśli chcecie się rozstać z osobą, do której się wprowadziliście, to pakujecie swoje rzeczy i się wynosicie, nieprawdaż? Dżesika nie była jednak taka jak wszyscy.
– Ja już to przemyślałam, Miśku – powiedziała do mnie wtedy. – Myślę sobie, że będzie najlepiej, jakbyś się spakował i wyprowadził. No wiesz, na początek może tak na miesiąc. No i wtedy zobaczymy, jak to wyjdzie. Bo wiesz, rozstania są najlepszą próbą uczuć.
– Zaraz, jak to wyprowadzić?
– No a kto miałby się wyprowadzać? Przecież widzisz, ile ja mam rzeczy. To są całe trzy szafy. Czy ty myślisz, że ja to zmieszczę do dwóch walizek? No a twoje rzeczy to w końcu tylko kilka półek.
– Dżesika, wybacz, ale czegoś nie rozumiem.
– Czego nie rozumiesz, głuptasku?
– Czy ty mi właśnie proponujesz, żebym się wyprowadził z mojego mieszkania?
– Oj, Miśku, no przecież ci mówię, że jak ja bym miała się wynosić, to nie miałabym gdzie tego wszystkiego spakować i w ogóle…
Ni mniej, ni więcej, tylko dokładnie tak zaproponowała mi, żebym wyprowadził się z własnego trzypokojowego mieszkania na Woli, w niezłej lokalizacji, za które każdego miesiąca płacę ponad trzy tysiące raty kredytu. Na szczęście nie jest to kredyt we frankach.
I co na to powiecie? Powinienem był zapakować jej ciuchy do worków na śmieci i wystawić za drzwi. Tak zrobiłby każdy normalny facet, którego olała dziewczyna. Ale nie ja. Marcin Engel po raz kolejny obronił tytuł mistrza świata w konkursie na największego ćwoka – tak mógłby wyglądać pasek grozy w programie informacyjnym, relacjonującym moją historię z mieszkaniem koło muzeum kolejnictwa.
Tak jest, dobrze się domyślacie, wyprowadziłem się natychmiast. No nie, przecież nie na stałe. Miała poszukać sobie jakiegoś lokum i za miesiąc, może dwa…
To było we wrześniu ubiegłego roku. A teraz mamy czerwiec, a ona nadal jest w moim mieszkaniu i jeszcze zagnieździł się tu jakiś pieprzony Łuki.
– A poza tym on musi gdzieś mieszkać – stwierdziła z przekonaniem. – Bo wiesz, Łuki teraz właśnie remontuje mieszkanie na Ochocie i dopóki jest tam firma budowlana, to on nie może tam być. Ale jak wyremontuje już to mieszkanie, a ma piękne, cztery pokoje w przedwojennym budownictwie, w sumie ponad sto metrów, to wtedy się tam wprowadzi i ja się wprowadzę do niego. Wiesz, tam jest przestrzeń, nie to, co tu… – pokazała palcem coś, co zapewne było tą ograniczoną przestrzenią mojego niewielkiego mieszkania. Nie zwróciłem na to za bardzo uwagi. Najważniejsze było to, co powiedziała o wyprowadzce. Ogłosiła, że się wyniesie. Mój prywatny Jerzy Dąbczak wyniesie się w cholerę i może nawet zabierze posag Lusi…1
– Kiedy to będzie? – zapytałem rzeczowo.
– Hę, no wiesz, Łuki mówi, że po wakacjach jego norka będzie gotowa.
Ja pierdzielę, ona naprawdę powiedziała „norka”. To znaczy, że pieprzony Łuki to jakiś hobbit… Zaraz, co mnie to wszystko obchodzi? Grunt, że się wyprowadzają. Muszę zaraz zadzwonić do Kamy i powiedzieć, że się od niej wyprowadzę… Nie, nie wyprowadzę się. Przecież jej nie zostawię samej. Wcale nie mam zamiaru się od niej wyprowadzać. Ale moje mieszkanie wreszcie do mnie wróci i coś będę musiał z tym faktem zrobić. Muszę to przegadać z moją dziewczyną. Kama to moja dziewczyna, a Dżesika jest… Cholera, czy życie musi być takie trudne, a decyzje życiowe muszą zawsze oznaczać problemy? Dżesika to była dziewczyna, która mnie wyrzuciła z mojego mieszkania, bo nie byłem dość silny, żeby się jej przeciwstawić, i teraz cierpię. Wszystko rozumiecie?
– A po co właściwie przyszedłeś? – z zamyślenia wyrwał mnie głos Dżesiki.
Podeszła do kranu, nalała sobie wody i ze szklanką poszła do mikrofali. Podgrzewała wodę, a potem do niezbyt gorącej wlewała trochę mleka, żeby nie pić samego, ale rozcieńczone, bo podobno robi to dobrze na gardło.
Ohyda, jak można pić coś takiego? Swoją drogą ciekawe, że gdy mieszkaliśmy razem, woda z mlekiem mnie śmieszyła, a teraz wydaje mi się, że to idiotyzm. No cóż, nasze postrzeganie świata zmienia się w zależności od tego, z jakiego punktu obserwacyjnego patrzymy.
– Muszę zabrać walizki. Wiesz, wyjeżdżam na kilka dni i…
– Walizki? A które?
– No jak to które? Moje trzy walizki, caterpillary, czerwone.
– Ach, te – Dżesi zrobiła minę, jakby sobie naraz przypomniała o ich istnieniu. – Wiesz, Łuki je pożyczył, jak jechał do Gdyni. Powiem mu, żeby je oddał. Bo chyba zawiózł później do siebie do domu… Zadzwoń, Miśku, jutro, to ci powiem, co z tymi walizkami.
Zakląłem w myślach paskudnie, ale nie dałem niczego po sobie poznać. Przyszło mi natychmiast na myśl, że powinienem ją w jakiś inteligentny sposób ukarać, ale nic tak od razu nie przyszło mi do głowy, więc przywaliłem z grubej rury:
– To w takim razie musisz mi powiedzieć, kiedy się wyprowadzisz z mojego mieszkania, bo wiesz, muszę sobie wszystko przygotować, no rozumiesz, chodzi mi o dokładną datę.
Dostrzegłem, jak zmienia się na twarzy, jej oczy robią się wielkie, a w ich kącikach pojawia się wilgoć. No tak, stary numer, chciała mnie wziąć na łzy. Była doskonałą aktorką i umiała przybierać różne maski, dosłownie w ciągu sekundy.
– Mówiłam ci, że Łuki remontuje mieszkanie, a poza tym nie mam do tego głowy. Mam większe zmartwienia niż przeprowadzka. Moja ciotka Magda zniknęła.
– Jaka ciotka?
– No Magda, ta, co mieszka na Saskiej Kępie, na ulicy Słowackiej. Nie ma jej w domu od kilku dni i nikt nie wie, co się z nią stało. Pojechała gdzieś na początku czerwca i teraz jej nie ma.
– E, może wybrała się gdzieś na wakacje – próbowałem zbagatelizować sprawę. Ciotka Magda była bardzo sympatyczną osobą, a do tego robiła bardzo dobry torcik bezowy. Uwielbiałem go.
– No niby gdzieś pojechała, ale nie odbiera telefonu od kilku dni, więc się niepokoję. To znaczy, dzwoniłam do niej dokładnie pierwszego czerwca. Wtedy odebrała i mówiła, że się spieszy, bo właśnie jedzie, i nie może gadać, ale oddzwoni, i nie oddzwoniła. To teraz we czwartek zadzwoniłam i nie odebrała, i już nie ma z nią kontaktu.
– Pewnie się dobrze bawi…
– Zwariowałeś? Magda i zabawa? Ona się dobrze bawi tylko w kościele.
– To trzeba zapytać księdza, czy nie pojechała na jakąś pielgrzymkę.
Dżesi pokręciła głową.
– Nie. Powiedziałaby mi. Ale wiesz, tak sobie myślę, że ty byś mógł jej poszukać. Nawet myślałam, żeby do ciebie zadzwonić w tej sprawie, bo Łuki to się na takich śledztwach nic a nic nie zna.
Patrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi oczami i już wiedziałem, że nie mam innego wyjścia i że muszę sprawdzić, co się stało z ciotką Magdą. Choć byłem święcie przekonany, że to jakieś nieporozumienie i kobieta szybko się znajdzie. No ale w sumie co mi szkodziło? W końcu mogłem podjechać na Saską Kępę i się rozejrzeć. Pomyślałem, że jak ją odnajdę, to Dżesi się uspokoi i będzie mogła pomyśleć o wyprowadzce, a to przecież najważniejsze.
Ustroń Godzina 11.30
Aspirant Michał Pilarski dopił resztkę coli i wyrzucił butelkę do śmietnika. Nawet specjalnie nie chciało mu się pić, a słodki napój był odgazowany i ciepły, ale jakoś tak głupio mu było wyrzucić plastik do śmietnika, jeśli było w nim jeszcze trochę napoju. W końcu za tę colę zapłacił dziś rano na stacji benzynowej, na której zatrzymał się, żeby podpompować koło w swoim passacie. No a jak już się zatrzymał i napompował, to w zasadzie nie miał innego wyjścia, musiał wejść do środka i kupić hot doga w zestawie z colą.
To było silniejsze od niego. Ilekroć zatrzymywał się na stacji, zawsze kończyło się hot dogiem. Brał za każdym razem tego z kabanosem, zawsze z musztardą i keczupem. Nawet nie był specjalnym wielbicielem tych hot dogów. Lubił je, owszem, ale nie aż tak bardzo jak kwaśnicę czy golonkę. Ale by spożyć takie specjały, trzeba było iść do knajpy, zamówić i poczekać przynajmniej dwadzieścia minut, potem zjeść i popić piwem albo dwoma. A z hot dogami prościej: płaciło się, chwilę czekało i się jadło. No i stąd ta cola, której w porę nie dopił, a teraz żal mu było wyrzucić.
– Czołem, panie aspirancie! – odezwał się od drzwi starszy sierżant Roman Okrasa. Postawny i dobrze zbudowany, mierzący prawie dwa metry wielkolud, który z trudem mieścił się za kierownicą służbowej toyoty.
Pilarski na jego widok uśmiechnął się niewyraźnie. Temu Okrasie to zawsze dopisuje humor, jakby chłopak był zadowolony z życia. No ale wiadomo, młody to i głupi, i jeszcze nie wie, że na człowieka ciągle czyhają jakieś pułapki, które potrafią popsuć humor, jak choćby ciepła cola, nie mówiąc o tych poważniejszych, jak leżące na biurku teczki z aktami. Pięć teczek dokładnie, a każda dotycząca innej sprawy, i wszystkie na jego głowie.
– Co ma pan taką kwaśną minę? – zapytał Okrasa, sadowiąc się za biurkiem. Położył na blacie teczkę i zamierzał zacząć jakąś papierkową robotę.
– A, takie tam – aspirant machnął ręką, dziwiąc się, że młody sierżant odkrył jego tajemnicę. Wydawało mu się, że ma twarz pogodną i wypoczętą. A tymczasem ten wielkolud go rozszyfrował. Trzeba będzie trochę popracować nad mimiką czy jak się to nazywa. Nie można się wykrzywiać, tylko trzeba się uśmiechać.
Cholera, człowiek cały czas musi udawać, żeby nikt nie dostrzegł wewnętrznej walki, którą prowadzi ze sobą każdy, co to chciałby osiągnąć coś wielkiego, a tymczasem zajmuje się pierdołami typu kradzież rur kanalizacyjnych. Właściciel pensjonatu przywiózł nowiutkie plastikowe rury, zrzucił je na podwórku, na które prowadziła szeroko otwarta brama, jak zaproszenie dla złodziei, więc nic dziwnego, że mu je rąbnęli. No i teraz on, człowiek z aspiracjami, musi szukać tych zasrańców od rur, co jeszcze zasunęli dziesięć worków cementu. Może za głupotę trzeba by posadzić najpierw właściciela pensjonatu, co to majątku nie potrafi upilnować, a potem dopiero organizować poszukiwanie plastikowych rur. A przecież on stworzony jest do rzeczy większych, do poważnych spraw kryminalnych, takich, jakie w telewizji pokazują, jakie opisywali świetni dziennikarze, taki Wiesław Łuka lub Monika Góra na przykład.
No więc chciał badać i wyjaśniać zbrodnie, a musiał zajmować się zasranymi rurami. Do tego stworzony jest taki Okrasa, któremu było obojętne, czym się zajmuje. Miał zawsze dobry humor i wszystko w policji mu się podobało, łącznie z jeżdżeniem samochodem, do którego ledwo właził.
– Czyli że co? – chciał wiedzieć sierżant, z którego twarzy nie znikło życzliwe zainteresowanie.
– Kurwa, chłopie, jak mi się nic nie chce – rzucił zgodnie z prawdą Pilarski i spojrzał przez okno na dziedziniec przed posterunkiem i podjazd wiodący ku bramie, żywopłot, a za nim ulicę i po przeciwnej stronie sklep spożywczy w parterowym pawilonie. A w sklepie pewnie zimne piwo prosto z lodówki… Napiłby się teraz takiego piwa!
– No, to nie jest jeszcze tak źle, skoro do roboty pan przyszedł – stwierdził sierżant.
– Co ty gadasz?
– Że jak się nic nie chce i się chłop z łóżka zwlec nie może, to jest źle, ale jak już się zwlecze i przylezie do pracy, to nie najgorzej, bo to nie żaden urok, ino najwyżej glątwa.
– Co ty pieprzysz?
– Glątwa to jak się kto opije i na drugi dzień go życie boli, że mu się nawet nie chce palcem ruszyć. Tylko by siedział i patrzył w okno, albo nawet w ścianę.
– Nie, mnie się nie chce samo z siebie – oświadczył Pilarski. – Nie ożarłem2 się wczoraj ani nic, bo tylko cztery piwa wieczorem wypiłem.
– No prawda, po czterech glątwy nie może być. Ale może pan chory, tak zwyczajnie, na przeziębienie?
Pilarski pokręcił głową.
– Zdrowy jestem jak ryba. Tyle że mi się nic nie chce. – Pilarski spojrzał z obrzydzeniem na akta dotyczące kradzieży w pensjonacie Źródełko przy ulicy Źródlanej. – A jak patrzę na te papiery, to mi się w ogóle niedobrze robi.
Odsunął wszystko na sam skraj biurka, tak daleko, jak to tylko było możliwe. Uważał przy tym, żeby papiery nie spadły, bo gdyby poleciały na podłogę, trzeba by je zbierać, a na to nie miał ani siły, ani ochoty.
– Jak ci się nie chce, to jest jedna metoda – stwierdził autorytatywnie Okrasa. – Trzeba się chwycić za robotę.
– Też mi coś, za ro…
– Wiem, co mówię. Trzeba się chwycić czegoś, co sprowadzi na właściwą drogę. Dlatego niech pan pojedzie se do Dzięgielowa.
– Gdzie?
– No do Dzięgielowa, tam, gdzie zamek…
– No przecież wiem, gdzie jest zamek. Tylko po co mam tam jechać?
– Bo tam zgłosili to zaginięcie – oznajmił sierżant.
– Zaraz, bo nie rozumiem. Mówisz o tym, co zgłaszał ten ksiądz, że niby zaginęła im jedna zakonnica?
– Dokładnie – potwierdził Okrasa. – Piątego czerwca był tu ten księżulek, taki ten, no, przystojniak, i narobił rabanu, że dziewczyna zniknęła, a szef powiedział, że się oczywiście tym zajmiemy, i tyle żeśmy się zajmowali.
– No pamiętam. Ale jak Jabłoński powiedział, że się zajmiemy, ale żeśmy się nie zajęli, to znaczy, że to nic ważnego. To niby po co tam miałbym jechać?
Przypomniał sobie, jak w ubiegły wtorek przyjechał ten ksiądz, co opiekuje się klasztorem w Dzięgielowie, a właściwie niedaleko tej miejscowości. Pilarski nie przyjmował co prawda zgłoszenia, ale siedział w swoim pokoju przy otwartych drzwiach, więc wiedział i słyszał, co dzieje się w dyżurce. Zazwyczaj gdy ktoś tam gadał po przeciwnej stronie korytarza, a on miał swoją robotę, zakładał na uszy słuchawki i włączał muzykę, żeby się odciąć od rzeczywistości. Wtedy akurat nie mógł, bo słuchawki zostawił w samochodzie i nie chciało mu się po nie iść. I jak to bywa w takiej sytuacji, nawet jeśli się nie chce, to i tak mimo woli człowiek zaczyna uczestniczyć w cudzej rozmowie.
– My się niepokoimy, bo to już drugi dzień, a siostra Anastazja nigdy nie oddalała się nawet na krok. To nie w jej stylu.
– A ile lat ma ta siostra? – zapytał dyżurny, aspirant Jaromir Marczak.
– Osiemnaście. Nie, dziewiętnaście.
– E, to jak taka młoda, to pewnie poszła w długą!
– Jak pan może? To bogobojna i oddana naszemu domowi siostra.
– No, wie ksiądz – Marczak zaczął się wycofywać – z młodymi dziewczynami różnie bywa.
– To jest członkini naszego zgromadzenia, która wybrała najprostszą drogę do Pana. Więc nie poszła w żadną długą, coś się musiało stać.
– No dobra, jak to wszystko spiszę, zaczniemy szukać. Tylko że przydałoby się zdjęcie. Ma ksiądz jakąś fotkę?
– Nie mam. U nas nikt nie robi sobie zdjęć. To zwykłe zaspokajanie próżności, więc sam pan rozumie…
– Rozumiem. Jak kto nie chce, niech nie robi. Ale dziewczyna musi mieć dowód przecież i tam zdjęcie.
– Niestety, dowodu nie ma. Nie został w naszym zgromadzeniu. Tak jakby zabrała go ze sobą…
– No to jak znikająca siostra zabrała dowód, to znaczy, że był jej potrzebny. A potrzebny jest wtedy, jak się gdzieś wyjeżdża. Na przykład za granicę. Może pojechała do Czech?
– A niby po co miałaby tam jechać?
Zainteresowany rozmową Pilarski wstał zza biurka i wyszedł na korytarz. Za szybą oddzielającą biuro przepustek od niewielkiego holu dla interesantów dostrzegł młodego, mniej więcej trzydziestoletniego mężczyznę, ubranego w czarną koszulę z krótkimi rękawami i koloratką pod szyją. Raczej nie widział go nigdy do tej pory, ale może gdzieś się na niego natknął, tylko nie pamięta. Tymczasem stojący za szybą gość wcale nie wyglądał na księdza. Raczej na aktora z thrillerów i filmów grozy. Pilarski musiał przyznać, że ten szczupły brunet o wygolonej i wypielęgnowanej twarzy zapewne robił silne wrażenie na kobietach, zanim zatopił zęby w białej skórze na szyi.
Na nim też zrobił, na tyle, że policjant poczuł ukłucie zazdrości, gdy spojrzał na swój pokaźny brzuch. Do tego jeszcze łysina, bo aspirant łysiał na czole tak mocno, że właściwie widać mu było już cały czubek głowy. A ten księżulek mógł liczyć sobie, tak jak on, jakieś trzydzieści dwa, trzydzieści trzy lata, miał włosy gęste i ładnie przystrzyżone, lekko podgolone na skroniach, więc wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł od fryzjera. Pilarski nie miał czasu na fryzjera, a często nawet na ogolenie się. Porównanie z księdzem nie wyszło zbyt korzystnie, nic więc dziwnego, że nie polubił tamtego klechy od pierwszego wejrzenia. A nawet słowa nie zamienili.
I teraz Okrasa proponuje mu, żeby pojechał do klasztoru czy jak się to nazywa.
– Jakby pan tam pojechał, toby im pan powiedział, że niczego nie znaleźliśmy, a oni by dali obiad.
– Co? Jaki obiad? – zainteresował się nagle. Obiad zawsze może być poważnym argumentem.
– Byłem tam na drugi dzień, niby żeby porozmawiać z tymi siostrami – przypomniał sobie Okrasa. – I właśnie byłem koło południa. Taki obiad mi dali, że…
Pilarski spojrzał na zegarek. Dochodziło południe, a on właśnie poczuł głód. Znowu miałby iść do sklepu po sałatkę jarzynową z majonezem w plastikowym pudełku? A tam mógł dostać…
– Dali mi grochówkę na pierwsze i mielonego na drugie…
To zdecydowało. Pilarski wstał z krzesła i poprawił mundur. Potem spojrzał na drzwi wiodące na korytarz.
– W razie czego powiesz staremu? – spytał czujnie Okrasę.
Ten wzruszył ramionami.
– A starego coś to obchodzi? Jakby co, to powiem, że ktoś z tego klasztoru zadzwonił.
Aspirant uśmiechnął się, a potem klepnął młodszego kolegę w ramię.
Młody miał nieraz dobre pomysły, choć jeszcze sporo musi się nauczyć. Ale ma szczęście, bo może brać nauki od najlepszych, od starych wyjadaczy, takich jak aspirant Pilarski, który wychodząc z pokoju, zagwizdał pogodną melodię. Pomyślał, że dobre jedzenie jest najlepszym sposobem na glątwę, oczywiście oprócz zimnego piwa, którego na służbie pić nie wolno. Ale po służbie kto wie. Do końca zmiany zostało już niewiele czasu. Więc jak w tym klasztorze dadzą mu jeść, to po wizycie wróci do Ustronia, przebierze się w cywilne ciuchy i pójdzie na piwo.
A co, należy mu się za ten niezbyt udany poranek.
Warszawa Godzina 12.10
Zatrzymałem samochód przy krawężniku. Na szczęście można tu parkować. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo nie widziałem znaku zakazu, a auta stojące, tak jak moje, wzdłuż osi jezdni świadczyły o tym, że raczej można. Na szczęście nie musiałem szukać parkomatu, bo strefa płatnego parkowania na razie tu nie dotarła. Czytałem w gazecie, że radni chcą wprowadzić tu opłaty za parkowanie, a wojewoda się nie zgadza. Tak długo, jak ten konflikt trwa, nie trzeba się przejmować i można do woli parkować za darmochę.
Wyłączyłem silnik mojego całkiem nowego BMW, które kupiłem zaledwie dwa miesiące temu. Granatowa trójka prezentowała się bardzo ładnie i mówiąc o niej „nowe”, wcale się nie pomyliłem. Samochód był z dwa tysiące dwudziestego roku, więc miał niespełna trzy lata, i został sprowadzony z Niemiec, prosto z komisu w Monachium, bez żadnego pośrednika. Była więc duża szansa, że te osiemdziesiąt tysięcy, które miał na liczniku, to był rzeczywisty dorobek jakiegoś niemieckiego właściciela.
Byłem bardzo zadowolony z tego zakupu, do tego stopnia, że ostatnio zdecydowanie częściej jeździłem samochodem niż metrem. No ale co tam, raz się żyje. W końcu kiedyś trzeba się nacieszyć fajnym autem.
Nim zdążyłem wysiąść, rozległ się dźwięk połączenia telefonicznego. Mój telefon łączył się z samochodem za każdym razem, gdy do niego wsiadałem, i mogłem rozmawiać na głośnomówiącym. W moim starym oplu nie miałem takiej opcji, więc teraz dopiero mogłem docenić, co znaczy w aucie technika na wysokim poziomie.
– Kama, cześć – powiedziałem, odebrawszy połączenie. Dzwoniła moja dziewczyna. Pewnie chce się dowiedzieć, jak sobie poradziłem.
– No i jak sobie poradziłeś? – zapytała z miejsca.
Wzruszyłem ramionami, bo co miałem powiedzieć. Że jak zwykle zaliczyłem totalną porażkę w kontaktach z moją byłą.
– Wiesz, ona mi powiedziała… – przez sekundę zastanawiałem się, jak to ująć, żeby nie okazać się kompletnym ćwokiem, ale Kama to zaraz wyczuła.
Ona w ogóle ma jakiś nieprawdopodobny dar wyczuwania moich nastrojów. Już dawno odkryliśmy, że właściwie to rozumiemy się bez słów, co dobrze rokuje dla naszego związku. To znaczy, dokładnie jest tak, że ona od razu wie, co chcę powiedzieć, a czego nie. Kama jest niesamowita, jeśli chodzi o intuicję i te wszystkie kwestie dotyczące mnie i… No i dzięki temu zna mnie doskonale.
– Powiedziała, że masz zadzwonić jutro!
– Skąd wiesz?
– Marcin, jak miałabym nie wiedzieć, jak ona zawsze cię w ten sposób zbywa.
Odruchowo pokiwałem głową, choć ona nie mogła przecież tego zobaczyć. No, miała trochę racji, ale nie wiedziała wszystkiego. Na przykład tego, że trochę w tej ostatniej rozgrywce jednak wygrałem.
– Słuchaj, Kama, wiesz, ona ma swoje za uszami, ale są też dobre informacje.
– Oddała ci caterpillary? – domyśliła się.
– No nie, nie do końca. Jutro ma mi oddać, bo wiesz, pożyczył je od niej jakiś Łuki.
– Kto to jest Łuki?
– To chyba jej znajomy z backstage’u. Nie wiem. Nie drążyłem tematu. Dość że Łuki pożyczył, ale jutro odda. Tyle że najlepsze jest to, że ten Łuki remontuje mieszkanie i ona po wakacjach się do niego wyprowadza.
– Zembi się wyprowadza? – zapytała zdumiona.
– Tak, Zembi się wyprowadza – odruchowo powtórzyłem, choć nie używałem tego przezwiska.
Kama ją tak nazwała po reklamie pasty Zembix white, na której Dżesi szczerzyła zęby do kamery. Nie wiem dlaczego, ale od początku nie zapałały do siebie jakimś cieplejszym uczuciem. W zasadzie powinno mi to być obojętne, bo spotykały się tylko na gruncie zawodowym. Kama była moją researcherką i asystentką podczas realizacji tamtej reklamy. Do pierwszego spięcia doszło już na planie, kiedy Kama kazała Dżesi zapiąć lekarski fartuch pod samą szyję.
– Przecież muszę pokazać trochę swoich atutów – stwierdziła Dżesi, wodząc palcami po obnażonym dekolcie. – Nie mogę być ubrana jak zakonnica, hę!
– Atuty będziesz pokazywać, jak cię wynajmą do reklamy wibratorów. To jest reklama pasty do zębów, której się nie używa do smarowania cycków – rzuciła Kama ostro i ta jedna wypowiedź wykopała rów, którego nie dało się później zasypać.
Dziewczyny obchodziły się szerokim łukiem, pilnując, by na siebie nie trafić, choć było to dość trudne, bo Dżesi wkrótce wprowadziła się do mojego mieszkania, a z Kamilą pracowałem w telewizji na Wiertniczej. Siłą rzeczy musiały się ze sobą spotykać, a ja przy każdym takim spotkaniu przeżywałem horror, czekając na to, aż jedna drugiej wbije nóż w plecy.
– Dżesi chce się wynieść już niedługo do Łukiego – powiedziałem z zadowoleniem. – We wrześniu odzyskamy moje mieszkanie.
Zrobiło się cicho. Napawałem się moim tryumfem, a Kama pewnie analizowała konsekwencje tego, co się wydarzy. Jej mózg zawsze działał jak najlepszy komputer, dlatego tak świetnie nam się współpracowało. Jeśli chodzi o kwestie wyciągania słusznych wniosków na podstawie niepełnych danych, była bezkonkurencyjna, a w swoich osądach rzadko się myliła.
– OK, pożyjemy, zobaczymy – powiedziała stanowczo. – A jeśli się rzeczywiście wyprowadzi, to trzeba będzie przeprowadzić się do ciebie i wynająć moje mieszkanie. Dzięki temu będzie kasa co miesiąc na spłatę twojego kredytu – zdecydowała, a ja poczułem dumę.
Moja dziewczyna jest nieprawdopodobna. Jak mogłem przez te wszystkie lata być z Dżesi, która przy Kamie wygląda jak intelektualny pustostan?
– A teraz gdzie jesteś?
– Na Saskiej Kępie. Muszę coś załatwić i jadę do domu – powiedziałem, ale na wszelki wypadek nie zdradziłem, co robię po drugiej stronie Wisły. Po co Kama ma wiedzieć, że obiecałem Dżesi się tam rozejrzeć.
– To czekam na ciebie. Pa! – przerwała połączenie, a ja wysiadłem z auta.
Piętrowa willa sprawiała wrażenie nieco zaniedbanej. Stary tynk dawno poszarzał i domagał się gruntownego czyszczenia wraz z uzupełnianiem licznych ubytków. Ale ciotka Magda nie miała głowy do takich rzeczy. Mieszkała w tym domu przez całe życie i widać było, że budynek starzał się razem z nią. Jeszcze kilka lat temu willa była pełna życia. W latach dziewięćdziesiątych mąż ciotki, wujek Antoni, miał na parterze kancelarię adwokacką. Mieszkanie zaś było na piętrze. Ale z tego, co wiem, a co usłyszałem od Dżesi, po śmierci wuja ciotka wynajmowała je przez jakiś czas pewnemu prawnikowi, jakiemuś koledze mecenasa Kurzyńskiego, jednak i ten wkrótce umarł, szczęśliwie opłaciwszy czynsz z góry do dwa tysiące dziesiątego roku. Gdy zmarł, nie można było nikomu wynająć parteru. Kancelaria niszczała i pokrywała się kurzem. A potem, gdy było można pomyśleć o nowym najemcy, ciotce nie chciało się szukać kogoś, komu mogłaby zaufać.
Stanąłem przed zieloną furtką i nacisnąłem dzwonek oznaczony nazwiskiem Kurzyńscy. Nikt nie odpowiedział. Odczekałem więc chwilę i nie doczekawszy się żadnej reakcji, włożyłem klucz do zamka. Dżesi miała zapasowe klucze, więc dała mi je, bym mógł się rozejrzeć. Furtka otworzyła się ze zgrzytem. Ruszyłem chodnikiem przecinającym zaniedbany ogródek, bezładnie porośnięty krzakami. Do domu wiodły schodki, kończące się betonowym podestem. Gdy stanąłem przed drzwiami, zapukałem na wszelki wypadek, ale moje łomotanie nie obudziło żadnego śpiącego w środku ducha.
– Pani Kurzyńskiej nie ma! – usłyszałem głos za swoimi plecami.
Odwróciłem się. Na chodniku stał starszy mężczyzna w białym kaszkiecie, ubrany w zieloną koszulkę polo i narzuconą na nią wędkarską kamizelkę, kremowe spodnie i sandały nałożone na czarne skarpetki. Prawą dłoń opierał na pałąku wózka na kółkach, służącego za pojazd do przewożenia zakupów. Nie wiadomo dlaczego przyszło mi na myśl, że to doskonały wynalazek, który niemal całkowicie wyeliminował z naszych ulic bawełniane, szarobure siatki, ułatwiając zakupowe życie starszym ludziom.
– Tak, wiem. Mam coś zabrać z domu – uśmiechnąłem się do emeryta i uniosłem w górę pęk kluczy, który powinien był zaświadczyć o moich dobrych intencjach.
– A co pan ma zabrać? – zainteresował się mężczyzna.
– Pan wybaczy, ale to sprawa siostrzenicy pani Magdy.
– To ona ma siostrzenicę? – zdziwił się sąsiad, który najwyraźniej odczuwał potrzebę przeprowadzenia pogłębionego wywiadu, połączonego z sąsiedzką kontrolą. – A gdzie mieszka ta siostrzenica? – indagował dalej.
Nie miałem zamiaru się tłumaczyć. Nie byłem przecież włamywaczem, ale człowiekiem upoważnionym.
– W Warszawie, na Woli – rzuciłem i zacząłem dopasowywać klucze z pęku do czterech zamków. Pierwszy, taki największy, wszedł od razu do właściwego. – Jest modelką i występuje w reklamach – dodałem na wszelki wypadek, żeby uwiarygodnić się w oczach wścibskiego przechodnia.
– A, to ta od Zembix white – ucieszył się emeryt. – Pani Magdalena mówiła, że to jej siostrzenica. Teraz sobie przypomniałem. Taka piękna dziewczyna i ma takie ładne białe zęby. A wie pan, że od tego czasu, jak jest ta reklama w telewizji, to ja tylko pasty Zembix używam. Chociaż już nie mam wszystkich zębów, ale te, co mi zostały, są znacznie bielsze.
Drugi klucz udało się dopasować. Jeszcze tylko dwa.
– Ja też jej używam – potwierdziłem, wpychając trzeci klucz w niewłaściwa dziurkę. Wyciągnąłem go i włożyłem w ostatnią. Pasował.
Nie miałem wyjścia. Musiałem używać Zembixa, ponieważ po zdjęciach do spotu został mi ogromny karton pasty do zębów. Wszystko wskazywało na to, że będę nią mył zęby do końca życia i kto wie, może kilkadziesiąt tubek odziedziczą po mnie wnuki.
– Jak coś w telewizji pokazują, to musi być dobre – potwierdził mężczyzna.
Pokiwałem głową. Oto żywy dowód na to, że moja reklama trafia do ludzi i jest skuteczna.
– A jak już taką pastę zachwala doktórka, to musi być dobra.
Już miałem na końcu języka, że Dżesi nie jest dentystką, ale w porę się powstrzymałem. Po co gościa pozbawiać złudzeń? Przynajmniej dzięki Kamie Dżesi nie wyglądała w reklamie jak aktorka z niemieckiego pornola. No ale z drugiej strony, gdyby zostawić jej rozpięty fartuch, to kto wie, czy sprzedaż pasty nie wzrosłaby lawinowo.
Ostatni klucz wszedł we właściwą dziurkę i drzwi się otworzyły.
– Muszę już iść. Do widzenia.
– A pani Magda, kiedy przyjedzie z tego Ustronia? – zapytał jeszcze.
– Nie wiem dokładnie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Przecież nie miałem pojęcia, kiedy wróci ani dokąd pojechała.
– Ustronie? Czyżby wyjechała nad morze? Pogoda ładna, to pewnie wygrzewa się na plaży.
– Nie na plaży, tylko na stoku. Mówiła, że jedzie do tego Ustronia na Śląsku. Wie pan gdzie? Tam, gdzie Wisła wypływa.
– Ano tak, musiało mi się coś pomylić. Do widzenia panu.
Wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Zaraz odwróciłem się i spojrzałem przez wizjer. Emeryt stał na chodniku przed furtką i patrzył w ślad za mną. W końcu podrapał się po brodzie i ruszył przed siebie, w kierunku skrzyżowania, gdzie ulica Słowacka przecinała się z Czeską.
Pomyślałem, że facet należy do nieformalnej, obywatelskiej straży sąsiedzkiej. Dzięki takim ludziom żaden włamywacz nie może czuć się pewnie, bo w ciągu kilku minut zostanie wytropiony i dokładnie przepytany na okoliczność kręcenia się po okolicy. Emeryci są znacznie skuteczniejsi niż najlepszy nawet monitoring, przed nimi nic się nie ukryje.
UstrońGodzina 13.20
Stare tranzystorowe radio na parapecie nastawione było na jedynkę. Nie trzeba być znawcą, żeby od razu się domyślić, że to program skierowany do ludzi, którzy słuchając rocka, mogliby dostać palpitacji serca. Dlatego czas spędzany w kuchni albo na domowej krzątaninie umilały im dźwięki nienapastliwe, melodyjne i przede wszystkim sentymentalne, przywodzące na myśl piękne chwile z lat siedemdziesiątych poprzedniego wieku. W tej chwili za pas transmisyjny wspomnień z czasów gierkowskiego dobrobytu służyła piosenka Heleny Vondráčkovej o malowanym dzbanku. Zza otwartego okna dolatywał ptasi świergot i delikatny, jednostajny szum, który mylnie można by wziąć za odgłos przepływającej niedaleko stąd Wisły. Mimo że rzeka płynie wartkim strumieniem, pieniąc się i bulgocząc, to jednak jej odgłosy nie dochodziły do budynku sanatorium, położonego na stoku pomiędzy Czantorią a Wielką Równicą. Szum, który odbijał się od ściany lasu na górskich zboczach, wytwarzały silniki aut przejeżdżających nieodległą czteropasmówką, która opasuje od zachodu Ustroń i biegnie dalej, do miasteczka Wisła.
– A co pani sobie myśli, że na starość będę mieszkała w pokoju z jakąś niedołężną staruszką? – powiedziała zniecierpliwionym tonem kobieta w trudnym do określenia wieku, gdzieś między sześćdziesiątką a setką.
Jasne, proste włosy do ramion spięła gumką w kitkę. Ubrana w czarne sztruksy, kamizelkę dżinsową i białą koszulkę z nadrukowanymi scenkami z jakiegoś komiksu, wyglądała jak osoba starająca się w nienachalny sposób zakotwiczyć w przeszłości, być może nie tylko strojem.
– Ze zgłoszenia wynika, że pani Makowska jest starsza od pani zaledwie o rok – odpowiedziała młoda recepcjonistka w sanatorium i uśmiechnęła się promiennie. – O, mam tu pani dane, proszę bardzo, pani Matylda Kaczmarek, rok urodzenia…
– Jeden rok jeszcze o niczym nie świadczy – odparła Matylda, przerywając dziewczynie. – W pewnym wieku to może być kolosalna różnica. Pani nie wie, jak ludzie potrafią się nagle zestarzeć. Z dnia na dzień można się tak posunąć, że… Ale co ja będę tu pani opowiadać. Dość o tym i wróćmy do najistotniejszej sprawy. Otóż wykupując ten turnus, zaznaczyłam opcję „pokój jednoosobowy”, i wniosłam stosowną opłatę. Ta kwestia jest, jak rozumiem, bezdyskusyjna.
– Tak, ma pani całkowitą rację. Sprawdziłam w komputerze i rzeczywiście tak jest – oznajmiła kobieta.
Miała najwyżej dwadzieścia pięć lat, jasne włosy spięte w koński ogon opadały jej na plecy. Ubrana była w jasnopopielatą garsonkę, założoną na białą koszulkę polo. Ta garsonka miała pewnie dodać jej nieco więcej powagi, ale Matylda stwierdziła, że zabieg ten jest mało skuteczny. Pod tym amatorskim przebraniem kryła się dziewczynka, która zaczęła tu całkiem niedawno swoją pierwszą pracę.
– Pani… – wysunęła głowę, próbując odczytać imię na plakietce przypiętej do piersi. Zamrugała przy tym kilka razy, jak to robią dalekowidze.
– Anna mam na imię – podpowiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się znowu.
– No i tak – potwierdziła Matylda. – Tak, przeczytałam – powiedziała zgodnie z prawdą, nie miała przecież żadnej wady wzroku.
Widziała doskonale z bliska i z daleka. Nie musiała nosić okularów, nawet do czytania, ale na wszelki wypadek udała osobę niedowidzącą, bo – jak lubi powtarzać – niekiedy nasze ułomności mogą stać się bronią, którą da się zaskoczyć przeciwnika. Co prawda ta dziewczyna nie wyglądała na przeciwniczkę, z którą Matylda miałaby w najbliższym czasie stoczyć jakiś pojedynek, ale cóż zrobić, jeśli człowiek przyzwyczajony jest do różnego rodzaju potyczek, bo przez większą część swojego życia rozgrywał je niemal codziennie. Matylda Kaczmarek była bowiem przez wiele lat oficerem śledczym Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej, a pod koniec kariery kierowała nawet Wydziałem Dochodzeniowo-Śledczym. I dlatego nauczyła się wielu przydatnych w tej pracy sztuczek, które pozwalały ukryć przed postronnymi prawdziwą twarz, i zakładała, jak wytrawna aktorka, różne maski. Dzisiejsze mrużenie oczu było tylko prostą etiudą, odegraną jakby z przyzwyczajenia i dla podtrzymania aktorskiej sprawności.
– Ja widzę doskonale, ale niekiedy… – Matylda niby chciała się wytłumaczyć, a pobłażliwy uśmiech na twarzy dziewczyny utwierdził ją w przekonaniu, że Ania dała się oszukać i jakby co, będzie mogła przysiąc, że Matylda niedowidzi i próbuje to ukryć. – Niekiedy mi oczy wysychają – dodała.
– Jakby pani chciała, to na miejscu jest nasza apteka. Na pewno mają krople do oczu.
– Och nie, dziękuję. Poradzę sobie. Ale wracając do naszych spraw, ustaliłyśmy już chyba, że powinnam mieć pokój jednoosobowy, bo za taki zapłaciłam.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– No cóż… Muszę panią bardzo przeprosić, ale to niemożliwe.
– Co takiego?
– Nie wiem, jak to się stało, ale system przydzielił panią do pokoju dwuosobowego.
– To niech mnie przydzieli do pojedynczego.
– Już nic się nie da zrobić. Wszystkie pokoje na tym turnusie mamy pozajmowane.
– I co w takim razie pani proponuje? – zapytała Matylda.
– Musi pani zamieszkać z panią Makowską. To bardzo kulturalna osoba.
– Mam przez dwa tygodnie mieszkać w pokoju z kompletnie nieznaną mi kobietą? Przecież ona może mieć zupełnie inne poglądy. Czy pani myśli, że przyjechałam tu się z kimś kłócić na tematy polityczne?
– No skąd. U nas nie ma mowy o kłótniach. Tu się ludzie relaksują, zapominają o kłopotach i przede wszystkim się leczą. To co, meldujemy panią w pokoju, pani Matyldo? – zapytała pracowniczka sanatorium.
– Zaraz, a jeśli dostanę ten pokój dwuosobowy z jakąś babcią, to chyba on jest tańszy niż jednoosobowy, prawda? To znaczy, że należy mi się zwrot nadpłaty.
Recepcjonistka spojrzała w ekran komputera. Przez chwilę siedziała nieruchomo i przesuwała kursorem po ekranie. W końcu zapisała coś i cała uśmiechnięta zwróciła się do Matyldy:
– Ma pani całkowitą rację. Jest nadpłata w wysokości ośmiuset dwudziestu sześciu złotych. W tej sytuacji proponuję pani dwa dodatkowe masaże, dwie dodatkowe kąpiele borowinowe, jedną sesję krioterapeutyczną, a w ramach bonusu jedną sesję w salonie fryzjerskim.
– To macie tu fryzjera dla kuracjuszy? – zdziwiła się Matylda.
– Oferujemy wszystko, co tylko może umilić pobyt. A sesje w salonie piękności sprawiają, że nasze kuracjuszki czują się zdecydowanie lepiej, jeśli zajmie się nimi nasz profesjonalista, pan Zbigniew.
No i co ja mam zrobić?, zastanawiała się Matylda. W zasadzie powinnam wracać do domu. Przecież wcale nie miałam ochoty tu przyjeżdżać.
Wszystko przez cholernego Bronka, jej kolegę, a właściwie można by powiedzieć, że więcej niż kolegę. Przyjaźnią się od lat, od kiedy oboje znaleźli się na emeryturze. Ona odeszła ze służby w dziewięćdziesiątym, a Bronek, który w wydziale był jej podwładnym, dziesięć lat później. Nie, wcale nie musiała odchodzić. Nowi szefowie proponowali jej nawet, żeby została. Poszło szybko.
Nowy przełożony, major, który należał do grupy jej wychowanków, zaprosił ją i oznajmił, że w związku ze zmianami w policji musi zmienić jej zaszeregowanie służbowe oraz przydział. I dlatego od teraz nie będzie już nosić stopnia podpułkownika, ale nadal dwie gwiazdki na dwóch belkach, tyle że będzie się ten stopień nazywać młodszy inspektor.
– A w związku z reorganizacją proponuję pani, po rozmowie z komendantem głównym, przejście do pracy na innym odcinku, czyli do archiwum. Zostanie pani szefową naszych wszystkich akt. Wie pani podinspektor, jaka to ważna robota.
– To znaczy, że wypieprzacie mnie na zbity ryj – rzuciła, patrząc prosto w oczy swojemu następcy.
– Ależ pani podinspektor, po co takie słowa? Wie pani, jak bardzo panią szanuję za inicjatywę, za operatywność, za umiejętność podejmowania właściwych decyzji. Sam przecież wiele się od pani nauczyłem i była to doskonała szkoła…
– Grzesiu, nie pierdol! Kazali ci mnie wypieprzyć, to miej choć tyle odwagi, żeby mi to powiedzieć prosto w oczy.
– Nie, skąd, pani podinspektor…
Matylda podniosła się z krzesła, patrząc na swojego wychowanka z ironią i politowaniem.
– Nie podinspektor, ale pani pułkownik. To po pierwsze, a po drugie, powiedz temu swojemu komendantowi, żeby pocałował mnie w dupę. Albo nie, nie dam mu tej przyjemności. Powiedz mu, żeby się pierdolił. A, i jeszcze jedno, niech dba o archiwum, bo prędzej czy później sam tam wyląduje, gdy już nie będzie potrzebny nowej władzy.
Kilka miesięcy po tej rozmowie Bronek przyszedł do niej do domu i oznajmił, że nowy komendant główny, ten sam, który wyrzucał ją z pracy w pałacu Mostowskich, dostał propozycję etatu w archiwum. Podobno odmówił.
Wyciągnęła z torebki telefon, żeby zadzwonić do Bronka i powiedzieć mu, w co ją wpakował. W końcu to on namówił ją na ten wyjazd. Odszukała numer w spisie kontaktów i już chciała nacisnąć zieloną słuchawkę, ale pomyślała, że właściwie po co ma mu psuć wakacje. Bronek pojechał właśnie nad morze, do swojego domu, który w zeszłym roku odziedziczył po zmarłej ciotce. Pewnie teraz wyleguje się na plaży i dyskretnie przygląda opalającym się dziewczynom. Niech mu tam będzie. Niech się opala i odpoczywa. Ciekawe tylko, czy założył na siebie koszulkę, tak jak mu radziła, bo ze słońcem w jego wieku nie ma żartów. Takie opalanie może się źle skończyć. Zadzwoni do niego wieczorem i jeszcze raz mu naświetli problem raka skóry.
Włożyła telefon do torebki i uśmiechnęła się do recepcjonistki Anny.
– Dobra, biorę ten pokój razem z tą babcią w bonusie!
Z radia płynęła właśnie piosenka Zbigniewa Wodeckiego Chałupy welcome to. Matyldzie przeszło przez myśl, że do jej sytuacji bardziej pasowałby Młynarski i słowa: „Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach”. Tyle że ona nie jest już atrakcyjną panną Krysią z turnusu trzeciego. Ale lasy są takie same jak dawniej.
Jesteśmy na wczasach, taki był tytuł piosenki.
Warszawa Godzina 13.40
Myślałem, że załatwię tę sprawę w dziesięć minut, tymczasem minęła ponad godzina. Uświadomiłem to sobie, spoglądając na zegar ścienny z wahadłem w bogato rzeźbionej skrzyni, przypominającej manierystyczny karawan. Zegar był bardzo interesujący, ale niestety nie chodził. Przekonałem się o tym, gdy spojrzałem na cyferblat i zobaczyłem, że ciągle jest na nim przed dwunastą. Taka sama godzina była, jak tu wszedłem, więc błyskotliwie połączyłem kropki i okazało się, że zegar stoi. Upewnił mnie w tym przekonaniu fakt, że wahadło wisiało nieruchomo, mogłem sobie do woli czekać na dwanaście uderzeń.
Popatrzyłem na swój zegarek i zakląłem pod nosem. Dochodziła druga, a ja się umówiłem z Kamą, że na drugą będę w domu na obiedzie. Miało być moje ulubione spaghetti carbonara. Do tego jeszcze włoskie białe wino, którego nazwy nie zapamiętałem, ale Kama twierdziła, że jest świetne. No więc za chwilę mój makaron będzie na stole, a ja mało skutecznie próbuję namierzyć ciotkę Magdę.
Przeszukałem cały dom i nie znalazłem niczego, co pozwoliłoby mi stwierdzić, że ciotka przebywa w jakimś określonym miejscu. Być może pojechała do Ustronia Śląskiego, ale równie dobrze mogła być w Ustroniu Morskim albo na wakacjach w Egipcie. Szukałem więc jakiegokolwiek śladu, ale niczego nie znalazłem. Przetrząsnąłem sypialnię, kuchnię, pokój gościnny i wreszcie salon. Nic, kompletnie nic. Ale ten sąsiad powiedział przecież, że pojechała w góry. To znaczy, że komuś mówiła o swoim wyjeździe. Tylko czy aby na pewno podała prawdziwą destynację?
Usiadłem na kanapie na wprost pięknego zegara i wydobyłem z kieszeni telefon. Chyba źle zacząłem poszukiwania. Powinienem najpierw dowiedzieć się od Dżesi, co wie na temat zniknięcia ciotki. Gdy byłem rano u niej w domu, niczego się nie dowiedziałem. Wyszedłem z okruchami wiedzy, będąc przekonany, że wystarczy tylko wejść do domu Magdy, by od razu natrafić na rachunki czy wydruki z zaznaczoną stacją docelową. Tak robi przecież Matylda, moja przyszywana babcia, która każdą podróż planuje w najdrobniejszym szczególe. Ale nie wziąłem pod uwagę, że Magda mogła być zupełnie inna.
– Halo, Dżesika, mówi Marcin – odezwałem się, gdy usłyszałem przeciągłe „halo”. Nie było najmniejszej wątpliwości, kto odebrał.
– Miśku, nie mogę teraz rozmawiać, jestem bardzo zajęta. Za chwilę zaczynam sesję. Wiesz, do tej nowej kolekcji Art-Fashion-Stars, mówiłam ci.
– Nie mówiłaś, ale to nie ma żadnego znaczenia…
– Jak to nie mówiłam? Pamiętam, że mówiłam. Nawet wysyłałam ci zdjęcia nowych sukienek i butów. Musiałeś widzieć te czerwone szpilki…
– Dżesi, niczego mi nie wysyłałaś. Już od dawna niczego mi nie wysyłasz.
– Tak? No popatrz. A ja byłam przekonana, że to do ciebie pisałam, Miśku. To do kogo chciałam wysłać te szpilki?
– Pewnie do Łukiego.
– A wiesz, że to może być prawda. Tak, chyba wysyłałam do niego, bo mówił, że te szpilki są jak z enerdowskiego pornola. On ma pomysły, nie?
Uśmiechnąłem się na myśl o pornosie z NRD. Gość ma poczucie humoru. W NRD nie powstawały pornole, bo za czasów, gdy istniało komunistyczne państwo niemieckie, nie wolno było kręcić niczego poza oficjalnym obiegiem państwowym. Więc musiało mu chodzić o to, że buty były dość obciachowe, jak cała socjalistyczna gospodarka DDR-u.
– No dobra, Miśku, ale ja nie mam czasu teraz rozmawiać, bo zaraz Julka będzie mi robić make up. O, już idzie, to co, zdzwonimy się później…
– Poczekaj chwilę. Powiedz mi tylko, czy Magda, to znaczy twoja ciotka, planowała jakiś wyjazd do sanatorium?
– Magda? Wyjazd? W jakim sensie?
– No wiesz, zabiegi lecznicze, masaże… Mówiłaś, że jak rozmawiałyście ostatnim razem przez telefon, to powiedziała, że się śpieszy i dokąd jedzie. Tak powiedziała?
– Hę! No, jak ty mówisz, że sanatorium, to ja ci powiem, że coś mówiła, że pojedzie do Ustronia.
– Jakiego Ustronia? – spróbowałem uściślić.
– No jak to jakiego Ustronia, Miśku. Tego, gdzie się jeździ na wakacje, znaczy, nad morze chyba.
– Jesteś pewna?
– No raczej.
– Ale dokładniej: nad morze czy w góry?
– No jak do Ustronia, to chyba nad morze, nie?
– Jest Ustroń Śląski i Ustronie Morskie.
– No coś ty? Są dwa Ustronia? Ale czad. Zaraz powiem o tym Julce. Ciekawe, czy ona o tym wie? Julka, słyszałaś, że jest morskie i górskie Ustronie…
– Dżesi, skup się, proszę, i powiedz, do którego Ustronia pojechała Magda?
– No mówię ci, że mówiła coś, że do Ustronia pojedzie, ale którego, to ja nie wiem, bo skąd mam wiedzieć, jak dotąd myślałam, że jest tylko ten Ustroń nad morzem. I ona chyba tam pojechała, ale nie powiedziała nawet, kiedy jedzie. To sobie pomyślałam dzisiaj rano, jak do mnie przyszedłeś, że pojechała, albo jak nie pojechała, to zaginęła. A ty coś znalazłeś w jej domu?
– Nic, kompletnie nic.
– A, no to pogadamy później, bo Julka już na mnie krzywo patrzy. No, Juluś, już się malujemy, bo widzisz, Misiek mi tu zawraca głowę…
– Misiek? – Marcin usłyszał głos Julki. – To znowu jesteście razem?
– No coś ty…
Przerwała połączenie.
No to niczego się nie dowiedziałem. Właściwie to nawet nie miałem punktu zaczepienia. Magdy nie ma na Saskiej Kępie, a to mogło oznaczać, że nic jej się nie stało. Bo wchodząc do tego domu, przez chwilę miałem dość realistyczną wizję, że znajdę ją leżącą na podłodze albo w wannie, albo w łóżku, zimną i sztywną. Na szczęście moje czarnowidztwo się nie sprawdziło. Czyli że Magda pojechała gdzieś i nie zawiadomiła o tym swojej siostrzenicy. Nic nadzwyczajnego. Gdyby Dżesi bardziej się interesowała ciotką, to dowiedziałaby się, że ta jedzie gdzieś tam, ale niestety moja była dziewczyna żyje w zupełnie innym świecie i często nie zwraca uwagi na drobiazgi, takie jak cel wyprawy własnej ciotki.
Już chciałem wstać z kanapy, gdy dostrzegłem kolorową kartkę leżącą pod szwedzką ławą. Wystawał tylko rożek, wcześniej go nie dostrzegłem. Pochyliłem się i sięgnąłem po to coś. Okazało się, że to folder pensjonatu. Pensjonat nazywał się Źródełko i znajdował w Ustroniu Śląskim. Zacząłem przeglądać zdjęcia, na których widać było porządnie urządzone pokoje w przyzwoitym standardzie. Czyli Ustroń się w pewnym sensie potwierdził.
Przejrzałem folder i już chciałem włożyć go do kieszeni, gdy zobaczyłem, że w jednym miejscu jest coś napisane ręcznie. Był to ciąg cyfr, zapisany na marginesie. Oczywiście nic mi nie powiedział, dopóki nie sprawdziłem numeru komórki należącej do recepcji pensjonatu. Był ten sam. Od razu domyśliłem się, o co chodzi. Magda jest dalekowidzem i dlatego do czytania używa okularów. Numer wydrukowany na folderze był petitem, więc przepisała go wyraźnymi, wielkimi cyframi. A skoro zadała sobie tyle trudu, chciała z tego numeru skorzystać. Czyli dzwoniła do pensjonatu Źródełko.
Niewiele się namyślając, wbiłem ciąg cyfr. Niemal natychmiast ktoś odebrał połączenie, tak jakby na nie czekał.
– Źródełko, słucham – odezwał się męski głos.
– Dzień dobry, mówi Marcin Engel. Czy mogę rozmawiać z panią Magdaleną Kurzyńską?
– Z kim?
– Magda Kurzyńska, moja ciocia z Warszawy. Miała wynająć u was pokój. Trochę się niepokoję, bo nie odbiera komórki, więc dzwonię…
– Pan jest jej krewnym? – spróbował się upewnić facet z pensjonatu.
– Tak, to moja ciocia – skłamałem bez zająknienia. Nie widziałem potrzeby tłumaczenia moich relacji z Dżesiką. – Mieszka w Warszawie przy ulicy Słowackiej dwadzieścia pięć i…
– Proszę pana, jest pewien problem.
– Problem? Co takiego? Czyżby ciocia się źle poczuła i pojechała do szpitala? – spróbowałem się domyślić.
Na chwilę zapadła cisza.
– Nie, to nie to. Ciocia, pańska ciocia, nie pojechała do szpitala.
– A dokąd? – zapytałem, jakbym był przekonany, że jeśli już, to musiała gdzieś pojechać.
– No więc właśnie nigdzie nie pojechała. A właściwie to nie wiemy, czy pojechała, czy poszła. W każdym razie nie ma jej od kilku dni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Jerzy Dąbczak – uciążliwy sublokator z filmu Stanisława Barei Nie ma róży bez ognia.[wróć]
Ożarłem, ożreć (gwara śląska) – upiłem się, upić się. [wróć]