Skiba. Niedokończony blues. Opowieść biograficzna o Ryszardzie Skibińskim - Marek Gąsiorowski, Robert Trusiak - ebook

Skiba. Niedokończony blues. Opowieść biograficzna o Ryszardzie Skibińskim ebook

Marek Gąsiorowski, Robert Trusiak

5,0

Opis

W latach 70. XX wieku w siermiężnym, prowincjonalnym wówczas Białymstoku powstaje zespół Kasa Chorych. Tworzy go charyzmatyczny harmonijkarz Ryszard Skibiński, zwany przez kumpli Skibą. Pomaga mu w tym były realizator z białostockiej rozgłośni Polskiego Radia, a zarazem gitarzysta - Jarosław Tioskow. Zespół wzbudza wielkie zainteresowanie młodych i natychmiast staje się marką, znakiem firmowym Białegostoku. Z tamtych czasów - końca lat 70. XX wieku - pochodzi anegdota: "Skąd jesteś?" - pyta warszawiak przybyłego na studia młodzieńca. "Z Białegostoku" - odpowiada śpiewnie student. "Aaaa... to od Skiby. Na organkach gra lepiej niż czarny" - pada stwierdzenie. I tak jest. Kasa Chorych i Skiba robią błyskawiczną karierę. Występują na najważniejszych polskich scenach muzycznych i festiwalach młodzieżowych. Grają wspólnie z Maanamem, Lady Pank, Dżemem, Krzakiem i innymi. Pojawiają się w telewizji, a ich bluesy słychać w elitarnej radiowej Trójce. Dzięki Skibie w Białymstoku powstaje festiwal Jesień z Bluesem, na który przyjeżdżają najważniejsi ludzie i zespoły z branży. Miasto staje się ważnym miejscem na muzycznej scenie Polski i stolicą rodzimego bluesa.
Piękny sen przerywa jednak w 1983 roku tragiczna śmierć Skiby. Co się działo pomiędzy? Co poszło nie tak? Czego zabrakło, by na szczycie pozostać? Jaką cenę płaciło się w siermiężnych latach PRL-u, w których tłumy na koncertach to było za mało, by móc z muzyki żyć, za muzyczną niezależność? Skiba. Niedokończony blues to nie tylko opowieść o bluesie, lecz przede wszystkim opowieść o człowieku, do którego, jak mało do kogo, pasują słowa Edwarda Stachury z Całej jaskrawości: "Byli tacy, co rodzili się. Byli tacy, co umierali. Byli też i tacy, którym to było mało".
Mimo że wiadomo z góry, jak to się wszystko skończy, to od opowieści Roberta Trusiaka i Marka Gąsiorowskiego nie sposób się oderwać... Czy to opowieść tylko dla wąskiego kręgu fanów bluesa? A czy biografie wybitnych himalaistów są tylko dla wąskiego grona tych, którzy byli na Mount Evereście? Skiba. Niedokończony blues to pełna subtelnych barw i bluesowych fraz opowieść o drodze i o marzeniach, które pchają nas na drogę...

O AUTORACH:
Marek Gąsiorowski - ur. 22.12.1962 roku w Białymstoku. Od 1991 roku dziennikarz białostockich mediów. W latach 1991 - 1996 pracował w "Gazecie Współczesnej". Od 1996 roku do dziś w Polskim Radiu Białystok. Autor wielu felietonów prasowych i radiowych reportaży, słuchowisk satyrycznych, współautor pięciu książek o Jagiellonii Białystok z cyklu "Jaga my wierzymy". Przez ponad dwie dekady animator, organizator i główna siła napędowa znanych w Polsce i za granicą Mistrzostw Polski w Pływaniu na Byle Czym rozgrywanych od 1996 roku w Augustowie. Przez kilkanaście lat komentator meczów Jagiellonii w Polskim Radiu Białystok.
Z zamiłowania muzyk bluesowy, gitarzysta, kompozytor, autor tekstów. Uczestnik wielu bluesowych festiwali - Olsztyńskie Noce Bluesowe (1982 z zespołem Remont ), ze swoim aktualnym zespołem Gęsia Skórka Blues Band wystąpił podczas: Siemiatycze Blues Rock Festiwal (2016, 2022), Suwałki Blues Festiwal (2017, 2019, 2021, 2022, 2023 - koncerty klubowe), Jesień z Bluesem (2017), Blues Bazar w Otwocku (2017), Festiwal Echo Suwałk w Sunskai (Litwa 2021), Blues and Jazz Festiwal w Elektranai (Litwa 2021), Podlaski Maraton Bluesowy (2018, 2019, 2021, 2022), International Ochota Blues Festiwal (2022).
Pomysłodawca najdłuższego koncertu bluesowego w Polsce. Od 2018 roku muzycy z Polski i zagranicy ustanawiają w Białymstoku rekord Polski w graniu Bluesa non stop. Aktualny wynosi 31 godzin (ustanowiony w 2022 roku w białostockim Pubie Sześcian) i zapewne zostanie pobity w najbliższej przyszłości. Aktywny działacz Białostockiego Stowarzyszenia Miłośników Bluesa.

Robert Trusiak - urodzony w 1962 roku w Białymstoku. Absolwent Politechniki Białostockiej. Od lat zainteresowany historią białostockiego środowiska bluesowego ze szczególnym uwzględnieniem Ryszarda Skibińkiego, Kasy Chorych i festiwalu Jesień z Bluesem. Autor Małego leksykonu białostockiego bluesa - Białostocki odcień bluesa. Autor wielu tekstów i recenzji publikowanych w kwartalniku "Twój Blues" oraz na portalach internetowych "Blues On Line" i "Magazyn Gitarzysta". Założyciel i przez wiele lat prowadzący stronę internetową zespołu Kasa Chorych. Przez kilka lat administrator forum "Okolice Bluesa". Jeden z założycieli i przez jedną kadencję prezes Białostockiego Stowarzyszenia Miłośników Bluesa. Miłośnik bluesa, rocka progresywnego, jazzu, winyli, Jo Nesbo i piór wiecznych. Dziadek dwóch cudownych wnuczek.

FRAGMENT KSIĄŻKI
"Ryszard Skibiński i Kasa Chorych krok po kroku zdobywali muzyczną popularność. W 1979 roku zostali uznani przez czasopismo "Non Stop" za najlepiej rokujący zespół. Trzy lata później byli u szczytu. W rankingu Rock Top '82 Skiba w kategorii muzyk zajął piąte miejsce - przed Romualdem Lipką, Johnem Porterem, Korą, Janem Borysewiczem, Martyną Jakubowicz i Tadeuszem Nalepą. W kategorii grupa rockowa Skiba i spółka uplasowali się na dziewiątym miejscu, tuż za Budką Suflera, ale przed Lady Pank, Lombardem, Kombi, Oddziałem Zamkniętym i Dżemem. W notowaniach Jazz Top Skiba również znalazł się w elitarnym gronie. W kategorii instrumenty różne był na 10. miejscu, ale na tej liście figurowali między innymi Milo Kurtis, Michał Urbaniak i Zbigniew Namysłowski.
Rysiek miał wszelkie predyspozycje, by iść krok w krok z tymi, którzy okupowali pierwsze miejsca w muzycznych rankingach. Nikt wtedy nie przypuszczał, że niebawem gwiazda Skiby zgaśnie".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Histo­rię każ­dego mia­sta, czy to ład­nego, czy brzyd­kiego, two­rzą nie tylko place, pałace, ulice, kościoły czy muzea, lecz przede wszyst­kim ludzie, któ­rzy je zbu­do­wali lub w mia­stach tych miesz­kali. Ci ludzie pozo­sta­wiają po sobie wytwory mate­rialne, ale też słowo pisane, muzykę i idee, które trwają wiecz­nie. Do jed­nych miast jeź­dzimy chęt­nie, inne omi­jamy, a w innych się osie­dlamy, bo znaj­du­jemy tam powie­trze, które pozwala nam oddy­chać, żyć, pra­co­wać i roz­wi­jać się tak, jak chcemy.

Bia­ły­stok zawsze był nazna­czony pięt­nem mia­sta wiej­skiego, a w swo­jej zabu­do­wie cha­otycz­nego, i co tu dużo mówić – brzyd­kiego. Dla wiej­skich migran­tów łasych na karierę peł­nił funk­cję przy­stanku w dro­dze do sto­licy. Dla tych, któ­rzy szu­kali pracy i namiastki miej­sko­ści w wędrówce do lep­szego życia, sta­wał się punk­tem doce­lo­wym. Bia­ły­stok był więc miej­scem swoj­skim, gdzie wszy­scy się znali, gdzie nikt nie wsty­dził się śpiew­no­ści mowy, chu­s­tek sza­li­nó­wek, drew­nia­nego domu z gan­kiem i wygódką oraz chle­wi­kiem nie­opo­dal głów­nej ulicy.

Nie powinno więc dzi­wić, że nawet słynna Maria Dąbrow­ska, gdy przy­je­chała do Bia­łe­go­stoku w 1924 roku, aby opi­sać to mia­sto w poczyt­nym tygo­dniku „Bluszcz”, swoim lite­rac­kim rela­cjom nadała tytuł, który stał się na wiele lat określ­ni­kiem Bia­łe­go­stoku: Brzyd­kie mia­sto. Po pra­wie 60 latach w podob­nym stylu o mie­ście nad Białą napi­sze córka Kon­stan­tego Ilde­fonsa Gał­czyń­skiego, Kira: „pomimo kilku wyż­szych szkół, dużej liczby mło­dych miesz­kań­ców w swym cha­rak­te­rze nie prze­staje być [Bia­ły­stok – przyp. K.K.] odle­głą pro­win­cją leżącą gdzieś na krań­cach Pol­ski, odda­loną od cen­trum nie o dwie­ście kilo­me­trów, ale o kilka dzie­się­cio­leci”. Pro­win­cjo­na­lizm, o któ­rym wspo­mina autorka, to z jed­nej strony zamy­ka­nie się we wła­snych spra­wach, two­rze­nie pew­nego rezer­watu wyty­cza­nego przez nie­wi­doczne gra­nice, z dru­giej – chęć bycia za wszelką cenę takimi samymi. Naj­lep­szą zasadą jest nie wyróż­niać się.

Po II woj­nie świa­to­wej Bia­ły­stok z mia­sta leżą­cego w cen­trum kraju zmie­nił się w mia­sto kre­sowe, pra­wie gra­niczne, które w wojen­nej zawie­ru­sze utra­ciło 80 pro­cent swo­jej struk­tury miej­skiej i ponad połowę oby­wa­teli. Stał się cmen­ta­rzem bez gro­bów z mgli­stym wid­mem prze­szło­ści. Jak wspo­mi­nał prze­szłość Bia­łe­go­stoku Mor­de­chaj Canin: „nawet słońce świe­ciło tu po żydow­sku”. Oka­le­czone mia­sto powoli pod­no­siło się z ruin, przy­by­wali nowi miesz­kańcy, powsta­wały też insty­tu­cje, któ­rych zada­niem było zor­ga­ni­zo­wa­nie czasu wol­nego mło­dym ludziom, będą­cym jesz­cze nie tak dawno rol­ni­kami, a obec­nie pra­cow­ni­kami powsta­ją­cych szybko fabryk i zakła­dów prze­my­sło­wych.

Po pracy kla­sie robot­ni­czej nie ofe­ro­wano wielu roz­ry­wek. Zwy­kle były to zakła­dowe wycieczki do sto­licy połą­czone z poczę­stun­kiem, wyprawy na grzyby, zbio­rowe wyj­ścia do kina oraz przede wszyst­kim potań­cówki, na któ­rych przy­gry­wały modne big­bi­towe zespoły. Te cie­szyły się naj­więk­szym zain­te­re­so­wa­niem – w sza­ro­ści, nudzie i PRL-owskiej ducho­cie były to imprezy ze wszech miar atrak­cyjne dla każ­dego. Zwłasz­cza w Bia­łym­stoku, mie­ście tkwią­cym na mar­gi­ne­sie życia kul­tu­ral­nego, o czym pięk­nie pisał Wie­sław Kaza­necki w wier­szu Wia­do­mość z ostat­niej chwili:

W moim mie­ście zamiesz­kała apa­tia - miss pięk­no­ści wszyst­kich roz­cza­ro­wa­nych. Zasnęła pod szkla­nym klo­szem.

Lata 70. to „bia­ło­stoc­kie przy­spie­sze­nie”, czas, kiedy wła­dza stara się nad­ro­bić wie­lo­let­nie zapóź­nie­nia nie tylko w dzie­dzi­nie miej­skiej infra­struk­tury, lecz także w życiu kul­tu­ral­nym. Może spra­wia to poczytna powieść Edwarda Redliń­skiego Kono­pielka, a może popu­lar­ność swoj­skich pio­se­nek Janu­sza Laskow­skiego, sprze­da­wa­nych jako dźwię­kowe pocz­tówki na ryn­kach i baza­rach – w każ­dym razie w kraju zaczyna się mówić o Bia­ło­stoc­czyź­nie i Bia­łym­stoku. O teatrach, fil­har­mo­nii, chó­rach, zespo­łach mło­dzie­żo­wych, festi­wa­lach muzyki i poezji, miej­sco­wych twór­cach i o czymś, czego nikt się nie spo­dzie­wał po tym wschod­nim, wiej­skim mie­ście – blu­esie, czar­nej muzyce Afro­ame­ry­ka­nów, pio­sen­kach bez słów gra­nych aż do ostat­niego tań­czą­cego na par­kie­cie.

Powstaje zespół Kasa Cho­rych – two­rzy go cha­ry­zma­tyczny har­mo­nij­karz Ryszard Ski­biń­ski, zwany przez kum­pli Skibą. Pomaga mu w tym były reali­za­tor z bia­ło­stoc­kiej roz­gło­śni Pol­skiego Radia, a zara­zem gita­rzy­sta – Jaro­sław Tio­skow. Zespół wzbu­dza wiel­kie zain­te­re­so­wa­nie mło­dych i natych­miast staje się marką, zna­kiem fir­mo­wym Bia­łe­go­stoku. Zna­czy w kraju tyle, co dziś Jagiel­lo­nia.

Z tam­tych cza­sów – końca lat 70. XX wieku – pocho­dzi aneg­dota: „Skąd jesteś?” – pyta war­sza­wiak przy­by­łego na stu­dia mło­dzieńca. „Z Bia­łe­go­stoku” – odpo­wiada śpiew­nie stu­dent. „Aaaa… to od Skiby. Na organ­kach gra lepiej niż czarny” – pada stwier­dze­nie. I tak jest. Kasa Cho­rych i Skiba robią bły­ska­wiczną karierę. Wystę­pują na naj­waż­niej­szych pol­skich sce­nach muzycz­nych i festi­wa­lach mło­dzie­żo­wych. Grają wspól­nie z Maana­mem, Lady Pank, Dże­mem, Krza­kiem i innymi. Poja­wiają się w tele­wi­zji, a ich blu­esy sły­chać w eli­tar­nej radio­wej Trójce. Dzięki Ski­bie w Bia­łym­stoku powstaje festi­wal Jesień z Blu­esem, na który przy­jeż­dżają naj­waż­niejsi ludzie i zespoły z branży. Mia­sto staje się waż­nym miej­scem na muzycz­nej sce­nie Pol­ski i sto­licą rodzi­mego blu­esa.

Pierw­szych nagrań Kasa Cho­rych doko­nuje w bia­ło­stoc­kim stu­diu Pol­skiego Radia, gdzie sprzęt jest w miarę pro­fe­sjo­nalny, a uta­len­to­wany reali­za­tor dźwięku Tomasz Pie­trzy­kow­ski robi z ama­tor­skich graj­ków zawo­do­wych muzy­ków. Jest schy­łek lat 70. W tam­tym cza­sie zaczy­nam pracę w bia­ło­stoc­kiej roz­gło­śni, poznaję sym­pa­tycz­nych i bar­dzo natu­ral­nych chło­pa­ków, po kilku roz­mo­wach zosta­jemy kum­plami. Obser­wuję ich pracę w trak­cie sesji nagra­nio­wych, roz­ma­wiam na ante­nie, pre­zen­tuję jesz­cze cie­płe nagra­nia. Czę­sto roz­ma­wiam z nimi o muzyce, o ich karie­rze, kon­cer­tach, o fan­kach i o tym, jak faj­nie jest być arty­stą, wystę­po­wać przed tysią­cami ludzi, ale jesz­cze faj­niej wra­cać do rodzin­nego Bia­łe­go­stoku, gdzie wie­czo­rem na drew­nia­nym ganku można posie­dzieć z kum­plami – nie tylko przy her­ba­cie – i zato­pić się w tej bia­ło­stoc­kiej swoj­sko­ści jak w har­mo­nij­ko­wym, jękli­wym tonie blu­eso­wej muzy.

Ryś­kowi z cza­sem nie wystar­cza bycie lide­rem Kasy Cho­rych. Inte­re­sują go pro­jekty z naj­więk­szymi: z Lesz­kiem Win­de­rem, Ryszar­dem Rie­dlem, Krze­si­mi­rem Dęb­skim, Andrze­jem Nowa­kiem, Mar­tyną Jaku­bo­wicz, Ire­ne­uszem Dud­kiem, Krzysz­to­fem Ście­rań­skim. Nagrywa, wystę­puje i ma coraz mniej czasu. Choć dookoła sier­miężny PRL, smu­tek beto­no­wych osie­dli, sza­rość, apa­tia, kolejki po naj­po­trzeb­niej­sze pro­dukty i stan wojenny, Rysiek jest kolo­ro­wym pta­kiem. Popa­da­ją­cym coraz czę­ściej w eufo­ryczne stany, w któ­rych pew­nie lepiej żyć i two­rzyć nowe nutki. W końcu zdro­wie nie wytrzy­muje. Po jed­nym z kon­cer­tów tra­fia do bia­ło­stoc­kiego szpi­tala.

4 czerwca 1983 roku czy­tam na ante­nie bia­ło­stoc­kiej roz­gło­śni Pol­skiego Radia, że Ryszard Ski­biń­ski nie żyje. Po połu­dniu prze­ka­zuję tę infor­ma­cję w kul­to­wej audy­cji Zapra­szamy do Trójki. Że umarł, że miał 32 lata, że podobno przedaw­ko­wał i że wszyst­kim nam jest smutno, bar­dzo smutno…

Jego przy­ja­ciel Ryszard Rie­del pisze swo­iste epi­ta­fium poświę­cone Ryś­kowi:

Jeśli go nie zna­łeś, to nie żałuj Jeśli go nie zna­łeś, to nie żałuj, o nie! Bo przy­ja­ciela stra­cił­byś Bo przy­ja­ciela stra­cił­byś, jak ja! Nie, Ty go nie zna­łeś Lubi­łeś tylko cza­sem posłu­chać jak gra A czy pomy­śla­łeś skąd biorą się tacy jak on? A czy pomy­śla­łeś skąd biorą się tacy jak on? Był jed­nym z nie­wielu Ska­za­nych na blu­esa Ten wyrok doda­wał mu sił Miał dom i rodzinę Spo­koj­nie mógł żyć Lecz czę­sto ucie­kał, by sta­nąć przed wami By znów nabrać sił By nabrać sił Bo czasu miał mało Prze­czu­wał to Ska­zany na blu­esa Ilu jesz­cze takich jak on?

A Mar­tyna Jaku­bo­wicz śpiewa w pio­sence Dym do płuc się zakrada:

Skiba konał przez dzie­sięć godzin grze­ba­li­śmy go z wielką tro­ską ten blues co wciąż zmie­niał tytuł teraz nazywa się pol­ski

Para­noja była goła z auto­bio­gra­fii grozą wiało nastały nowe sytu­acje i ponoć nic już nie bolało

Wszy­scy są w szoku. Har­mo­nijka zamil­kła, popły­nęły łzy. A prze­cież nie tak miało być.

Rysiek był pierw­szym arty­stą z Bia­łe­go­stoku, który wszę­dzie pod­kre­ślał, gdzie jest jego rodzinne gniazdo, gdzie są kum­ple i muzyczne natchnie­nie. Nie wsty­dził się Kre­sów i nie wyje­chał stąd jak inni dla kariery i splen­do­rów. Był jed­nym z nas. Zwy­czaj­nym, pro­stym chło­pa­kiem o wschod­niej uro­dzie, z dłu­gimi blond wło­sami, który lubił pograć na har­mo­nijce i czer­pać z tego przy­jem­ność. Po śmierci Ryśka uka­zało się kilka płyt z nie­do­koń­czo­nymi pro­jek­tami, muzyczne wspo­mnie­nia, kilka oka­zjo­nal­nych arty­ku­łów i kon­cer­tów pamięci Skiby. I to wszystko.

Czas pły­nął i – jak to czas – przy­niósł wiele zmian. W szó­stą rocz­nicę śmierci Ryśka zmie­nił się ustrój kraju, ode­tchnę­li­śmy wol­no­ścią, poja­wiło się dużo nowi­nek, w tym także nowa muzyka. Nasza, swoj­ska, weselna, chod­ni­kowa, bie­siadna. Bia­ło­stoc­czy­zna stała się zagłę­biem muzyki disco polo, Bia­ły­stok zaś okrzyk­nięto jej sto­licą, w któ­rej osiadł król – Zenek Mar­ty­niuk, sta­jący się teraz marką pręż­nie roz­wi­ja­ją­cej się wschod­niej metro­po­lii.

W 2017 roku na fali popu­lar­no­ści Zenek wydał swoją bio­gra­fię Życie to są chwile, którą posta­no­wi­łem zaadap­to­wać na potrzeby radio­wej anteny. Wia­domo – czło­wiek stąd, wielu ludzi Zenka zna i lubi, chęt­nie więc posłu­cha opo­wie­ści o nim. I tu się zaczęły schody. Akto­rzy odma­wiali czy­ta­nia, kole­dzy redak­to­rzy na mój widok pukali się zna­cząco w czoło i robiło się nie­przy­jem­nie. Sytu­ację ura­to­wał Woj­ciech Stra­szyń­ski, aktor i pre­zes Pol­skiego Radia Bia­ły­stok. Nie zwa­ża­jąc na jado­wite komen­ta­rze, zacho­wał się zawo­dowo i wcie­lił się w rolę Zenka. Mło­dziutka pio­sen­karka Mag­da­lena Pie­tru­czak przy­jęła rolę nar­ra­torki. Powieść o Zenku uka­zała się wresz­cie na ante­nie i wywo­łała lawinę szy­der­czych komen­ta­rzy w inter­ne­cie. Tema­tem był wąt­pliwy talent pio­sen­ka­rza i pro­mo­wa­nie przez roz­gło­śnię muzyki disco polo, którą każdy gar­dzi – ale w sumie gdy tylko usły­szy: „przez twe oczy zie­lone”, rusza w tany.

Pew­nego poranka przy­szedł też do mnie kolega radio­wiec Marek Gąsio­row­ski, który swoim zwy­cza­jem od lat każdą roz­mowę w radiu zaczyna od: „A co tam u was na warsz­ta­cie?”. Ale na odpo­wiedź nie cze­kał, tylko w spo­sób kul­tu­ralny, acz sta­now­czy zaczął dopy­ty­wać się o motywy wyboru takiej, a nie innej bio­gra­fii pre­zen­to­wa­nej na ante­nie.

– A masz inną? – zagad­ną­łem.

– No nie mam – odparł. – A tylu cie­ka­wych tu ludzi żyło i żyje. Bar­dzo chęt­nie przy­go­to­wał­bym na antenę powieść bio­gra­ficzną lub jakiś repor­taż poświę­cony Ryś­kowi Ski­biń­skiemu. Ale takiego mate­riału nie ma.

Zale­gła cisza. Po chwili Marek wyra­ził zdu­mie­nie, że to nie tylko duże nie­do­pa­trze­nie, lecz może nawet skan­dal, iż nikt do tej pory nie pomy­ślał, aby opi­sać barwne życie Skiby albo w jakiś inny spo­sób uczcić pamięć muzyka. Zwłasz­cza w mie­ście, w któ­rym żył i two­rzył, a na które mię­dzy innymi dzięki Ryś­kowi zaczęto w kraju patrzeć już nie jak na ostępy muzycz­nej ludo­wi­zny i ama­tor­stwa, ale miej­sce ważne dla wielu ludzi. Popar­łem słuszne poglądy kolegi i powie­dzia­łem:

– Jesteś dzien­ni­ka­rzem, muzy­kiem, blu­esma­nem i Gęsią Skórką w jed­nym, więc sia­daj i pisz książkę oraz idź do rad­nych. Niech myślą, jak imię Skiby w spo­sób godny uwiecz­nić. A gdy książkę napi­szesz, to obie­cuję, że frag­menty poczy­tamy na ante­nie. No i ja do tej książki napi­szę wstęp, bo Skibę uwiel­bia­łem.

Uśmiech­nął się mój druh Marek i poszedł. Jeź­dził, dzwo­nił, spo­ty­kał się, nagry­wał i wszystko zapi­sy­wał, a od czasu do czasu lob­bo­wał wśród bia­ło­stoc­kich rad­nych, że warto pochy­lić się nad pomy­słem uczcze­nia Skiby. Na jed­nej z sesji Rada Mia­sta Bia­ły­stok nadała skwe­rowi przy Bia­ło­stoc­kim Ośrodku Kul­tury imię Ryszarda Ski­biń­skiego. Jest to co prawda kawa­łek chod­nika i par­king, ale dobre i to. Naj­wy­raź­niej nowych ulic w mie­ście budo­wać już nikt nie pla­nuje.

Dru­gim rezul­ta­tem naszej z Mar­kiem roz­mowy jest ta książka – w którą zaraz się zagłę­bisz i którą odło­żysz dopiero za kilka godzin, gdy dobrniesz do ostat­niego zda­nia – napi­sana wspól­nie z Rober­tem Tru­sia­kiem.

Auto­rzy wyko­nali wielce mozolną pracę, dokład­nie opi­sali nie tylko życie pry­watne i muzyczne Ryszarda „Skiby” Ski­biń­skiego i zespołu Kasa Cho­rych, lecz także przy­go­to­wali i zamie­ścili w książce dys­ko­gra­fię, kalen­da­rium i wszystko, co potrzebne w takiej bio­gra­fii.

Wielki sza­cun i podzię­ko­wa­nie, że posta­ra­li­ście się oca­lić od zapo­mnie­nia jedną z barw­niej­szych postaci nie­gdyś sza­rego, drze­mią­cego za lasami i bagnami, żyją­cego swoim powol­nym życiem Bia­łe­go­stoku.

Krzysz­tof Kuria­niuk

Od autorów

Marek Gąsiorowski

Zna­la­zło się kilka istot­nych powo­dów, by napi­sać tę opo­wieść. Ryszard Pau­lin Ski­biń­ski był naszym ido­lem z lat mło­do­ści. Skiba i jego muzyka sta­no­wili okno na świat, bowiem w cza­sach naszej mło­do­ści, w latach 70. i 80. XX wieku, Pol­ska pozo­sta­wała scho­wana za żela­zną kur­tyną. W latach 80. była dodat­kowo izo­lo­wana z powodu stanu wojen­nego, który wpro­wa­dziły ówcze­sne wła­dze, zatrzy­mu­jąc wol­no­ściowy marsz Soli­dar­no­ści. Muzyczne wie­ści z lep­szej czę­ści świata napły­wały nad Wisłę najczę­ściej z dużym opóź­nie­niem. Ale my w Bia­łym­stoku mie­li­śmy kogoś, kto mógł wyzna­czać nowe ścieżki, mógł śmiało sta­wać w szranki z wiel­kimi blu­eso­wej sceny two­rzą­cymi po zachod­niej stro­nie żela­znej kur­tyny.

Choć Rysiek uro­dził się w Toru­niu, a dzie­ciń­stwo i wcze­sną mło­dość spę­dził w Golu­biu-Dobrzy­niu i w malow­ni­czych oko­li­cach Kotliny Kłodz­kiej, za swój dom przez całe doro­słe życie uwa­żał Bia­ły­stok i pod­bia­ło­stoc­kie Ogrod­niczki. To tu, w naszym rodzin­nym mie­ście, star­to­wał po wielką sławę i cho­dził do tych samych klu­bów, co cała mło­dzież w tam­tych cza­sach. Nasze drogi gdzieś tam się prze­ci­nały – jeśli nie w Her­ku­le­sach, to w Pro­me­na­dzie albo ACK, a póź­niej na kon­cer­tach Kasy Cho­rych. Był jed­nym z nas.

Skiba, choć żyje we wspo­mnie­niach fanów blu­esa w całej Pol­sce, po śmierci stał się posta­cią pomi­janą przez lokalne wła­dze, a próby upa­mięt­nie­nia jego nazwi­ska nie zyski­wały apro­baty. Skromna tabliczka w bia­ło­stoc­kiej Alei Blu­esa to sta­now­czo za mało. Oko­licz­no­ściowa tablica wmu­ro­wana w ścianę kina Forum, gdzie do dziś odbywa się zain­spi­ro­wana przez Skibę Jesień z Blu­esem, nie jest ade­kwatna do tego, jak słynny har­mo­nij­karz roz­sła­wił nasze mia­sto. Nawet wstępne suge­stie, by jego imię nosiła któ­raś z ulic Bia­łe­go­stoku, przez lata nie docze­kały się żad­nej reak­cji. Osta­tecz­nie udało się prze­ko­nać wła­dze mia­sta do tego pomy­słu w 2020 roku. Choć nikt tego ofi­cjal­nie nie wypo­wie­dział, wia­domo było, że za tą nie­chę­cią stoją oko­licz­no­ści, w jakich Skiba odszedł z tego świata.

Czy słusz­nie tak długo cze­kano na upa­mięt­nie­nie Skiby? Czy pamięć o nim musiała tkwić w swo­istym czyśćcu? Naszym zda­niem nie. Nie­mal każdy z nas ma sła­bo­ści, które wcze­śniej czy póź­niej odbiją się na naszym zdro­wiu, a nie­któ­rych zapro­wa­dzą na drugą stronę tęczy. Ale czy z tego powodu całą postać i jej doro­bek można ska­zać na zapo­mnie­nie? Ilu wiel­kich tego świata miało takie sła­bo­ści? A jed­nak nie prze­szko­dziły one potom­nym nazy­wać ich imio­nami zaułki, place czy ulice. Ta opo­wieść jest po to, by pamięć o Ski­bie trwała jak naj­dłu­żej.

Iskierką, która zapa­liła nasz twór­czy ogień, stał się fakt, że bio­gra­fii docze­kał się inny bia­ło­stocki muzyk. Upra­wia­jący gatu­nek muzyki, która w gro­nie fanów blu­esa raczej ni­gdy nie znaj­dzie uzna­nia. I choć sława tego pie­śnia­rza jest wielka, to do Skiby, jego cha­ry­zmy czy arty­zmu bar­dzo mu daleko. Ale spi­saną bio­gra­fię ma. A Skiba nie miał – do dziś.

Robert Trusiak

Kie­dyś, dawno temu, kiedy byłem małym chłop­cem, zupeł­nie nie inte­re­so­wa­łem się muzyką. Nie zaprzą­ta­łem sobie głowy nazwi­skami wyko­naw­ców, tytu­łami utwo­rów, nie roz­róż­nia­łem gatun­ków muzycz­nych, było mi zupeł­nie obo­jętne, co i kto aktu­al­nie gra w radio. Płyt nie kupo­wa­łem, kaset nie nagry­wa­łem. Po pro­stu ta dzie­dzina ludz­kiej aktyw­no­ści nie inte­re­so­wała mnie zupeł­nie. Ale do czasu. Było to pod koniec lat 70. Traf chciał, że zacho­ro­wa­łem i kilka dni musia­łem prze­le­żeć w łóżku. Moja mama, chcąc uatrak­cyj­nić mi nudę rekon­wa­le­scen­cji, kupiła w kio­sku mło­dzie­żowe pismo „Na Prze­łaj” (pew­nie zapy­tała pani kio­skarki, co czy­tają nasto­latki, i to wła­śnie kupiła). Nudzi­łem się okrut­nie, dla­tego prze­czy­ta­łem to pismo od deski do deski, i to pew­nie wiele razy. Na ostat­niej stro­nie był stały kącik poświę­cony muzyce. W nume­rze, który tra­fił w moje ręce, zna­lazł się krótki mate­riał przed­sta­wia­jący grupę gra­jącą muzykę blu­esową i nazy­wa­jącą się dość dzi­wacz­nie – Kasa Cho­rych. Na zdję­ciu wyko­na­nym w sepii dum­nie prę­żyła się czwórka mło­dych męż­czyzn patrzą­cych z uśmie­chem gdzieś w dal.

Z całego arty­kułu zain­te­re­so­wało mnie tylko jedno – oni pocho­dzili z mojego mia­sta. Zwró­ci­łem na to uwagę, bo patrio­tyzm lokalny jest we mnie sil­nie zako­rze­niony od naj­młod­szych lat. Minęło kilka tygo­dni. Pra­wie zapo­mnia­łem o tym wszyst­kim, ale pew­nego dnia w mie­ście poja­wiły się pla­katy zapra­sza­jące na kon­cert – wła­śnie Kasy Cho­rych. Posta­no­wi­łem pójść i posłu­chać, co to jest ten blues, i zoba­czyć, jak to wszystko wygląda z bli­ska. Nie­stety nie pamię­tam dokład­nie moich odczuć, nie pamię­tam, gdzie ten kon­cert się odbył, ale z pew­no­ścią coś musiało się ze mną wów­czas stać, bo od tam­tej pory zacho­ro­wa­łem na blu­esa, nie wyzdro­wia­łem do dzi­siaj i wyzdro­wieć nie mam zamiaru. Był to mój pierw­szy kon­takt z muzyką na żywo, a w szcze­gól­no­ści z czymś tak dziw­nym jak blues.

Skiba. Zdję­cie wiszące w pracy nad biur­kiem Roberta Tru­siaka.

To wła­śnie Kasa Cho­rych, a szcze­gól­nie Rysiek „Skiba” Ski­biń­ski, poka­zali mi drogę do blu­esa. To dzięki nim zain­te­re­so­wa­łem się muzyką. To dzięki niemu muzyka prze­stała być zbio­rem dźwię­ków, a stała się czymś wię­cej. Dzięki niemu zro­zu­mia­łem, że za pomocą muzyki można prze­ka­zać emo­cje: miłość, radość, smu­tek, ból, cier­pie­nie, speł­nie­nie… i to wszystko bez uży­wa­nia słów. Jestem mu za to wszystko nie­zmier­nie wdzięczny. W swo­jej kolek­cji mam chyba wszyst­kie nagra­nia, jakie po nim zostały, i te jemu poświę­cone. Na wszyst­kich moż­li­wych nośni­kach i for­ma­tach: winy­lach, kase­tach magne­to­fo­no­wych czy pły­tach CD. W pracy nad moim biur­kiem wisi jego zdję­cie.

Od dawna myśla­łem o tym jak ja, zwy­kły słu­chacz, mógł­bym mu za to wszystko podzię­ko­wać. Jak się odwdzię­czyć? Pró­bo­wa­łem w miarę swo­ich moż­li­wo­ści i oka­zji, jakie dawał inter­net – pisa­łem, wspo­mi­na­łem, przy­po­mi­na­łem o nim. Czu­łem jed­nak, że to wszystko za mało, że potrzeba cze­goś trwa­łego, nama­cal­nego.

Dobre kilka lat temu kupi­łem gra­na­towy segre­ga­tor, taki, w jakim w wielu fir­mach prze­cho­wuje się fak­tury, zamó­wie­nia, kwity i tak dalej. Na grzbie­ciku wyka­li­gra­fo­wa­łem maza­kiem: „SKIBA – mate­riały do książki”. Hasło mocno na wyrost. Mozol­nie wpi­na­łem tam wszystko, cokol­wiek zna­la­złem, a co choćby w naj­mniej­szym stop­niu doty­czyło Skiby: zdję­cia, skany arty­ku­łów, wycinki pra­sowe, zasły­szane histo­rie, kar­te­luszki z nume­rami tele­fo­nów do spo­tka­nych ludzi zna­ją­cych Skibę… W ciemno kupo­wa­łem książki, w któ­rych spo­dzie­wa­łem się zna­leźć coś o nim (cza­sami nie było nic). Mia­łem nadzieję i bar­dzo chcia­łem, żeby to wszystko się kie­dyś przy­dało, żeby w końcu powstała bio­gra­fia Ryszarda „Skiby” Ski­biń­skiego. Zda­wa­łem sobie sprawę z tego, że napi­sa­nie książki to nie rurki z kre­mem, że sam nie dam rady – i to z bar­dzo wielu powo­dów.

Kiedy zadzwo­nił do mnie Marek z pro­po­zy­cją wspól­nego napi­sa­nia bio­gra­fii Skiby, nie waha­łem się ani chwili. To było to, na co cze­ka­łem wiele lat. W końcu zawar­tość gra­na­to­wego segre­ga­tora mogła się przy­dać.

Rozdział 1

– Jest 9.45, zapra­szamy do wysłu­cha­nia frag­men­tów książki Mar­tyny Rokity Życie to są chwile – pre­zen­ter bia­ło­stoc­kiego radia bez emo­cji zapo­wia­dał naj­bliż­sze pięć minut pro­gramu, które miały zostać poświę­cone histo­rii Zenka Mar­ty­niuka.

Latem 2017 roku roz­pi­sany na dwa radiowe głosy życio­rys króla disco polo dla wielu stał się sygna­łem, by przy­sta­wić ucho do radia. W moim wypadku był to wyraźny znak, że naj­bliż­sze pięć minut trzeba poświę­cić na inne zaję­cia.

Wła­dze sta­cji nie bez wewnętrz­nego oporu pod­jęły kon­tro­wer­syjną moim zda­niem decy­zję. Część kole­gium uwa­żała, że bio­gra­fia przy­cią­gnie słu­cha­czy, będzie hitem let­niej ramówki. Inni na samą myśl, że publiczne radio chce pro­mo­wać autora kiczo­wa­tych pie­śni, dosta­wali wysypki. Nie­stety sta­no­wili mniej­szość. Ow­szem, Zenek zyskał sławę i jest czło­wie­kiem stąd, z pod­la­skiej ziemi. Jego utwory weszły do obo­wiąz­ko­wego reper­tu­aru wesel, dys­ko­tek, wiej­skich zabaw i miej­skich domó­wek w całej Pol­sce. Stał się – zaznaczmy: nie przez wszyst­kich akcep­to­waną – wizy­tówką mia­sta i pod­la­skiego regionu. Zro­bił zawrotną karierę. Pew­nie jako kil­ku­na­sto­letni chło­pak z pod­bia­ło­stoc­kiej wsi nawet nie marzył, że tak się sta­nie. Ale czy jest arty­stą, czy tylko śpie­wa­ją­cym gło­sem ludu? I to śpie­wa­ją­cym tak jak lud – czyli zazwy­czaj mar­nie. Czy Mar­ty­niuk to zja­wi­sko muzyczne, czy może jed­nak socjo­lo­giczne? A może jedno i dru­gie?

Przez cały czas drę­czyła mnie myśl: czy Zenek zasłu­guje na taki hołd? Jego wokal nie wytrzy­muje porów­nań do gigan­tów pol­skiej sceny, choć on sam tym gigan­tem został, przy­naj­mniej w kate­go­rii popu­lar­no­ści. Jak porów­nać jego śpie­wa­nie w utwo­rze Przez Twe oczy zie­lone z woka­lem Krzysz­tofa Cugow­skiego na pły­cie Nic nie boli tak jak życie? Nie da się! Jak Zenek wypada w wokal­nych zesta­wie­niach z Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem? Zosta­wiam to bez komen­ta­rza. Czy jego śpie­wa­nie nie­sie choćby namiastkę takich emo­cji, jakie prze­ka­zy­wali Cze­sław Nie­mena i Ryszard Rie­del? Mar­ty­niu­kowi daleko do nich wszyst­kich, choć jest tak samo popu­larny.

Pomysł, by na ante­nie publicz­nego radia opo­wia­dać o królu disco polo, odbie­ra­łem bar­dzo oso­bi­ście. O zgrozo! – myśla­łem. Jak tak można? I nie dla­tego, że to nie jest moja muzyka. To była, jest i będzie kiep­ska muzyka! Pozba­wiona emo­cji, arty­stycz­nej głębi, prze­sła­nia, wyra­zi­stego smaku. Nawet w kate­go­rii pro­sta pio­senka twór­czość Mar­ty­niuka słabo się broni. Po któ­rymś tam odcinku z kolei zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy fak­tycz­nie Bia­ły­stok nie ma lub nie miał innego muzyka, który wzbu­dzał auten­tyczny zachwyt, był praw­dzi­wym arty­stą. Arty­stą, o któ­rym warto opo­wie­dzieć. Natych­miast przy­po­mnia­łem sobie Skibę. To był taki kolo­rowy, dłu­go­włosy czło­wiek. Grał na har­mo­nijce ust­nej. Podzi­wiała go cała Pol­ska. Dzia­łał na zmy­sły. Ze swego instru­mentu wydo­by­wał przej­mu­jące dźwięki, na sce­nie two­rzył uni­kalny spek­takl. Sta­wał się jed­no­cze­śnie muzy­kiem, akto­rem, show­ma­nem. W tych wszyst­kich wcie­le­niach był zna­ko­mity.

Grę Skiby po raz pierw­szy usły­sza­łem na żywo bodaj w 1976 roku. Ale wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że to on gra. Było lato. Z kum­plami włó­czy­li­śmy się po mie­ście. Ponio­sło nas do Aka­de­mic­kiego Cen­trum Kul­tury. Z oczy­wi­stego powodu – tak zwane Spodki zyskały sławę, a nas tam jesz­cze nie było. Obe­szli­śmy cały obiekt dookoła, ale nie mogli­śmy wejść do środka. Zmę­czeni upal­nym dniem i dłu­gim spa­ce­rem przy­sie­dli­śmy na kra­węż­niku uliczki na zaple­czu ACK, od strony kościoła św. Rocha. Roz­pra­wia­li­śmy o piłce i sła­bej, jak nam się wtedy wyda­wało, posta­wie Orłów Gór­skiego pod­czas igrzysk w Mont­re­alu. Dla ówcze­snych 14-lat­ków był to temat numer jeden.

Szybko jed­nak zamil­kli­śmy, bo z uchy­lo­nych okien piw­nic ACK zaczęły docho­dzić dźwięki elek­trycz­nej gitary. Ktoś grał piękne frazy, takie przej­mu­jące, szczere, od serca. Zaraz potem dołą­czyła do nich har­mo­nijka i reszta zespołu. To na nas, począt­ku­ją­cych wtedy gita­rzy­stach, zro­biło ogromne wra­że­nie. Sta­li­śmy tak z roz­dzia­wio­nymi gębami przez dobre pół godziny. Kiedy zespół prze­stał grać, poszli­śmy do domu.

Potem wiele razy mija­łem Skibę na ulicy, nie wie­dząc, że to on – mój przy­szły idol. W sza­ro­ści PRL-u wyróż­niał się kolo­ro­wym ubio­rem i dłu­gimi wło­sami. Kiedy się dowie­dzia­łem, że Skiba to Skiba? To była chyba trze­cia klasa liceum. Z kum­plami poszli­śmy na kon­cert Kasy Cho­rych. Klub Jubi­lat przy ulicy Narew­skiej w Bia­łym­stoku, tam grali. Uff, cóż to była za jazda! Ze sceny pły­nęła potężna dawka muzycz­nej ener­gii. Rytm pul­so­wał w nas wszyst­kich, solówki Skiby, Dudka, Kisiela i Tio­ska prze­szy­wały na wylot. Wpa­dały do uszu, zaglą­dały do serca, w gło­wie roz­bły­ski­wały wszyst­kimi kolo­rami. Po takim muzycz­nym maglu nie mogłem spać do rana. Od tej pory stało się jasne – jeśli gdzieś bli­sko grał Skiba i Kasa Cho­rych, musia­łem tam być. I byłem nie raz!

Z bli­ska, poza sceną, widzia­łem go dwa razy. Wtedy już nie grał w Kasie Cho­rych. Pierw­szy raz wio­sną 1983 roku. Sze­dłem przez park przy pałacu Bra­nic­kich w stronę Her­ku­le­sów, on zaś wra­cał stam­tąd z Andrze­jem Kotar­skim. Cały ubrany na czer­wono, w bia­łych adi­da­sach. Mija­jąc się na par­ko­wej alejce, wymie­ni­li­śmy spoj­rze­nia. Zapa­mię­ta­łem błę­kit jego oczu. Kil­ka­na­ście dni póź­niej wpa­dli­śmy na sie­bie w kinie Forum, na kon­cer­cie Lady Pank. Z plo­tek dowie­dzia­łem się póź­niej, że leży w szpi­talu, że jest z nim źle. Trzy­ma­łem kciuki, by się z tego wszyst­kiego wyka­ra­skał. To był prze­cież mój idol! Nie mógł odejść ot tak, z dnia na dzień. Zosta­wić nas, swoją muzykę. Nie pomo­gło. Kil­ka­na­ście dni póź­niej wraz tłu­mem fanów żegna­łem go na zawsze na bia­ło­stoc­kim cmen­ta­rzu św. Rocha. Czu­łem, że odcho­dzi ktoś bli­ski, ktoś, kto dzie­lił się ze mną swoją histo­rią, emo­cjami.

Po wspo­mnie­niach dość szybko przy­szła myśl, by zmie­rzyć się z bio­gra­fią Skiby. Zaczą­łem dzien­ni­kar­ski rachu­nek sumie­nia. Inter­ne­towe archi­wum wyglą­dało skrom­nie – led­wie kilka krót­kich fil­mów, tro­chę zdjęć, tro­chę nagrań. Nieco wię­cej wspo­mnień, ale więk­szość bar­dzo ogól­ni­ko­wych. I ogromy żal tych, co go wspo­mi­nali, że tak wcze­śnie opu­ścił ten świat, że o lep­szego kum­pla naprawdę dziś trudno. Wia­domo, że świet­nie grał, miał wyjąt­kową oso­bo­wość. Ale kim był naprawdę?

Liczy­łem, ile czasu trzeba będzie poświę­cić na grze­ba­nie w pra­so­wych archi­wach. Prze­dział cza­sowy od mniej wię­cej 1975 roku do dziś. Tak, tak, do dziś – ludzie na­dal mówią i piszą o Ski­bie. Słu­chają jego muzyki, wspo­mi­nają, choć nie ma go z nami od 40 lat. Spo­rzą­dzi­łem wstępną listę roz­mów­ców. Zasta­na­wia­łem się, jak dotrzeć do rodziny mego boha­tera. Cze­kał mnie ogrom pracy. Pomoc przy­szła nie­spo­dzie­wa­nie i z bar­dzo bli­ska.

Oka­zało się, że po dru­giej stro­nie ulicy mieszka Robert. Gość dokład­nie w moim wieku. Zna­li­śmy się pobież­nie i bar­dziej z widze­nia, bo wie­lo­kroć mija­li­śmy się pod­czas róż­nych jam ses­sions i kon­cer­tów. Robert jest fanem blu­esa, przez lata zgro­ma­dził ogromne archi­wum pra­sowe, wiele ksią­żek, płyt, nagrań i przede wszyst­kim bar­dzo długo admi­ni­stro­wał inter­ne­tową witryną Kasy Cho­rych. Doku­men­ta­cję, jakże istotną przed przy­stą­pie­niem do pracy nad książką, udało się zała­twić jed­nym tele­fo­nem.

– Wcho­dzę w to! – Robert nie miał wąt­pli­wo­ści.

Nasze repor­ter­skie sieci rzu­ci­li­śmy w stronę sio­stry Ryśka – Danuty Ski­biń­skiej-Ochoc­kiej. Ona z grona bli­skich Ryśka naj­czę­ściej poka­zy­wała się na blu­eso­wych impre­zach, dla­tego mogli­śmy sto­sun­kowo łatwo nawią­zać z nią kon­takt. Była zde­cy­do­wa­nie na tak.

– To świetny pomysł! – rzu­ciła do słu­chawki.

Jed­nak nasza prośba, by zaaran­żo­wała spo­tka­nie ze swoją mamą, długo pozo­sta­wała bez echa. Mijały dni, tygo­dnie, mie­siące, a nasze pyta­nia zawsze kwi­to­wała grzeczną odpo­wie­dzią, że pamięta, że się postara. Mimo to cią­gle nie uda­wało nam się poznać Marii Ski­biń­skiej. Po kilku mie­sią­cach zwąt­pi­li­śmy, czy cokol­wiek wyj­dzie z naszych pla­nów. Napi­sać bio­gra­fię, pomi­ja­jąc losy przod­ków? Nie da się.

Danuta w końcu zna­la­zła czas, by umó­wić nas ze swoją mamą. Z Rober­tem jecha­li­śmy tam w ciemno, bo na temat rodziny Ryśka zgro­ma­dzi­li­śmy naprawdę nie­wiele infor­ma­cji. Wszy­scy wie­dzieli, że miał rodzeń­stwo, że był naj­star­szym dziec­kiem w rodzi­nie. Bli­scy zna­jomi pamię­tali, że uro­dził się w Toru­niu, potem miesz­kał w Ogrod­nicz­kach, w końcu prze­pro­wa­dził się do Bia­łe­go­stoku. W sło­neczny, ale wietrzny wio­senny pora­nek dotar­li­śmy na miej­sce. W drzwiach przy­wi­tały nas Danka i jej córka. Marię Ski­biń­ską – rocz­nik 1929, jak nam póź­niej zdra­dziła – zasta­li­śmy w gościn­nym pokoju. Nie­wiele osób, widząc mamę Ryśka na ulicy, dałoby wiarę, że ta pani ma za sobą dzie­więć­dzie­siąt wio­sen. Drobna, szczu­pła syl­wetka, dziar­skie ruchy, bystre spoj­rze­nie. Na twa­rzy nie­wiele zmarsz­czek, jedy­nie siwe włosy pod­po­wia­dają wiek pani Marii.

Mieszka z wnuczką na osie­dlu Pia­sta, roz­le­głym bia­ło­stoc­kim blo­ko­wi­sku, w cen­tral­nym punk­cie naj­więk­szego gale­riowca przy ulicy Towa­ro­wej. W trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu z wiel­kiej płyty od progu widać ład i porzą­dek. W naj­więk­szym pokoju, gdzie pani Maria zazwy­czaj podej­muje gości, na wyta­pe­to­wa­nej ścia­nie wiszą dwa opra­wione w ramy zdję­cia. Pierw­sze przed­sta­wia Ryszarda Ski­biń­skiego. Na dru­gim widać ele­ganc­kiego męż­czy­znę ze skrzyp­cami w ręku.

Zdję­cie wiszące w pokoju Marii Ski­biń­skiej.

– To mój ojciec – mówi Ski­biń­ska. – Pau­lin Strze­le­wicz. Był dyry­gen­tem, pro­wa­dził w Golu­biu-Dobrzy­niu chór „Halka”.

– Skąd w rodzi­nie Strze­le­wi­czów wzięło się zami­ło­wa­nie do muzyki?

– Nie pamię­tam – stwier­dza ze sto­ic­kim spo­ko­jem. – Byłam wtedy dziec­kiem. Za bar­dzo się tym nie inte­re­so­wa­łam, potem przy­szła wojna. Ojca zabrali Niemcy i do nas już nie wró­cił. I nie mia­łam kogo o to zapy­tać. Wiem tylko tyle, że mój dzia­dek grał na skrzyp­cach, ale skąd u niego to zami­ło­wa­nie, trudno powie­dzieć.

Prawo jazdy dziadka Skiby, czyli Pau­lina Strze­le­wi­cza.

Maria bie­rze do ręki album z rodzin­nymi zdję­ciami. Spo­koj­nie prze­wraca strony, zatrzy­muje się przy foto­gra­fii z rodzin­nego pik­niku. Czwórka ele­gancko ubra­nych męż­czyzn i dwójka dzieci. Wszy­scy przy samo­cho­dzie.

– To ja – poka­zuje na dziecko na sie­dze­niu obok kie­rowcy – a obok moja sio­stra Irena. Sie­dzę tuż nad swoim tatą, za mną wujek Kor­nel. Dwóch pozo­sta­łych męż­czyzn na zdję­ciu nie znam.

Samo­chód, Ford T, jaki posia­dała wów­czas rodzina Strze­le­wi­czów, był jed­nym z pierw­szych w mie­ście. W latach 30. kosz­to­wał około 350 dola­rów, co sta­no­wiło pokaźną kwotę.

– Mie­li­śmy dru­kar­nię, sklep, rodzi­com dobrze się powo­dziło. Cała rodzina, w tym moi wujo­wie, miesz­kała w kamie­nicy przy Rynku, ona też nale­żała do nas. Tyle pamię­tam z wcze­snego dzie­ciń­stwa – tłu­ma­czy pani Maria.

Ten cały mają­tek wypra­co­wał pra­dzia­dek Skiby – Mak­sy­mi­lian Strze­le­wicz. Pani Maria swego dziadka nie pamięta. Przy­szła na świat trzy lata po jego śmierci. Histo­ria Strze­le­wiczów jest jed­nak w Golu­biu-Dobrzy­niu dobrze znana do dziś. Zapi­sali się oni w niej jako ludzie przed­się­bior­czy, miło­śnicy muzyki i żar­liwi patrioci. Dokład­nie nie wia­domo, skąd i po co rodzina Strze­le­wiczów przy­była nad Drwęcę. Jakieś dys­kretne ślady pod­po­wia­dają, że z Wiel­ko­pol­ski. Mak­sy­mi­lian Strze­le­wicz wpi­sał się w życie gospo­dar­cze i kul­tu­ralne tego pru­skiego wów­czas mia­steczka. Został człon­kiem golub­skiej elity.

Uro­dził się w 1861 roku. W 1886 roku wziął ślub ze Sta­ni­sławą Kosiń­ską, miesz­kanką Łabi­szyna, i wraz z nią osiadł w Golu­biu (mia­sta Golub i Dobrzyń połą­czono w 1951 roku), gdzie trud­nił się kupiec­twem. Ten wła­ści­ciel księ­garni, dru­karni oraz sklepu z dewo­cjo­na­liami i mate­ria­łami biu­ro­wymi, usy­tu­owa­nych w kamie­nicy przy Rynku 31, szybko zaan­ga­żo­wał się w dzia­łal­ność wielu sto­wa­rzy­szeń patrio­tycz­nych. Wal­czył o to, by pol­skie spo­łe­czeń­stwo pod pru­skim zabo­rem nie zostało zger­ma­ni­zo­wane.

Od lat 90. XIX wieku Mak­sy­mi­lian stał na czele Towa­rzy­stwa Rze­mieśl­ni­czo-Śpie­wa­czego. Miał wykształ­ce­nie muzyczne – grał na skrzyp­cach. Dzia­łał zgod­nie z hasłem „Pie­śnią do serca, ser­cem do Ojczy­zny”. Uczył pol­skich pie­śni naro­do­wych i był w tym nie­stru­dzony. W 1909 roku w Nowej Wsi koło Golu­bia powstało Towa­rzy­stwo Ludowe. Sku­piało rol­ni­ków, robot­ni­ków i cha­łup­ni­ków. Z cza­sem owa orga­ni­za­cja prze­kształ­ciła się w Towa­rzy­stwo Śpie­wa­cze. Miej­scowe dzieci pod okiem Strze­le­wi­cza pozna­wały pol­ski patrio­tyczny reper­tuar. Towa­rzy­stwo objęło swoim zasię­giem całą para­fię golub­ską, a Strze­le­wicz został jego wice­prze­wod­ni­czą­cym.

Od 1913 roku w kamie­nicy Strze­le­wi­cza zaczęła funk­cjo­no­wać biblio­teka Towa­rzy­stwa Czy­telni Ludo­wych. Miesz­kańcy całej para­fii golub­skiej mogli tam za darmo wypo­ży­czać pol­skie książki. W tym samym cza­sie Strze­le­wicz dru­ko­wał i wespół z Fran­cisz­kiem Golu­sem roz­pro­wa­dzał druki tak zwa­nych tele­gra­mów patrio­tycz­nych. Przy­chód z ich sprze­daży prze­zna­czył na zakup kolej­nych ksią­żek do biblio­teki. Mak­sy­mi­lian wyda­wał też pocz­tówki golub­skie – zna­nych jest co naj­mniej 80 róż­nych wer­sji kart z wido­kami zarówno Golu­bia, jak i Dobrzy­nia nad Drwęcą, które uka­zały się nakła­dem jego dru­karni.

W 1911 roku zało­żył – i oso­bi­ście pro­wa­dził do 1926 roku – męski zespół śpie­wa­czy. Chór, któ­remu nadano nazwę „Halka”, był ogromny i w szczy­to­wym momen­cie liczył bli­sko 90 człon­ków. Śpie­wali w nim pol­scy kupcy, rze­mieśl­nicy i urzęd­nicy. To był naj­po­pu­lar­niej­szy w mie­ście ośro­dek kul­tury pol­skiej. Takich chó­rów na tere­nie zaboru pru­skiego powstało bar­dzo wiele. Nie­mal wszyst­kie nazy­wały się „Halka” – na cześć Sta­ni­sława Moniuszki. Śpie­wały pol­skie pie­śni, pie­lę­gno­wały pamięć o ojczyź­nie, jej histo­rii i języku.

Pocz­tówka z wido­kiem Golu­bia.

Od co naj­mniej 1903 roku i nie kró­cej niż do 1917 roku pra­dzia­dek Skiby zaj­mo­wał sta­no­wi­sko pre­zesa Rady Nad­zor­czej Banku Ludo­wego w Golu­biu. Od 3 do 5 grud­nia 1918 roku repre­zen­to­wał miesz­kań­ców Golu­bia jako dele­gat Pol­skiego Sejmu Dziel­ni­co­wego w Pozna­niu.

Mak­sy­mi­lian miał czte­rech synów oraz dwie córki. Wszyst­kie dzieci uro­dziły się w Golu­biu. Syn Edmund miesz­kał w Pozna­niu i pro­wa­dził zakład foto­gra­ficzny, pozo­stałe dzieci zostały w rodzin­nym mie­ście. Mak­sy­mi­lian Strze­le­wicz zmarł 22 listo­pada 1926 roku w Golu­biu i tam został pocho­wany.

– Całym mająt­kiem zaczął zarzą­dzać mój ojciec Pau­lin Strze­le­wicz – wspo­mina Maria Ski­biń­ska. – Bra­cia mu poma­gali. Ste­fan głów­nie przy dru­karni i skle­pie. Kor­nel nie tylko tam, ale rów­nież przy chó­rze. Był jego wice­dy­ry­gen­tem. Dyry­gen­tem był mój ojciec.

W tym cza­sie rodzinny biz­nes roz­rósł się o sklep z instru­men­tami muzycz­nymi, zabaw­kami i przy­bo­rami szkol­nymi. Pau­lin Strze­le­wicz rów­nież zapi­sał się na kar­tach dzie­jów Golu­bia-Dobrzy­nia. Razem z bra­tem wpro­wa­dzili zało­żony przez ojca chór „Halka” na arty­styczne wyżyny. Za cza­sów jego batuty chór świę­cił naj­więk­sze suk­cesy sce­niczne. Golub­sko-dobrzyń­ska „Halka” czę­sto uczest­ni­czyła w muzycz­nych prze­glą­dach i nie raz wra­cała z lau­rami.

– Sam Feliks Nowo­wiej­ski ich nagra­dzał – wspo­mina z dumą pani Maria. – To wybitny i słynny w tam­tych cza­sach pol­ski kom­po­zy­tor.

Tak było w Gdyni w 1939 roku pod­czas Święta Pie­śni zor­ga­ni­zo­wa­nego przez tam­tej­sze Towa­rzy­stwo Wystaw i Tar­gów. Wów­czas przy­znano „Halce” wyróż­nie­nie za wyko­na­nie kom­po­zy­cji Wacława Lach­mana Sztan­dary pol­skie na Kremlu. Na dyplo­mie wid­niał pod­pis Feliksa Nowo­wiej­skiego. Tych suk­ce­sów chór odno­sił znacz­nie wię­cej. W 1936 roku na Ogól­no­pol­skim Zjeź­dzie Chó­rów śpie­wacy z Golu­bia-Dobrzy­nia zajęli II miej­sce. Pau­lin i Kor­nel mogli być dumni ze swo­jej pracy, bowiem o laury w tym kon­kur­sie wal­czyły aż 72 chóry! Pod­czas VI Zjazdu Pomor­skiego Okręgu Śpie­wa­czego golub­sko-dobrzyń­ska „Halka” znów zna­la­zła się w czo­łówce.

Chór i muzyka musiały odgry­wać istotną rolę w domu Strze­le­wi­czów, w kamie­nicy numer 31 przy golub­skim Rynku.

– Dzia­dek posłał mego ojca do kon­ser­wa­to­rium w Toru­niu – wspo­mina Maria Ski­biń­ska. – Tato uczył się w kla­sie skrzy­piec. Ojciec chciał, żebym też muzy­ko­wała, grała na pia­ni­nie. Pobie­ra­łam lek­cje, ale bez entu­zja­zmu. Ojciec mnie przy­mu­szał do tego, by muzy­ko­wać. W domu był instru­ment. Dom moich rodzi­ców bez muzyki? Nie do pomy­śle­nia. – Pani Maria kreci głową. – Ale ja nie poszłam tą samą drogą.

Apo­geum arty­stycz­nej dzia­łal­no­ści braci Strze­le­wi­czów roz­po­częło się w 1939 roku. Wów­czas, dokład­nie 6 sierp­nia, w ich mie­ście odbył się Zjazd Kół Śpie­wa­czych I Okręgu Pomor­skiego z oka­zji jubi­le­uszu 700-lecia Golu­bia. Wyda­rze­niu nadano dużą rangę. Prze­wod­ni­czą­cym komi­tetu orga­ni­za­cyj­nego został wice­wo­je­woda pomor­ski Zyg­munt Szcze­pań­ski, a hono­ro­wym patro­nem – mini­ster Wła­dy­sław Racz­kie­wicz, wów­czas pre­zes Świa­to­wego Związku Pola­ków z Zagra­nicy, póź­niej zaś pre­zy­dent RP na uchodźc­twie. W zjeź­dzie uczest­ni­czyło 18 chó­rów, wśród nich golub­sko-dobrzyń­ska „Halka”, dla któ­rej był to ostatni występ przed dłuż­szą prze­rwą.

– Ojciec z wujem mieli piękne plany na przy­szłość zwią­zane z chó­rem – wspo­mina pani Maria. – „Halka” miała zapro­sze­nie do Nowego Jorku. Ojciec zaczął już koło tego cho­dzić, by do Sta­nów poje­chać. Kilka tygo­dni póź­niej wybu­chła wojna.

Nie­wiele ponad mie­siąc po obcho­dach rocz­nicy powsta­nia mia­sta, dokład­nie 7 wrze­śnia, do mia­sta wkro­czyli Niemcy. Cała rodzina Strze­le­wi­czów wpa­dła w tra­giczny magiel histo­rii. Golub i Dobrzyń zostały wcie­lone do III Rze­szy, oni zaś zostali oby­wa­te­lami ówcze­snych Nie­miec. Oku­panci z żela­zną kon­se­kwen­cją wpro­wa­dzali w życie swoją poli­tykę wobec miej­sco­wej lud­no­ści. W kwiet­niu 1940 roku Niemcy w ramach akcji „Inte­li­gen­cja” zabrali Pau­lina i umie­ścili go w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Został zamę­czony w Dachau i zmarł 8 grud­nia 1941 roku. Jego brat Kor­nel jako oby­wa­tel III Rze­szy został wcie­lony do Wehr­machtu. Dostał się do nie­woli we Wło­szech. Część Pola­ków zmu­szo­nych do służby w Wehr­mach­cie i wzię­tych jako jeńcy we Wło­szech dobro­wol­nie zacią­gnęła się do Armii Andersa, ale w ofi­cjal­nych spi­sach żoł­nie­rzy tej for­ma­cji nie udało się nam zna­leźć Kor­nela Strze­le­wi­cza.

Akt zgonu Pau­lina Strze­le­wi­cza wysta­wiony w Dachau.

Maria, mama Skiby, spę­dziła piękne dzie­ciń­stwo w mię­dzy­wo­jen­nej Pol­sce, oto­czona opieką tro­skli­wych i zarad­nych rodzi­ców. Przy­szła na świat w rodzi­nie, w któ­rej muzyka była istotną czę­ścią wspól­noty. Cze­kało ją dostat­nie życie i moż­li­wość wpły­wa­nia na wła­sny los. Wojna prze­kre­śliła te wszyst­kie wizje. Hele­nie Strze­le­wicz i jej cór­kom udało się prze­trwać nie­miecką oku­pa­cję, a potem czystki prze­pro­wa­dzane przez radziec­kich „wyzwo­li­cieli”. Oku­pa­cja Golu­bia-Dobrzy­nia zakoń­czyła się 23 stycz­nia 1945 roku wraz z opa­no­wa­niem tych tere­nów przez woj­ska sowiec­kie. Potem grupy ope­ra­cyjne NKWD, wspie­rane przez Armię Czer­woną, prze­pro­wa­dziły w mie­ście akcję wywozu miesz­kań­ców do obo­zów pracy w ZSRR. Na wschód prze­sie­dlono 77 miesz­kań­ców Golu­bia i Dobrzy­nia, któ­rzy tra­fili do Sza­tury i Char­kowa.

Na szczę­ście te repre­sje omi­nęły rodzinę Strze­le­wi­czów. Mniej wię­cej w tym cza­sie w Golu­biu poja­wił się wra­ca­jący z alianc­kiej nie­woli Kor­nel. Udało się mu prze­jąć po zmar­łym bra­cie rodzinny biz­nes. To nieco zmie­niło sytu­ację Marii, jej matki i sio­stry Ireny. Ale Kor­nel zbyt długo nie cie­szył się mająt­kiem. Cały inte­res Strze­le­wi­czów został zajęty przez NKWD. Dokład­nie w lipcu 1945 roku puł­kow­nik Law­rien­tiew – szef sztabu sta­cjo­nu­ją­cej w Olsz­ty­nie 15 Dywi­zji Pie­choty Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego – zare­kwi­ro­wał maszyny w golub­skiej dru­karni dziadka Skiby. Potem cały doby­tek Strze­le­wi­czów został zna­cjo­na­li­zo­wany. Rodzina musiała się odna­leźć w nowej rze­czy­wi­sto­ści.

W pierw­szych latach po woj­nie Maria Strze­le­wicz była piękną panną na wyda­niu. Choć wojna srogo ją doświad­czyła, gdyż stra­ciła ojca, a jej rodzina doro­bek całego życia, na­dal z ufno­ścią patrzyła na świat.

– Po woj­nie przy­szły mło­dość i miłość – mówi z uśmie­chem mama Skiby. – Choć czasy mie­li­śmy wtedy naprawdę okropne.

W 1949 roku poznała Jana Ski­biń­skiego, jak się póź­niej oka­zało – swego przy­szłego męża. Jan nie był miej­sco­wym kawa­le­rem.

– Mąż miał ciotkę w Golu­biu-Dobrzy­niu i przy­jeż­dżał do niej na waka­cje – opo­wiada Maria z uśmie­chem. – Był przy­stoj­nym mło­dzień­cem. Golub-Dobrzyń to nie metro­po­lia, jakoś wpa­dli­śmy na sie­bie i tak się pozna­li­śmy.

Uroda pani Marii też przy­cią­gała uwagę, więc zain­te­re­so­wa­nie przy­szłego męża jej osobą nie było czymś nad­zwy­czaj­nym.

– Jan pięk­nie grał na gita­rze i śpie­wał. Dobrze mu wycho­dziły te rosyj­skie serce szczy­pa­tiel­noje pie­śni – pod­kre­śla mama Skiby z nie­na­gan­nym rosyj­skim akcen­tem. – Sere­nady na gita­rze grał, kon­cer­to­wał pod mym oknem. Wykrzy­ki­wał, że jak za niego nie wyjdę, to on ma u ciotki w sia­nie ukryty pisto­let, jesz­cze z wojny, i się zabije. Cio­cia Hono­rata mówiła, żebym nie była głu­pia, bo będę miała na sumie­niu śmierć czło­wieka. Pięć mie­sięcy póź­niej byli­śmy już po ślu­bie.

Jan uro­dził się 17 lutego 1920 roku w Dere­czy­nie na Kre­sach Wschod­nich, nie­gdyś posia­dło­ści magnac­kiej Sapie­hów. Na stałe miesz­kał w Ogrod­nicz­kach pod Bia­łym­sto­kiem.

– Oni do Ogrod­ni­czek ucie­kali przed Sowie­tem, mieli tam na kre­sach swoją zie­mię – mówi spo­koj­nie Maria Ski­biń­ska. – Nie wia­domo, co by z nimi się stało, gdyby zostali.

Maria cie­pło wspo­mina męża, który zmarł w 2009 roku.

– Wysoki, postawny. Nie tylko pięk­nie grał na gita­rze, nie gorzej też ryso­wał.

Jan i Maria Ski­biń­scy posta­no­wili swoje wspólne życie roz­po­cząć w Golu­biu. Wybór był oczy­wi­sty. Ski­biń­scy jako repa­trianci w pod­bia­ło­stoc­kich Ogrod­nicz­kach miesz­kali w skrom­nym i nie­wiel­kim domku. W Golu­biu cze­kało na nowo­żeń­ców miej­sce w kamie­nicy Strze­le­wi­czów.

– Po woj­nie to był już zupeł­nie inny świat – mówi mama Ryśka Ski­biń­skiego. – Z majątku moich rodzi­ców nie­wiele zostało w naszych rękach. Doty­czyło to nie tylko naszej rodziny. Pra­wie wszy­scy, któ­rzy przed wojną w Golu­biu mieli swoje firmy, sklepy, stra­cili je.

W okre­sie zabo­rów i mię­dzy I a II wojną świa­tową w mia­steczku kwi­tło życie gospo­dar­cze. Ludzie zaj­mo­wali się rze­mio­słem, kupiec­twem i róż­nego rodzaju usłu­gami. Już w XIX wieku docie­rała tam kolej, a w Rynku mie­ścił się eks­klu­zywny jak na tamte czasy hotel Cen­tralny. Wielu miesz­kań­ców tego mia­steczka, liczą­cego wów­czas 3 tysiące miesz­kań­ców, mogło sobie pozwo­lić na zakup samo­chodu, co było oznaką bogac­twa i luk­susu. Wielu golu­bian było stać na dostat­nie życie i solidne wykształ­ce­nie swo­ich dzieci poza miej­scem zamiesz­ka­nia.

II wojna świa­towa zmie­niła wszystko. Po 1945 roku mia­steczko, ow­szem, na­dal było sie­dzibą powiatu, ale nacjo­na­li­za­cja zro­biła swoje. Na roz­woju Golu­bia nega­tyw­nie odbiła się nie­mal cał­ko­wita likwi­da­cja sek­tora pry­wat­nego, którą prze­pro­wa­dzono w 1950 roku. Nowa wła­dza szy­ka­no­wała wła­ści­cieli firm na różne spo­soby. Trwało to dość długo. W mie­ście dzia­łały urzędy, szkoły, jakiś han­del, usługi i cały sek­tor obsługi rol­nic­twa, ale nie­mal wszy­scy byli przed­się­biorcy musieli zostać najem­nymi pra­cow­ni­kami. Ich mająt­kiem zarzą­dzał już ktoś inny. Pani Maria zna­la­zła pracę w banku. W tym cza­sie oboje z mężem żyli już zupeł­nie czymś innym.

– Spo­dzie­wa­łam się dziecka – wspo­mina Ski­biń­ska.

Mło­dzi mał­żon­ko­wie nie wie­dzieli, czy na świat przyj­dzie chło­pak, czy dziew­czynka. Dziś oczy­wi­ście rodzice już bar­dzo wcze­śnie wie­dzą, kto dołą­czy do rodziny. Wtedy można było jedy­nie liczyć na wprawne oko babć, matek czy nawet star­szych kole­ża­nek. One tylko sobie zna­nym spo­so­bem potra­fiły z dużym praw­do­po­do­bień­stwem odgad­nąć płeć dziecka. Na początku wszystko prze­bie­gało zgod­nie z pla­nem. W czwar­tym mie­siącu sprawy się skom­pli­ko­wały. Zaczęło się od bólu brzu­cha, mdło­ści, potem doszło kłu­cie w brzu­chu. Mdło­ści czę­sto towa­rzy­szą ciąży, ale bóle brzu­cha i kłu­cie u każ­dego dia­gno­sty powo­dują nie­po­kój. Leka­rze długo szu­kali przy­czyny.

– Dia­gnoza oka­zała się zaska­ku­jąca: bąblo­wiec! – przy­znaje Maria Ski­biń­ska.

Ten paso­żyt ata­kuje czło­wieka, gdy zje nie­zbyt dokład­nie umyte jagody albo wypije zanie­czysz­czoną wodę. Pod­stępny wróg, który może zado­mo­wić się w ludz­kiej wątro­bie i nie dawać znaku życia nawet przez 15 lat! Naj­czę­ściej ata­kuje wła­śnie wątrobę, póź­niej płuca. Jego świat to umiesz­czona w ludz­kich wnętrz­no­ściach tor­biel wypeł­niona pły­nem. To taka bańka, która może osią­gać śred­nicę, baga­tela, 30 cen­ty­me­trów!

– Decy­zja leka­rzy nie pozo­sta­wiała wąt­pli­wo­ści: ope­ra­cja. I to w czwar­tym mie­siącu ciąży! Ryzyko było duże, ale to był jedyny spo­sób, by szybko i sku­tecz­nie pozbyć się intruza. Bąblo­wiec zagra­żał nie tylko memu zdro­wiu, ale Rysiowi rów­nież. Ope­ra­cja ze znie­czu­le­niem udała się, ale na osta­teczną odpo­wiedź, czy nie wpły­nęła nega­tyw­nie na zdro­wie Ryśka, musie­li­śmy cze­kać do porodu – opo­wiada mama Skiby.

Sama chi­rur­giczna inge­ren­cja w orga­nizm matki, i to w takim miej­scu, a także znie­czu­le­nie to spore zamie­sza­nie i nie mniej­sze obcią­że­nie dla kogoś, kto dopiero wybiera się na ten świat.

– Tamta zima [na prze­ło­mie 1950 i 1951 roku – przyp. aut.] była jak wszyst­kie w tam­tym cza­sie. Śnieżna i mroźna. Mróz szczy­pał w policzki, śnieg trzesz­czał pod butami. W kamie­nicy numer 31 przy Rynku w malut­kim Golu­biu odli­cza­łam dni, a nawet godziny, ocze­ku­jąc na poród pierw­szego dziecka. Już nie zaprzą­ta­łam sobie głowy tym, czy to będzie chło­piec, czy dziew­czynka. Towa­rzy­szył mi, co zro­zu­miałe, nie­po­kój. I to z kilku powo­dów. Miał to być mój pierw­szy poród. W takim wypadku zawsze jest to podróż w nie­znane. Strach przed bólem, tro­ska o dziecko. Która z przy­szłych matek tak nie myśli? Do naj­bliż­szego oddziału położ­ni­czego w Toru­niu mia­łam 30 kilo­me­trów, a to kawał drogi, i ni­gdy w takich sytu­acjach nie wia­domo, czy uda się na czas tra­fić pod pro­fe­sjo­nalną opiekę.

Akcja poro­dowa zaczęła się 19 stycz­nia. Po połu­dniu 20 stycz­nia 1951 roku wszystko było już jasne. Na pla­ne­cie Zie­mia zamel­do­wał się on. Z nie­po­ko­jem wycze­ki­wany on – bo jesz­cze nie miał imie­nia.

– 3100 gra­mów wagi i 51 cen­ty­me­trów wzro­stu. Pamię­tam do dziś – mówi Maria Ski­biń­ska. – Z żywym, bystrym spoj­rze­niem i tym, co urze­kło mnie naj­bar­dziej: z falu­jącą blond czu­pryną. Ładny chłop­czyk z niego był. Dał nam wielką radość. Pod­czas powrotu do domu mie­li­śmy nie­bez­pieczną przy­godę. Wra­ca­li­śmy z Toru­nia tak­sówką. Samo­chód wpadł w poślizg. Wypa­dek był bar­dzo bli­sko, ale na szczę­ście skoń­czyło się na stra­chu. Imię wybrał mu ojciec. Jan w woj­sku miał kolegę Ryszarda i to było na jego cześć. Rodzina zasu­ge­ro­wała, kon­kret­nie bab­cia Ski­biń­ska, by Rysiowi na dru­gie dać Pau­lin, na cześć mego ojca. I tak zostało na zawsze.

Jeśli ktoś wątpi w to, że nasz los jest zapi­sany w gwiaz­dach, powi­nien się przyj­rzeć dniowi naro­dzin Ryszarda Pau­lina Ski­biń­skiego. Skiba przy­szedł na świat 20 stycz­nia 1951 roku. Ilu tego dnia, tego 20 stycz­nia, mogło się uro­dzić póź­niej­szych zdo­byw­ców Mount Eve­re­stu, geniu­szów nauki, sza­leń­ców, pie­śnia­rzy, gla­dia­to­rów, pisa­rzy? Nie­skoń­czone tysiące, a może setki tysięcy ludz­kich ist­nień na całym świe­cie. Tylko dwóch jed­nak zyskało sławę: na zacho­dzie Ian Hill, póź­niej­szy basi­sta słyn­nej roc­ko­wej kapeli Judast Priest, a na wscho­dzie – Ryszard Ski­biń­ski. Mistrz har­mo­nijki, władca ludz­kich emo­cji uwal­nia­nych pod­czas muzycz­nej uczty, hege­mon sce­nicz­nego szyku i cha­ry­zmy. Do dziś nikt uro­dzony tego dnia nie zyskał więk­szej sławy w kraju nad Wisłą. A szansa, że zyska, z roku na rok wydaje się coraz mniej­sza. To był jego dzień – on był gwiazdą już wtedy, choć jesz­cze o tym nie wie­dział. Nikt nie wie­dział. Ale gwiazdą pozo­stał w oczach tych, któ­rzy choć raz widzieli go na sce­nie.

1951 – co to był za rocz­nik! Mocny, ba, zna­ko­mity muzycz­nie! Dał światu Phila Col­linsa, Ewę Bem, Chrisa Rea, Jim­miego Vau­ghana, Ire­ne­usza Dudka, Hen­ryka Miś­kie­wi­cza, Olgę Jac­kow­ską, Bena Otrębę, Stan­leya Clarke’a, Marka Pie­kar­czyka, Sła­wo­mira Łosow­skiego, Davida Cover­dale’a, Keb’Mo’, Ryszarda Ryn­kow­skiego, Zbi­gniewa Hoł­dysa, Johna Sco­fielda i Dariu­sza Koza­kie­wi­cza. Z takich tuzów można by zło­żyć muzyczny dream team. Ale to Skiba roz­po­czął tę serię naro­dzin zna­ko­mi­tych muzy­ków i jako pierw­szy z tego zacnego towa­rzy­stwa zamel­do­wał się na świe­cie.

Rysiek spę­dził dzie­ciń­stwo w baśnio­wym pej­zażu golub­skiego Rynku. Każ­dego ranka budził się i napa­wał wido­kiem miej­sco­wego zamku na wzgó­rzu – jego histo­ria sięga XIV wieku. Wła­dy­sław Łokie­tek pró­bo­wał go zdo­być aż trzy razy, bez suk­cesu. To tu Krzy­żacy idący na Grun­wald zgru­po­wali część swo­ich wojsk. Potem zamek prze­cho­dził z rąk do rąk – raz był pol­ski, raz krzy­żacki. Na dłu­żej osia­dła w nim sio­stra Zyg­munta III Wazy – Anna Wazówna. Do dziś żyją zam­kowe legendy zwią­zane z jej osobą. Następ­nie twier­dza była we wła­da­niu zabor­ców, aż wresz­cie wró­ciła do Pol­ski.

– Czę­sto naj­pierw z Ryś­kiem, a potem z pozo­sta­łymi dziećmi cho­dzi­łam tam na spa­cery – wspo­mina Maria Ski­biń­ska. – To była taka miej­scowa atrak­cja.

Zamek w Golu­biu.

Zam­kowe opo­wie­ści dzia­łały na wyobraź­nię małego Rysia. Nie raz roz­gry­wał w swo­jej wyobraźni oblę­że­nie zamku, rycer­skie uczty, tur­nieje, uwol­nie­nie księż­niczki. Baśń miał na wycią­gnię­cie ręki, jako dziecko mógł się o nią otrzeć, a nawet jej dotknąć. Rycer­skie legendy, zamek i jego histo­ria musiały na długo pozo­stać w Ryś­ko­wej pamięci, bo wiele lat póź­niej mobi­li­zo­wał Kozła, Tio­ska, Lutka, Domala i kilku innych kole­gów z Kasy Cho­rych do dzia­ła­nia, woła­jąc: „Ryce­rze, do boju!”.

W domu Marii i Jana było coś, co intry­go­wało małego Rysia, od kiedy tylko zaczął cho­dzić o wła­snych siłach. Z cza­sem to coś zaczęło dzia­łać na jego wyobraź­nię bar­dziej niż golub­ski zamek. Ów tajem­ni­czy przed­miot prze­trwał wojenną zawie­ru­chę. Nie zdo­łali go spa­lić Niemcy, nie zdo­łali zare­kwi­ro­wać ofi­ce­ro­wie NKWD. Sta­no­wił rodzinną pamiątkę po dziadku Pau­li­nie. To pia­nino, które racz­ku­jący Ryszard uwiel­biał, gme­ra­jąc palusz­kami po kla­wia­tu­rze. Bez­ład­nie pły­nące dźwięki wyraź­nie spra­wiały mu radość.

– Rysiek już jako dziecko żywo reago­wał na muzykę – wspo­mina dziś mama słyn­nego har­mo­nij­ka­rza. – Na tyle żywo, że z cza­sem posta­no­wi­li­śmy z mężem posłać go na naukę gry na pia­ni­nie do miej­sco­wego orga­ni­sty. To był pierw­szy sygnał, że nasz syn może pójść drogą mego ojca i dziadka, Pau­lina i Mak­sy­mi­liana. Oni serce oddali muzyce. Orga­ni­sta sumien­nie się przy­kła­dał do edu­ka­cji, bo szybko odkrył, że Rysiek ma talent. Nauka trwała mniej wię­cej rok. Kto wie, jak by się dalej poto­czyła muzyczna droga mego syna, gdyby orga­ni­sta pozo­stał na dłu­żej w Golu­biu. Być może Rysiek poszedłby drogą dziadka Pau­lina i na przy­kład skoń­czył kon­ser­wa­to­rium w kla­sie skrzy­piec, może zostałby wir­tu­ozem innego instru­mentu, ale wszystko tro­chę się skom­pli­ko­wało. Nie­stety orga­ni­sta musiał się prze­pro­wa­dzić, ale na odchodne bar­dzo nas pro­sił, by koniecz­nie Rysia dalej uczyć muzyki – opo­wiada matka Skiby. – „Z tego może coś cie­ka­wego się uro­dzić!”, dodał na sam koniec.

Dal­szy ciąg jed­nak nie nastą­pił. W Golu­biu nie udało się zna­leźć innego nauczy­ciela. By uczyć się gry na instru­men­cie, trzeba było jechać aż do Toru­nia. Na to młoda rodzina Ski­biń­skich nie mogła sobie pozwo­lić. Zwłasz­cza że w domu Jana i Marii zda­rzyło się coś, co dziś okre­ślamy dwoma sło­wami: pełna chata.

– Po Ryśku na świat przy­szli Lech, rocz­nik 1952, Danuta, rocz­nik 1955, i Bog­dan, rocz­nik 1961 – opo­wiada Ski­biń­ska. – Nasza dru­żyna Ski­biń­skich liczyła sześć osób! I było bar­dzo dobrze. – Śmieje się. – Po uro­dze­niu Ryśka już nie pra­co­wa­łam, spę­dza­łam z nimi cały czas. Dopiero po uro­dze­niu Bog­dana poszłam do pracy.

W pierw­szych latach po woj­nie dwa plus cztery to bar­dzo popu­larny model rodziny. Gdyby rzecz działa się współ­cze­śnie, Maria i Jan uzy­ska­liby od pań­stwa lub samo­rządu odpo­wied­nie wspar­cie. Dziś można iść do fun­da­cji, które wspie­rają kształ­ce­nie zdol­nych dzieci. Ale wtedy, w latach 50.?

Pew­nie gdyby nie wojna, gdyby żył dzia­dek Pau­lin – miałby wtedy około 60 lat – Rysiek poszedłby inną ścieżką. I raczej mało praw­do­po­dobne, by został blu­esma­nem.

Szkoła Pod­sta­wowa w Pasz­ko­wie, do któ­rej uczęsz­czał Skiba.

– Od naj­młod­szych lat włą­czał radio i z uchem przy gło­śniku chło­nął wszystko, co tam się sączyło – opo­wiada z rado­ścią Ski­biń­ska. – Dość szybko zapa­mię­ty­wał melo­die i słowa i dokład­nie śpie­wał to, co usły­szał z radia. Kil­ku­letni Rysio słu­żył do mszy, a gdy przy­szedł czas szkoły, ten mój blon­dy­nek z pofa­lo­waną czu­pryną dziar­sko zasu­wał do pod­sta­wówki numer 1 przy ulicy Zam­ko­wej w Golu­biu-Dobrzy­niu.

Jako uczeń – mówiąc języ­kiem kola­rzy – jechał w pele­to­nie. Nie bił się o koszulkę lidera, ale też daleko mu było do tabliczki z napi­sem „koniec wyścigu”. Grzeczny i uło­żony, nie spra­wiał więk­szych pro­ble­mów, cho­ciaż nauczy­cielki twier­dziły, że Rysio nie uważa na lek­cjach, roz­ma­wia, kręci się. Mimo to zapy­tany, o czym mowa na lek­cji, odpo­wia­dał bez­błęd­nie. Miał umysł huma­ni­styczny. Zain­te­re­so­wa­nia: geo­gra­fia. Nawet wiele lat póź­niej na świa­dec­twie z dru­giej klasy liceum dla pra­cu­ją­cych z geo­gra­fii – jakże by ina­czej – bar­dzo dobry. Histo­ria też była jego mocną stroną. Język pol­ski – dobry, reszta – dosta­teczny. Lubił książki, jako sze­ścio­la­tek umiał już czy­tać.

– To był bar­dzo komiczny widok, kiedy mały jasno­włosy chło­pa­czek z poważną miną czy­tał gazetę – wspo­mina syna Maria Ski­biń­ska.

Na wywia­dów­kach mama nie musiała się wsty­dzić za syna. Jego młod­szy brat Leszek czę­ściej roz­ra­biał. Dom nauczył Rysia jesz­cze jed­nej istot­nej rze­czy: roli lidera. Był prze­cież naj­star­szy z czwórki rodzeń­stwa.

– I to on, Rysiek, nada­wał ton, inspi­ro­wał, dyry­go­wał. – Sio­stra blu­esmana, Danuta Ski­biń­ska-Ochocka, która włą­cza się do naszej roz­mowy, nie pozo­sta­wia w tej kwe­stii wąt­pli­wo­ści. – Miał posłuch. Wspólne spa­cery na golub­ski zamek. Żarty, psoty. Wszy­scy troje grzecz­nie za nim szli­śmy. W Pokrzyw­nie, dokąd nasza rodzina się prze­pro­wa­dziła na początku lat 60., bra­cia ubrali ogrom­nego misia w kufajkę, spodnie z robo­czego kom­pletu, gumiaki i z okna na sznu­rze spu­ścili tak, że w oknie pię­tro niżej się poja­wił wisie­lec. Oj, dałam się nabrać i krzy­cza­łam, jakby naprawdę ktoś się powie­sił. Potem śmie­chu było co nie miara. Nie­raz po cichu, w tajem­nicy przed rodzi­cami, jeź­dzi­li­śmy moto­cy­klem ojca. Oczy­wi­ście Rysiek był pro­wo­dy­rem!

Co w 1963 roku pchnęło fami­lię Ski­biń­skich, by prze­pro­wa­dzić się z cen­trum Pol­ski aż na połu­dniowy zachód kraju?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki