Sławomir Peszko. Peszkografia - Sławomir Peszko, Sebastian Staszewski - ebook + audiobook

Sławomir Peszko. Peszkografia ebook i audiobook

Sławomir Peszko, Sebastian Staszewski

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na tę biografię czekała cała piłkarska Polska!

Piłkarz kultowy, bohater głośnych skandali i bijących rekordy popularności żartów, a zarazem uczestnik mistrzostw Europy i świata. Sławomir Peszko postanowił opowiedzieć o swojej podróży z podkarpackich klepisk na najsłynniejsze stadiony świata, na których rywalizował z ikonami futbolu: Cristiano Ronaldo, Andrésem Iniestą, Alessandro Del Piero, Stevenem Gerrardem, Patrickiem Vieirą czy Philippem Lahmem.

Czy był piłkarzem-memem, który „nigdy nie marnuje setki”, czy ważnym członkiem kadry grającej w ćwierćfinale Euro 2016? Czy nie ma futbolu bez alkoholu, czy może nie ma sukcesów bez „Atmosfericia”? Czy był idolem kibiców Lecha Poznań i 1. FC Köln, a może jednak zmarnował swój talent? I co o tym wszystkim sądzą jego przyjaciele, z Robertem Lewandowskim i Lukasem Podolskim na czele? Kto w reprezentacji miał najmocniejszą głowę i jak wyglądał wieczór kawalerski "Lewego" w Monako? Z jakiego powodu odrzucił ofertę Wolfsburga za milion euro rocznie? I jaki miał z nim problem Leo Beenhakker?

Peszko w autobiografii nie czaruje ani siebie, ani odbiorcy. Mówi, jak było. I gwarantuje jedno: będzie się działo.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 21 min

Lektor: Slawomir Peszko i Sebastian Staszewski

Oceny
4,2 (262 oceny)
140
66
38
14
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
morinho90

Nie polecam

Dodaliście jeden rozdział nie informując o tym nigdzie! Pierdol się legimi, to mój ostatni miesiąc a potem będę korzystał z usług konkurencji.
51
jamaica88

Nie polecam

Poza przedmową, nie działają pliki audio. Sprawa dwukrotnie zgłoszona Legimi, podobno przekazana wydawcy i mimo upływu kolejnych tygodni - nic.
30
dolob

Z braku laku…

Audiobook to tylko 1 rozdział, nie ma o czym mówić..
30
PolishEagle

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super. Jedyne co to nóż się w kieszeni otwiera, jak się słucha o pijaństwie w reprezentacji. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego oni grają tak jak nie mieliby siły... Teraz już wiem
00
Matal81

Całkiem niezła

Odniosłem wrażenie w czasie czytania, że pan Peszko nie potrafi wziąć odpowiedzialności za swoje błędy. Ciągle w książce przewija się motyw „gdyby nie to” „gdyby nie tamto”. Prawda jest taka, że picie wódki Pan Peszko opanował w stopniu lepszym niż granie w piłkę. Dlatego zostanie zapamiętany jako „party boy” a nie piłkarz reprezentacji Polski. Historie umieszczone w książce w mojej ocenie nudne, ale na wakacyjne czytanie wystarczą.
00

Popularność



Kolekcje



Rodzinie,która przetrwała to wszystko, a nawet więcej.

Przedmowa

Po jednej z ostatnich sesji nagraniowych jechaliśmy ulicami Krakowa w kierunku dworca kolejowego. Sławek pewnie prowadził potężnego grafitowego rolls-royce’a, którego na kilka dni pożyczył mu jego znajomy, agent prowadzący kariery gwiazd sportów walki. Na tylnym siedzeniu leżał zresztą pas wielokrotnego mistrza KSW Roberto Soldicia… Chociaż warte dwa miliony złotych auto robiło na przechodniach piorunujące wrażenie, Peszko kręcił nosem.

– Chyba jednak wolę mojego bentleya…

Nie zdążył skończyć zdania, gdy za nami rozbłysły światła policyjnego radiowozu. Wjechaliśmy pod zakaz… No tak, podróż z tym gagatkiem nie mogłaby obyć się bez atrakcji.

„Trudno, będzie mandacik” – pomyślałem, gdy dostrzegłem surową twarz funkcjonariusza. Ale Sławek jak to Sławek, energicznie wyskoczył z samochodu, uśmiechnął się tak, jak potrafi tylko on, i przybił z policjantem piątkę. Po chwili jechaliśmy dalej, oczywiście bez mandatu.

– Poznał cię? – zapytałem.

– No jasne.

– A o coś pytał?

– Tak.

– O co?

– Czy wyjątkowo jestem trzeźwy.

Oto cały Peszko.

Na napisanie tej autobiografii namawiałem Sławka prawie dwa lata. Niezliczoną ilość razy zasiewałem w jego głowie myśl, że nadszedł już czas, aby opowiedzieć własną wersję historii. Nie mogłem przekonać go pieniędzmi – tych w karierze zarobił sporo i nie stracił ich w kasynie czy na nietrafionych inwestycjach. Książki nie potrzebował też do zyskania ludzkiej sympatii; tę ma ogromną, o czym przekonałem się w Poznaniu, gdy przed pucharowym meczem Lecha z Austrią Wiedeń przez godzinę rozdawał autografy kibicom stojącym w długiej kolejce. Zadziałała dopiero obawa przed tym, że to, co niezapisane, przepadnie na zawsze. Bo chociaż Peszko pamięć ma wybitną, to w jego wspomnieniach świat również zaczął zlewać się w nieregularną bryłę. Dublin stawał się Cardiff, Stany Zjednoczone Paragwajem, a remis – zwycięstwem. I w końcu uznał, że warto zebrać wszystkie pocztówki z jego zwariowanej kariery, by przekonać się, co wyjdzie z tego niecodziennego kolażu.

Na tych pocztówkach są wyjątkowe miejsca, ale przede wszystkim – niesamowici ludzie. Na potrzeby tej książki o Peszce zgodzili się porozmawiać Robert Lewandowski, Lukas Podolski, Adam Nawałka, Franciszek Smuda, Jakub Błaszczykowski, Łukasz Piszczek, Łukasz Fabiański, Marcin Wasilewski, Sebastian Mila, Adrian Mierzejewski, Jakub Wawrzyniak, Miloš Krasić, Piotr Rutkowski, a także kilkanaście innych osób, które spotkały naszego głównego bohatera na swojej drodze: w Jedliczu, Płocku, Poznaniu, Kolonii, Gdańsku czy Krakowie.

Z Peszki można się śmiać, a nawet trzeba – zresztą najwięcej ze Sławka śmieje się on sam, cały czas żartując o wymarzonym meczu z Finlandią i zmarnowanych setkach. Jednocześnie zasługuje na olbrzymi szacunek – nie należy do grona piłkarzy, którzy napisali autobiografię, mimo że więcej stracili, niż osiągnęli. „Peszkin” ma za sobą poważną karierę: grał przeciwko najlepszym piłkarzom globu, wystąpił na Euro i mundialu, zdobył kilka trofeów. Zaprzyjaźnił się też z „Lewym”, najlepszym piłkarzem w historii Polski, i „Poldim”, mistrzem świata z 2014 roku. Dodatkowo ma wspaniałą rodzinę: kochającą żonę Anię, nieschodzącego z boiska syna Marcela i córkę Wiktorię, świetnie zapowiadającą się tancerkę.

Życie Peszki, tak kolorowe, że aby je opisać, nie wystarczy podstawowa paleta barw, składa się jednocześnie z tylu złych decyzji, niezrozumiałych wyborów i kłód rzuconych samemu sobie pod nogi, że aż trudno w to uwierzyć. Gen autodestrukcji dawał o sobie znać w najgorszych momentach: gdy w tajemnicy uciekł przed Wolfsburgiem do Aten, gdy po pijanemu nawrzucał asystentowi selekcjonera, a później zdemolował taksówkę w Kolonii, tracąc przywilej gry na turnieju we własnym kraju, gdy raz po raz popadał w konflikty z trenerami. Trudno nie odnieść wrażenia, że największym wrogiem Sławka jest on sam. Jest jednak także swoim najlepszym przyjacielem, bo nie ma wątpliwości, że gdyby nie jego wykuty w Jedliczu charakter, nigdy nie przeżyłby tego wszystkiego, o czym opowiedział w tej książce.

Sławomir Peszko – mimo wielu wad i zalet – ma jednak pewną istotną cechę, która sprawia, że w środowisku piłkarskim naprawdę trudno znaleźć kogoś, kto go nie lubi. Bez względu na to, czy pije właśnie wódeczkę z kolegami w barze U Wydry, czy opala się w Dubaju z Lewandowskim, czy siedzi w rolls-roysie i czeka na policjantów – zawsze jest sobą.

Sebastian Staszewski

PROLOG BĘDZIE SIĘ DZIAŁO

Na zgrupowanie wybrałem się z nadzieją, że Adam Nawałka pozwoli mi zagrać choćby parę minut. Za kilka dni mieliśmy jechać na Wyspy Brytyjskie, aby powalczyć z Irlandią o punkty eliminacji mistrzostw Europy. Nie byłem jednak podstawowym piłkarzem reprezentacji Polski, ba – przez dziesięć długich miesięcy selekcjoner pomijał mnie przy powołaniach, jakbym przynosił mu pecha.

Po meczu z Gruzją Kamil Grosicki miał jednak złamaną rękę, a Jakub Błaszczykowski dopiero wracał do formy po zerwaniu więzadeł, więc w ogóle nie został powołany. Ktoś zatem musiał tę lukę wypełnić.

Furorę w europejskich pucharach zrobiła wtedy Legia Warszawa i prezes PZPN Zbigniew Boniek wymyślił, że Nawałka powinien powołać Michała Żyrę. W tym samym czasie Hubert Małowiejski, szef banku informacji kadry, wybrał się do Monachium, aby obejrzeć mecz z Bayernem. I chociaż z FC Köln przegraliśmy aż 1:4, to rozegrałem jedno z moich najlepszych spotkań w Bundeslidze. Małowiejski to docenił i na początku drugiej połowy napisał Nawałce krótką wiadomość: „Mamy rozwiązanie naszych problemów”.

Dzień później selekcjoner zadzwonił do mnie.

– Sławo, jesteś gotowy? Potrzebuję cię.

Głos trenera brzmiał jak najsłodsza muzyka. Pomyślałem: „Fajnie, może nawet wejdę na końcówkę”. Ale Nawałka już pierwszego dnia obozu w Warszawie – co prawda nie mówiąc tego na głos – dał mi do zrozumienia, że z Irlandią wystąpię od początku.

Drugiego dnia zgrupowania byłem już pewny, że tak się właśnie stanie. Trzeciego dnia miałem w głowie tyle informacji o rywalach, że gdybyście obudzili mnie o trzeciej w nocy, to bez zastanowienia powiedziałbym wam, w którą stronę zwody robi Aiden McGeady i którą nogą piłkę woli przyjmować Robbie Brady. Nawałka naładował mnie wiedzą tak, że spokojnie mógłbym zdawać na Harvard.

W dniu meczu miałem jednak problem z opanowaniem emocji. Myślałem, że oszaleję. Chodziłem po pokoju od drzwi do okna, od okna do drzwi, znów do okna i jeszcze raz do drzwi. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Próbowałem wszystkiego. Spać też, ale nie było na to szans. Telefon sprawdziłem tysiąc razy. Co chwilę wyglądałem za okno, ale co mogło się dziać za oknem?

– Sławek, chyba nie pogadamy. Idę do restauracji coś zjeść, a ty spróbuj odpocząć – powiedział Artur, kolega z Kolonii, który odwiedził mnie w pokoju.

Następnego dnia przyznał:

– Byłeś jak tygrys zamknięty w klatce.

Każda sekunda trwała wtedy minutę, a każda minuta – godzinę. Patrzyłem na zegarek: 14.32. Wieki później znów sprawdziłem, a tam… 14.55. Kurwa mać! Byłem dynamitem, który tego wieczora miał eksplodować na Aviva Stadium.

W końcu zostałem bohaterem.

Wcześniej zdarzały mi się dobre mecze, w których nie potrafiłem jednak wykorzystać znakomitych okazji. Tak było w Gdańsku, kiedy w pojedynkę powinienem był pokonać niemieckich medalistów mistrzostw świata. Albo na PGE Narodowym, gdy byłem o krok od zdobycia historycznego gola na nowym stadionie w sparingu przeciwko Portugalczykom. Za każdym razem czegoś jednak brakowało. Tym razem miało być inaczej…

Graliśmy już dobre dwadzieścia minut. Sprytnie nacisnąłem na Brady’ego, tak że Irlandczyk stracił piłkę. Dopadł do niej Maciek Rybus, który jednak nie za bardzo wiedział, co zrobić, i odbił się od obrońcy gospodarzy. Futbolówka odskoczyła na bok, ale ja – jakbym miał szklaną kulę i przewidział, co się wydarzy – już tam byłem. Decyzję o strzale podjąłem w sekundę i uderzyłem ile sił z lewej nogi. Goooooooooool! Prowadzimy! Peszkoooooo!!!

To był cudowny moment, którego chwilę później… pożałowałem.

Mało kto wie, że mam klaustrofobię. Od dziecka nienawidzę zamkniętych pomieszczeń, dostaję w nich szajby. Raz na zgrupowaniu Wisły Płock kilku kolegów postanowiło zrobić sobie ze mnie jaja, narzucili mi na głowę kołdrę, a później na siłę wcisnęli mnie do szafy. Myślę, że szybko tego pożałowali, bo po wyjściu zacząłem napierdalać wszystkim, co wpadło mi w rękę: krzesłami, butelkami, poleciał nawet jakiś wazon. Dostałem białej gorączki. Tak samo było, kiedy lekarze w karetce zamknęli mnie przypiętego pasami do noszy. Nie zdążyli przejechać kilometra i musieli mnie uwolnić, bo bali się, że sam się wyrwę i zdemoluję im pojazd. Z klaustrofobią nie ma więc żartów. W Dublinie znów się o tym przekonałem.

W szaleńczej radości po golu koledzy wskoczyli na mnie i zrobili tak zwaną kanapkę: ja leżałem na trawie, a na mnie leżało kilkunastu facetów.

– Kurwaaaaa, złaźcie ze mnie, duszę się, duszę się! – charczałem, ale oni nie rozumieli, co przeżywam. W tej pięknej chwili, zamiast cieszyć się z gola, walczyłem o przeżycie. Co za pojebana sytuacja…

Mimo to smak tego meczu był dla mnie wyjątkowy – zapewne tak człowiek czuje się po trafieniu w finale Ligi Mistrzów. Gdyby nie Shane Long, który w doliczonym czasie zdobył bramkę na 1:1, wartość mojego gola byłaby jeszcze większa. Ale i tak nie narzekam.

To, co wydarzyło się w Irlandii, jest jedną z najpiękniejszych chwil zebranych w trakcie mojej piłkarskiej podróży. A trochę przeżyłem. Występowałem w Polsce, Niemczech i Anglii, grałem w Pucharze UEFA i Lidze Europy. Rywalizowałem z Andrésem Iniestą, Alessandro Del Piero, Stevenem Gerrardem, Patrickiem Vieirą, Andreą Pirlo, Tonim Kroosem, Virgilem van Dijkiem, Samuelem Eto’o czy Dejanem Stankoviciem. Występowałem w reprezentacji z moim przyjacielem Robertem Lewandowskim, z którym pojechaliśmy na mistrzostwa Europy i mundial, a w FC Köln grałem z innym kumplem, Lukasem Podolskim. Zwiedziłem cały świat, zarobiłem miliony złotych i poznałem największych kozaków piłkarskiego świata. A przy tym wszystkim – świetnie się bawiłem. I o tym wam opowiem. Jednego możecie być pewni: będzie się działo!

ROZDZIAŁ 1 WIEŚNIAK

Miał już czternaście lat, ale był strasznie mały. Nie widziałem, czy w ogóle ma kolana, bo spodenki sięgały mu aż do kostek. Pomyślałem: „Z tego mikrusa raczej nie będzie piłkarza”.

Tomasz Hajto

Nowi koledzy przywitali mnie w sympatyczny sposób.

– Wsiur!

– Biedak!

– Gnój!

Trwało lato 1999 roku. Miałem czternaście lat, byłem juniorem Nafty Jedlicze i zaczynałem właśnie treningi z najzdolniejszymi chłopakami z Małopolski i Podkarpacia. Kadra makroregionu, na którą zostałem powołany, składała się z dzieciaków z Krakowa, Tarnowa, Krosna, Rzeszowa czy Przemyśla. Najzdolniejsi mieli pojechać na zgrupowanie, a spośród nich wybierano zespół na Puchar Michałowicza – turniej ten miał status nieformalnych mistrzostw Polski, tyle że rywalizowały w nim nie kluby, a połączone okręgowe związki piłkarskie.

Nie urodziłem się w bogatej rodzinie i nie wyglądałem, jakbym z takiej pochodził. Szybko stało się to powodem zaczepek ze strony chłopaków w ortalionowych dresach, którzy na co dzień grali w Wiśle Kraków, Hutniku czy Cracovii. Czuli się ode mnie lepsi; mieli lepsze ubrania i lepszy sprzęt, który nosili w klubowych torbach. I nie mieli litości.

– Po co tu przyjechałeś, wieśniaku? – syczał wyższy o dwie głowy bramkarz Marek Pączek, który od razu wziął mnie na celownik. Pozostali tylko rechotali.

To nie były sympatyczne żarciki, koleżeńskie szpileczki, jakie znacie z filmików kanału Łączy nas piłka. To była brutalna dziecięca rąbanka mająca już pierwszego dnia sprowadzić mnie do poziomu gówna. Fala – jak w wojsku. Po docinkach tych wszystkich Pączków miałem ochotę wyjąć z kieszeni granat, odbezpieczyć zawleczkę i rozpierdolić całe to towarzystwo. Granatu jednak nie miałem, wielkich szans też nie. Krakusy przyjechały mocną paczką, od razu zajęły najlepsze pokoje, a mnie czy chłopaków z Dębicy potraktowały jak śmieci. Rzadko wtedy przeklinałem, ale pomyślałem sobie: „O wy chuje, jeszcze zobaczycie”.

Uratowało mnie wsparcie Mariana Cygana, który był jednocześnie trenerem makroregionu i reprezentacji Krakowa. To był uczciwy facet, nie faworyzował swoich podopiecznych. Gdyby nie Cygan, który wyłowił mnie na wiejskim boisku w Jarosławiu rok czy dwa lata wcześniej i we mnie uwierzył, pewnie od razu spakowałbym znoszony plecak i z płaczem wrócił do mamy. Ale wytrzymałem. I na treningach w Makowie Podhalańskim nie miałem sobie równych. Złość wymieszana z frustracją stały się moim paliwem rakietowym. Chłoptasie w wypastowanych butach – wśród nich był Paweł Stawarczyk, młodszy brat Piotra, który później grał w Ruchu Chorzów – oglądali tylko moje plecy.

Na koniec zgrupowania trenerzy podzielili nas na dwie drużyny, które miały ze sobą rywalizować. Z tej grupy Cygan zamierzał zostawić tylko kilkunastu najlepszych, reszta wracała do domów. Moja ekipa wygrała 1:0, a ja zdobyłem decydującą bramkę.

– Ty, Sławek, to na pewno zostaniesz… – wzdychali teraz cwaniacy, którzy tydzień wcześniej ze mnie szydzili. I właśnie tak było. Ja zostałem, oni zaczęli się pakować. Adios amigos! Nie zapomnijcie tylko zabrać ze sobą tych pięknych czerwonych dresów!

Nagroda za wytrwałość przyszła nadspodziewanie szybko. W Pucharze Michałowicza zajęliśmy drugie miejsce, przegrywając dopiero w finale z makroregionem pomorskim. Chociaż w Lipnie i Rypinie warunki przypominały obóz komandosów – w mikroskopijnych pokojach spaliśmy na wojskowych łóżkach polowych – to fajnie było spotkać rówieśników z całej Polski i dowiedzieć się, że na ich tle wyglądamy całkiem nieźle.

Tuż przed wyjazdem na turniej znów pojechaliśmy do Makowa. Podhale odwiedził wtedy Tomasz Hajto, pan piłkarz grający w niemieckim Duisburgu. Jego rodzinny dom stał może sto metrów od stadionu Halniaka, na którym trenowaliśmy. Hajto miał akurat przerwę pomiędzy sezonami; przyjechał srebrnym porsche, które przypominało statek kosmiczny z opowiadań Stanisława Lema. Cygan zaprosił go do hotelu, żeby powiedział coś od siebie.

– Chłopaki, musicie ciężko trenować i mieć dużo cierpliwości. Tak jak ja. I pamiętajcie, że na boisku trzeba pokazywać charakter, jaja! Bo talent to nie wszystko – stwierdził „Gianni”. Rzucał tymi farmazonami z całkiem poważną miną, a my patrzyliśmy na niego jak na święty obrazek i wierzyliśmy w każde słowo. Miał zachodnią furę, zachodnie ciuchy, zachodnie okulary, a w portfelu zachodnią kasę. Był dla nas jak pan Bóg, tyle że nieco młodszy i bez brody.

Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że kilkanaście lat później „Hajtowy” będzie moim kumplem, wysłałbym go do wariatkowa. A tak się stało. Pewnego razu, na imprezie, zagadnąłem o to Tomka, który w dniu naszego pierwszego spotkania miał dwadzieścia siedem lat – jest starszy ode mnie o trzynaście. A on spojrzał na mnie niewyraźnym wzrokiem i rzucił w stylu Janusza Gajosa, który tak samo odpowiedział kiedyś Cezaremu Pazurze: „Sławek, kurwa, trzeba było powiedzieć, że to ty!”.

Jeśli jeszcze nie wierzycie w to, że byłem wręcz skazany na poważną piłkę, to opowiem wam inną historię – historię pewnego zdjęcia. Na fotografii stoi kilkunastu chłopaków, ostatni z prawej w dolnym rzędzie to ja. Na twarzy mam dziwny grymas, a na sobie dużo za dużą zieloną koszulkę ze spranym już napisem TELBUD. Zdjęcie zostało wykonane na turnieju o Puchar Kuchara, kilka tygodni przed „Michałowiczem”. W finale mój OZPN Krosno spotkał się z chłopakami z Przemyśla i wygrał 3:1. Dwie bramki zdobył Tomek Pierzchała z Jasła, a jedną – ja. Pomyślicie, że to fotka, jakich juniorskim drużynom robi się setki. Niby tak, gdyby nie jeden szczegół. Po lewej stronie stoi na niej elegancki, wyprostowany pan. Na nogach ma lakierki, na nosie okulary, do tego sportową kurtkę, chyba Wisły. To… Adam Nawałka, późniejszy selekcjoner, który na żywo widział mojego finałowego gola.

Kiedy mama odwoziła mnie naszym starym fiatem na mój pierwszy obóz w Makowie, nie miałem pojęcia, że zaczynam właśnie niesamowitą podróż, która odmieni moje życie na zawsze. Dzięki niej przez kolejne dwadzieścia lat byłem wszędzie i wszystko zobaczyłem. Ja, wieśniak z Jedlicza, którego bramkarz Pączek zapytał na dzień dobry: „Po co tu przyjechałeś?”.

Urodzony na terenie wroga

Pochodzę z Jedlicza, miasteczka w województwie podkarpackim, jednego z tysiąca takich samych miasteczek rozsianych po całym kraju. Okoliczne dzieci rodziły się zazwyczaj albo w Krośnie, jak dwaj moi bracia, albo w Jaśle. Tylko tam były szpitale. Jedlicze z Krosnem żyje nieźle, ale z Jasłem od zawsze mamy sąsiedzką kosę. A jeśli mam być precyzyjny: po prostu się nienawidzimy. I ja, Sławomir Konrad Peszko, na świat przyszedłem właśnie na terenie wroga. Trudno, stało się – dokładnie dziewiętnastego lutego 1985 roku.

Wcześniej urodził się mój starszy brat Daniel, później był jeszcze Szczepan, wcześniak, który pojawił się dziesięć miesięcy po mnie – w grudniu. Tata, Stanisław, był spawaczem, często wyjeżdżał na robotę za Odrę, dzięki czemu mieliśmy stały dostęp do niemieckich słodyczy. Mama, Ewa, najpierw pracowała jako ekspedientka w sklepie spożywczym, a później otworzyła własny ciucholand. Typowa polska rodzina – tak bym o nas powiedział.

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dzieciństwa małych Polaków wyglądały bardzo podobnie: nie było ani za bogato, ani zbyt biednie, ani za kolorowo, ani przesadnie szaro. Mało kto chodził w markowych ciuchach, komórka kojarzyła się ludziom co najwyżej z szopką stojącą za domem, a zamiast lampki prosseco wypijało się flaszkę z czerwoną kartką. Dzieciaki natomiast czas wolny spędzały głównie na podwórku – bawiąc się w wojnę, chowanego albo uprawiając sport.

Sport… Nie mam pojęcia, skąd wziął się w moim życiu, ale lubię myśleć, że byłem na niego skazany. Odkąd pamiętam, po prostu był. W podstawówce jeździłem na zawody w kosza, szczypiorniaka czy unihokeja. Biegałem w sztafecie na sto metrów i w tej przełajowej też.

– Sławek to nam zaprezentuje – mówili wuefiści, kiedy chcieli pokazać klasie skok przez kozła. Szukali mnie też, gdy potrzebowali, żeby ktoś zrobił wymyk albo dwutakt.

Zimą trenowałem nawet biathlon. Mieliśmy strzelnicę z prawdziwego zdarzenia i ktoś zaproponował, żebym założył narty. Pewnie gdyby w Jedliczu była porządna hala do piłki, to nawet nie spojrzałbym na te deski, ale że hali nie było i jeszcze dawali postrzelać z karabinku, to dlaczego nie? Lubiłem to, przy okazji nieźle wyćwiczyłem wydolność, ale znikałem, gdy tylko śnieg topniał i znów dało się ganiać po boisku.

Garnąłem się jednak do wszystkiego, więc od pierwszego dnia zostałem ulubieńcem Piotra Brila i Kazimierza Zimy, moich nauczycieli wychowania fizycznego w szkole podstawowej przy ulicy Tokarskich. Gorzej było z pozostałymi, bo ci się irytowali, że ciągle ktoś zwalniał mnie na jakieś zawody. Dzięki wyjazdom na przeróżne turnieje byłem jednak uznawany za klasową gwiazdę. Co gdzieś pojechałem, to wracałem z dyplomem albo medalem. Dodatkowo nieźle się uczyłem, na trójkach i czwórkach. A gdy w ósmej klasie trzeba było wrzucić drugi bieg – skończyłem ją z czerwonym paskiem.

Powiedziałem, że nie mam pojęcia, skąd w moim życiu wziął się sport, bo w domu zajmował miejsce gdzieś pomiędzy baletem a modelarstwem. Czyli wszyscy mieli go gdzieś. U Roberta Lewandowskiego było odwrotnie – tata trenował judo, mama była po AWF-ie, siostra grała w siatkówkę. Mój ojciec natomiast nigdy nie chodził na mecze, nawet moje; na pierwszym był chyba dopiero w Płocku.

– Pojedziemy do Krosna – zaproponował kiedyś, ale na miejscu okazało się, że nie będziemy oglądać piłkarzy, tylko tamtejszy ŻKS, który jako tako radził sobie w drugiej lidze… żużla.

Przy naszym stole nie rozmawiało się więc o futbolu. Nie oglądało się go też w telewizji. Kiedy jednak grała reprezentacja albo Liga Mistrzów, czasami udawało mi się uprosić rodziców, żeby zrezygnowali z jakiegoś durnego teleturnieju czy innej Mody na sukces i chociaż na chwilkę oddali mi pilota. Jeśli się nie zgodzili, musiało wystarczyć mi radio, które tata przywiózł z Niemiec.

Jeden mecz z tamtego okresu zapamiętałem szczególnie. Został rozegrany dwudziestego drugiego maja 1996 roku. To dla mnie ważny dzień, bo właśnie wtedy zakochałem się po raz pierwszy. Ale nie w żadnej Oli czy Wioli, tylko w Juventusie. Stara Dama grała wówczas w finale Champions League i pokonała po rzutach karnych Ajax Amsterdam. „Alessandro Del Piero, Didier Deschamps, Gianluca Vialli, Paulo Sousa…” – wyliczał kolejnych graczy legendarny Dariusz Szpakowski, a ja nie mogłem oderwać wzroku od monitora.

Moje serce do dziś pozostaje biało-czarne, jak koszulki Włochów w tamtym meczu. Gdy rok później w finale z Borussią Dortmund Lars Ricken strzelił pięknego gola i przypieczętował porażkę Juve, płakałem całą noc. Wcześniej tata kupił mi koszulkę BVB, z charakterystyczną reklamą Die Continentale. To był wspaniały prezent, na osiedlu zazdrościli mi go wszyscy, ale rodzice szybko się zorientowali, że ulokowałem uczucia gdzie indziej, i niedługo później się poprawili, wręczając mi wełniany szalik Juve.

W Jedliczu mieszkaliśmy przy ulicy Brzozowej, w jednorodzinnym domu z pięknym, dużym ogrodem. To właśnie tam stawiałem pierwsze piłkarskie kroki. Moimi rywalami były drzewa, które mijałem jak najlepszych obrońców świata: po lewej czekała na mnie zawsze skoncentrowana śliwa, po prawej niewygodna cytrynówka, obok jeszcze dwie doświadczone jabłonie. A do tego choinka, na którą wpadałem, robiąc podpatrzone w telewizji zwody. Moi bracia też czasem kopali, przez chwilę nawet w Nafcie, ale jakoś nigdy nie palili się do ganiania ze mną. „Nie chcecie? To nie. Dam sobie radę!” – mówiłem, brałem piłkę i grałem sam na całe podwórko. Byłem jednoosobową drużyną: bramkarzem, obrońcą i napastnikiem. I zazwyczaj wygrywałem.

Nic nie ucierpiało na tym moim graniu tak bardzo jak kwiaty mamy. A były piękne, zadbane i… zbyt delikatne. Non stop miała do mnie pretensje, że połamałem jej róże czy inne petunie. Później się wycwaniłem i zniszczone kwiatki wtykałem pomiędzy te jeszcze sterczące, żeby nie było widać spustoszenia. W tyłek regularnie dostawały też drzwi od garażu, zrobione przez tatę z idealnie wyheblowanych czereśniowych desek. Odbijałem o nie piłkę przez tysiące godzin, aż w końcu zszedł z nich lakier. Zresztą deski też niedługo później wywiesiły białą flagę i popękały.

„Cewka” z Sherwood

W pewnym momencie zacząłem szukać nieco przyjaźniejszej przestrzeni – bez róż czy kruchych desek – i znalazłem ją kilka ulic dalej. Było tam pole, które na kolejne lata stało się moim drugim domem, a może nawet pierwszym. To był raj na ziemi, chociaż w niczym nie przypomniał nowiutkich orlików, które codziennie mijacie w drodze do pracy. Moim boiskiem był zwykły plac wciśnięty pomiędzy kilka domów. Dwie metalowe bramki, trochę trawy, głównie po bokach, ale generalnie – piach. Żadnych linii, żadnych siatek. Nikogo to jednak nie odstraszało. Komputerów jeszcze nie mieliśmy, w telewizji były trzy kanały, więc dzieci z okolicy zbierały się na takich placach jak mój i biegały za piłką, aż zrobiło się ciemno.

Pewnego dnia ktoś z nas wpadł na genialny pomysł.

– Stwórzmy sobie własną ligę!

Od razu objechaliśmy na rowerach całe Jedlicze, zebraliśmy chętnych, a było ich całkiem sporo, rozrysowaliśmy nawet terminarz. Mój zespół nazwaliśmy Sherwood, bo mieszkaliśmy blisko lasu. Poza mną w Sherwoodzie grali jeszcze Bartek Smosna i jego brat Maciek, Marcin Janocha, czyli „Harnaś”, Piotr „Bobek” Bobusia i bramkarz Sebek Krawczyk. Inne osiedla i ulice też miały swoje ekipy. Były: Getto, Zawodzie, Górna Kolonia, Borek czy Rynek.

Nie pamiętam, czy byliśmy najlepsi. Pewnie nie. Ale tylko my wyglądaliśmy jak prawdziwa drużyna. Mama miała już wtedy sklep z używanymi ubraniami i któregoś dnia przyszła do niej partia koszulek klubu Rot-Weiss Essen. Było ich osiem – przepiękne, czerwono-białe, z wielkimi numerami na plecach. Oddała mi wszystkie, a ja rozdałem je kumplom.

– Od teraz nie jesteśmy Sherwood, tylko Rot-Weiss – oświadczyłem.

Kolegom od razu się spodobało, chociaż szczerze mówiąc, nie wiedzieliśmy, że to jakaś niemiecka ekipa. Ale to było bez znaczenia. Mieliśmy po dziesięć lat i wyglądaliśmy jak zespół z okładki „Bravo Sport” – całe Jedlicze zazdrościło nam tych trykotów. Zazdrościł ich nawet mój brat, który nie grał z nami, tylko w Getcie. Zwerbował go tam ziomek z klasy, który jednak nie umiał zorganizować koszulek. Sorry, Daniel, takie życie.

Na boisku spędzaliśmy całe dnie. Kiedy mamy wołały nas na kolacje, udawaliśmy, że ich nie słyszymy. Wymyślaliśmy sobie stawkę naszych meczów, ściągaliśmy chłopaków z innych ulic, byle tylko coś się działo. Obok jednak mieszkał strasznie wredny sąsiad, który miał jeszcze wredniejszego psa. Kiedy piłka wpadła za jego płot, nigdy nie chciał nam jej oddać – można więc było albo zaryzykować dziurę w tyłku, albo iść po tatę. Częściej wybieraliśmy tę drugą opcję, chociaż kilka razy zdarzyło mi się uciekać przed wściekłym wilczurem.

Jednocześnie mieliśmy też wiernego kibica. Nazywał się Adam Wyderka i miał w Jedliczu bar. Czasami przychodził popatrzeć na nasze mecze i po nich wołał nas na darmową oranżadę. Do dziś pamiętam jej smak, nazywała się Kaskada i była ohydna. Ale wtedy, po wygranych bojach, smakowała jak najlepszy szampan.

Kaskadę piliśmy po turnieju dzikich drużyn w Krośnie. Zdecydowaliśmy wtedy, że zbierzemy najsilniejszą pakę z całego miasteczka i spróbujemy coś wygrać. Poszło nam nieźle, doszliśmy do finału. Jan Skrzypczyk, znany w okolicy trener Karpat, chciał nas nawet zwerbować do miejscowego klubu. Kiedy czekaliśmy na finałowy mecz, przy boiskach na Bursakach pojawiło się jednak pięciu punków. Mieli skórzane kurtki i najwyraźniej szukali kłopotów.

– Frajerzy, oddawać forsę.

– Zostawcie nas. My tylko gramy tu w piłkę.

– To pogracie u siebie! A teraz dawać hajs i spierdalać!

Zaczęło się od wyzwisk, a skończyło na pięściach. Byliśmy od nich o kilka lat młodsi, ale nie spękaliśmy. Na trybunach zaczęła się regularna bójka dwunastolatków z siedemnastolatkami. Punki się zdziwili, że się postawiliśmy, i w pewnym momencie odpuścili. Cieszyliśmy się z tego sukcesu tak długo, że… uciekł nam ostatni pociąg do Jedlicza. Rozwiązań nie było zbyt wiele, komórek nie mieliśmy, a zbliżała się noc, więc poszliśmy do domu z buta. A do przejścia było z dziesięć kilometrów. Szliśmy więc wzdłuż torów, może bez pucharu, ale z satysfakcją, że daliśmy radę w starciu z wyrostkami.

Innym razem stwierdziliśmy, że w sobotę zagramy u siebie mecz na idealnie przygotowanym placu. Trawy nie mogliśmy wyczarować, ale dzień wcześniej robiliśmy przez kilka godzin porządki: grabkami zebraliśmy kamienie, wyrównaliśmy dziury, przygotowaliśmy linie, ze sznura do snopowiązałki zrobiliśmy nawet siatki. A w nocy… spadła ulewa. Lało do samego rana, jakby ktoś siedzący na chmurze złapał za wielką konewkę i postanowił zagrać nam na nosie. Cała praca poszła na marne, bo boisko zamieniło się w wartki strumyk.

– Co teraz robimy? – zapytał jeden z kumpli.

– Nie chce mi się wracać do domu…

– Mi też.

– Ja też nie idę.

– To gramy!

Postanowiliśmy, że nie wystraszymy się kilku kałuży i zaczęliśmy taplać się w błocie, bo trudno to było nazwać grą w piłkę. Do domu wróciłem dopiero wieczorem. Byłem dosłownie czarny; zza lepkiej mazi wystawały tylko niebieskie oczy i białe zęby. Gdy mama mnie zobaczyła, to się przeżegnała.

– Biegiem do ogrodu! – wykrzyczała.

Kiedy już stałem na podwórku, wyjęła z garażu szlauch, odkręciła wodę, kazała mi zamknąć oczy i… tak mnie wykąpała.

Koledzy wołali na mnie wtedy „Cewka”. Wszystko zaczęło się, gdy miałem jedenaście lat. Bawiliśmy się ze Szczepanem w sypialni, skakaliśmy po łóżku i w pewnym momencie poleciałem do tyłu. Pechowo walnąłem plecami o poręcz tak mocno, że straszny ból nie opuścił mnie przez następne godziny. W nocy miałem gorączkę, prawie czterdzieści stopni. W końcu przerażeni rodzice wsadzili mnie do samochodu i zabrali do szpitala w Krośnie.

– Pani Ewo, zrobiliśmy USG… Wiem, że może to zabrzmi dziwie, ale pani syn ma… cztery nerki. A dokładnie to dwie podwójne.

Mama o mało nie zemdlała.

– O Jezu! I co teraz?

– Trzeba to sprawdzić…

Wyniki, niestety, nie były najlepsze i w następnych tygodniach przechodziłem kolejne badania, było ich chyba ze dwadzieścia. Jedna z nerek zaczęła usychać, bo miałem problem z oddawaniem moczu i jego część zostawała w środku. Doktor zdecydował w końcu, że muszę przejść operację w Rzeszowie, w trakcie której przeszczepiono mi moczowody w inne miejsce. Na kontrolach bywałem wtedy częściej niż w domu. Do dziś pamiętam specyficzny zapach szpitalnej pościeli, ale dzięki temu po kilku miesiącach mogłem znów uprawiać sport. I zostałem „Cewką”, chociaż niektórzy wołali „Cewczenko”, na cześć słynnego Andrija Szewczenki.

– Nie mówcie tak na Sławka! – krzyczała na kolegów mama, ale mi to nie przeszkadzało.

Po operacji ona również zrobiła sobie prześwietlenie. I okazało się, że też ma więcej nerek, niż przewiduje protokół – trzy. No cóż, widocznie taka nasza rodzinna uroda.

Czasami ludzie pytają mnie, czy nie przeszkadza mi to w życiu codziennym. Odpowiadam ze śmiechem, że nawet pomaga – przez kilka godzin nie muszę chodzić do toalety, nawet gdy piję piwo. Inni biegają na stronę co pół godziny, a ja spokojnie otwieram kolejną puszeczkę.

Czerwone fabosy

Nafta to zakładowy klub sportowy przy naszej rafinerii. Ta ma ponad stuletnią tradycję, daje ludziom pracę i strasznie śmierdzi. Pamiętam, jak wieczorami w powietrzu unosiła się woń ropy. To nie były czasy nowoczesnych filtrów i białego dymu. Gdy zakład zaczynał pracować, głównie w nocy, sadza była wszędzie. Rafineria utrzymywała nie tylko miasto, ale i drużynę, która nigdy nie osiągała sukcesów. Zazwyczaj grała w okręgówce, chociaż chłopakom kilka razy udało się awansować do czwartej ligi.

Na stadion przy ulicy Marii Konopnickiej po raz pierwszy zawiózł mnie ojciec Smosny. Pan Stasiek grał wtedy w Nafcie, a niedługo później został jej prezesem. Na początku po prostu rzucał nam piłkę, a my robiliśmy to samo co na osiedlu. Nie było trenera, nie było treningów, nie było nawet naszego rocznika. Roczniki były zresztą tylko dwa: 1984 i 1982. Byłem jednak piekielnie szybki i po kilku miesiącach ktoś stwierdził, że może poradzę sobie ze starszymi kolegami.

– Jak się nazywasz, chłopcze? – zapytał Bogdan Młocek, mój pierwszy trener.

– Peszko, proszę pana.

– Trochę mały jesteś, ale za to fajnie się kiwasz. No niech będzie, przyjdź na trening, zobaczymy, co z tego wyjdzie… – zdecydował.

Nafta nie miała wtedy zbyt silnej drużyny i szybko spadliśmy z wojewódzkiej ligi juniorów do powiatowej, chociaż później zrobiliśmy awans. JKS Jarosław, Czuwaj Przemyśl, Stal Sanok, Resovia Rzeszów, Igloopol Dębica – mieliśmy naprawdę mocnych rywali, do tego z większych miast, którzy traktowali małe Jedlicze jak dostarczyciela punktów. Mimo to z każdym miesiącem coraz odważniej hasałem po skrzydle i coraz częściej trafiałem do siatki. Pamiętam na przykład spotkanie z Brzozovią Brzozów, które przegrywaliśmy już 0:2. Dziesięć minut przed końcem wziąłem się jednak w garść, zdobyłem trzy bramki i wygraliśmy 3:2.

Koledzy do dziś wspominają, że nie za bardzo chciałem wtedy podawać, cały czas szukałem za to dryblingów. Przyjęcie, piłka pięć metrów do przodu i gaz. Zazwyczaj działało. Mój kolejny trener, Janek Stanisz, dawał mi sporo wolności. Gwiazdą naszej drużyny był jednak starszy ode mnie o trzy lata Lech Czaja, który grał w kadrze makroregionu i nawet raz pojechał na młodzieżówkę. Słyszałem, że miał propozycje z silniejszych klubów, ale nie zdecydował się wyjechać z Jedlicza. W Nafcie został na zawsze, jeszcze niedawno kopał w okręgówce.

Kiedy nie występowaliśmy w lidze, jeździliśmy na turnieje towarzyskie. Graliśmy tam na małe bramki, orlikowe, dwa metry na trzy. Gdy więc pewnego razu wybraliśmy się do Dębicy na raczkujący dopiero Coca-Cola Cup, o mało nie zwariowałem z radości, bo bramki miały tam rozmiar dwa na pięć! Były taaaakie wielkie! Na początku wydawało mi się, że jakkolwiek kopnę, to wpadnie. I… tak właśnie było! Strzeliłem wtedy z czterdzieści goli. Uderzałem z każdej pozycji, nawet zza połowy. Nie chciałem podawać, bo i po co? Na jednym z takich turniejów zauważył mnie Jan Eustachiewicz, trener kadry powiatu krośnieńskiego, z którym później wygrałem „Kuchara”. Mniej więcej w tym samym czasie moje nazwisko zapisał sobie w notatniku także trener Cygan.

Pamiętacie swoje pierwsze korki? Dziś dzieciaki ciągną rodziców za rękaw, idą do sklepu sportowego w galerii handlowej i wybierają najnowszy model, który tydzień wcześniej zaprezentował światu Cristiano Ronaldo. Kiedy ja zaczynałem grać, nie było ani galerii, ani Cristiano, a o profesjonalnych butach mogłem tylko pomarzyć.

Na pierwsze korki czekałem bardzo długo. Na co dzień kopałem w gumowych stomilach; miałem też białe halówki Hummela, które były nagrodą dla najlepszego zawodnika na jakimś szkolnym turnieju. Były co prawda cztery rozmiary za duże, ale dwie grube skarpety załatwiały sprawę. Kiedy jednak dostałem powołanie na makroregion, poprosiłem o normalne buty. Działacze Nafty trochę kręcili nosem, ale w końcu się zgodzili i pojechaliśmy do słynnej krośnieńskiej Fabryki Obuwia Sportowego (która szyła buty dla Wojciecha Fortuny, Kazimierza Deyny, a nawet… Fidela Castro!). Moje nowe fabosy pokochałem od pierwszego dnia: były czerwone, skórzane i robiły olbrzymie wrażenie.

Kiedy rok później zacząłem jeździć z Płocka na konsultacje reprezentacji, szefowie Nafty pokazywali na mnie palcem i mówili młodszym rocznikom: „Zobaczcie, teraz to kadrowicz, a jeszcze przed chwilą trenował w szmaciakach. Czyli się da!”.

Z Naftą żadnych sukcesów nie osiągnąłem, bo nie było na to szans. Podobnie ze szkołą. Poza mną, Czają i Smosną niewielu chłopaków się wyróżniało. Byłem ambitny, więc strasznie mnie to wkurzało. Kiedy wracałem po zawodach do domu, nawet z nagrodą indywidualną, mama od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Szedłem do pokoju, zamykałem drzwi i przez kilka godzin przeżywałem niepowodzenia.

Nigdy nie zadebiutowałem także w seniorach naszego klubu. Mimo to uwielbiałem wyjazdy i starsi koledzy czasami zabierali mnie do autokaru. Kiedyś graliśmy z Czarnymi Jasło – to nasze święte derby. Chociaż to była tylko okręgówka, na trybunach siedziało kilkaset osób. Od pierwszej minuty w powietrzu latały „kurwy”, jedni obrażali drugich, generalnie atmosfera była nieprzyjemna.

– Sławek, jesteś taki mały, że tobie na pewno nic nie zrobią. Weź idź po paluszki i chipsy – wymyślili w przerwie kumple, którym zabrakło odwagi, żeby samemu wyruszyć do sklepu znajdującego się za trybuną kibiców gospodarzy.

Wcisnęli mi w rękę dyszkę i kazali maszerować, więc schowałem szalik i poszedłem. Gdy tylko przekroczyłem próg sklepu, od razu skierowały się na mnie wszystkie oczy, jakbym nasze czarno-niebieskie barwy miał wymalowane na twarzy.

– A ty, gówniarzu, skąd jesteś?

– Jak to skąd, z Jasła! – stwierdziłem z udawanym oburzeniem.

– Taaa? A z jakiej ulicy?

Nagle zacząłem przypominać sobie nazwiska wszystkich narodowych wieszczów, ale akurat w tamtej chwili Mickiewicz i Słowacki poszli sobie na spacer.

– Z Kolejowej! – wypaliłem w końcu, bo chyba w każdym mieście jest jakaś Kolejowa.

Chwila zawahania przesądziła jednak o wyroku. Dostałem w dupę takiego kopa, że wylądowałem trzy metry dalej. Wcześniej zabrali mi jeszcze pieniądze. Z obolałym tyłkiem wróciłem więc do naszego sektora, a koledzy, zamiast mi współczuć, tarzali się ze śmiechu. Mnie do śmiechu na pewno nie było. A derby przegraliśmy.

Piwka piątkowe

– Sławek, Sławek, szybko do domu!

Szczepan biegł przez osiedle i darł się, jakby się paliło. Stałem na naszym boisku jak kołek i zastanawiałem się, o co mu chodzi. Na początku przeszło mi przez myśl, że może jakiś sąsiad mnie podkablował albo nauczyciel przyszedł do domu z niezapowiedzianą wizytą. Ale nie, ostatnio niczego nie odwaliłem. No i były wakacje.

– Ciocia przyjechała! Jedziesz do Płocka! – wydusił w końcu z siebie, a mnie zamurowało.

To był chyba najszybszy sprint w moim życiu. Na boisku zostawiłem i piłkę, i Szczepana. Gdyby przez ulicę przechodził właśnie słoń, to nawet bym go nie zauważył. Podróż z punktu A do punktu B stała się dla mnie najważniejszą kwestią na świecie. Siedemset metrów, które dzieliło boisko od naszego domu, rozciągnęło się jednak niemiłosiernie… Biegłem i biegłem, aż w końcu dobiegłem. Na podjeździe zobaczyłem zielonego volkswagena golfa, którym jeździła nasza rodzina z Płocka. I faktycznie, w kuchni przy stole siedzieli ciocia Alicja i wujek Henryk. Znałem ich dobrze i lubiłem. Często wyrywali mnie z Jedlicza i zabierali na wakacje, nie tylko do siebie. Raz byliśmy na Mazurach, w Mikołajkach. Innym razem posłali mnie na obóz harcerski do Pisza, gdzie pierwszy raz pływałem żaglówką, ale generalnie nie było zbyt fajnie, bo starsi harcerze urządzili nam chrzest i kazali jeść karmę dla psów.

– Po wakacjach w Płocku otwierają klasę sportową. Chcielibyśmy cię tam zabrać – usłyszałem słowa, które zmieniły mój los.

Rodzina z Płocka czuła sport znacznie lepiej niż moi rodzice. Kiedyś wspomniałem cioci, że uwielbiam Widzew, a ona poprosiła córkę, która studiowała w Łodzi malarstwo, żeby mnie tam zabrała. Pojechaliśmy na stadion, na którym niewiele wcześniej w Lidze Mistrzów grały Borussia czy Atlético Madryt. Nie odbywał się wprawdzie żaden mecz, na obiekcie nie było choćby jednego kibica, ale ta murawa, te krzesełka, nawet stary zegar sprawiły, że przeżywałem wtedy najpiękniejszy moment mojego krótkiego życia.

Kiedy więc ciocia usłyszała od znajomego nauczyciela, że w Płocku otwierają sportówkę, od razu pomyślała o mnie. Wcześniej do mamy odezwał się Cygan i zaproponował, żeby wysłać mnie do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Krakowie. Pojawił się jednak problem: musielibyśmy sami kupić sprzęt, opłacić internat i jeszcze co miesiąc przelewać kasę za możliwość trenowania. Mama jednak od razu mi powiedziała, że nie ma na to szans. Wyjazd do Płocka był więc wybawieniem.

Zanim wujostwo przekazało mi tę świetną wiadomość, zdążyłem po raz pierwszy zakosztować alkoholu. Z kumplami obchodziliśmy moje czternaste urodziny i ktoś wymyślił, że trzeba się z tej okazji napić. Wychyliłem wtedy trzy czarne warki strong, które jeden z nas podkradł rodzicom, i o mało się nie przewróciłem. W głowie kręciło mi się tak, jakby koledzy wsadzili mnie właśnie na karuzelę. No i strasznie się spociłem – chociaż raczej ze strachu przed konsekwencjami. Do domu wróciłem przerażony, bo gdyby ojciec się o tym dowiedział, byłaby awantura. Tata pił rzadko, bo dużo pracował i nie mógł sobie pozwolić na kilkudniowe ciągi. Wkurzyłby się więc, gdyby zobaczył, że jego nastoletni syn łazi narąbany po Jedliczu. Dlatego do domu wszedłem na paluszkach, ale… wpadłem na mamę.

– Śmierdzi od ciebie piwem. Piłeś?

Spojrzała mi prosto w oczy. Nie chciałem kłamać.

– Tak.

– Dużo?

– Nie.

– Marsz do pokoju i nie wychodź z łóżka, aż nie poczujesz się lepiej – powiedziała szeptem, ale tak dosadnie, że nie zamierzałem protestować.

Poszedłem spać, a mama wróciła do salonu. I nie zdradziła tacie naszej małej tajemnicy.

Jeśli myślicie, że po tym incydencie alkohol wyleciał mi z głowy, to niestety jesteście w błędzie. Trzy miesiące później wymyśliliśmy z kumplami, że będziemy spotykać się na męskie rozmowy w parku przy ogólniaku. Organizowaliśmy drobniaki, szukaliśmy kogoś dorosłego, kto by kupił nam browarki albo tanie wino, i gawędziliśmy o życiu. Chociaż z kasą to w ogóle był taki problem, że nigdy jej nie było. Raz ktoś podpowiedział, że można zarobić na zbieraniu agrestu.

– Dycha za skrzyknę!

Stawka za kilka minut łatwej roboty wydawała się atrakcyjna. Wziąłem więc pudło, pojechałem rowerem na plantację i po kilku chwilach chciałem stamtąd uciec. Nie zdążyłem wypełnić dna skrzynki, gdy ręce zalały mi się krwią. Miałem je tak poharatane od kolców, jakbym przed chwilą próbował wyjąć coś z paszczy rekina.

– Panie, dawaj kasę i do zobaczenia nigdy – rzuciłem wściekły do właściciela plantacji, kiedy oddałem mu pełną skrzynkę. Dyszka wystarczyła na trzy piwka.

Te nasze parkowe spotkania odbywały się w każdy piątek. Z każdym alkohol smakował mi coraz bardziej, na ławce siedziało się coraz wygodniej. Ocknąłem się dopiero pod koniec wakacji, gdy zbliżał się wyjazd do Płocka. Strach przyszedł niespodziewanie, po cichutku, tak jak ja wchodzący do domu po pierwszym piciu. Usiadł mi na ramieniu i zaczął skrzeczeć: „Zostaniesz na tej ławce, zostaniesz na zawsze i będziesz sobie pił z kolegami to piwko. Zostaniesz tu…”. Znałem kilku starszych chłopaków, których życie przyspawało do jednej z tych osiedlowych ławek. Faktycznie zostali tam na zawsze, razem ze swoimi marzeniami. Nie zamierzałem być kolejnym. Następnego dnia poinformowałem więc kolegów, że dla mnie nasze piąteczki się kończą.

Zlatan Ibrahimović twierdzi, że człowiek może opuścić getto, ale getto nigdy nie opuści człowieka. Podobnie jest z Jedliczem, które zostało we mnie na zawsze. Do dziś lubię tam wracać. Przez trzydzieści siedem lat nie opuściłem ani jednej Wigilii w rodzinnym domu. Nie raz miałem zaproszenie do Dubaju czy innych ciepłych miejsc, ale zawsze wolałem naszą choinkę. Moi bracia mają to samo – świat poruszą, żeby dwudziestego czwartego grudnia przyjechać do rodziców. Zresztą te powroty to zazwyczaj duże wydarzenia. Z kumplami mieliśmy tradycję, że dzień czy dwa przed świętami spotykamy się w barze U Wydry, tego samego, który częstował nas oranżadą. Nie miało znaczenia, czy grałem akurat w Poznaniu, Kolonii czy Gdańsku. Kiedy przyjeżdżałem, na mój koszt piła cała sala. Nie raz i nie dwa siedzieliśmy do rana i wspominaliśmy nasze zwariowane dzieciństwo.

Kiedyś, już jako piłkarz Wisły Płock, przechodziłem obok mojej szkoły. Wypatrzył mnie pan Zima, wuefista, który wtedy był dyrektorem.

– Uwaga, uwaga! Za pięć minut wszystkie klasy mają pojawić się w sali gimnastycznej – zarządził przez radiowęzeł i poprosił, żebym spotkał się z dzieciakami. Nigdy nie miałem z tym problemu, bo wiem, że znaczy to dla nich naprawdę dużo. Może dzięki temu chociaż jeden chłopak czy dziewczynka zapragną oderwać się od swojej ławki?

Trzy tysiące trzysta złotych

Zanim trafiłem do Wisły, musiałem przejść w Płocku testy sprawnościowe. Ale to była pestka. Jeszcze w trakcie ćwiczeń trener Krzysztof Wachaczyk podszedł do cioci i powiedział jej cichutko:

– Proszę się nie martwić, jest dobrze.

Powody do zmartwień były jednak inne. Głównie – forsa.

– Chłopcy, Sławek jedzie do szkoły, część pieniążków będziemy musieli przeznaczyć dla niego, a to znaczy, że dla was będzie mniej – wytłumaczyli rodzice braciom, gdy było już jasne, że przeprowadzam się do Płocka.

Najpierw miałem pojechać na obóz do Ustki, a później zamieszkać w internacie. Miesięcznie kosztował trzysta pięćdziesiąt złotych. Do tego trochę pieniędzy na bilety, wyżywienie, może jakieś kieszonkowe. Dla naszego domowego budżetu to było spore obciążenie, więc Daniel i Szczepan nie byli z tego powodu szczęśliwi.

W tym samym czasie odbyły się niełatwe negocjacje w sprawie mojego pierwszego transferu. Działacze Nafty zwietrzyli zarobek i zażądali za mnie, piętnastolatka, trzy tysiące trzysta złotych plus worek piłek. Na tamte czasy były to spore pieniądze i nie było szans, żeby Wisła je zapłaciła. W pewnym momencie sprawa stanęła na ostrzu noża.

– Proszę z nimi porozmawiać, może pani przemówi im do rozsądku. Proponujemy różne rozwiązania, ale oni chcą dostać te trzy tysiące i koniec. A u nas w klubie nikt nie zapłaci za juniora – tłumaczył mojej mamie Wachaczyk, do którego drużyny miałem trafić.

Sprawa się przeciągała, mama kilkukrotnie dzwoniła do klubu, aż w końcu Wachaczyk zdecydował się na pokerową zagrywkę. Jak mi później przyznał, przesłał Nafcie te trzy tysiące trzysta złotych, które zabrał ze… składki na zgrupowanie. Nie pytając o to nikogo w klubie! Nie wiem, jak później to rozliczył, ale prezes w końcu wysłał do Płocka moje papiery, a ja oficjalnie zostałem zawodnikiem Nafciarzy.

Pod koniec sierpnia zabrałem więc trochę ubrań, ukochane fabosy i jeden plecak, po czym wsiadłem do pociągu jadącego do Warszawy. Na peronie w Krośnie mama strasznie się popłakała, ale miałem wrażenie, że wszyscy są smutni. Nawet tata. Wcześniej mieli pewne wątpliwości, czy mnie puścić, bo nie wiedzieli, czy sobie poradzę. Niby w Płocku mieliśmy rodzinę, ale przecież było jasne, że nie będą się mną opiekować przez cały czas.

Pociąg, który miał mnie zawieźć do krainy marzeń, w niczym nie przypominał nowoczesnych składów Pendolino. Odrapane ściany, brudna, klejąca się podłoga, zacinające się drzwi. I straszny odór potu. Dodatkowo w środku nie było ani jednego wolnego miejsca. Z Krosna wyjechaliśmy o dwudziestej, na miejscu mieliśmy być po dziesięciu godzinach, więc czekała mnie noc na nogach. Po jakimś czasie udało mi się jednak dorwać rozkładane krzesło na korytarzu, które wtedy wydawało mi się królewskim tronem. Nie zdążyłem dobrze się rozsiąść, gdy podszedł do mnie młody żołnierz.

– A ciebie do której jednostki rzucili? – zapytał.

Najpierw pomyślałem, że może chce zabrać mi miejsce, ale byłem młodziutki i krótko ostrzyżony, tak jak chłopak w zielonym mundurze, więc szybko zorientowałem się, że wziął mnie za poborowego. A tych w pociągu było z dwustu.

– Jadę grać w piłkę – wydukałem.

– No to jak tak, to chodź do naszego przedziału. Nie bój się, nic się nie stanie.

Ten niewiele starszy ode mnie szeregowy naprawdę okazał się w porządku. W przedziale siedział z dwoma kolegami. Kazali mi rzucić torbę pod siedzenie i iść spać, bo do stolicy mieliśmy dojechać dopiero o szóstej rano. Na początku trochę się bałem, ale w końcu zasnąłem ze zmęczenia. Żołnierze zgodnie z umową dali mi znak, że jesteśmy już na miejscu i wyjaśnili, jak trafić z Warszawy Centralnej na przystanek autobusowy, z którego miałem jechać do Płocka.

W kolejnych miesiącach nie miałem tyle szczęścia. W tamtych czasach w pociągach regularnie okradano pasażerów. Raz, tuż przed świętami, ktoś zawinął mi sportową torbę z ubraniami. Innym razem straciłem portfel.

– Przejdź się po łazienkach i poszukaj w koszach na śmieci, bo złodzieje najczęściej wyrzucają tam portfele. Może odzyskasz chociaż dokumenty – poradził mi konduktor.

Moja opowieść o złodziejach nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, bo takich zgłoszeń miał zapewne setki. Kosze przeszukałem, dokumentów nie znalazłem.

Ale to było dopiero później. Najpierw żołnierze obudzili mnie w Warszawie i życzyli powodzenia. Nie mieli pojęcia, jak bardzo było mi ono potrzebne.

Sławomir Peszko. Peszkografia

Copyright © Sławomir Peszko 2022

Copyright © Sebastian Staszewski 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Tomasz P. Bocheński / WIELE KROPEK, Dominik Leszczyński

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografie na okładce i w środku książki – Adam Mikołajczyk / Pracownia Męskich Portretów

Autorzy i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN mobi: 9788382108804

ISBN epub: 9788382108811

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl