Słońce w kieszeni - Joanna Chmielewska - ebook + audiobook

Słońce w kieszeni ebook i audiobook

Joanna Chmielewska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zmęczona prowadzeniem firmy pogrzebowej Donata zostaje instruktorką jogi śmiechu. Na prowadzonych przez nią warsztatach spotykają się Marta, Janeczka, Paula, Sylwia, Elwira. I Zuzanna, która  siada w kącie i obserwuje, nie biorąc udziału w ćwiczeniach. Przychodzi również na kolejne zajęcia i zachowuje się tak samo.

 

Czego szuka Zuzanna? Czy w zastygłych schematach znajdzie przestrzeń na nowe?

 

Słońce w kieszeni to opowieść o przełamywaniu ograniczeń,  odkrywaniu nowych ścieżek i wspierającej sile kobiet.

 

Ci, którzy czytali wcześniejsze książki Joanny M. Chmielewskiej, w Słońcu w kieszeni odnajdą znajome postacie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 52 min

Lektor:
Oceny
4,6 (20 ocen)
12
8
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bibliotekafeniksa2

Dobrze spędzony czas

Donata na co dzień prowadzi zakład pogrzebowy, jednak raz w tygodniu organizuje również zajęcia z jogi śmiechu. Zgromadziła wokół siebie sporą grupę kobiet, z których każda ma swoje problemy i lęki. Wśród nich jest Zuzanna - płaci za zajęcia, przychodzi na nie, ale w nich nie uczestniczy. Jedynie siedzi w kącie i obserwuje. Niesamowicie podobały mi się kreacje poszczególnych bohaterów. Warto zauważyć, że nie tylko ci pierwszoplanowi zostali świetnie przedstawieni. Wszyscy tutaj wydają się stworzeni z krwi i kości, co było dla mnie ogromnym plusem. Postać Zuzanny jest niesamowicie ciekawa. Kobieta w dzieciństwie była tyranizowana przez ojca, który chciał zrobić z niej idealną córkę, uczennicę, swoją następczynię. Udało jej się uciec, ale nie uleczyć. Zamknęła się w sobie, dała pochłonąć pracy i od tej pory unikała wszystkiego, co mogłoby wprawić ją w dyskomfort. Tylko jak długo można tak żyć? Przez całą książkę obserwujemy jak mur wokół kobiety powoli się kruszy. Pod wpływem różnych ...
00
Rositas

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna pozytywnej energii, porywająca, wesoła i wzruszająca do łez i choć to nie kryminał przeczytana jednym tchem 5* to zdecydowanie za mało
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ 1

– Zro­bi­łam to! Zro­bi­łam!

Marta od­su­nęła od ucha te­le­fon.

– Na­tka, ci­szej, bo ogłuchnę. Oczy­wi­ście, cie­szę się ra­zem z tobą, ale czy mo­gła­byś mi zdra­dzić po­wód tej na­szej wspól­nej ra­do­ści?

– Zgad­nij!

Do­nata była jak wi­cher; ko­chała nie­spo­dzianki i trudno było za nią na­dą­żyć. Marta nie miała zie­lo­nego po­ję­cia, co przy­ja­ciółka tym ra­zem wy­my­śliła.

– Wy­gra­łaś coś?

– Nie.

– Sko­czy­łaś ze spa­do­chro­nem?

– Jesz­cze nie, ale sko­czę, zo­ba­czysz! Tylko kasę mu­szę naj­pierw uzbie­rać.

– A może umó­wi­łaś się z tym sto­la­rzem od tru­mien?

– Nie­stety nie. On jest taki nie­śmiały – wes­tchnęła Do­nata.

– No to się pod­daję.

– Zo­sta­łam in­struk­torką jogi śmie­chu!

– Co? – Wpraw­dzie ja­kiś czas temu Na­tka wspo­mi­nała, że ma już dość pro­wa­dze­nia firmy po­grze­bo­wej i chcia­łaby zmie­nić pro­fe­sję, za­sta­na­wiała się nad biu­rem ma­try­mo­nial­nym i sa­lo­nem przy­tu­la­nia, o jo­dze śmie­chu też na­po­mknęła, ale Marta brała to za po­bożne ży­cze­nia, nie przy­pusz­cza­jąc, że przy­ja­ciółka zre­ali­zuje któ­ryś z tych po­my­słów. A w każ­dym ra­zie nie tak szybko.

– Wła­śnie ukoń­czy­łam kurs in­struk­tor­ski i w przy­szłym ty­go­dniu za­czy­nam pro­wa­dzić za­ję­cia. Trzeba kuć że­lazo, póki go­rące. To jak? Spo­tkamy się?

– No pew­nie! – Spo­tka­nia z Do­natą za­wsze do­da­wały Mar­cie ener­gii i wno­siły miłe uroz­ma­ice­nie do jej ostat­nio dość mo­no­ton­nej co­dzien­no­ści. Bo ileż w końcu można sie­dzieć przy kom­pu­te­rze, zaj­mu­jąc się tłu­ma­cze­niami tech­nicz­nych tek­stów na­fa­sze­ro­wa­nych spe­cja­li­stycz­nym słow­nic­twem? A te­raz miała tylko ta­kie zle­ce­nia. Żad­nych tek­stów li­te­rac­kich ani list dia­lo­go­wych do fil­mów, żad­nego pola dla wy­obraźni.

– Mo­żesz przyjść w czwar­tek o pią­tej do „Za­kątka” na Dłu­giej? – za­pro­po­no­wała Do­nata.

– Mają tam do­bre wino?

– Wino?

– Prze­cież mamy uczcić twój nowy pro­jekt. Chyba że zo­sta­łaś abs­ty­nentką?

– Pew­nie, że uczcimy, ale po za­ję­ciach. W „Za­kątku” pro­wa­dzę jogę śmie­chu.

– I o pią­tej koń­czysz? – upew­niła się Marta.

– O pią­tej za­czy­nam, koń­czę o wpół do siód­mej.

– W po­rządku. To od pią­tej będę trzy­mać kciuki i przyjdę po cie­bie o wpół do siód­mej.

– Pro­szę, przyjdź o pią­tej na warsz­taty.

– Ja na jogę śmie­chu? No coś ty! Wiesz prze­cież, że na samą myśl o za­ję­ciach gru­po­wych do­staję gę­siej skórki.

– Wiem... Ale po­trzebna mi życz­liwa du­sza. To mój pierw­szy raz. Mam okropną tremę i boję się, że nikt nie przyj­dzie.

– A jak nie przyj­dzie, to co? Bę­dziemy śmiać się we dwie?

– Jak ni­kogo nie bę­dzie, mo­żemy iść na wino. Ale jak zjawi się tylko jedna albo dwie osoby, to co ja zro­bię? Im wię­cej osób, tym więk­sza ener­gia grupy.

– Na­tka, nie mo­żesz po­pro­sić ko­goś in­nego?

– Kogo? Alkę? Wy­obra­żasz ją so­bie na za­ję­ciach?

Tym ra­zem wy­obraź­nia za­wio­dła Martę. Wiecz­nie skrzy­wiona i szu­ka­jąca dziury w ca­łym ku­zynka Do­naty z pew­no­ścią nie była od­po­wied­nią osobą.

– A może masz na my­śli mo­ich chłop­ców?

– Two­ich chłop­ców? A czemu nie? – za­śmiała się Marta, przy­po­mi­na­jąc so­bie oko­licz­no­ści, w ja­kich po­znała chłop­ców Do­naty. Ze­mdlała wtedy na cmen­ta­rzu, a gdy otwo­rzyła oczy, zo­ba­czyła nad sobą czte­rech gra­ba­rzy w stro­jach służ­bo­wych. Był to wi­dok tak sur­re­ali­styczny, że wy­buch­nęła śmie­chem, oni jej za­wtó­ro­wali i długo nie mo­gli się uspo­koić.

– Po­wie­dzie­liby, że sze­fowa cał­kiem zwa­rio­wała. Stra­ci­ła­bym au­to­ry­tet. Tylko cie­bie mogę pro­sić. Masz oka­zję do ob­ser­wa­cji i no­wych do­świad­czeń, może to ci się przyda kie­dyś do ja­kiejś książki. To jak? Przyj­dziesz?

Marta wes­tchnęła.

– A co mi po­zo­staje? Tylko że­byś cza­sem nie chlap­nęła, że pi­szę.

– No wiesz! Będę mil­czeć jak grób! Prze­cież mnie znasz!

Marta wie­działa, że Do­nata świa­do­mie nie zdra­dzi­łaby se­kretu, ale nie była pewna, czy w emo­cjach coś jej się przy­pad­kowo nie wy­mknie. Czy­tel­nicy nie mieli po­ję­cia, kto ukrywa się pod pseu­do­ni­mem „Ta­mar Wi­chrzyń­ska” i Marta chciała, by tak po­zo­stało. Pseu­do­nim, choć przy­jęty kie­dyś z zu­peł­nie in­nego po­wodu, oka­zał się świet­nym chwy­tem mar­ke­tin­go­wym. Ta­jem­nica pod­sy­cała cie­ka­wość. Przy oka­zji pre­miery każ­dej ko­lej­nej książki po­wra­cała dys­ku­sja w in­ter­ne­cie, kim może być au­torka, a wraz z nią za­in­te­re­so­wa­nie jej twór­czo­ścią.

Od­po­wiedź znało za­le­d­wie kilka osób; wy­dawca, Do­nata, An­to­nia, Ma­niek, no i jesz­cze Fi­lip...

– Marta, wie­dzia­łam, że mogę na cie­bie li­czyć. Ojej, mu­szę koń­czyć, służ­bowy te­le­fon dzwoni. Do zo­ba­cze­nia w czwar­tek. Pa!

* * *

Zu­zanna wy­pa­try­wała ta­bli­czek z nu­me­rami do­mów. 9, 11, 13... nad skle­pem z bu­tami nie było nu­meru, ale je­śli to pięt­nastka, na­stępny dom po­wi­nien być tym, któ­rego szuka. Rze­czy­wi­ście, nad drzwiami świeżo od­no­wio­nej willi do­strze­gła sie­dem­nastkę i szyld z na­pi­sem „Za­ką­tek”. Na­pis jej się nie spodo­bał. Nie sama treść, prze­ciwko na­zwie nic nie miała, ale ta czcionka? Za­krę­tas na za­krę­ta­sie, po co komu taki ba­ła­gan? Pro­ste, czy­telne li­tery su­ge­ro­wa­łaby, że w „Za­kątku” można li­czyć na rze­tel­ność, od­po­wie­dzial­ność, po­ważne po­dej­ście do pro­ble­mów i tego Zu­zanna by ocze­ki­wała. Fan­ta­zyjne za­wi­jasy bu­dziły sko­ja­rze­nia z ar­ty­stycz­nym kli­ma­tem, co w jej oczach wcale nie było za­letą. Wręcz prze­ciw­nie. Ar­ty­styczny, czyli nie­upo­rząd­ko­wany i nie­prze­wi­dy­walny. A Zu­zanna nie zno­siła cha­osu i nie­spo­dzia­nek. Wszystko sta­ran­nie pla­no­wała i re­ali­zo­wała plany punkt po punk­cie. Prze­wi­dy­wal­ność da­wała jej po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Dla­tego te­raz stała przed drzwiami, wa­ha­jąc się, czy wejść. Prze­szła kilka kro­ków w jedną stronę, po­tem w drugą, uważ­nie przy­glą­da­jąc się bu­dyn­kowi.

So­lidna, przed­wo­jenna willa, ja­sna ele­wa­cja, okien­nice, sta­bil­ność. Gdyby nie ten fi­ku­śny na­pis, no i ele­menty me­ta­lo­wego rusz­to­wa­nia, które le­żały w ogro­dzie. Pięk­nie od­no­wiony dom, uro­kliwy ogród, a do tego sterta za­pać­ka­nego far­bami że­la­stwa. Gdyby re­mont skoń­czył się wczo­raj, to za­nie­dba­nie mo­głaby jesz­cze wy­ba­czyć. Ale po­dobno „Za­ką­tek” dzia­łał już co naj­mniej od ty­go­dnia, jak nie dłu­żej. Dla­czego do tej pory nie za­brali tego szpe­cą­cego rusz­to­wa­nia? Prze­cież pra­cow­nicy „Za­kątka” co­dzien­nie mu­sieli na to pa­trzeć i nikt z nich się tym nie za­jął? Wcale im to nie prze­szka­dzało? Nie po­my­śleli, jak ten wi­dok od­biorą klienci?

Zu­zan­nie nie mie­ściło się to w gło­wie. Wie­działa, choć nie po­tra­fiła ich zro­zu­mieć, że są lu­dzie, któ­rym ba­ła­gan nie prze­szka­dza, na­wet ostat­nio uczyła się ich to­le­ro­wać, ale w ta­kim miej­scu wszystko na­le­ża­łoby do­piąć na ostatni gu­zik. Pierw­sze wra­że­nie po­winno da­wać po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, a twórcy tego miej­sca z ra­cji swo­jej pro­fe­sji mu­sieli o tym wie­dzieć.

Mimo wszystko na­ci­snęła klamkę.

Wnę­trze zy­skało jej apro­batę. Ja­sne ściany, białe okrą­głe sto­liki i ta­kiego sa­mego ko­loru krze­sła. Za ladą w re­cep­cji pu­sto, ale Zu­zan­nie tym ra­zem było to na rękę. Nie bę­dzie ni­komu mu­siała tłu­ma­czyć, po co przy­szła. Tuż obok pro­wa­dzą­cych na pię­tro scho­dów z ciem­nego drewna za­uwa­żyła uchy­lone drzwi po­koju nu­mer dwa. W środku nie było ni­kogo.

Przy­mknęła za sobą drzwi. Ro­zej­rzała się, wy­pa­tru­jąc zna­jo­mej sofy, fo­tela, sto­lika i pó­łek z książ­kami. Za­miast nich zo­ba­czyła ko­lo­rowe worki sako i stos ka­ri­mat pod ścianą. Zmarsz­czyła brwi. Nie po­do­bało jej się tu­taj. Jak on to so­bie wy­obra­żał? Nie mógł zna­leźć cze­goś in­nego? Po­de­szła do wy­cho­dzą­cego na ogród okna. Wi­dok zie­leni wcale jej nie uspo­koił. Wszystko było nie ta­kie. Nie­oswo­jone. Obce.

Zro­biła parę kro­ków w jedną stronę, po­tem w drugą, kilka razy prze­szła się po sali, wresz­cie za­trzy­mała się w ką­cie przy sa­mot­nym gra­na­to­wym sie­dzi­sku. Ni­gdy na czymś ta­kim nie sie­działa. Nie lu­biła po­duch, ha­ma­ków, bu­ja­nych fo­teli. Ce­niła sta­bil­ność. Ale ten je­den je­dyny raz, kiedy nikt na nią nie pa­trzył, mo­gła prze­cież spraw­dzić, jak to jest.

Nie­uf­nie oparła rękę o gra­na­towe po­kry­cie, które ugięło się pod jej do­ty­kiem. Chciała usiąść sztywno jak zwy­kle wy­pro­sto­wana, ale nie udało się. Za­pa­dła się w fo­tel, a ty­siące ma­lut­kich sty­ro­pia­no­wych ku­le­czek wy­peł­nia­ją­cych wo­rek do­sto­so­wało się do kształtu jej ciała. Pró­bo­wała zmie­nić po­zy­cję, lecz po chwili pod­dała się. To było na­wet przy­jemne. Bu­dziło od­le­głe sko­ja­rze­nia, za­le­d­wie cień ja­kie­goś wspo­mnie­nia, nie umiała go uchwy­cić. Przy­mknęła oczy, żeby le­piej się skon­cen­tro­wać.

* * *

Do­nata jak zwy­kle spie­szyła się. Zie­lone świa­tło już mi­gało, więc prze­bie­gła przez ulicę, nie przej­mu­jąc się, że ta­kie za­cho­wa­nie bar­dziej przy­staje na­sto­latce niż pięć­dzie­się­cio­let­niej ko­bie­cie. No, tak na­prawdę pięć­dzie­się­cio­trzy­let­niej, o czym z wy­mowną miną przy­po­mniała jej nie­dawno o trzy lata młod­sza ku­zynka. Ale Do­nata nie przy­wią­zy­wała wagi do swo­jego wieku. Czas pły­nął tak szybko, że za­nim zdą­żyła przy­zwy­czaić się, że ma o rok wię­cej, oka­zy­wało się, że mi­nął już ko­lejny albo na­wet dwa. Mach­nęła więc ręką na ka­len­darz i za­cho­wy­wała się tak, jak dyk­to­wało jej serce.

Pod­eks­cy­to­wana per­spek­tywą no­wej przy­gody omal nie omi­nęła „Za­kątka”. Wła­ści­wie nie było w tym nic dziw­nego. Kiedy po­nad dwa ty­go­dnie temu szu­kała miej­sca na za­ję­cia, willę ota­czały rusz­to­wa­nia i za­bez­pie­cza­jące płachty, a dziś mo­gła ją zo­ba­czyć w peł­nej kra­sie. Ja­kie piękne okien­nice! I jak szybko upo­rali się z ba­ła­ga­nem! Je­dyne ślady re­montu to frag­menty rusz­to­wa­nia w ogro­dzie. No i oczy­wi­ście olśnie­wa­jąca od­zy­skaną urodą ele­wa­cja willi.

Do­nata pchnęła drzwi, ob­rzu­ciła spoj­rze­niem hol i wi­dząc, że ni­kogo nie ma w re­cep­cji, skie­ro­wała się do po­koju nu­mer dwa. Miała na­dzieję, że drzwi nie będą za­mknięte na klucz. Nie były.

Otwo­rzyła je tak ci­cho, że sie­dząca w ką­cie ko­bieta chyba nic nie usły­szała. Drgnęła do­piero, gdy za­sko­czona jej wi­do­kiem Do­nata za­my­kała drzwi.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam pani prze­stra­szyć. My­śla­łam, że ni­kogo nie ma.

Ko­bieta się­gnęła po le­żącą obok gra­na­to­wego sie­dzi­ska to­rebkę.

– Chcia­łam tylko zo­ba­czyć...

– Ależ oczy­wi­ście – prze­rwała jej Do­nata, wi­dząc, że pierw­sza po­ten­cjalna uczest­niczka zbiera się do wyj­ścia. Nie miała po­ję­cia, czym mo­gła ją spło­szyć, lecz prze­cież nie mo­gła po­zwo­lić, żeby wy­co­fała się jesz­cze przed roz­po­czę­ciem za­jęć. – Dzi­siej­sze warsz­taty są bez­płatne i do ni­czego nie zo­bo­wią­zują. Inne osoby też pew­nie przyjdą zo­rien­to­wać się, czy ten ro­dzaj ak­tyw­no­ści im od­po­wiada. Bo cho­ciaż joga śmie­chu z każ­dym ro­kiem zy­skuje na po­pu­lar­no­ści, to jed­nak cią­gle jesz­cze jest mało znana w na­szym kraju. A je­śli ktoś chciałby się tylko po­przy­glą­dać, nie musi prze­cież brać udziału w ćwi­cze­niach. – Do­nata go­towa była jak Rej­tan rzu­cić się na zie­mię i wła­snym cia­łem za­gro­dzić wyj­ście, jed­nak po­dej­rze­wała, że mo­głoby to przy­nieść od­wrotny sku­tek. Pró­bo­wała więc za­trzy­mać ko­bietę po­to­kiem słów.

I któ­reś z nich mu­siało za­dzia­łać, bo ta wró­ciła na fo­tel. Nie sie­działa już tak swo­bod­nie jak przed­tem, jed­nak nie opu­ściła sali. I to było naj­waż­niej­sze.

– Dzień do­bry, joga śmie­chu to tu­taj? – W drzwiach sta­nęła krótko ścięta bru­netka około czter­dziestki, a zza jej ra­mie­nia nie­śmiało wy­chy­lała się twarz sza­tynki w po­dob­nym wieku.

– Tak, ser­decz­nie za­pra­szam. Mamy jesz­cze tro­chę czasu do roz­po­czę­cia za­jęć, pro­szę się roz­go­ścić. – Do­nata wska­zała worki sako.

Bru­netka ro­zej­rzała się cie­ka­wie po sali. Po­de­szła do wi­szą­cej na ścia­nie kor­ko­wej ta­blicy za­peł­nio­nej wi­zy­tów­kami ma­sa­ży­stów, co­achów, psy­cho­te­ra­peu­tów, tre­ne­rów fit­ness, ofer­tami róż­nych za­jęć (wśród nich była też oczy­wi­ście joga śmie­chu) oraz re­klamą ko­sme­ty­ków na­tu­ral­nych i zdro­wej żyw­no­ści. Ze zmarsz­czo­nymi brwiami stu­dio­wała za­war­tość ta­blicy, coś tam so­bie na­wet za­pi­sała, pod­czas gdy jej ko­le­żanka cho­dziła za nią jak cień, ner­wowo po­pra­wia­jąc apaszkę.

„Mu­zyka!” – przy­po­mniała so­bie Do­nata. Wy­jęła z ple­caka po­ma­rań­czowy gło­śnik i po chwili wią­zanka ener­ge­tycz­nych me­lo­dii wy­peł­niła kło­po­tliwą ci­szę. Spraw­dza­jąc co chwila czas, który wy­jąt­kowo wolno pły­nął, mo­dliła się w du­chu, żeby jesz­cze ktoś przy­szedł. I naj­wi­docz­niej jej bła­ga­nia zo­stały wy­słu­chane, bo tuż przed piątą do sali zaj­rzała ni­ska kor­pu­lentna ba­beczka w wieku tak na oko wcze­sno­eme­ry­tal­nym.

– Dzień do­bry, za­pra­szam – Do­nata przy­wi­tała ją uśmie­chem.

Ko­bieta wzięła głę­boki od­dech i prze­kro­czyła próg z taką miną, jakby prze­kra­czała Ru­bi­kon. Za­raz za nią we­szła młoda blon­dynka, ści­ska­jąc w ręku te­le­fon. Jako ostat­nia pięć mi­nut po pią­tej wbie­gła zdy­szana Marta.

– Za­czy­namy – za­rzą­dziła Do­nata. – Pro­po­nuję, że­by­śmy na po­czą­tek usia­dły w kręgu, po­wiem kilka słów o jo­dze śmie­chu, a po­tem so­bie po­ćwi­czymy. – Prze­nio­sła jedno sako spod ściany tro­chę bli­żej środka sali, a uczest­niczki za­jęć zro­biły to samo. Wszyst­kie oprócz tej w ką­cie, która w od­po­wie­dzi na za­pra­sza­jący gest pro­wa­dzą­cej po­krę­ciła prze­cząco głową.

– W po­rządku. – Do­nata prze­su­nęła swoje sie­dzi­sko tak, by krąg po­zo­stał otwarty w kie­runku kąta, gdzie sie­działa ko­bieta.

– Wi­tam wszyst­kich bar­dzo ser­decz­nie. Na­zy­wam się Do­nata Czu­pu­rek i mu­szę przy­znać, że je­stem tro­chę stre­mo­wana, bo pierw­szy raz sa­mo­dziel­nie pro­wa­dzę za­ję­cia z jogi śmie­chu. Dzi­siaj są cał­ko­wi­cie bez­płatne, żeby można się było zo­rien­to­wać, na czym to po­lega i czy ta forma ak­tyw­no­ści pa­niom od­po­wiada. Czy w cza­sie za­jęć mo­żemy mó­wić so­bie po imie­niu?

– Oczy­wi­ście – ode­zwała się bru­netka, a inne po­ki­wały gło­wami. Tylko ko­bieta w ką­cie nie za­re­ago­wała.

– Mam na­dzieję, że bę­dziemy się wszyst­kie do­brze ba­wić. – Do­nata po­to­czyła wzro­kiem po twa­rzach uczest­ni­czek. Ta w ką­cie miała obo­jętną minę. Blon­dynka sie­działa jak na szpil­kach, ner­wowo zer­ka­jąc na te­le­fon. Po­zo­stałe były wy­raź­nie za­cie­ka­wione. Szcze­gól­nie jedna, ta naj­star­sza, wpa­try­wała się w pro­wa­dzącą tak, jakby usi­ło­wała so­bie coś przy­po­mnieć.

– A gdyby ktoś umarł ze śmie­chu, nie ma pro­blemu, pro­wa­dzę sa­lon po­grze­bowy – do­dała Do­nata, ale za­raz się zmi­ty­go­wała. – Prze­pra­szam, może to był kiep­ski żart. Ale ta­kie sko­ja­rze­nia to u mnie zbo­cze­nie za­wo­dowe. Chyba już za długo sie­dzę w tej pro­fe­sji.

– Na­prawdę pro­wa­dzisz sa­lon po­grze­bowy? – zdzi­wiła się bru­netka, która przed za­ję­ciami prze­glą­dała in­for­ma­cje na ta­blicy.

Za­nim Do­nata zdą­żyła od­po­wie­dzieć, kor­pu­lentna ba­beczka wy­krzyk­nęła:

– Już wiem! Cały czas mę­czyło mnie po­czu­cie, że gdzieś już cię wi­dzia­łam, a prze­cież to ty or­ga­ni­zo­wa­łaś po­grzeb ciotki He­leny. I tak pięk­nie od­czy­ta­łaś jej mowę po­że­gnalną! Pa­mię­tasz taki po­grzeb z tań­cem z trumną?

– Oczy­wi­ście! – Do­nata roz­pro­mie­niła się. – Jak mo­gła­bym za­po­mnieć! He­lena...

– W Pol­sce? Ta­niec z trumną na po­grze­bie? – wtrą­ciła bru­netka. – Zor­ga­ni­zo­wa­łaś coś ta­kiego? Nie­sa­mo­wite! Jak za­re­ago­wali uczest­nicy po­grzebu? A tan­ce­rze skąd? Wy­szko­li­łaś gra­ba­rzy?

– To długa opo­wieść. Kto cie­kawy, może zo­stać po za­ję­ciach. – Do­nata była pewna, że hi­sto­ria po­grzebu He­leny za­in­te­re­so­wa­łaby słu­chaczki, ale prze­cież ona miała te­raz pro­wa­dzić warsz­taty, a nie snuć opo­wie­ści. Cho­ciaż wła­ści­wie ta hi­sto­ria świet­nie wpi­sy­wała się w fi­lo­zo­fię jogi śmie­chu...

– Ale mnie za­in­try­go­wa­łaś! I chyba nie tylko mnie. Nie cze­kajmy do końca za­jęć – ode­zwała się bru­netka, a inne uczest­niczki ją po­parły. Na­wet w oczach tej w ką­cie przez mo­ment mi­gnęło za­cie­ka­wie­nie.

Do­nata nie dała się dłu­żej pro­sić.

– Do­sko­nale pa­mię­tam pierw­sze spo­tka­nie z He­leną. Skoń­czy­łam pracę i za­mie­rza­łam wła­śnie wyjść z biura, kiedy w drzwiach sta­nęła star­sza pani z bu­rzą si­wych lo­ków na gło­wie. Twarz miała po­marsz­czoną jak jabłko, które długi czas prze­le­żało za­po­mniane, zaś w oczach ło­bu­zer­ski błysk jakby na prze­kór zmarszcz­kom.

– Piękną ma pani suk­nię – chlap­nę­łam, za­nim zdą­ży­łam po­my­śleć, że to nie naj­lep­sze za­ga­je­nie roz­mowy w sa­lo­nie po­grze­bo­wym. Może ta sta­ruszka do­piero co po­że­gnała ko­goś bli­skiego, a ja za­miast oka­zać em­pa­tię, po­dzi­wiam jej ubiór. Ale wzo­rzy­sta suk­nia w bar­wach ob­ra­zów Lud­miły Riab­ko­wej była tak nie­spo­ty­kana, że nie mo­głam opa­no­wać za­chwytu.

– Też tak my­ślę. To moja ulu­biona. Spe­cjal­nie dziś ją wło­ży­łam. – Ko­bieta wy­ko­nała kilka ta­necz­nych kro­ków, pre­zen­tu­jąc suk­nię z każ­dej strony. Ru­chy miała płynne, jakby uno­siła się nad zie­mią.

Za­nim co­kol­wiek zdą­ży­łam po­wie­dzieć, usia­dła na krze­śle i oznaj­miła:

– Chcia­ła­bym uzgod­nić kwe­stię po­grzebu.

Wresz­cie by­łam na zna­jo­mym grun­cie.

– Jaki ter­min pa­nią in­te­re­suje? – spy­ta­łam, się­ga­jąc po ter­mi­narz.

– Oczy­wi­ście jak naj­bar­dziej od­le­gły, ale pew­nie nie będę miała na to wpływu – za­śmiała się.

Nie bar­dzo ro­zu­mia­łam, co ma na my­śli.

– Naj­bliż­sze trzy dni mamy za­jęte, ale póź­niej nie ma pro­blemu.

– O nie! W żad­nym wy­padku! Tak szybko to ja się na tam­ten świat nie wy­bie­ram! – za­pro­te­sto­wała.

– Prze­pra­szam, a czyj to ma być po­grzeb? – spy­ta­łam zdez­o­rien­to­wana.

– Mój! – oznaj­miła ra­do­śnie.

Na mo­ment mnie za­mu­ro­wało, ale za­raz przy­po­mnia­łam so­bie, że to prze­cież pierw­szy kwiet­nia, tylko na­dal nie ro­zu­mia­łam, dla­czego sta­ruszka wy­brała aku­rat mój sa­lon po­grze­bowy na miej­sce pri­ma­apri­li­so­wego psi­kusa.

Jed­nak to wcale nie był żart. Pani He­lena na­prawdę po­sta­no­wiła wziąć sprawy w swoje ręce i póki jesz­cze miała wpływ na prze­bieg zda­rzeń, do­grać szcze­góły wła­snego po­grzebu.

– Sama pani ro­zu­mie, ter­minu te­raz za­kle­pać nie mogę, ale inne sprawy mo­żemy usta­lić. Wpłacę za­liczkę i po­wia­do­mię ro­dzinę, że w od­po­wied­niej chwili mają się zwró­cić do pani. – Po­de­szła do ga­bloty z urnami i przy­glą­dała się im z kry­tyczną miną.

– Urny nie chcę. Pro­szę po­cho­wać mnie w tra­dy­cyj­nej trum­nie. Ma może pani ja­kieś, żeby zo­ba­czyć?

Za­pro­wa­dzi­łam ją do ma­ga­zynu.

– Ta mi się po­doba. Mogę spraw­dzić? – Za­trzy­mała się przed so­lidną dę­bową trumną.

– Co zna­czy spraw­dzić?

– Po­ło­żyć się i zo­ba­czyć, czy wy­god­nie – po­wie­działa to ta­kim to­nem, jakby przy­miarka do trumny za ży­cia była czymś po­wszech­nie prak­ty­ko­wa­nym.

Co mia­łam zro­bić?

Otwo­rzy­łam trumnę, a pani He­lena zdjęła buty i dziar­sko wsko­czyła do środka. Umo­ściła się wy­god­nie, po­pra­wiła suk­nię.

– A te­raz pro­szę mnie sfo­to­gra­fo­wać.

Po­słusz­nie pstryk­nę­łam kilka fo­tek.

Sta­ruszka uważ­nie obej­rzała zdję­cia.

– Tak wła­śnie chcia­ła­bym wy­glą­dać – po­wie­działa z za­do­wo­le­niem, gra­mo­ląc się z trumny. – Żeby mnie tylko cza­sami nie po­cho­wali w ja­kimś no­bli­wym czar­nym stroju. Na szczę­ście ni­czego ta­kiego w mo­jej sza­fie nie znajdą, a mam na­dzieję, że nie przyj­dzie im do głowy kupno cze­goś no­wego. Pani Do­nato, pro­szę za­cho­wać so­bie to zdję­cie na wzór. Chcę wy­ru­szyć w ostat­nią drogę w tej sukni i tych bu­tach, fry­zura i de­li­katny ma­ki­jaż tak jak pani wi­dzi. Jed­nak, je­śli wy­glą­da­ła­bym bar­dzo kiep­sko, pro­szę nie otwie­rać trumny. W tej spra­wie cał­ko­wi­cie zdaję się na pa­nią. Mowę po­grze­bową na­pi­szę sama i bar­dzo pro­szę, żeby ją pani od­czy­tała w sto­sow­nym mo­men­cie. No i jesz­cze po­zo­staje jedna kwe­stia, chyba naj­trud­niej­sza... tan­ce­rze...

– Tan­ce­rze?

– Tan­ce­rze – ra­do­śnie po­twier­dziła sta­ruszka. – Bo wi­dzi pani, ja kie­dyś by­łam tan­cerką, jeź­dzi­łam po ca­łym świe­cie, ach, gdzie to ja nie tań­czy­łam... Dawne czasy... A tak na ko­niec chcia­ła­bym jesz­cze raz za­tań­czyć w sil­nych mę­skich ra­mio­nach – roz­ma­rzyła się.

– Ale my zaj­mu­jemy się tylko tym, co jest po... – szu­ka­łam od­po­wied­niego słowa.

– Po śmierci – do­koń­czyła po­god­nie ko­bieta. – Kto jak kto, ale pani chyba zdą­żyła się z tym sło­wem oswoić. A wra­ca­jąc do tan­ce­rzy, jak naj­bar­dziej wiąże się to z pani dzia­łal­no­ścią. Mam na my­śli ta­niec z trumną. Oglą­da­łam taki fil­mik z Ghany. Wi­działa go pani?

Kiw­nę­łam głową, bo nie mo­głam wy­do­być słowa, co zda­rza mi się na­prawdę rzadko.

– Czyli wie pani, o co cho­dzi. Trzeba zna­leźć tan­ce­rzy i ich prze­szko­lić. Cena nie gra roli. Mu­simy mieć też re­zer­wo­wych, bo wia­domo, kiedy ter­min jest od­le­gły, różne rze­czy mogą się wy­da­rzyć po dro­dze.

– Ach, jacy ci chłopcy byli przy­stojni! A jak tań­czyli! – roz­ma­rzyła się krewna pani He­leny. – Gdzie ich zna­la­złaś?

– W szkole tańca – od­po­wie­działa Do­nata. – Chło­pa­kom spodo­bał się po­mysł star­szej pani. No i za­płata rów­nież. Zgło­siło się na­wet wię­cej ochot­ni­ków, niż było nam po­trzeba. Za­częły się próby. He­lena (wtedy już mó­wi­ły­śmy so­bie po imie­niu) też w nich uczest­ni­czyła, oczy­wi­ście nie w trum­nie, tylko jako ob­ser­wa­torka. Po dwóch ty­go­dniach wszystko było do­pięte na ostatni gu­zik. Tan­ce­rze wy­ćwi­czeni, mowa po­grze­bowa przy­go­to­wana, miej­sce na cmen­ta­rzu za­mó­wione. Po­zo­stało je­dy­nie cze­kać, aż główna bo­ha­terka uro­czy­sto­ści bę­dzie go­towa. A jej wcale się nie spie­szyło. Od­wie­dzała mnie co ja­kiś czas, ra­do­śnie oznaj­mia­jąc, że jesz­cze żyje.

– Śmierci to ja się nie boję. Na­wet je­stem cie­kawa, co tam jest po dru­giej stro­nie. Bo coś jest na pewno. Prze­cież ży­cie nie może się tak po pro­stu skoń­czyć. My­ślę, że śmierć to przy­goda. Tylko to umie­ra­nie... nie każ­demu uda się odejść szybko i bez bólu, oj nie każ­demu... Ale może Pan Bóg da mi tę ła­skę... A póki co cieszmy się, że słońce świeci, że czło­wiek da radę jesz­cze cho­dzić i że droż­dżowe wy­ro­sło jak ma­lo­wane. Przy­nio­słam ci, dziecko, ka­wa­łek, bo ty w tej pracy sło­dy­czy za wiele nie masz.

He­lena roz­wi­jała cia­sto, ja za­pa­rza­łam her­batę i ga­wę­dzi­ły­śmy na za­ple­czu, do­póki ja­kiś in­te­re­sant nie przy­szedł. Co dwa mie­siące spo­ty­ka­ły­śmy się z tan­ce­rzami, żeby po­wtó­rzyć układ ta­neczny. Czas mi­jał, a He­lena wcale się na tam­ten świat nie wy­bie­rała. Aż kie­dyś nie przy­szła na umó­wioną próbę. Cze­ka­li­śmy dwa­dzie­ścia mi­nut, te­le­fonu nie od­bie­rała, chłopcy się nie­cier­pli­wili, więc za­czę­li­śmy bez niej, nie ma­jąc po­ję­cia, że to próba ge­ne­ralna. He­lena ode­szła tak, jak chciała, spo­koj­nie i bez bólu, po pro­stu nie obu­dziła się z po­po­łu­dnio­wej drzemki.

Na po­grze­bie chłopcy dali z sie­bie wszystko. Je­stem pewna, że He­lena roz­pro­mie­niona biła im brawo gdzieś tam w za­świa­tach.

– A co na to lu­dzie? – spy­tała bru­netka.

– Na po­czątku uprze­dzi­łam uczest­ni­ków po­grzebu, że zgod­nie z ży­cze­niem zmar­łej uro­czy­stość bę­dzie miała nie­ty­powy prze­bieg, ale kiedy chłopcy ru­szyli z trumną...

– To był szok – wtrą­ciła krewna zmar­łej. – Naj­więk­szy dla mo­jej mamy. Były sio­strami, ale mama ni­gdy He­leny nie ro­zu­miała. A inni? Wszy­scy wie­dzieli, że po ciotce ni­gdy nie wia­domo czego się można spo­dzie­wać, lecz nikt nie przy­pusz­czał, że jesz­cze po śmierci może nas za­sko­czyć. Długo się o tym w ro­dzi­nie mó­wiło; jedni ze zgor­sze­niem, inni z po­dzi­wem, a jesz­cze inni ko­men­to­wali po­błaż­li­wie, że He­lena na­wet po śmierci mu­siała na­ro­bić ra­banu.

– A ty? Jak to ode­bra­łaś? – in­da­go­wała bru­netka.

– Pa­trzy­łam na tych mło­dych, peł­nych ży­cia chło­pa­ków tań­czą­cych w słońcu, po­wie­trze pach­niało po desz­czu, kwi­tły kasz­tany, nad trumną prze­le­ciał go­łąb i nie wiem, czy to ten sam czy inny sie­dział po­tem na drze­wie przy gro­bie, a ja zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, co po­win­nam my­śleć i czuć. Gdyby ktoś mnie wtedy za­py­tał, co są­dzę o po­my­śle ciotki He­leny, nie po­tra­fi­ła­bym od­po­wie­dzieć. Do­piero kiedy słu­cha­łam mowy po­grze­bo­wej... pa­mię­tasz ją? – zwró­ciła się do Do­naty.

– Oczy­wi­ście. Na po­grze­bie trzy­ma­łam przed sobą kartkę, ale nie była mi po­trzebna. Tekst mia­łam w gło­wie i na­wet nie­spe­cjal­nie mu­sia­łam się go uczyć.

– Pa­mięta go pani? – nie­śmiało spy­tała ko­le­żanka bru­netki.

Do­nata ski­nęła głową. Pew­nie, że pa­mię­tała.

– Pro­szę po­wie­dzieć – za­chę­ciła sio­strze­nica He­leny.

Do­nata przy­mknęła oczy. Na mo­ment znowu zna­la­zła się na cmen­ta­rzu wśród ża­łob­ni­ków, któ­rzy jesz­cze nie zdą­żyli ochło­nąć po tańcu z trumną, a już zo­stali za­sko­czeni in­for­ma­cją, kto jest au­torką mowy po­grze­bo­wej.

– Moi dro­dzy, praw­do­po­dob­nie jest to ostat­nia szansa, kiedy mogę wam coś po­wie­dzieć, więc nie omiesz­kam z niej sko­rzy­stać. Bar­dzo dzię­kuję, że przy­szli­ście mnie dziś po­że­gnać. Je­stem wdzięczna za wszyst­kie do­bre chwile, które nas po­łą­czyły. A je­śli były mię­dzy nami ja­kieś nie­sna­ski, wy­bacz­cie mi, pro­szę. – Do­nata przy­po­mi­nała so­bie ko­lejne zda­nia. – Jak po­doba się wam dzi­siej­sza uro­czy­stość? Je­stem pewna, że tan­ce­rze spi­sali się na me­dal. Ale nie­je­den z was pew­nie my­śli: stara wa­riatka, co też jej przy­szło do głowy, jak to tak, tańce na po­grze­bie? Chciała odejść z tej ziemi z przy­tu­pem? Wy­róż­nić się z tłumu pu­ka­ją­cych do Pio­tro­wej bramy? Zbul­wer­so­wać? Zgor­szyć? Nic z tych rze­czy, ko­chani. Wie­cie prze­cież, jak ko­cham tań­czyć. Nie mó­wię ko­cha­łam, lecz ko­cham, bo je­stem pewna, że do­bry Bóg mi tej mi­ło­ści nie od­bie­rze. Pa­mię­ta­cie, że na we­se­lach mimo swo­jego wieku ostat­nia scho­dzi­łam z par­kietu. Ten po­że­gnalny ta­niec to moje prze­sła­nie dla was. Niech wam przy­po­mina, że można zro­bić coś po swo­jemu, nie­ko­niecz­nie tak, jak ro­bią to wszy­scy do­okoła. Że można wy­ła­mać się ze sche­ma­tów. Że je­śli czło­wie­kowi za cia­sno w swo­jej co­dzien­no­ści, warto spró­bo­wać żyć ina­czej. „Za dwa­dzie­ścia lat bar­dziej bę­dziesz ża­ło­wał tego, czego nie zro­bi­łeś, niż tego, co zro­bi­łeś. Więc od­wiąż liny, opuść bez­pieczną przy­stań. Złap w ża­gle po­myślne wia­try. Po­dró­żuj, śnij, od­kry­waj” – to słowa Marka Twa­ina. A ja do­dam, że nie ma na co cze­kać. Bo pew­nego dnia może się oka­zać, że jest już za późno. Do zo­ba­cze­nia... Kie­dyś... Wspo­mnij­cie mnie cza­sami, a ja gdzieś tam będę trzy­mać za was kciuki.

Do­nata za­mil­kła. Przez chwilę nikt nie prze­ry­wał ci­szy. Sio­strze­nica pani He­leny otarła oczy chu­s­teczką i po­wie­działa ci­cho:

– Je­stem tu dzi­siaj dzięki ciotce He­le­nie.

– Na­prawdę? – zdzi­wiła się Do­nata. – Ja też.

Pod­ręcz­nik jogi śmie­chu le­żał gdzieś z boku, prze­bieg spo­tka­nia ni­jak się miał do tego, co za­pla­no­wała, lecz py­ta­jące spoj­rze­nia uczest­ni­czek upew­niły ją, że warto kon­ty­nu­ować ten te­mat. Nie­po­ko­iła ją tylko ta dziwna ko­bieta sie­dząca w ką­cie i blon­dynka, która przez cały czas ści­skała w ręku te­le­fon i od czasu do czasu zer­kała na wy­świe­tlacz.

– Wcale nie wy­bie­ra­łam się na eme­ry­turę. I pew­nie pra­co­wa­ła­bym do dziś, gdyby zięć nie wy­je­chał do Bel­gii – za­częła sio­strze­nica pani He­leny. – Za­mie­rzał za­ro­bić na bu­dowę domu i wró­cić. Bliź­niaczki cho­dziły do przed­szkola, Oska­rek też miał pójść, a Ania, moja córka, miała do­brze płatną pracę, tyle że zmia­nową. Z dru­giej zmiany wra­cała przed je­de­na­stą w nocy, kiedy dzieci już spały. Córka nie pro­siła mnie o nic, mó­wiła, że za­trudni nia­nię, ale czu­łam, że na mnie li­czy. No i prze­cież nie mo­głam do­pu­ścić, żeby dzie­ciaki wy­cho­wały się tak bez ojca i matki, z ja­kąś obcą babą w domu. Prze­szłam na eme­ry­turę, za­ję­łam się wnu­kami, w domu było po­sprzą­tane, ugo­to­wane, Ania za­do­wo­lona, a dzie­ciaki za mną prze­pa­dały. Czego to my­śmy ra­zem nie ro­bili? Cia­steczka, bał­wanki z twa­rogu, kro­ko­dyle z ogórka, my­szy z ja­jek, wy­my­śla­łam różne za­bawy, za­gadki, wy­prawy w po­szu­ki­wa­niu ro­ślin albo śla­dów zwie­rząt, czy­ta­łam książki, opo­wia­da­łam bajki albo wspól­nie je wy­my­śla­li­śmy. Bar­dzo się za­an­ga­żo­wa­łam. By­łam en­tu­zja­styczną bab­cią na pe­łen etat, a może i na dwa etaty. To był do­bry czas... – Ko­bieta uśmiech­nęła się smutno. – Ale Ania z Krzyś­kiem na­gle zmie­nili plany. Po­sta­no­wili całą ro­dziną spró­bo­wać szczę­ścia w Bel­gii. Do Pol­ski może kie­dyś wrócą, a może i nie, za­leży jak się wszystko ułoży. Ania rzu­ciła pracę, za­brała dzieci i wy­je­chała. A ja zo­sta­łam sama. Z bi­blio­teczką pełną dzie­cię­cych ksią­żek, z po­wia­do­mie­niami z Fa­ce­bo­oka z róż­nych grup zwią­za­nych z roz­wo­jem dzieci, z po­my­słami na ko­lejne wy­prawy, które już nie dojdą do skutku. Z pustką w sercu i mnó­stwem nie­po­trzeb­nego ni­komu czasu. Wy­da­wało mi się, że nic cie­ka­wego mnie w ży­ciu nie czeka. Pró­bo­wa­łam wró­cić do pracy na pół etatu, ale nikt mnie już nie chciał. I jesz­cze zdro­wie za­częło szwan­ko­wać. Le­karz po­wie­dział, że to wszystko przez stres. I że­bym nie sie­działa sama w pu­stych ścia­nach, tylko zna­la­zła so­bie ja­kieś za­ję­cie, coś, co mnie za­in­te­re­suje i może psa wzięła albo kota. Z ludźmi się spo­ty­kała. Le­ków żad­nych mi nie dał. Po­wie­dział jesz­cze, że śmiech to zdro­wie. I żeby ko­me­die oglą­dać. A jak wra­ca­łam od le­ka­rza, to zo­ba­czy­łam ogło­sze­nie o jo­dze śmie­chu. Za­cie­ka­wiło mnie. Ale po­my­śla­łam, co ja tam stara baba będę ro­bić? Że to dla mło­dych i nie ma się co wy­głu­piać. I wtedy przy­po­mniała mi się ciotka He­lena. Jej słowa, że warto wy­ła­mać się ze sche­ma­tów i spró­bo­wać cze­goś no­wego. I że bę­dzie trzy­mać za nas kciuki. Więc przy­szłam zo­ba­czyć, co to ta­kiego ta joga śmie­chu. No i je­stem. A z tobą jak było? – zwró­ciła się do Do­naty.

– Za długo już pra­cuję w branży po­grze­bo­wej. Wy­pa­li­łam się. Chcia­łam ro­bić coś in­nego, ale cią­gle od­kła­da­łam to na póź­niej. Aż znajdę ko­goś, kto mnie za­stąpi i będę mo­gła tylko do­glą­dać firmę. Czas pły­nął, ni­kogo nie zna­la­złam, nie za­po­wia­dało się, że w naj­bliż­szej przy­szło­ści coś się zmieni, a ja mia­łam co­raz mniej sił. I na­gle po­grzeb dziew­czynki. No­wo­twór. Roz­pacz ojca i otu­ma­nio­nej le­kami matki, która py­tała: „Dla­czego? Pani wi­dzi to co­dzien­nie, więc może pani wie dla­czego? Dla­czego moje dziecko?”. Przez lata bu­do­wa­łam we­wnętrzną ba­rierę, żeby chro­nić się przed przej­mo­wa­niem cu­dzych emo­cji, ale w tym mo­men­cie pę­kła. Za­ła­twi­li­śmy for­mal­no­ści, ro­dzice wy­szli, a ja nie mo­głam za­po­mnieć oczu tej ko­biety. Nie zna­łam od­po­wie­dzi na jej py­ta­nie, a Ten, który mógłby od­po­wie­dzieć, mil­czał. W przy­pły­wie bez­sil­nej zło­ści po­rwa­łam ter­mi­narz i rzu­ci­łam nim w ścianę. Kilka luź­nych kar­tek wy­pa­dło na zie­mię. Mała za­pi­sana drob­nym macz­kiem wy­lą­do­wała pod mo­imi no­gami. Prze­pis na cia­sto droż­dżowe He­leny. Przy­po­mniały mi się jej słowa: przy­nio­słam ci, dziecko, ka­wa­łek, bo ty w tej pracy sło­dy­czy za wiele nie masz. Ka­wa­łek... Po­my­śla­łam, że je­śli nie mogę mieć od razu ca­ło­ści, to może zdo­będę choć ka­wa­łek, wy­go­spo­da­ruję tro­chę czasu na coś, co da mi sa­tys­fak­cję i bę­dzie od­skocz­nią od pracy. I cho­ciaż nie zna­la­złam osoby, która mo­głaby mnie za­stą­pić w fir­mie, po­je­cha­łam na kurs in­struk­tor­ski jogi śmie­chu. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że od śmie­chu można mieć za­kwasy. I że można czuć się tak lekko. Od­kry­łam, że śmiech po­maga. Chcę tego do­świad­czać i chcę tym od­kry­ciem dzie­lić się z in­nymi. Dla­tego tu je­stem. – Do­nata ką­tem oka spoj­rzała na ze­gar ścienny. – Ojej, ale się roz­ga­da­łam. Dziew­czyny, te­raz wa­sza ko­lej. Po­wiedz­cie, pro­szę, jak ma­cie na imię i jak tra­fi­ły­ście na jogę śmie­chu.

– Ja je­stem Janka, a resztę już wie­cie – prze­sta­wiła się sio­strze­nica He­leny.

– Mam na imię El­wira – ode­zwała się bru­netka. – Moją pa­sją jest roz­wój oso­bi­sty. Za­li­czy­łam warsz­taty aser­tyw­no­ści, bu­do­wa­nia po­czu­cia wła­snej war­to­ści, od­kry­wa­nia swo­jego po­ten­cjału, efek­tyw­nego sta­wia­nia ce­lów, man­dali, tań­ców w kręgu, świa­do­mego od­dy­cha­nia, jogi ah­stanga, kun­da­lini, aerial jogi, ale o jo­dze śmie­chu wcze­śniej nie sły­sza­łam. Zo­ba­czy­łam ogło­sze­nie, po­sta­no­wi­łam spró­bo­wać. I jesz­cze zmo­bi­li­zo­wa­łam Syl­wię. – El­wira wska­zała ko­le­żankę.

– Tak było – przy­świad­czyła Syl­wia. – El­wira stwier­dziła, że po czter­dzie­stce na­leży zro­bić coś, czego się do tej pory nie ro­biło i obie­cała mi na uro­dziny kar­net na mie­siąc za­jęć.

– A ja przy­szłam, bo tu naj­bli­żej – za­częła blon­dynka i w tym mo­men­cie za­wi­bro­wał jej te­le­fon. Drgnęła, apa­rat wy­padł jej z ręki, pod­nio­sła go, spoj­rzała na wy­świe­tlacz, ode­tchnęła z ulgą i od­rzu­ciła po­łą­cze­nie. – Prze­pra­szam, my­śla­łam, że to Pio­truś, że coś nie tak z Pa­weł­kiem. Pierw­szy raz zo­sta­wi­łam ich sa­mych na dłu­żej niż go­dzinę.

– To twoje dzieci? – spy­tała El­wira.

– Tak, to zna­czy nie. Pa­we­łek ma trzy mie­siące, a Pio­truś to mój mąż. To był jego po­mysł. „Nie mo­żesz przez dwa­dzie­ścia cztery go­dziny bez prze­rwy my­śleć o dziecku, bo zwa­riu­jesz” – po­wie­dział. „Zrób coś dla sie­bie, spo­tkaj się z ko­le­żan­kami albo znajdź so­bie coś in­nego. My chło­paki so­bie po­ra­dzimy”. Ale ko­le­żanki też mają ro­dziny, obo­wiązki, no i nie udało nam się wy­kroić na­wet go­dziny na bab­skie spo­tka­nie bez dzieci. A wtedy Pio­truś wy­pa­trzył tę jogę śmie­chu. „Spró­buj, po­śmie­jesz się, od­stre­su­jesz, a gdyby coś, to w pięć mi­nut przy­bie­gniesz do domu”. Na­wet w cztery bym do­bie­gła, bo miesz­kamy na są­sied­niej ulicy. Mam na­dzieję, że gdyby coś się działo, tfu, tfu, to Pio­truś dałby znać, a nie bo­ha­tera stru­gał. Tro­chę się de­ner­wuję. Chyba do nich za­dzwo­nię. – Znowu zer­k­nęła na wy­świe­tlacz.

– Daj ty, dziew­czyno, tym swoim chło­pa­kom spo­kój. Pio­truś i Pa­we­łek so­bie po­ra­dzą – po­wie­działa Janka i było w jej gło­sie coś ta­kiego, że ko­bieta odło­żyła te­le­fon. – A jak masz na imię?

– Paula.

– Trzy razy P – Paula, Pio­truś, Pa­we­łek – pod­su­mo­wała El­wira.

– Tak wła­śnie so­bie wy­my­śli­li­śmy. – Paula uśmiech­nęła się i zwró­ciła się do Marty: – Twoja ko­lej.

– Marta. Do­nata mnie za­chę­ciła, więc je­stem. Nie mam po­ję­cia, co da­lej bę­dzie się działo, ale za­częło się cał­kiem cie­ka­wie. To na ra­zie tyle.

Wszyst­kie spoj­rzały te­raz na sza­tynkę w ką­cie, która jako je­dyna jesz­cze się nie przed­sta­wiła, ale ta za­ci­snęła usta i prze­cząco po­krę­ciła głową.

– To jesz­cze tylko kilka słów wpro­wa­dze­nia i prze­cho­dzimy do prak­tyki. – Do­nata prze­jęła pa­łeczkę. – Twórcą jogi śmie­chu jest le­karz me­dy­cyny po­cho­dzący z In­dii, dok­tor Ma­dan Ka­ta­ria, który w ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym roku za­czął gro­ma­dzić lu­dzi, żeby się wspól­nie śmiać. Dla­czego re­pre­zen­tant po­waż­nej dzie­dziny na­uki za­jął się czymś z po­zoru tak nie­po­waż­nym jak śmiech? Bo prze­cież śmiech to zdro­wie – se­rio, w tym po­wie­dze­niu nie ma cie­nia prze­sady. Śmiech ob­niża po­ziom hor­monu stresu kor­ty­zolu, do­tle­nia or­ga­nizm, po­wo­duje wy­dzie­la­nie en­dor­fin, pod­nosi po­ziom ener­gii, wy­zwala kre­atyw­ność, roz­wija in­te­li­gen­cję emo­cjo­nalną, ela­stycz­ność, in­te­gruje lu­dzi. Można by jesz­cze wy­mie­niać i wy­mie­niać, jak ktoś jest za­in­te­re­so­wany, mogę po­le­cić ma­te­riały do prze­czy­ta­nia. – Do­nata wska­zała skrypt i plik kar­tek, które ze sobą przy­nio­sła. – Ale wróćmy do dok­tora Ka­ta­rii. Pierw­sze spo­tka­nia wy­glą­dały tak, że lu­dzie spo­ty­kali się, opo­wia­dali dow­cipy i się z nich śmiali. Ale kiedy już za­bra­kło dow­ci­pów ak­cep­to­wa­nych przez wszyst­kich, a po­ja­wiły się ra­si­stow­skie, szo­wi­ni­styczne, wul­garne, które jed­nych śmie­szyły, a in­nych obu­rzały, for­muła się wy­czer­pała. Jed­nak dok­tor Ka­ta­ria się nie pod­dał. Opra­co­wał me­todę, która łą­czy śmiech z ru­chem, od­de­chem i re­lak­sa­cją. Trak­tu­jemy śmiech jako ćwi­cze­nie, za­czy­namy się śmiać, nie ma­jąc po­wodu do śmie­chu. Je­śli ten śmiech wy­wo­łany prze­ro­dzi się w śmiech spon­ta­niczny, a czę­sto w gru­pie tak się wła­śnie dzieje, to su­per, a je­śli nie, to nic stra­co­nego, bo mózg nie od­róż­nia śmie­chu wy­wo­ła­nego od śmie­chu spon­ta­nicz­nego. Je­den i drugi przy­no­szą ta­kie same owoce. I wy­obraź­cie so­bie, że joga śmie­chu roz­po­wszech­niła się już w po­nad stu kra­jach. Do Pol­ski spro­wa­dził ją Piotr Biel­ski, który był uczniem dok­tora Ka­ta­rii, ale do me­tody pod­cho­dzi twór­czo, wpro­wa­dza­jąc wła­sne mo­dy­fi­ka­cje. I wła­śnie u Pio­tra nie­dawno zro­bi­łam kurs in­struk­tor­ski. No, ale dość już teo­rii, pora na prak­tykę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2023, Jo­anna M. Chmie­lew­ska Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-7779-935-2
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Zdję­cia i ilu­stra­cje użyte na okładce: Adobe Stock
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl