Słońce i Księżyc - Jan Kuff - ebook

Słońce i Księżyc ebook

Jan Kuff

2,0

Opis

Jest to zbiór wybranych wierszy, które ukazały się w trzech wcześniejszych wydaniach, tj. w „Alternatywne teksty”, „Zagłuszadło” i „Wilk i Zając”. Wydanie to zostało rozszerzone o kilka nowych, ciekawych tekstów. Zbiór należy traktować, jako zbiór najlepszych tekstów Janka Kuffa przełomu 2019/2020.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 58

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jan Kuff

Słońce i Księżyc

Wiersze wybrane - Przełom 2019/2020

© Jan Kuff, 2020

Jest to zbiór wybranych wierszy, które ukazały się w trzech wcześniejszych wydaniach, tj. w „Alternatywne teksty”, „Zagłuszadło” i „Wilk i Zając”. Wydanie to zostało rozszerzone o kilka nowych, ciekawych tekstów. Zbiór należy traktować, jako zbiór najlepszych tekstów Janka Kuffa przełomu 2019/2020.

ISBN 978-83-8221-546-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Róg obfitości

Przychodzę do Ciebie

Z rogiem obfitości

Zrobisz z nim, co zechcesz

Lecz, gdy skosztujesz

Choć odrobiny

Już nigdy nie będziesz

Patrzył na świat

Tak, jak wcześniej

To nie poezja

Ani proza

Ani też liryka

To tylko słowa

Których czasem

Lepiej jest unikać

To tylko mowa

Która potrafi budować

I niszczyć

Sam musisz odpowiedzieć

Sobie na pytanie

Czy chcesz poznać więcej?

Czy chcesz ujrzeć jeszcze?

Czy wolisz stanąć z boku

I patrzeć, jak inni

Biorą życie w swoje ręce

Bariera

W tej samotności

Poskładanej

Między moim

I Twoim światem

W tej płaszczyźnie

Na tych bezdrożach

Powołuję do życia

Kolejny tekst

Następny wers

Który wierci się

Przez nią

Tunelując do świadomości

Ona jednak

Jak wyschnięta posadzka

Gładka

i twarda jak skała

Dotarcie do celu

Zbyt wiele

Będzie kosztować

Nie czas i miejsce

By marnotrawić siły

Tych kosztów

Nie da się wliczyć w starty

Zdobyć nań fundusz

Czy materiał

W końcu i wiertło

Zadrży

I pęknie w pół

Nim dosięgnie celu

Już dawno był czas

Aby się poddać

Lecz nikt nawet

O tym nie pomyślał

Wszyscy dłubią

Walą młotami

Dobijają się

By wreszcie

Zrobić chwilę przerwy

A po przerwie

Znów kłują i dłubią

Bo muszą

Bo taka ich natura

Może kiedyś przebiją

Tę barierę

Silną, jak nic innego

Może kolejne pokolenia

Dotrą do upragnionego celu

A może nikt nigdy

Nie dowie się

Co po drugiej stronie

W spadku

Nie było mnie tu

Kiedy podążałem za pieniądzem

Za żądzą

Lepszego życia

I choć wszystko

Było inne

To dostałem to

Czego chciałem

Zagubiony

Po drugiej stronie świata

Popadłem w konsumpcjonizm

I brak etyki

Gdy na koncie rosło

Stawałem się ideą

Z brakiem rozsądku

Towarzyszu, przyjacielu

Czemu nie otworzyłeś

Mych oczu

Czemu pozwoliłeś błądzić

Uciekać w bezsens

Zamiast budować szczęście

Wśród rodzinnych zakątków śląska

Oskarżam Ciebie

Tak, jak Ty mnie oskarżałeś

O brak serca

O brak sumienia

Dziś wplatam w zdania ojczystej mowy

Wtrącenia z tułaczki po świecie

Po co mi to

Czego i tak nikt nie chce

Czym nie powinienem dzielić się z dziećmi

Jarzębina

Nie ma Cię

Stara, spróchniała jarzębino

Ścięta i rozerwana

Na drzazgi

Wróble przylatywały kiedyś

Zjadać twe owoce

Teraz nie ma owocu

Ani ptaszków

Siadywaliśmy, jako dzieci

W cieniu Twej rozrzedzonej korony

Pochłonięci dziecięcym

Śmiechem

Radość przemija

Wraz z nowym wiekiem

Z każdym rokiem

Życia po dzieciństwie

Z czasem nastaje

Subtelne zrozumienie

Lub otępienie umysłu

Każdy dostaje to

Na co zasłużył

Nie ma już dzieci na ławce

Czasem brak radości w życiu

Nie ma jarzębiny

Która tylko brudziła chodniki

Tylko śmiech jeszcze słychać

Sporadycznie, wyrywkowo

Tak trudno jest się przyznać

Że czasem nie ma się do kogo śmiać

Choćby byle jak

Patrzaj plus z minusem

Szukasz szczęścia Blago

Pragniesz jednym susem

Przeskoczyć oceany

Nie ominą dury brzuszne

Nie ominie chęć z niechęcią

Marzysz — może słusznie

Lecz niestety jest nic z tego

Skradasz się i kradniesz

Byle mieć na własność

Oko w oko padniesz

Nim Cię żal zastanie

Nie prosisz życia słodko

Bierzesz czego chcesz

Lecz pod tą powłoką

Żyjesz choćby źle

Złote myśli

Skuszony przez serce

Rozdarty przez czyny

Zbieram naczynia

By więcej nie czynić

Rozdarty na poły

Rzucony na wietrze

Chwytam choć lekko

Wzburzone powietrze

I wśród tych rozterek

Czy w nocy czy w dzień

Szamocę się strasznie

Jak przez pryzmat cień

I stoje rozdarty

Na połowy dwie

Nie złoce się złotem

Jak inni złocą się

Przez zaschnięty atrament

Wciąż wiercę się przez ścianę

Przez zaschnięty atrament

Ciągle pozostaje draniem

Choć skończyłem z tym na amen

I powielam stare słowa

Myśląc, że robię od nowa

Ale prawda jest wciąż inna

Woda stale będzie płynna

I choć lodu tu nie skruszę

Choć zaduchu nie przyduszę

I suchoty nie osuszę

To przemilczę choćby głuszę

No i ciągle jestem stróżem

Swoich nocnych opowieści

Dłubiąc twardą skałę dłutem

Zakończonym końcem pieśni

Stale z rozdartym serduchem

Kopcę będąc kocmouchem

Z coraz słabszym wzrokiem, słuchem

I z czupryną na poduchę

Kładę wreszcie swoje twory

Pod publikę tej potwory

Nawet gdyby dali fory

To nie zdążę skończyć story

I w ostatnim swoim wątku

Myśląc, że wszystko w porządku

Czekam popołudnia piątku

Żeby zacząć od początku

I wciąż wiercę się przez ścianę

Przez zaschnięty atrament…

[Na granicy ułudy]

Na granicy ułudy

Budzę się, by się zbudzić

Szturcham się żwawo

By do życia znów powrócić

Sen był koszmarem

Już do niego nie chcę wracać

Życie nie inaczej

Z boku na bok nas przewraca

Czasem można stanąć prosto

Głowy wyżej dać nie idzie

Ludzkość na wzór boski

Ma ze sobą jedno życie

Niżej upaść można

Kładąc się na ziemi wpół

Wszystko można poznać

Idąc jeszcze niżej w dół

Wielu jednak nie chce

Doznać tego na swej skórze

Niosą się na ręce

Wznosząc jak skrzydła ku górze

Jednak spadać z tak wysoka

Na podglądzie złej gawiedzi

Tylko jedna droga

Ku podłożu ciągle lecisz

I jak Ikar orle pióra

Gubisz stale na swej drodze

Czasem lepiej być na ziemi

Niż innym ku przestrodze

Orzeł z Ciebie żaden

Żaden jastrząb ani sokół

Kiedy jesteś tak wysoko

Lepiej już nie spuszczaj wzroku

Więc idę ze spuszczoną głową

Po spalonej, czarnej ziemi

W grobie jedną nogą

Jednak diabli mnie nie chcieli

Niżej tylko przepaść

Oceany, ostre skały

Czas jednak uciekać

Nim to diabły przemyślały

Patrzę więc przed siebie

Ani wyżej ani w dół

Jaki jestem — nie wiem

Lecz zostało życia pół

Może ta połowa wieku

Lepsza trochę będzie

Spadną znów kasztany

Żółte liście i żołędzie

Przed siebie

Zatopionym statkiem

Pędzę w góry

Krok wiedzie przez morze

I śniegowe kry

Wokół na hałastrę

Patrzą z góry

I świat budzą

Tak niewdzięczne sny

Po akrylowych rzekach

Suną łodzie

Lecz wyblakły wody

Tu i tam

Gdyby przeżyć życie

Z sobą w zgodzie

Kroku byś nie zrobił

Za granicę bram

Statek pachnie jeszcze

Jarzębiną

Co rosła przed mą klatką

Dawnych dni

Mowa wiąże głoski

Ciężką śliną

Tak, że słowa stygną

Tak jak białe kry

Sosnowym mostem

Przejdziesz w jedną stronę

I kroki popchniesz

Byle dalej stąd

Mostek marny

Za Tobą zatonie

Idziesz więc przed siebie

Czy to nie jest błąd?

Wcale nie jest źle

Czy to bławatek

Czy to jest statek

Łakomie zjadam

Marmoladę

Jadę mym gratem

Już poza światem

Każdemu chyba

Dałbym radę

Wyostrzone zmysły

Na pomoc przyszły

Gdy znów znalazłem

Się w czasie przyszłym

I znów nazajutrz

W mym własnym kraju

Mogę bajdorzyć

Baju Baju

Choć wciąż na skraju

Swego bankructwa

To już nie wierzę

W światowe bóstwa

I z samym sobą

Jadę tą drogą

By już nie musieć

Oszukać nikogo

Bo z samym sobą

Zniszczonym chorobą

Kładę poduszkę

Pod ciężką głową

A jednak wciąż

Zawijam jak wąż

Produkuje stos

Niechcianych listów

Nie dotrze głos

Choćby miał coś

Co zagłuszyło by

Odgłos miasta

Tak więc już nikt

Tak jakbym znikł

I wcale nie jest

Źle mi z tym

Głupawy film

Przyszło też śmiać się

Z głupawych filmów

Na chlebie pasztet

Przeprosił widzów

W kieszenie kamień

Na nowy dom

Prześlij mi paczkę

Daleko stąd

A w powietrzu

Chmury tworzą zgrany szyk

Pierwszy na przejściu

Nie zatrzyma mnie już nikt

Odlot na zachód

Tam gdzie miasta dotykają nieba

I zamiast piasku

Tylko Ciebie mi tam trzeba

Muzykologia

Przecież wiesz, że lubię słuchać

I ślepa droga

Otworzy przed nami zielone wzgórza

I Wielka Stopa

Nie przyjdzie straszyć dzisiaj nas

Bo to listopad

Chmur czarnych na niebie głaz

A w powietrzu

Chmury tworzą zgrany szyk

Pierwszy na przejściu

Nie zatrzyma mnie już nikt

Odlot na zachód

Tam gdzie miasta dotykają nieba

I zamiast piasku

Tylko Ciebie mi tam trzeba

Pomalowane

Na czerwono nasze twarze

To nie atrament

Zabrane worki codziennych marzeń

Na naszej drodze

Krasnal z całkiem zieloną czapką

Czy nam pomoże

Do celu dojechać gładko

Mam bilet do Australii

Tak do Ciebie piszę

Bo wokół świat smutny

Znowu lecą liście

Na chodniki brudne

Stałem pod Twym oknem

Tylko krótką chwilę

Ubłocony błotem

Schowałem co chłód kryje

A tam lato w Australii

Pełnia życia, gołe plaże

Surfing na fali

Panny ciała sobie smażą

I kangury kicają

Jak króliki po sałatę

Rekiny nie przestają

Zjadać przyjezdnym tratew

A tu noc coraz dłuższa

Mroczne są popołudnia

Pełno reklam kusi

By wyłączyć głośne pudła

I tu słowo dają inni,

Że lepiej już nie będzie

Trzeba uzbroić niewinnych

Zanim zło z ciemności wzejdzie

A tam gołe plaże kicają

Jak kangury po sałatę

Króliki się smażą

Nikt nie pije tu herbaty

I Australia reklamuje

Rekiny tego lata

Pełnia życia odchodzi

Przyjezdnym na tratwach

Wolę ciemność i mroki

Od rekinów w pełni życia

Choć stawiam bardzo chwiejne kroki

To nie żyje życiem widza

I herbata też smakuje

Gdy ciepłą się zaparzy

Nie potrzebuje jeść królików

I wolę ich nie smażyć

A tam gołe rekiny

Kicają po plaży

Kangur Australię

Do herbaty smaży

Pełnia życia na tratwie

Królikom przemija

A reklama w pełni lata

Po pannach się odbija

I tak piszę do Ciebie

Bo wokół świat smutny

Chciałem jechać do Australii

Lecz zostawię to na później

Zaparzyłem już herbatę

I czekam aż odpowiesz

Zostawię to na potem

Co chodzi mi po głowie

A tam kangur w pełni życia

Pojechał do Australii

Tam panny to króliczki

A króliczki to panny

Tam mogę być rekinem

Surfując na mej tratwie

Herbatką to popiję

I założę tam smażalnie

A tam na reklamie

Rekin zajada królika

Kangur surfuje

W necie po przymiotnikach

I herbata w smażalni

Pod szyldem „Na tratwie”

Goła panna na plaży

Reklamuje Australię

A tam rekin na tratwie

Kangura zajada

Królik w pełni życia

Zaczął po ludzku gadać

I w smażalni herbata

Pannę poparzyła

A reklama Australii

Krótkim życiem żyła

Właśnie, co dopiero

Tak sobie napisałem

Żeby było śmiesznie

Potem okryłem się Twym ciałem

By ocieplić powietrze

Pod powierzchnią luster

Schowałem stare książki

I złapałem miłość

Za majteczki w groszki

Pod sklepem skubnąłem

Paczkę Cheatos za 3 złote

I okrywając się Twym ciałem

Zostawiłem je na potem

Znów zajrzałem do ula

Czy papiery się zgadzają

I w pogniecionej koszuli

Nasłuchiwałem jak ten zając

A wieczorem w browarze

Kumpel ważył kawę na zegarze

Koszulina na mnie

Wyprasowała się z czasem

I w tym ciągłym harmidrze

I hałasie jak z głośnika

Ty grałaś na trąbce

Po tym jak z pokoju znikłaś

Koledze darowałem

Darowiznę na tacę

I leżąc pod Twym ciałem

Znów wyszedłem na spacer

A w nocy znów chrapałem

Jak z dziobem w wodzie flaming