Siedem księżyców Maalego Almeidy - Shehan Karunatilaka - ebook + audiobook

Siedem księżyców Maalego Almeidy ebook i audiobook

Karunatilaka Shehan

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Powieść nagrodzona Bookerem.

 

Kolombo na Sri Lance, rok 1990. Czas brutalnej wojny domowej.

Maali Almeida – fotograf wojenny, hazardzista i sprzedawczyk – zostaje zabity. Jego ciało spoczywa na dnie jeziora Beira, a dusza ulatuje do absurdalnego urzędu, rodzaju biura wizowego w zaświatach. Tam Maali dostaje siedem dni na rozwiązanie zagadki swojej śmierci i zamknięcie niedokończonych ziemskich spraw.

Jednak w przypadku Maalego śmierć mogła przyjść z każdej strony. Jako fotograf, którego zdjęcia mają moc obalania rządów i zapobiegania wojnom, ma wrogów wszędzie –  od rządowych siepaczy przez Tamilskie Tygrysy po rewolucjonistów. Poszukiwania prowadzą przez jego pogmatwane związki oraz skomplikowaną relację z matką, a także krajobraz ogarniętego krwawą wojną domową państwa.

Niewiele jest powieści, które przywodzą na myśl Agathę Christie, Salmana Rushdiego, Johna le Carrégo i Stranger Things – ale tej się to udaje.

 

Siedem księżyców Maalego Almeidy jest baśnią dla dorosłych, ponieważ jest baśnią o wojnie domowej. Starożytni Grecy uważali, że gdy takowa się wydarza, każdy musi się opowiedzieć po którejś ze stron. Maali stara się raczej żyć swoim życiem hazardzisty i przypadkowego kochanka, a nade wszystko: fotografa. Gdy chęć na zaangażowanie przychodzi, sądzi, że wcale nie jest ono polityczne. Dopiero w miejscu, które w naszej cywilizacji nazwalibyśmy czyśćcem albo Szeolem – tam, gdzie się rozmawia z mądrymi lampartami i z nieudolnymi biurokratami – może pojąć, jak bardzo się pomylił. Czyta się to świetnie, a zakończenie jest oczyszczające.

Wojciech Engelking

 

Shehan Karunatilaka urodził się w Galle na Sri Lance, dorastał w Kolombo, studiował w Nowej Zelandii. Mieszkał i pracował w Londynie, Amsterdamie i Singapurze. Pojawił się na scenie literackiej w 2011 roku, gdy opublikował swoją pierwszą powieść Chinaman: The Legend of Pradeep Mathew, za którą został nagrodzony Commonwealth Book Prize i Gratiaen Prize. Siedem księżyców Maalego Almeidy to jego długo oczekiwana druga powieść. Karunatilaka pisze także rockowe piosenki, scenariusze i opowieści z podróży, które publikuje w „Rolling Stone”, „GQ” i „National Geographic”. Obecnie mieszka na Sri Lance.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 554

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 26 min

Lektor: Krzysztof Polkowski

Oceny
4,4 (96 ocen)
55
27
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
werolska

Dobrze spędzony czas

Jedna z bardziej oryginalnych książek, jakie miałam okazję czytać. Połączenie swiata duchów i demonów z okrucieństwem świata rzeczywistego, z hedonizmem ludzkim i z jakąś dziwaczną powieścią około kryminalną. Ale dwie uwagi! 1. Zanim się zacznie czytać, polecam poczytać, przynajmniej ciut ciut, o sytuacji politycznej Sri Lanki w latach 80. XX wieku, bo fabuła mocno jej dotyczy, a nikt nic nie tłumaczy. 2. Ja słuchałam audio, ale nie polecam tej formy. Dużo tu skakania po miejscach i postaciach, przeskakiwania między światem duchów a światem prawdziwym, do tego obco brzmiące dla nas nazwiska - niejednokrotnie musiałam się cofać, bo traciłam uwagę na chwilę i już nie wiedziałam, co się dzieje. Ale ogólnie polecam, podejrzewam, że nagrodę Bookera ta powieść dostała za koncept chyba 🙈
40
eyequek

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham tą książkę za to ile wiedzy mi przekazała, za świetną narrację, która nie narzuca poglądów, za wdzięczność jaką czuje po jej przeczytaniu i za cudowne w swojej prostocie zakończenie, przez które płakałam.
10
espequer

Dobrze spędzony czas

Lekko i z polotem o sprawach wcale nie lekkich. Rozliczenie lankańskich traum ludobójstwa ostatnich dekad w postmodernistycznym stylu, przesyconym najlepszych lotów realizmem magicznym. Warto
10
pikarejskiegrzyby

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie fantastyczna lektura.
00
asia5368

Dobrze spędzony czas

Książka ciężka ale bardzo ciekawie napisana. Na pewno pozostanie w pamięci.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału The Se­ven Mo­ons of Ma­ali Al­me­ida
Prze­kład MA­RIUSZ GĄ­DEK
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOCKA
Ko­rekta JAN JA­RO­SZUK, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki PE­TER DYER
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki DA­WID GRZE­LAK
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ry­sunki LA­LITH KA­RU­NA­TI­LAKA
Ilu­stra­cja na okładce © iStock / Geo­r­danna Cor­dero
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
The Se­ven Mo­ons of Ma­ali Al­me­ida Co­py­ri­ght © She­han Ka­ru­na­ti­laka, 2022 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ma­riusz Gą­dek Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-03-5
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Sie­dem księ­ży­ców Ma­alego Al­me­idy jest fik­cją li­te­racką, a wszy­scy bo­ha­te­ro­wie są zmy­śleni. Jed­nakże część po­li­ty­ków i osób czyn­nych pu­blicz­nie w okre­sie, w któ­rym to­czy się ak­cja po­wie­ści (lata 1989–1990), wy­stę­puje w niej pod swo­imi praw­dzi­wymi na­zwi­skami.

Dla Chuli,

Erangi

i Luki

SIE­DEM KSIĘ­ŻY­CÓWMA­ALEGO AL­ME­IDY

.

Ist­nieją tylko dwa bó­stwa godne tego, by je czcić.Przy­pa­dek i elek­trycz­ność.

DRA­MA­TIS PER­SO­NAE

Li­sta skró­cona. Prze­pra­szamy, je­śli ja­kieś de­mony zo­stały po­mi­nięte.

MALINDA ALBERT KABA­LANA (MAALI ALME­IDA) – Za­gi­niony, ale nie za­po­mniany. Ma do roz­wią­za­nia za­gadkę mor­der­stwa. Swo­jego wła­snego.

ŻY­JĄCY – TAM W DOLE

Dziś sły­szę twoje imię i za cie­bie płonę.

WSPÓŁ­LO­KA­TO­RZY I RO­DZINA

DILAN DHAR­MEN­DRAN (DD) – Za­ka­zana mi­łość Ma­alego.

JACQU­ELINE VAIRA­VA­NA­THAN (JAKI) – Po­rzu­cona mi­łość Ma­alego, ku­zynka DD.

ALBERT KABA­LANA (BER­TIE) – Oj­ciec Ma­alego. Nie­obecny i od­rzu­cony.

LAK­SHMI ALME­IDA (LUCKY) – Matka Ma­alego. Obecna i od­rzu­cona.

MIN­I­STER STAN­LEY DHAR­MEN­DRAN – Oj­ciec DD; wu­jek Jaki. Je­dyny Ta­mil w rzą­dzie.

POLI­CJANCI I SKA­ZAŃCY

POD­KO­MI­SARZ RAN­CHA­GODA – Le­niwy glina. Usto­sun­ko­wany.

DETEK­TYW CAS­SIM – Pra­co­wity glina. Sfru­stro­wany.

BALAL AJITH – Śmie­ciarz. Wy­kwa­li­fi­ko­wany rzeź­nik.

KOTTU NIHAL – Śmie­ciarz. Zło­dziej.

SZO­FER-MALLI – Żoł­nierz z pro­ble­mami. Zaj­muje się trans­por­tem zwłok.

DZIEN­NI­KA­RZE I KOM­BI­NA­TO­RZY

ANDY MCGOWAN – Wolny strze­lec, pi­sze dla „New­swe­eka”.

JONNY GIL­HO­OLEY – At­ta­ché kul­tu­ralny bry­tyj­skiej Wy­so­kiej Ko­mi­sji.

BOB SUDWORTH – Re­por­ter As­so­cia­ted Press (AP).

INNO­CENT EMMA­NUEL KUGA­RA­JAH (KUGA) – Oszust po­zu­jący na ak­ty­wi­stę.

ELSA MATHANGI – Ak­ty­wistka po­zu­jąca na oszustkę.

HOTEL LEO

ROHAN CHANG – Szef ka­syna.

YAEL MENA­CHEM – Szef izra­el­skiego stu­dia fil­mo­wego. Han­dlarz bro­nią.

GOLAN YORAM – Izra­el­ski pro­du­cent fil­mowy. Han­dlarz bro­nią.

KARA­CZI KID – Pa­ki­stań­ski ha­zar­dzi­sta. Han­dlarz bro­nią.

CHA­MINDA SAMA­RA­KOON – Bar­man. Żi­go­lak.

POTWORY

MIN­I­STER CY­RIL WI­JE­RATNE – Mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści. Szef gangu.

MAJOR RAJA UDU­GAM­POLA – Do­wódca STF.

MASKA – Oj­ciec czwórki dzieci. Oprawca se­tek lu­dzi.

WRÓŻ­BIA­RZE

CZŁO­WIEK WRONA – Zwany rów­nież Wuj­kiem Wroną. Za­kli­nacz du­chów. Do­stawca klątw.

WRÓ­BLI CHŁO­PIEC – Oka­le­czone dziecko ulicy.

TOWA­RZY­STWO Z KOLOMBO

CLA­RAN­THA DE MEL – Me­ne­dżer Ga­le­rii Lio­nela Wen­dta. Ukryta ciota.

RADIKA FER­NANDO – Pre­zen­terka wia­do­mo­ści. Du­sza to­wa­rzy­stwa.

BUVE­NEKA WIJE­RATNE – Bra­ta­nek mi­ni­stra spra­wie­dli­wo­ści. Nie­chętny stry­jowi.

VIRAN Z ZA­KŁADU FUJIKODAK – Pra­cu­jący na wła­sną rękę tech­nik fo­to­gra­ficzny.

ZMARLI

W więk­szo­ści bez­i­mienni i nie­groźni.

ASY­STENCI

DOKTOR RANEE SRI­DHA­RAN (zm. 1989) – Wy­kła­dow­czyni i dzia­łaczka ta­mil­ska za­mor­do­wana przezLTTE. Obec­nie Asy­stentka zmar­łych.

HE-MAN – Bram­karz strze­gący wej­ścia do Po­mię­dzy.

MOJ­ŻESZ – Pra­dawny duch. Obec­nie ochro­niarz.

UPIORY

SENA PATHI­RANA (zm. 1989) – Or­ga­ni­za­tor struk­tur mark­si­stow­skich w Gam­pa­sze. Za­mor­do­wany przez pań­stwo.

MAR­TWA PRAW­NICZKA (zm. 1983) – Zlin­czo­wana przez ra­si­stow­ski mo­tłoch. Jedna z ty­sięcy ofiar.

MAR­TWI STU­DENCI INŻY­NIE­RII (zm. 1982) – Za­mor­do­wani przez ar­mię, po­nie­waż pa­so­wali do opisu.

MAR­TWE DZIECI ŻOŁ­NIE­RZE (zm. 1989) – Wy­piły tru­ci­znę, żeby urwać się z pola walki.

PRETY STA­REGO MĘŻ­CZY­ZNY I MŁO­DEJ DZIEW­CZYNY (zm. 1984) – Zgi­nęli w wy­bu­chu bomby, która nie była dla nich prze­zna­czona.

DUCHY

MAR­TWY ATE­ISTA (zm. 1986) – Za­bity w za­ma­chu zle­co­nym przez wła­snego brata.

MAR­TWE PSY (zm. 1988) – Wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy. Nie­od­no­to­wany przez po­li­cję.

MAR­TWY LAM­PART (zm. 1985) – Wpadł we wnyki za­sta­wione na kłu­sow­nika.

MAR­TWY FRAN­CU­SKI TURY­STA (zm. 1986) – Za­mach bom­bowy na sa­mo­lot Air Lanka.

MAR­TWA NIE­MIECKA TURYSTKA (zm. 1986) – Za­mach bom­bowy na sa­mo­lot Air Lanka.

MAR­TWY ANGIEL­SKI TURY­STA (zm. 1986) – Za­mach bom­bowy na sa­mo­lot Air Lanka.

UCZEN­NICA SAMO­BÓJ­CZYNI (zm. 1986) – Wy­piła pe­sty­cydy, żeby uwol­nić się od szkol­nych prze­śla­dow­ców.

KOBIETA SAMO­BÓJ­CZYNI (zm. 1979) – Po tym, jak zo­stała po­rzu­cona, rzu­ciła się pod po­ciąg.

GAR­BUS SAMO­BÓJCA (zm. 1712) – Za­strze­lił się z po­wodu dłu­gów.

MAR­TWI KOCHAN­KO­WIE (zm. 1948) – Po­wie­sili się, żeby uciec przed ro­dzi­cami.

DEMONY

MAHA­KALI VEL MAR­TWY KAPŁAN – Czarne serce wszech­świata. Nie za­wsze był taki zły.

MAR­TWY OCHRO­NIARZ (zm. 1977) – Czło­nek ob­stawy za­mor­do­wa­nego pre­miera. Obec­nie de­mon stróż mi­ni­stra.

PIERW­SZY KSIĘ­ŻYC

Oj­cze, prze­bacz im, bo ja ni­gdy nie zdo­łam.

Ri­chard de Zoysa, Wielki Pią­tek 1975

.

ODPO­WIE­DZI

Bu­dzisz się z od­po­wie­dziami na py­ta­nia, które wszy­scy so­bie za­dają. Pierw­sza od­po­wiedź brzmi „tak”, a druga „tak samo jak tu­taj, tylko go­rzej”. To cała wie­dza, jaką otrzy­masz. Rów­nie do­brze mo­żesz więc wró­cić do spa­nia.

Gdy się uro­dzi­łeś, twoje serce nie biło, lecz wło­żono cię do in­ku­ba­tora i zdo­łano utrzy­mać przy ży­ciu. Ale na­wet jako wy­jęty z wód pło­do­wych no­wo­ro­dek wie­dzia­łeś już to, co od­krył sie­dzący pod drze­wem Budda. Le­piej po­now­nie się nie na­ro­dzić. Le­piej ni­gdy się nie tru­dzić. Trzeba było po­słu­chać in­stynktu i wy­ki­to­wać w tym pu­dle, w któ­rym umie­ścili cię po na­ro­dze­niu. Ale nie zro­bi­łeś tego.

Od­pusz­czasz więc so­bie każdą grę, w którą każą ci grać. Dwa ty­go­dnie sza­chów, mie­siąc w skau­tach, trzy mi­nuty gry w rugby. Ze szkoły wy­nio­słeś nie­na­wiść do dru­żyn, roz­gry­wek spor­to­wych i kre­ty­nów, któ­rzy je ce­nią. Zre­zy­gno­wa­łeś z warsz­ta­tów pla­stycz­nych, sprze­daży po­lis ubez­pie­cze­nio­wych i stu­diów. Po­rzu­ci­łeś każ­dego, kto kie­dy­kol­wiek oglą­dał cię nago. Da­łeś so­bie spo­kój ze wszyst­kimi spra­wami, o które wal­czy­łeś. I zro­bi­łeś wiele rze­czy, o któ­rych ni­komu nie mo­żesz po­wie­dzieć.

Gdy­byś miał wi­zy­tówkę, oto, co by­łoby na niej na­pi­sane:

MAALI ALME­IDA

Fo­to­graf. Ha­zar­dzi­sta. Dziwka.

Gdy­byś miał na­gro­bek, wy­ryto by na nim:

MALINDA ALBERT KABA­LANA

1955–1990

Nie masz jed­nak ani tego, ani tego. A w tej grze nie zo­stały ci już żadne że­tony. Ale te­raz przy­naj­mniej wiesz to, czego inni nie wie­dzą. Znasz od­po­wie­dzi na na­stę­pu­jące py­ta­nia. Czy ist­nieje ży­cie po śmierci? I jak ono wy­gląda?

NIE­BA­WEM SIĘ PRZE­BU­DZISZ

Wszystko za­częło się przed wie­kami, ty­siące wie­ków temu, ale da­rujmy so­bie te mi­nione dni i prze­nie­śmy się do ostat­niego wtorku. Tego ranka bu­dzisz się z ka­cem i pustką w gło­wie, czyli tak jak w więk­szość dni. Bu­dzisz się w cią­gną­cej się bez końca po­cze­kalni. Roz­glą­dasz się wo­kół i przy­naj­mniej ten je­den raz masz pew­ność, że to tylko sen, dla­tego po­sta­na­wiasz go prze­spać. Wszystko w końcu mija, zwłasz­cza sny.

Je­steś ubrany w kurtkę sa­fari, sprane dżinsy i nie mo­żesz so­bie przy­po­mnieć, jak się tu zna­la­złeś. Masz tylko je­den but, na szyi wi­szą trzy wi­siorki i apa­rat fo­to­gra­ficzny. To twój wierny ni­kon 3ST, choć ma roz­bity obiek­tyw, a obu­dowa jest pęk­nięta. Pa­trzysz przez wi­zjer, ale wi­dzisz tylko błoto. Ma­ali, chłop­cze, czas się obu­dzić. Szczy­piesz sam sie­bie i czu­jesz ból, nie jest to jed­nak ostre szarp­nię­cie, ra­czej tępe ukłu­cie znie­wagi.

Wiesz, jak to jest nie ufać wła­snemu umy­słowi. Na przy­kład tam­ten od­lot po LSD pod­czas Smo­king Rock Cir­cus w sie­dem­dzie­sią­tym trze­cim, gdy przez trzy go­dziny obej­mo­wa­łeś pień ara­lii w parku Vi­ha­ra­ma­ha­devi. Albo dzie­więć­dzie­się­cio­go­dzinny ma­ra­ton po­kera, pod­czas któ­rego wy­gra­łeś sie­dem­na­ście la­khów, by po­tem prze­grać pięt­na­ście. Twój pierw­szy ostrzał w dys­tryk­cie Mul­la­itivu w osiem­dzie­sią­tym czwar­tym, gdy tkwi­łeś w schro­nie ra­zem z prze­ra­żo­nymi ro­dzi­cami i pła­czą­cymi dziećmi. Albo gdy jako dzie­więt­na­sto­la­tek ock­ną­łeś się w szpi­talu, nie mo­gąc so­bie przy­po­mnieć twa­rzy swo­jej ammy ani tego, jak bar­dzo jej nie­na­wi­dzisz.

Sto­isz w ko­lejce i wrzesz­czysz na ko­bietę sie­dzącą w bia­łym sari w okienku za ladą. Komu nie zda­rzyło się wściec na ko­bietę sie­dzącą w okienku? To­bie na pewno. Więk­szość Lan­kij­czy­ków prze­żuwa swój gniew w mil­cze­niu, ale ty lu­bisz dać mu upust i wy­dzie­rasz się na całe gar­dło.

– Nie twier­dzę, że to pani wina. Ani też moja. Ale błędy się zda­rzają, no nie? Zwłasz­cza w urzę­dach. Co zro­bić?

– To nie jest urząd.

– A co mnie to ob­cho­dzi, cio­teczko? Mó­wię tylko, że nie mogę tu być, mam zdję­cia do prze­ka­za­nia. Poza tym je­stem w sta­łym związku.

– Nie je­stem twoją cio­teczką.

Roz­glą­dasz się do­okoła. Ko­lejka za tobą za­kręca wo­kół fi­la­rów i wije się wzdłuż ścian. Po­wie­trze wy­daje się za­mglone, choć nikt nie pali, ni­komu nie unosi się para z ust. Miej­sce to przy­po­mina par­king, tylko bez sa­mo­cho­dów, albo plac tar­gowy, tylko bez to­wa­rów na sprze­daż. Wy­soki su­fit wspiera się na be­to­no­wych słu­pach roz­miesz­czo­nych w nie­re­gu­lar­nych od­stę­pach w roz­le­głej prze­strzeni. Na od­le­głym krańcu ma­ja­czą drzwi du­żej windy, a tłum ludz­kich syl­we­tek to wci­ska się do środka, to wy­sy­puje z niej na ze­wnątrz.

Na­wet z bli­ska po­sta­cie mają roz­ma­zane kon­tury i skórę białą jak talk, a ich oczy mie­nią się bar­wami nie­ty­po­wymi dla lu­dzi o śnia­dej ce­rze. Nie­któ­rzy są w szpi­tal­nych ko­szu­lach; inni mają na ubra­niach za­schłą krew; są tacy, któ­rym bra­kuje koń­czyn. Wszy­scy wy­dzie­rają się na ko­bietę w bia­łym sari, która zdaje się pro­wa­dzić roz­mowę z każ­dym z was jed­no­cze­śnie. Może wszy­scy za­dają jej po pro­stu te same py­ta­nia. Gdy­byś był ha­zar­dzi­stą (a prze­cież nim je­steś), po­sta­wił­byś pięć do ośmiu, że to wszystko ha­lu­cy­na­cja wy­wo­łana naj­praw­do­po­dob­niej przez pi­gułki od Jaki.

Ko­bieta otwiera wielką księgę ra­chun­kową. Mie­rzy cię z góry na dół wzro­kiem, ale bez za­in­te­re­so­wa­nia ani cie­nia po­gardy.

– Naj­pierw mu­simy usta­lić szcze­góły. Imię?

– Ma­linda Al­bert Ka­ba­lana.

– Wy­star­czy jedna sy­laba.

– Ma­ali.

– Wiesz, co to jest sy­laba?

– Maal.

– Dzię­kuję. Wy­zna­nie?

– Brak.

– To nie­zbyt mą­drze. Przy­czyna śmierci?

– Nie pa­mię­tam.

– Czas, który upły­nął od zgonu?

– Nie mam po­ję­cia.

– Aiyo!

Chmara ludz­kich dusz na­piera co­raz moc­niej, zło­rze­cząc ko­bie­cie w bieli i za­sy­pu­jąc ją py­ta­niami. Przy­glą­dasz się ich bez­barw­nym twa­rzom, roz­bi­tym gło­wom z za­pad­nię­tymi oczami, które mrużą we wście­kło­ści, bólu i po­mie­sza­niu. Źre­nice w od­cie­niach siń­ców i stru­pów. Roz­beł­tane brązy, błę­kity i zie­le­nie – nikt jed­nak nie zwraca na cie­bie uwagi. Ży­łeś w obo­zach dla uchodź­ców, od­wie­dza­łeś uliczne ba­zary w samo po­łu­dnie, za­sy­pia­łeś w za­tło­czo­nych ka­sy­nach. Fa­lu­jąca ludzka masa ni­gdy nie wy­gląda zbyt ma­low­ni­czo. Ta ludzka masa tło­czy się te­raz wo­kół cie­bie i od­py­cha cię od okienka.

Lan­kij­czycy nie po­tra­fią stać w ko­lej­kach. Chyba że ko­lejkę zde­fi­niu­jemy jako bez­kształtną krętą li­nię z licz­nymi prze­rwami i od­stę­pami. Wy­gląda, że to ja­kiś punkt in­for­ma­cyjny dla osób ma­ją­cych py­ta­nia na te­mat swo­jej śmierci. Jest tu wiele sta­no­wisk, przy któ­rych tło­czą się wzbu­rzeni pe­tenci, ob­rzu­ca­jąc wy­zwi­skami sie­dzą­cych w okien­kach pra­cow­ni­ków. Ży­cie po śmierci przy­po­mina urząd skar­bowy, w któ­rym wszy­scy do­ma­gają się zwrotu po­datku.

Zo­sta­jesz ze­pchnięty na bok przez ammę z ma­łym dziec­kiem, które trzyma na bio­drze. Dziecko przy­gląda ci się, jak­byś wła­śnie znisz­czył mu ulu­bioną za­bawkę. Matka ma na wło­sach za­schniętą sko­rupę krwi, jej plamy wi­dać też na su­kience, na twa­rzy – roz­ma­zane smugi.

– A co z na­szym Ma­durą? Co się z nim stało? Je­chał z nami na tyl­nym sie­dze­niu. Za­uwa­żył au­to­bus jesz­cze przed kie­rowcą.

– Ile razy mam po­wta­rzać? Pani syn żyje. Don’t worry, be happy.

Słowa te wy­po­wiada sie­dzący w okienku męż­czy­zna, który nosi białą luźną bluzę oraz afro i wy­gląda ni­czym Moj­żesz z wiel­kiej księgi. Jego głos dudni jak ocean, a oczy mają bla­do­żółty ko­lor roz­bi­tych ja­jek. Po­wta­rza ty­tuł naj­bar­dziej iry­tu­ją­cego prze­boju ubie­głego se­zonu, po czym otwiera wła­sną księgę ra­chun­kową.

Pró­bu­jesz zro­bić zdję­cie, to twoja ty­powa re­ak­cja, gdy nie wiesz, co po­cząć z rę­kami. Chcesz uchwy­cić ten po­grą­żony w cha­osie par­king, ale w obiek­ty­wie wi­dzisz tylko rysy.

Ła­two stwier­dzić, kto na­leży do per­so­nelu, a kto nie. Ci pierwsi trzy­mają grube księgi i stoją uśmiech­nięci; ci dru­dzy spra­wiają wra­że­nie po­my­lo­nych. Cho­dzą w kółko, przy­stają, wpa­trują się w prze­strzeń. Nie­któ­rzy kręcą gło­wami i la­men­tują. Człon­ko­wie per­so­nelu nie pa­trzą na nic wprost, zwłasz­cza na du­sze, któ­rym udzie­lają po­rad.

To zna­ko­mita pora, żeby się wresz­cie wy­bu­dzić i za­po­mnieć. Rzadko za­pa­mię­tu­jesz swoje sny i szansa na to, że aku­rat ten po­zo­sta­nie w two­jej pa­mięci, jest mniej­sza niż na uzbie­ra­nie ko­loru czy fula w po­ke­rze. O tym, że tu­taj by­łeś, bę­dziesz pa­mię­tać w rów­nym stop­niu jak o na­uce cho­dze­nia. Mu­sia­łeś wziąć pi­guły Jaki, a te­raz masz psy­cho­de­liczny od­jazd. Bo jak ina­czej to wy­tłu­ma­czyć?

Na­gle do­strze­gasz w ką­cie hali po­stać opartą o ścianę, zdaje się, że jest ubrana w czarny wo­rek na śmieci i nie wy­gląda ani na członka per­so­nelu, ani na pe­tenta. Po­stać ob­ser­wuje bacz­nie tłum, a jej oczy błysz­czą zie­lono ni­czym śle­pia kota w re­flek­to­rach sa­mo­chodu. W końcu spo­gląda na cie­bie i za­trzy­muje na to­bie swoje spoj­rze­nie dłu­żej, niż po­winna. Kiwa głową, lecz nie od­wraca wzroku.

Nad po­sta­cią wid­nieje ta­blica z na­pi­sem:

NIE OD­WIE­DZAĆ CMEN­TA­RZY

Obok in­for­ma­cja ze strzałką:

-> BA­DA­NIE USZU – PO­ZIOM CZTER­DZIE­STY DRUGI

Od­wra­casz się do ko­biety w okienku i po­dej­mu­jesz jesz­cze jedną próbę.

– To ja­kaś po­myłka. Nie jem mięsa. Palę tylko pięć pa­pie­ro­sów dzien­nie.

Ko­bieta wy­daje ci się zna­joma, dla niej z ko­lei zna­jomo mu­szą brzmieć twoje kłam­stwa. Prze­py­cha­jący się tłum na mo­ment jakby za­miera. Przez chwilę masz wra­że­nie, jak­by­ście byli tu tylko we dwoje.

– Aiyo! Sły­sza­łam już te wszyst­kie wy­mówki. Nikt nie chce od­cho­dzić, na­wet sa­mo­bójcy. My­ślisz, że ja mia­łam ochotę umie­rać? Kiedy mnie za­strze­lili, moje córki miały osiem i dzie­sięć lat. Co zro­bić? Na­rze­ka­nie nic tu nie po­może. Uzbrój się w cier­pli­wość i cze­kaj na swoją ko­lej. Prze­bacz to, co mo­żesz. A nam bra­kuje lu­dzi do pracy i szu­kamy chęt­nych.

Pod­nosi wzrok i zwraca się gło­śno do ca­łej ko­lejki:

– Wszy­scy ma­cie sie­dem księ­ży­ców.

– Ja­kich księ­ży­ców? – pyta dziew­czyna z prze­trą­co­nym kar­kiem.

Za rękę trzyma chłop­czyka z roz­łu­paną czaszką.

– Sie­dem księ­ży­ców to sie­dem nocy. Sie­dem za­cho­dów słońca. Ty­dzień. Czasu aż nadto.

– My­śla­łam, że księ­życ to mie­siąc.

– Księ­życ za­wsze jest na nie­bie, na­wet gdy go nie wi­dać. Są­dzi­cie, że prze­stał krą­żyć wo­kół ziemi tylko dla­tego, że wy prze­sta­li­ście od­dy­chać?

Nic z tego nie ro­zu­miesz. Pró­bu­jesz więc in­nego po­dej­ścia.

– Straszny tłum. Pew­nie sami za­bici z pół­nocy. Ty­grysy i ar­mia mor­dują tam cy­wi­lów. In­dyj­ski Kor­pus Po­ko­jowy wsz­czyna walki.

Roz­glą­dasz się wo­kół, ale wi­dzisz, że nikt cię nie słu­cha. Lu­dzie wciąż cię igno­rują, a ich oczy lśnią tylko błę­kit­no­zie­lo­nym bla­skiem. Wy­pa­tru­jesz po­staci w czerni, ale gdzieś znik­nęła.

– Zresztą nie tylko z pół­nocy. Stąd rów­nież. Rząd wal­czy z JVP, a liczba ofiar stale ro­śnie. Wszystko ro­zu­miem. Ostat­nio musi tu pa­no­wać spory ruch.

– Ostat­nio? – Ko­bieta w bieli marsz­czy brwi i kręci głową. – Co se­kundę ktoś pada tru­pem. Cza­sem zda­rzają się na­wet dwa trupy na se­kundę. By­łeś już zba­dać so­bie uszy?

– Z moim słu­chem jest wszystko w po­rządku. Zaj­muję się ro­bie­niem zdjęć. By­łem świad­kiem zbrodni, któ­rych nikt inny nie wi­dział. Po­trze­bują mnie tam.

– Ta ko­bieta ma dzie­ciaki do wy­kar­mie­nia. Ten męż­czy­zna kie­ruje szpi­ta­lem. A ty masz zdję­cia? To ci do­piero!

– To nie są zwy­kłe fotki z wa­ka­cji. To zdję­cia, które mogą oba­lać rządy. Zdję­cia, które mogą za­po­bie­gać woj­nom.

Ko­bieta wy­krzy­wia twarz. Na jej szyi wisi krzyż egip­ski, taki sam no­sił kie­dyś chło­pak, który ko­chał cię bar­dziej niż ty jego. Ko­bieta bawi się krzy­żem i marsz­czy nos.

Do­piero wtedy ją roz­po­zna­jesz. Jej śnież­no­biały uśmiech jak z re­klamy pa­sty do zę­bów go­ścił w ga­ze­tach przez więk­szość osiem­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku. Wy­kła­dow­czyni aka­de­micka za­mor­do­wana przez ta­mil­skich eks­tre­mi­stów za to, że była Ta­milką o umiar­ko­wa­nych po­glą­dach.

– Znam pa­nią. Dok­tor Ra­nee Sri­dha­ran. Nie mo­głem roz­po­znać bez me­ga­fonu. Pani ar­ty­kuły o Ta­mil­skich Ty­gry­sach były zna­ko­mite. Ale wy­ko­rzy­stała pani moje zdję­cia bez py­ta­nia o zgodę.

O tym, że je­steś praw­dzi­wym Lan­kij­czy­kiem, nie de­cy­duje na­zwi­sko ojca ani to, w któ­rym ze świę­tych miejsc skła­dasz mo­dły, ani uśmiech, który no­sisz na twa­rzy, żeby ukryć swoje lęki, lecz zna­jo­mo­ści z in­nymi Lan­kij­czy­kami, a także ze zna­jo­mymi tychże Lan­kij­czy­ków. Na Sri Lance są ciotki, które – je­śli po­dać im na­zwi­sko i szkołę – po­tra­fią na­mie­rzyć każ­dego Lan­kij­czyka, z jego naj­bliż­szym ku­zy­no­stwem włącz­nie. Po­ru­szasz się w na­kła­da­ją­cych się na sie­bie krę­gach i w ta­kich, które czę­sto po­zo­stają za­mknięte dla in­nych. Masz prze­klęty dar za­pa­mię­ty­wa­nia imion, twa­rzy i ukła­dów w kar­tach.

– Było mi przy­kro, gdy pa­nią do­pa­dli. Na­prawdę. Kiedy to się stało? W osiem­dzie­sią­tym siód­mym? Po­zna­łem kie­dyś bo­jow­nika Ty­gry­sów z frak­cji Ma­ha­tiyi. Mó­wił, że sam zor­ga­ni­zo­wał na pa­nią za­mach.

Dok­tor Ra­nee pod­nosi wzrok znad księgi, po­syła ci znu­żony uśmiech i wzru­sza ra­mio­nami. Źre­nice jej oczu wy­dają się zmęt­niałe, jakby po­kry­wała je mlecz­no­biała za­ćma.

– Mu­sisz prze­ba­dać so­bie uszy. Twoje uszy mają tak samo nie­po­wta­rzalny wy­gląd jak od­ci­ski pal­ców. Fałdy skry­wają prze­szłe traumy, płatki ujaw­niają grze­chy, a w chrzą­stce znaj­dują się wy­rzuty su­mie­nia. Wszystko to, co unie­moż­li­wia ci wej­ście do Świa­tła.

– Czym jest Świa­tło?

– W skró­cie Świa­tło jest Tym, Czego Tylko Po­trze­bu­jesz. A mó­wiąc do­kład­niej, nie mam czasu na do­kład­niej­sze wy­ja­śnie­nia.

Ko­bieta po­daje ci liść ola. Po­dobno na ta­kim wy­schnię­tym li­ściu palmy sied­miu ry­szi, mę­dr­ców, spi­sało przed trzema ty­sią­cami lat prze­po­wied­nie dla wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy kie­dy­kol­wiek będą żyli. Kan­cia­ste na­cię­cia roz­ry­wały ziar­ni­stą fak­turę li­ści, więc aby temu za­po­biec, skry­bo­wie z po­łu­dnio­wej Azji opra­co­wali fan­ta­zyj­nie za­okrą­glony al­fa­bet.

– Ro­bi­łeś zdję­cia w osiem­dzie­sią­tym trze­cim?

– Ow­szem, ro­bi­łem. Co to ta­kiego?

Na li­ściu ola wid­nieją te same słowa za­pi­sane w trzech ję­zy­kach. W krą­głym syn­ga­le­skim, kan­cia­stym ta­mil­skim i na­gry­zmo­lo­nym an­giel­skim, a ni­g­dzie nie wi­dać naj­mniej­szego roz­dar­cia.

USZY ________________________________

LICZBA ZGO­NÓW ______________________

GRZE­CHY _____________________________

KSIĘ­ŻYCE ____________________________

PIE­CZĘĆ PRZYJ­MU­JĄ­CEGO _______________

– Idź na Po­ziom Czter­dzie­sty Drugi prze­ba­dać so­bie uszy, zgło­sić do re­je­stru liczbę zgo­nów, ukry­tych grze­chów i po­zo­sta­łych ci księ­ży­ców. I przy­pil­nuj, żeby Asy­stent przy­bił ci pie­czątkę.

Ko­bieta za­myka księgę i tym sa­mym koń­czy roz­mowę. Na czele ko­lejki za­stę­puje cię męż­czy­zna w ban­da­żach, który nie może prze­stać kasz­leć.

Od­wra­casz się twa­rzą do lu­dzi znaj­du­ją­cych się za tobą. Uno­sisz ręce ni­czym pro­rok. Za­wsze lu­bi­łeś się po­pi­sy­wać. Za­wsze by­łeś gło­śny, oprócz tych chwil, gdy sie­dzia­łeś ci­cho.

– Ża­den z was, upiory, nie ist­nieje! Je­ste­ście tylko wy­two­rami mo­jego śpią­cego umy­słu. Za­ży­łem ja­kieś pi­guły od Jaki. To tylko ha­lu­cy­na­cja. Nie ma żad­nego cho­ler­nego ży­cia po śmierci. Wy­star­czy, że za­mknę oczy, a roz­wie­je­cie się jak śmier­dzące pierdy!

Po­świę­cają ci mniej wię­cej tyle samo uwagi co pre­zy­dent Re­agan Ma­le­di­wom. Ani ofiary wy­padku sa­mo­cho­do­wego, ani upro­wa­dzeni, ani sta­rzy lu­dzie w szpi­tal­nych ko­szu­lach, ani na­wet nie­od­ża­ło­wana dok­tor Ra­nee Sri­dha­ran – nikt nie za­uważa two­jego wy­bu­chu.

Szansa na zna­le­zie­nie perły w ostry­dze wy­nosi je­den do dwu­na­stu ty­sięcy. Ry­zyko tra­fie­nia przez pio­run wy­nosi je­den do sied­miu­set ty­sięcy. Praw­do­po­do­bień­stwo, że du­sza prze­trwa śmierć ciała, jest jak je­den do zera, je­den do nada, je­den do nic. Mu­sisz spać, je­steś tego pe­wien. Nie­ba­wem się prze­bu­dzisz.

Na­gle jed­nak na­cho­dzi cię strasz­liwa myśl. Strasz­liw­sza niż ta dzika wy­spa, ta po­zba­wiona Boga pla­neta, to umie­ra­jące słońce i ta po­chra­pu­jąca Ga­lak­tyka. Co je­śli przez cały ten czas by­łeś wła­śnie po­grą­żony we śnie? I co je­śli od tej chwili ty, Ma­linda Al­me­ida, fo­to­graf, ha­zar­dzi­sta, dziwka, już ni­gdy wię­cej nie zdo­łasz za­mknąć oczu?

Po­dą­żasz za ludzką chmarą, idąc chwiej­nie przez ko­ry­tarz. Męż­czy­zna kro­czy na po­ła­ma­nych no­gach, ja­kaś dama ukrywa po­si­nia­czoną twarz. Wiele osób wy­daje się wy­stro­jo­nych jak na ślub, po­nie­waż tak wła­śnie przed­się­biorcy po­grze­bowi odzie­wają zwłoki. Ale wielu in­nych ma na so­bie tylko łach­many, a na twa­rzy zdez­o­rien­to­waną minę. Spo­glą­dasz w dół i wi­dzisz je­dy­nie parę rąk, które nie na­leżą do cie­bie. Chciał­byś spraw­dzić, jaki masz ko­lor oczu i twa­rzy. Cie­kawe, czy mają tu lu­stra w win­dach. Oka­zuje się, że nie mają one na­wet ścian. Du­sze jedna po dru­giej wcho­dzą do pu­stego szybu i uno­szą się jak pę­che­rzyki po­wie­trza w wo­dzie.

To ja­kiś ab­surd. Na­wet sie­dziba Bank of Cey­lon nie ma czter­dzie­stu dwóch pię­ter.

– Co jest na po­zo­sta­łych pię­trach? – kie­ru­jesz py­ta­nie do wszyst­kich ma­ją­cych uszy, prze­ba­dane bądź nie.

– Po­miesz­cze­nia, ko­ry­ta­rze, okna, drzwi, to, co zwy­kle – wy­ja­śnia szcze­gól­nie uczynny Asy­stent.

– Księ­go­wość i Fi­nanse – mówi po­ła­many sta­ru­szek o la­sce. – Na taki prze­kręt mu­szą brać skądś pie­nią­dze.

– Wszę­dzie jest tak samo – za­wo­dzi mar­twa ko­bieta z mar­twym nie­mow­lę­ciem. – W każ­dym wszech­świe­cie. W każ­dym ży­ciu. Wszę­dzie po sta­remu. Wszę­dzie tak samo.

Rzadko kiedy coś ci się śni, a kosz­mary to już w ogóle. Uno­sisz się przy sa­mym brzegu szybu, aż coś cię po­py­cha do środka. Wrzesz­czysz ni­czym kró­lowa krzyku z hor­roru, a wiatr po­rywa cię do góry. Z za­sko­cze­niem od­kry­wasz, że obok cie­bie unosi się po­stać w czerni. Pe­le­ryna z czar­nych wor­ków na śmieci fur­ko­cze od wście­kłych po­dmu­chów wia­tru. Po­stać przy­gląda ci się, gdy wzno­sisz się w górę szybu, po czym kła­nia się, po­zwa­la­jąc ci od­le­cieć.

Po­dej­mu­jesz ko­lejną próbę i py­tasz, czym jest Świa­tło. Od­po­wia­dają ci tylko wzru­sze­nia ra­mion i wy­zwi­ska. Prze­ra­żone dziecko na­zywa cię pon­naya, to obe­lga su­ge­ru­jąca za­ra­zem ho­mo­sek­su­alizm, jak i im­po­ten­cję, a ty przy­zna­jesz się tylko do jed­nego z tych za­rzu­tów. Py­tasz człon­ków per­so­nelu o Świa­tło i za każ­dym ra­zem otrzy­mu­jesz inną od­po­wiedź. Nie­któ­rzy mó­wią, że to niebo, inni, że od­ro­dze­nie, jesz­cze inni, że za­po­mnie­nie. Nie­któ­rzy, jak dok­tor Ra­nee, że to co­kol­wiek. Żadna z tych moż­li­wo­ści nie prze­ma­wia do cie­bie szcze­gól­nie, może naj­bar­dziej ta ostat­nia.

Na Po­zio­mie Czter­dzie­stym Dru­gim znaj­duje się ta­bliczka z jed­nym sło­wem.

ZA­MKNIĘTE

Po­sta­cie prze­pły­wają przez ogromny ko­ry­tarz, nie za­uwa­ża­jąc ścian, do­póki na któ­rąś nie wpadną. Znaj­duje się tam re­cep­cja, ale ni­kogo w niej nie ma. I rząd czer­wo­nych drzwi, wszyst­kie – zgod­nie z in­for­ma­cją na ta­bliczce – za­mknięte.

Po­środku ko­ry­ta­rza stoi po­stać w czerni, w ogóle nie­za­in­te­re­so­wana wa­łę­sa­ją­cymi się wo­kół bez celu i zde­rza­ją­cymi ze sobą du­szami. Po­stać przy­gląda ci się i przy­wo­łuje do sie­bie. Jej oczy wpa­trują się w cie­bie, gdy od­pły­wasz; tym ra­zem ja­rzą się żółto.

W cza­sie, któ­rego po­trze­bu­jesz, żeby wró­cić do okienka dok­tor Ra­nee, wszech­świat ziewa sen­nie. Na ze­wnątrz noc wy­peł­niają szepty i szum wia­tru. Tu­taj są tylko pe­tenci i chaos.

Dok­tor Ra­nee kręci głową na twój wi­dok.

– Po­trze­bu­jemy wię­cej po­mocy. Mniej ta­kich, co na­rze­kają. Każdy tu daje z sie­bie wszystko.

Pa­trzy na cie­bie.

– Z wy­jąt­kiem tych, co nie dają.

Cze­kasz, aż do­koń­czy myśl, ale naj­wy­raź­niej już to zro­biła. Spod biurka wy­ciąga me­ga­fon. To wła­śnie taka dok­tor Ra­nee, jaką pa­mię­tasz, prze­ma­wia­jąca w świe­tle ka­mer te­le­wi­zyj­nych do tłu­mów na kam­pu­sie.

– Uwa­żaj­cie, żeby się nie zgu­bić. Je­śli nie by­li­ście na Ba­da­niu Uszu, nie przy­chodź­cie tu­taj. Po­ziom Czter­dzie­sty Drugi bę­dzie ju­tro otwarty. Wróć­cie tam ju­tro. Pa­mię­taj­cie, że ma­cie sie­dem księ­ży­ców. Mu­si­cie wejść do Świa­tła, za­nim wzej­dzie ostatni z nich.

Za­mie­rzasz wła­śnie wy­rzu­cić z sie­bie stek prze­kleństw, gdy za­uwa­żasz ją po­now­nie, po­stać owi­nięta w czarny wo­rek na śmieci przy­wo­łuje cię obiema rę­kami. Oczy błysz­czą jej jak świece, a w jed­nej z rąk trzyma coś, co przy­po­mina twój zgu­biony san­dał. Dok­tor Ra­nee po­dąża za twoim spoj­rze­niem i uśmiech znika jej z twa­rzy.

– Za­bierz­cie stąd to coś. Maal, a ty gdzie się wy­bie­rasz?

Dwaj męż­czyźni w bieli prze­ska­kują przez ladę i ru­szają bie­giem w kie­runku po­staci w czerni. Wy­glą­da­jący jak Moj­żesz męż­czy­zna z afro pod­nosi ra­miona i ry­czy coś w ję­zyku, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łeś. Obok niego bie­gnie osi­łek w bia­łej sza­cie, zmie­rza pro­sto na cie­bie.

Wta­piasz się w tłum, prze­ci­skasz się mię­dzy oka­le­czo­nymi ludźmi, z któ­rych ust unosi się krwawa mgiełka, i do­cie­rasz do po­staci trzy­ma­ją­cej twój san­dał.

Cią­gnie cię do tej ko­stu­chy w worku na śmieci jak do wielu in­nych rze­czy, które po­wi­nie­neś omi­jać. Na przy­kład ka­syn, stref dzia­łań wo­jen­nych, przy­stoj­nych męż­czyzn. Do­bie­gają cię wrza­ski dok­tor Ra­nee, ale igno­ru­jesz ją, po­dob­nie jak ammę tuż po tym, gdy od­szedł dada.

Po­stać uśmie­cha się, uka­zu­jąc zęby rów­nie żółte jak jej oczy.

– Pro­szę pana, opu­śćmy to miej­sce. Pa­nuje tu ogłu­pia­jąca biu­ro­kra­cja. Jak w każ­dym in­nym urzę­dzie w tym opre­syj­nym pań­stwie.

Za­kap­tu­rzona po­stać stoi na wprost cie­bie. Choć twarz jej skryta jest w mroku, wi­dzisz, że to chło­piec, młod­szy, niż sam kie­dyś by­łeś. Jedno oko ma żółte, dru­gie wy­gląda na zie­lone, a ty nie je­steś pe­wien, czy ja­kie­kol­wiek pi­gułki mogą wy­wo­łać tego ro­dzaju ha­lu­cy­na­cje. Głos ma ochry­pły, jakby do­ku­czał mu ból gar­dła.

– Wiem, że ma pan na imię Ma­ali. Niech pan nie traci tu czasu. I trzyma się z dala od Świa­tła.

Idziesz za nim do szybu windy, ale tym ra­zem opa­dasz. Wście­kły fal­set dok­tor Ra­nee oraz ba­ry­to­nowe krzyki Moj­że­sza i He-Mana roz­brzmie­wają już tylko od­le­głym echem.

– Na­wet ży­cie po­za­gro­bowe zo­stało wy­my­ślone tak, żeby utrzy­my­wać masy w ogłu­pie­niu – mówi chło­pak. – Każą ci za­po­mnieć wła­sne ży­cie i pchają cię w stronę ja­kie­goś świa­tła. Wszystko to bur­żu­azyjne na­rzę­dzia cie­mię­ży­cieli. Wma­wiają wam, że nie­spra­wie­dli­wość to część ja­kie­goś wiel­kiego planu. I to nie po­zwala wam się zbun­to­wać.

Gdy do­cie­ra­cie na sam dół i wy­cho­dzi­cie z bu­dynku, ze wszyst­kich stron ude­rza w was wiatr. Drzewa ję­czą, wy­sy­pi­ska śmieci gło­śno czkają, a za au­to­bu­sami uno­szą się czarne spa­liny. Po uli­cach peł­zają cie­nie, a Ko­lombo o brza­sku od­wraca od nich twarz.

– Gdzie zna­la­złeś mój san­dał?

– W tym sa­mym miej­scu, w któ­rym wi­dzia­łem twoje ciało. Chcesz je od­zy­skać?

– Nie­spe­cjal­nie.

– Mia­łem na my­śli twoje ży­cie.

– Wiem.

Słowa przy­cho­dzą ci z ła­two­ścią, choć nie mia­łeś czasu, żeby się nad nimi za­sta­no­wić. Czy chcesz zo­ba­czyć swoje ciało? Czy chcesz od­zy­skać ży­cie? A może po­wi­nie­neś za­dać so­bie to naj­istot­niej­sze py­ta­nie. Jak się tu, do dia­bła, zna­la­złeś?

Ni­czego nie pa­mię­tasz ani bólu, ani za­sko­cze­nia, ani ostat­niego tchnie­nia, ani miej­sca, w któ­rym je wy­da­łeś. I choć nie masz naj­mniej­szej ochoty, żeby znowu cier­pieć bądź po­now­nie od­dy­chać, ru­szasz za po­sta­cią w czerni.

PUDŁO POD ŁÓŻ­KIEM

Przy­sze­dłeś na świat, za­nim Elvis na­grał swój pierw­szy prze­bój. Umar­łeś, za­nim Fred­die na­grał swój ostatni. W mię­dzy­cza­sie zro­bi­łeś ty­siące zdjęć. Masz fo­to­gra­fie mi­ni­stra rządu, który w osiem­dzie­sią­tym trze­cim roku przy­gląda się, jak dzi­kusy palą ta­mil­skie domy i wy­rzy­nają ich miesz­kań­ców. Masz zro­bione w aresz­cie por­trety za­gi­nio­nych dzien­ni­ka­rzy i ak­ty­wi­stów, zwią­za­nych, za­kne­blo­wa­nych i mar­twych. Masz ziar­ni­ste, choć po­zwa­la­jące na iden­ty­fi­ka­cję zdję­cia ma­jora ar­mii Sri Lanki, puł­kow­nika Ty­gry­sów i bry­tyj­skiego han­dla­rza bro­nią, któ­rzy sie­dzą przy jed­nym stole i po­pi­jają z jed­nego dzbanka wodę ko­ko­sową.

Masz na fil­mie za­bój­ców amanta fil­mo­wego Vi­jayi i wrak pry­wat­nego sa­mo­lotu biz­nes­mena Upa­lego. Trzy­masz te wszyst­kie zdję­cia ukryte w bia­łym pu­dle po bu­tach ra­zem ze sta­rymi pły­tami Elvisa i Fred­diego, Króla i Kró­lo­wej. Pod łóż­kiem, które ku­charka two­jej ammy dzieli z jej szo­fe­rem. Gdy­byś mógł, zro­bił­byś po ty­siąc ko­pii każ­dego z tych zdjęć i po­roz­le­piał je po ca­łym Ko­lombo. Kto wie, może jesz­cze ci się uda.

ROZMOWA Z MAR­TWYM ATE­ISTĄ (1986)

Na­oglą­da­łeś się w ży­ciu aż nadto ludz­kich zwłok i za­wsze wie­dzia­łeś, gdzie po­działy się ich du­sze. W tym sa­mym miej­scu, w któ­rym znika pło­mień, gdy go zga­sisz, w tym sa­mym, w któ­rym znika słowo, gdy je wy­po­wiesz. Ciała matki i córki po­grze­bane pod gru­zami w Ki­li­noch­chi, dzie­się­ciu stu­den­tów spa­lo­nych na sto­sie z opon w Ma­labe, plan­ta­tor przy­wią­zany do drzewa wła­snymi wnętrz­no­ściami. Nikt z nich ni­g­dzie się nie udał. Byli, a po­tem ich nie było. Po­dob­nie sta­nie się z nami wszyst­kimi, gdy w na­szych świe­cach wy­pali się knot.

Wiatr unosi cię, a świat w dole prze­pływa z pręd­ko­ścią pę­dzą­cej rik­szy, mi­gają twa­rze i po­sta­cie, nie­które mniej, inne bar­dziej prze­ra­żone, więk­szość ze sto­pami, które nie do­ty­kają ziemi. Tym, któ­rzy uwa­żają, że Ko­lombo jest za­tło­czone, masz do po­wie­dze­nia tylko jedno: po­cze­kaj­cie, aż uj­rzy­cie je wraz ze wszyst­kimi jego du­chami.

– Po­dą­żasz za tą istotą?

To stary męż­czy­zna z ha­czy­kiem za­miast nosa i szkla­nymi kul­kami w miej­scu oczu, który zdaje się po­dró­żo­wać z tym sa­mym wia­trem. Jego głowa nie tkwi po­mię­dzy ra­mio­nami, czyli w miej­scu, które głowy zwy­kle pre­fe­rują. Sta­rzec trzyma ją w obu rę­kach na wy­so­ko­ści brzu­cha ni­czym piłkę do rugby.

– Nie ra­dzę, synu. Chyba że chcesz utknąć tu na do­bre.

Gdy prze­la­tu­je­cie nad ko­ro­nami drzew i fa­sa­dami bu­dyn­ków, męż­czy­zna mówi ci, że prze­bywa w Po­mię­dzy już po­nad ty­siąc księ­ży­ców.

– Czym jest Po­mię­dzy? – py­tasz.

Sta­rzec mówi, że był na­uczy­cie­lem w Ca­rey Col­lege i każ­dego dnia do­jeż­dżał ro­we­rem z Ko­ta­heny do Bo­relli. Ubra­nie ma ob­szar­pane i po­pla­mione krwią.

– Zgi­ną­łeś w wy­padku sa­mo­cho­do­wym? – py­tasz.

– Nie bądź taki wścib­ski.

Wy­ja­śnia, że wszyst­kie du­chy no­szą ubra­nia z po­przed­niego ży­cia, lep­sze to, niż cho­dzić nago.

– Na tych ulot­kach le­żą­cych przy okien­kach jest na­pi­sane, że każdy nosi swoje grze­chy albo traumy, albo wy­rzuty su­mie­nia. Jedno, czego się na­uczy­łem przez te ty­siąc księ­ży­ców: je­śli coś śmier­dzi ściemą, le­piej w to nie wie­rzyć.

Sta­rzec ko­ja­rzy cię z wie­ców po­li­tycz­nych, na co od­po­wia­dasz, że ni­gdy nie cho­dzi­łeś na nie, więc on na­zywa cię kłamcą. Mówi, że sfo­to­gra­fo­wa­łeś jego po­zba­wione głowy zwłoki, ale w pod­pi­sie pod zdję­ciem nie po­da­łeś jego na­zwi­ska. Ga­zety zaś ob­wie­ściły, że było to mor­der­stwo po­li­tyczne, choć to nie­prawda.

– Więk­szość mor­derstw po­li­tycz­nych nie ma nic wspól­nego z po­li­tyką – stwier­dza sta­rzec.

Za­kap­tu­rzona istota stoi na da­chu i ob­ser­wuje wa­szą po­ga­wędkę. Nie za­uwa­ży­łeś, żeby wsko­czyła na stru­mień wia­tru, ale cią­gle zdaje się wy­prze­dzać cię o kilka kro­ków.

– Je­śli pój­dziesz za tym stwo­rze­niem, bę­dziesz skoń­czo­nym głup­cem. Krew mnie za­lewa już na sam jego wi­dok.

Spo­glą­dasz na krew na ko­szuli męż­czy­zny, ale ża­den do­bry żart nie przy­cho­dzi ci do głowy.

– Bę­dzie ci skła­dał ko­lejne obiet­nice, ale żad­nej z nich nie do­trzyma.

To tak jak nie­mal każdy chło­pak, z któ­rym się ca­ło­wa­łem, my­ślisz so­bie, ale nie mó­wisz tego na głos.

– To coś przy­rze­kło za­ła­twić dla mnie mo­jego za­bójcę. A mój za­bójca ku­pił so­bie wła­śnie dom za zra­bo­wane mi pie­nią­dze. Ale to te­mat na inną opo­wieść.

Tam W Dole lu­dzie wy­glą­dają jak mrówki, gdyby tylko mrówki były nie­zdarne i nie­za­radne. Trzy­masz się mocno wia­tru, a mar­twe po­wie­trze Ko­lombo owiewa ci stopy.

Tkwiąca w zgię­ciu łok­cia głowa uśmie­cha się do cie­bie zna­cząco.

– By­łeś wie­rzący?

– Wie­rzy­łem tylko w same głu­poty.

– Na przy­kład w niebo?

– Cza­sami.

– Nie wie­rzę ci.

Wzru­szasz ra­mio­nami.

– Pew­nie wy­obra­ża­łeś so­bie, że ży­cie po śmierci wy­gląda jak w re­kla­mach Air Lanki? Z pla­żami ze zło­ci­stym pia­skiem, ustro­jo­nymi sło­niami i zbie­racz­kami her­baty uśmie­cha­ją­cymi się do apa­ratu.

Sta­rzec ma ra­cję, uwa­ża­jąc cię za kłamcę, po­nie­waż:

Nie by­łeś wie­rzący.

Do­sko­nale go pa­mię­tasz.

Star­to­wał w wy­bo­rach do rady pro­win­cji, ale zo­stał za­strze­lony przez swo­jego brata gang­stera, który wy­grał wy­bory za­miast niego. Kiedy go fo­to­gra­fo­wa­łeś, z jego twa­rzy nie zo­stało zbyt wiele, ale te­raz z ła­two­ścią go roz­po­zna­łeś.

– A może wie­rzy­łeś, że ży­cie po śmierci to kra­ina mle­kiem i mio­dem ki­thul pły­nąca z cią­gną­cymi ci druta dzie­wi­cami? A może to miej­sce pełne ta­jem­nic, za­ga­dek i py­tań, któ­rych nie po­winno się za­da­wać.

– Wiesz, dla­czego męż­czyźni tak bar­dzo pra­gną dzie­wic? – po­wta­rzasz jedną z dur­nych teo­rii DD i od razu prze­cho­dzisz do pu­enty. – Bo dzie­wica nie zo­rien­tuje się, jak kiep­ski je­steś w łóżku.

Wi­ru­jące po­dmu­chy wia­tru uno­szą was nad gzym­sami bu­dyn­ków i da­chami au­to­bu­sów. Świat ma roz­ma­zane kon­tury, ko­lory po­ja­wiają się tam, gdzie nie po­winno ich być, a wszę­dzie, gdzie tylko spoj­rzysz, wi­dać du­chy. Za­kap­tu­rzona istota sfruwa z góry, prze­la­tuje ni­sko nad po­wierzch­nią je­ziora Be­ira i ni­czym wrona przy­siada na sto­ją­cym przy wej­ściu do świą­tyni ka­mie­niu na­grob­nym. Pła­sko­rzeźba na nim przed­sta­wia sło­nia, który ściga krowę, która z ko­lei ściga pa­wia w za­mknię­tym kręgu czasu. Worki na śmieci ło­po­czą ni­czym skrzy­dła, ocie­ra­jąc się o ka­mienną rzeźbę. Istota stoi ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami i wpa­truje się pro­sto w cie­bie. Wy­ko­nuje ja­kiś gest, któ­rego zna­cze­nia nie po­tra­fisz od­czy­tać.

Twój to­wa­rzysz po­dróży przy­gląda się temu, jak pa­trzysz na po­stać w czerni. Sa­dowi swoją głowę na oboj­czyku. Za­kap­tu­rzony od­wraca się do was ple­cami i sfruwa nad brzeg je­ziora. Bursz­ty­nowe plamki wscho­dzą­cego słońca za­mie­niają jego po­wierzch­nię w lu­stro. Po­wy­gi­nane ga­łę­zie i biu­rowce spraw­dzają swój od­bi­ja­jący się w zmarszcz­kach na wo­dzie wy­gląd.

Sta­rzec wzdy­cha.

– A może wy­obra­ża­łeś so­bie ży­cie po śmierci jako izbę tor­tur? Albo ży­cie po śmierci jako los-cy­wila-uwię­zio­nego-mię­dzy-rzą­do­wymi-bom­bami-a-mi­nami-Ty­gry­sów? Albo ży­cie po śmierci jako los-aresz­to­wa­nego-i-po­bi­tego-ki­jami-z-po­wodu-na­zwi­ska? Pie­kło jest wszę­dzie wo­kół, a se­zon na nie trwa w naj­lep­sze.

Kła­dzie so­bie głowę na ra­mie­niu i ob­raca nią jak pe­ry­sko­pem.

– Ja oczy­wi­ście wie­rzy­łem w nic. W ży­cie po­za­gro­bowe, które ni­gdy nie na­dej­dzie, w ży­cie po­za­gro­bowe, któ­rego brak w miej­scu ob­sługi po­dróż­nych. Dla­czego mia­łoby być coś? Czemu nie nic? Ni­cość wy­daje się bar­dziej sen­sowna niż niebo czy od­ro­dze­nie albo prze­ży­wa­nie w kółko i w kółko tego sa­mego smut­nego, za­sra­nego ży­cia. – Prze­chyla głowę w twoją stronę. – Nie spo­dzie­wa­łem się tylko tego ca­łego prze­klę­tego syfu.

– A ten typ, co to za je­den?

– Ko­mu­ni­styczna gnida z JVP. Trup, a da­lej glę­dzi o re­wo­lu­cji. Ko­lejny mor­derca, któ­rego w końcu ktoś ubił. Nie po­wi­nie­neś z nim roz­ma­wiać. Idź po­szu­kaj swo­jego Świa­tła i wy­rwij się stąd, póki jesz­cze mo­żesz. Mnie też trzeba było tak zro­bić.

Mar­twy Ate­ista roz­gląda się po je­zio­rze Be­ira, jakby ana­li­zo­wał różne wer­sje ży­cia po­za­gro­bo­wego i liczne nie­za­ła­twione sprawy.

– Co ro­bi­łeś przez te ty­siąc księ­ży­ców?

– Cha­dza­łem do wszyst­kich świą­tyń i pa­trzy­łem, jak lu­dzie się mo­dlą.

– Dla­czego?

– Ba­wiło mnie, jak głu­pio wy­glą­dają.

– To wcale nie tak źle.

– Sie­dem księ­ży­ców mija szyb­ciej, niż my­ślisz – mówi. – Je­śli prze­sta­niesz po­dą­żać za tą istotą, ona prze­sta­nie włó­czyć się za tobą. Ale je­śli tu zo­sta­niesz, wkrótce wszystko ci spo­wsze­dnieje.

Kie­ru­jesz apa­rat na bez­gło­wego męż­czy­znę i pstry­kasz mu fotkę z je­zio­rem i wscho­dzą­cym słoń­cem w tle. Jego głos roz­wiewa się jak wszyst­kie do­bre in­ten­cje. Roz­glą­dasz się, ale ni­g­dzie nie ma śladu ani jego, ani za­kap­tu­rzo­nej istoty. Wi­dzisz tylko trzy ciała le­żące na brzegu za­mu­lo­nego je­ziora.

JEZIORO BEIRA

We wto­rek czwar­tego grud­nia 1989 roku, kilka mi­nut po czwar­tej rano, dwaj męż­czyźni w sa­ron­gach wrzu­cają do je­ziora Be­ira cztery ciała. Zresztą nie po raz pierw­szy, nie po raz pierw­szy też po pi­jaku i o tej go­dzi­nie.

Tego dnia je­zioro Be­ira cuch­nie tak, jakby przy­kuc­nęło nad nim ja­kieś po­tężne bó­stwo, wy­próż­niło się i za­po­mniało po so­bie spu­ścić wodę. Męż­czyźni upili się skra­dzio­nym ara­kiem nie dla­tego, że przez lata po­zby­wa­nia się zwłok stra­cili zimną krew czy za­częło ich drę­czyć su­mie­nie, lecz dla­tego, że od­dy­cha­nie tym fe­to­rem na trzeźwo przy­po­mina wą­cha­nie pu­blicz­nego pi­su­aru.

Pierw­sze ciało jest owi­nięte w worki na śmieci. Ma na so­bie kurtkę sa­fari z pię­cioma du­żymi kie­sze­niami, do któ­rych po­upy­chano ce­gły. Tę modną sty­li­za­cję do­peł­nia je­den san­dał, trzy wi­siorki i apa­rat fo­to­gra­ficzny na szyi. Męż­czyźni przy uży­ciu sznura z włókna ko­ko­so­wego przy­wią­zują ce­gły do po­si­nia­czo­nego tu­ło­wia. Wy­daje im się, że znają się na wę­złach, choć nie są ma­ry­na­rzami i ni­gdy nie byli w skau­tach.

Rzu­cają cia­łem z gra­cją ku­lo­mio­tów, a ono lą­duje z plu­skiem w wo­dzie w od­le­gło­ści nie więk­szej od skoku na szkol­nym po­dwórku. Pierw­sza bu­telka araku po­zba­wiła ich po­czu­cia obrzy­dze­nia, druga – zdol­no­ści mo­to­rycz­nych. Wę­zły pusz­czają w chwili, gdy ciało ude­rza w cie­płą ta­flę je­ziora, a ce­gły same toną w ciem­nej wo­dzie.

Tego sa­mego pró­bują z po­zo­sta­łymi cia­łami. Jedno idzie na dno, dru­gie unosi się na po­wierzchni. Ka­mienne po­sągi Buddy z pły­wa­ją­cej świą­tyni spo­glą­dają z góry na dry­fu­ją­cego trupa bez za­in­te­re­so­wa­nia, ale też bez nie­po­koju. Za­ży­wa­jące po­ran­nej ką­pieli wa­rany prze­śli­zgują się mię­dzy zwło­kami. Ptaki rzeczne to­czą spór o to, który pierw­szy bę­dzie mógł wy­dzio­bać oczy.

Je­zioro Be­ira było kie­dyś trzy razy więk­sze i słu­żyło ukry­wa­niu wszel­kiego ro­dzaju wy­stęp­ków. Wiele ich po­grze­bano w jego wo­dach przez te wszyst­kie stu­le­cia, które mi­nęły od czasu, gdy por­tu­gal­ski ku­piec Lopo de Brito zmie­nił bieg rzeki Ke­lani, żeby po­mie­szać szyki gra­su­ją­cym w oko­licy woj­skom króla Vi­jay­abahu. Je­zioro roz­cią­gało się aż do Pa­na­dury i okrą­ża­jąc od tyłu Ko­lombo, łą­czyło się z je­zio­rem Bol­goda. Gdy kon­trolę nad nim prze­jęli Ho­len­drzy, ści­snęli je i po­kryli sie­cią ka­na­łów. Z ich rąk je­zioro od­bili An­glicy i dali mu stałe za­ję­cie. W trze­wiach zbior­nika gniją ciała kup­ców, ma­ry­na­rzy, pro­sty­tu­tek, gang­ste­rów i zu­peł­nie nie­win­nych lu­dzi. Co de­kadę je­zioro wy­daje z sie­bie czknię­cie, które spo­wija Wy­spę Nie­wol­ni­ków zjeł­cza­łymi wy­zie­wami.

– Ty dur­niu – wy­be­kuje z sie­bie Ba­lal Ajith. – Nie okle­iłeś ich ta­śmą?

– Ob­wią­za­łem tylko sznu­rem. Ka­za­łeś się spie­szyć. Nie było czasu na ta­śmę – broni się Kottu Ni­hal.

– Te wę­zły były luź­niej­sze niż redda two­jej ammy.

– Coś ty po­wie­dział?

– O tam, na Na­vam Ma­wa­tha jest sklep że­la­zny, w któ­rym sprze­dają ta­śmę ma­sku­jącą. Za­ję­łoby ci to pięć mi­nut.

– Ale jest jesz­cze za­mknięty.

– To idź go otwórz.

– Aiyo, nie mogę! Abhi­thiya w świą­tyni za­czy­nają się już bu­dzić. Nie mogę z sa­mego rana bić mni­chów.

Ba­lal Ajith zdej­muje ko­szulkę, a przód sa­rongu prze­kłada mię­dzy no­gami i nad szparą w tyłku. Wy­daje z sie­bie ko­lejne bek­nię­cie. Curry z fla­ków wo­ło­wych wy­ska­kuje z jego be­be­chów i wy­la­tuje przez gar­dło. Ba­lal Ajith po­now­nie czuje smak ba­bath ma­ry­no­wa­nego w sta­rym araku.

– Dla­tego wła­śnie, Kottu aiya, ty i ja mu­simy iść po­pły­wać.

Z ciała trupa ścią­gnięto rów­nież ko­szulę, za­pad­nięte że­bra przy­po­mi­nają pęk­nięty orzech ko­kosa. Sta­rasz się nie pa­trzeć na po­ła­mane ko­ści, ka­wałki mięsa w bro­dzie, bra­ku­jące czę­ści twa­rzy.

Lecz mimo to pa­trzysz. Znasz te zwie­rzęta. Pra­cują w ka­sy­nie i płacą im za to, żeby bili tych, któ­rzy wy­gry­wają, i ścią­gali forsę od tych, któ­rzy prze­gry­wają. Nie wie­dzia­łeś, że pra­cują też jako śmie­cia­rze. „Kunu ka­araya” to eu­fe­mi­styczne okre­śle­nie osób po­zby­wa­ją­cych się ciał lu­dzi, któ­rym nie można wy­sta­wić aktu zgonu. Ta­niej wy­na­jąć śmie­cia­rza niż dać w łapę urzęd­ni­kowi.

Od po­ro­zu­mie­nia po­ko­jo­wego z In­diami w osiem­dzie­sią­tym siód­mym roku w Sri Lance bar­dzo wzro­sło za­po­trze­bo­wa­nie na usługi śmie­cia­rzy. Siły rzą­dowe, wschodni se­pa­ra­ty­ści, po­łu­dniowi anar­chi­ści i od­działy roz­jem­cze na pół­nocy do­star­czają bo­wiem za­bi­tych w du­żych ilo­ściach.

Kottu Ni­hal i Ba­lal Ajith otrzy­mali swoje przy­domki w wię­zie­niu We­li­kada, obaj za­wdzię­czają je ta­len­tom ku­li­nar­nym. Kottu Ni­hal pra­co­wał w wię­zien­nej kuchni, gdzie spe­cja­li­zo­wał się w sie­ka­niu plac­ków roti do przy­rzą­dze­nia kottu. Przy­bory ku­chenne, które prze­my­cał na te­ren wię­zie­nia, za­pew­niły mu w We­li­ka­dzie sta­tus han­dla­rza bro­nią. Na po­wszechne uzna­nie za­słu­żył, przy­sta­wia­jąc do gar­dła wię­zien­nego drę­czy­ciela dwa za­ostrzone ka­wałki ta­le­rza. Ba­lal Ajith z ko­lei sły­nął z tego, że go­to­wał dzi­kie koty, zwane ba­lala, i ser­wo­wał je jako curry, za które do­sta­wał pa­pie­rosy.

Sto­isz na zwło­kach, jakby to była de­ska sur­fin­gowa. Czy w twoim po­przed­nim ży­ciu zda­rzyło ci się kie­dyś sur­fo­wać? Twoje ciało wy­daje się wprost do tego stwo­rzone. Ja­kim by­łeś wspa­niale zbu­do­wa­nym męż­czy­zną. Co za głu­pie mar­no­traw­stwo. Szlo­chasz tak, jak nie szlo­cha­łeś na­wet wtedy, gdy dada od­szedł od ammy – a po­tem na­gle prze­sta­jesz.

W su­mie to zga­dzasz się z Bez­gło­wym Ate­istą. Przez bli­sko trzy­dzie­ści pięć lat z wielką żar­li­wo­ścią wie­rzy­łeś w nic. Nie jest to wpraw­dzie naj­lep­sze wy­ja­śnie­nie tego ca­łego pan­de­mo­nium, ale je­dyne prze­ko­nu­jące. Za­wsze mia­łeś się za mą­drzej­szego od tych stad ba­ra­nów gro­ma­dzą­cych się w świą­ty­niach, me­cze­tach i ko­ścio­łach, a te­raz oka­zuje się, że ba­rany ob­sta­wiły mą­drzej od cie­bie.

W cza­sie swo­jej krót­kiej, bez­u­ży­tecz­nej eg­zy­sten­cji ba­da­łeś do­wody i wy­cią­ga­łeś wnio­ski. Je­ste­śmy tylko mgnie­niem świa­tła po­mię­dzy dwoma dłu­gimi snami. Za­po­mnij te wszyst­kie bajki o bo­gach, pie­kle i po­now­nych na­ro­dzi­nach. Wierz w szanse na wy­graną i w spra­wie­dli­wość, w zna­czone karty, usta­wione gry i w to, że na­leży jak naj­dłu­żej i jak naj­le­piej grać tymi kar­tami, które się do­stało. Ka­zano ci wie­rzyć, że śmierć jest słod­kim za­po­mnie­niem, ale po­my­li­łeś się w obu tych przy­pad­kach.

Je­dy­nym bó­stwem, w które wie­rzy­łeś, był Na­rada, yaka niż­szej ka­sty. Na­rada miał oso­bliwą rolę: przy­spa­rzał ludz­ko­ści pro­ble­mów. Je­śli nie po­tra­fił się wy­wią­zać ze swego za­da­nia, eks­plo­do­wała mu głowa. Otrzy­mał stan­dar­dowy pa­kiet nie­śmier­tel­no­ści i bo­nus w po­staci wszech­wie­dzy. Po­dej­rze­wasz jed­nak, że jego główną mo­ty­wa­cją była chęć po­zo­sta­wie­nia czaszki w nie­na­ru­szo­nym sta­nie.

To nie zła po­win­ni­śmy się lę­kać. Ob­da­rzone wła­dzą stwo­rze­nia, które dzia­łają wy­łącz­nie we wła­snym in­te­re­sie: oto, co po­winno na­peł­niać nas trwogą.

Jak ina­czej wy­tłu­ma­czyć sza­leń­stwo tego świata? Je­śli jest ja­kiś nie­biań­ski oj­ciec, to musi być taki jak twój: nie­obecny, le­niwy, naj­pew­niej zły. Każdy wy­bór, przed ja­kim stoi ate­ista, jest na­tury mo­ral­nej. Po­gódź się z tym, że je­ste­śmy sami, i dąż do zbu­do­wa­nia raju na ziemi. Albo przyj­mij, że nikt nie pa­trzy, i rób, co ci się żyw­nie po­doba. To dru­gie jest o wiele ła­twiej­sze.

A więc oto je­steś, przy­glą­dasz się, jak męż­czyźni, któ­rzy w osiem­dzie­sią­tym trze­cim pa­lili domy Ta­mi­lów, pró­bują za­to­pić twoje zwłoki. To tyle, je­śli cho­dzi o słod­kie za­po­mnie­nie i spo­kojny sen. Zo­sta­łeś ska­zany na to, że nie zmru­żysz oczu. Ska­zany na to, że bę­dziesz pa­trzył, lecz ni­gdy ni­czego nie do­tkniesz, bę­dziesz wi­dział, lecz nie utrwa­lisz swo­jego świa­dec­twa. Ska­zany na by­cie pe­da­łem i im­po­ten­tem, pon­naya, jak nie­dawno na­zwał cię przy okienku mar­twy dzie­ciak.

Z mroku wy­ła­nia się za­kap­tu­rzona po­stać. Fru­nie z wia­trem i przy­siada ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami obok ka­mien­nych po­są­gów Buddy. Gdy mówi, nie po­ru­sza ustami, kryje się w cie­niu i za­siewa w two­jej gło­wie ko­lejne słowa; jej głos przy­po­mina schryp­nięty syk węża.

– Moje kon­do­len­cje, pa­nie Ma­ali. To pew­nie spory szok. Musi pan po­me­dy­to­wać nad swoim cia­łem.

– To po­maga?

– Nie­spe­cjal­nie.

Kto ni­gdy nie zo­ba­czył swo­jego zdję­cia i nie do­szedł do wnio­sku, że jest na nim znacz­nie grub­szy i brzyd­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści? Lu­stra okła­mują nas tak samo jak wspo­mnie­nia. Ale po co kła­mać: by­łeś wspa­nia­łym męż­czy­zną. Schlud­nym, za­dba­nym, z ład­nymi wło­sami i nie­złą cerą. A te­raz je­steś tru­chłem na ka­mien­nej pły­cie, ode­ssa­nym z od­de­chu i barw. Koci rzeź­nik wznosi nad tobą swój ta­sak.

– Je­steś moim Asy­sten­tem? – py­tasz, lecz nie otrzy­mu­jesz od­po­wie­dzi.

Po­stać znik­nęła, więc cze­kasz, aż znowu się do cie­bie pod­krad­nie.

– Nie, sir. Niech pan za­po­mni o Asy­sten­tach. To wszystko ściema. Ci kre­tyni w bia­łych stro­jach to tylko urzęd­nicy i straż­nicy wię­zienni. Za­mie­nili Po­mię­dzy w przy­tu­łek. Ża­ło­sne.

Bank Świa­towy i rząd ho­len­der­ski prze­zna­czył kie­dyś środki na od­bu­dowę tych ka­na­łów. Duża część tych pie­nię­dzy wy­lą­do­wała w szczel­nie za­szy­tych kie­sze­niach. Stu­dium wy­ko­nal­no­ści zo­stało od­rzu­cone i wło­żone do teczki wraz z pla­nami ni­gdy nie­wy­bu­do­wa­nych au­to­strad i wie­żow­ców. W Sri Lance wszystko jest bu­do­wane przez naj­tań­szego wy­ko­nawcę albo – co naj­bar­dziej opła­calne – w ogóle ni­czego się nie bu­duje.

Kottu przy­trzy­muje twoje ciało, li­cząc na to, że woda wsą­czy się do środka przez otwory w czaszce. Woda ob­mywa twój mózg, lecz ciało wciąż unosi się na po­wierzchni. Kottu za­klina i pluje. Ba­lal brnie w kie­runku zwłok, ta­sak trzyma chwiej­nie nad głową ni­czym żaba od­gry­wa­jąca kel­nera. Ostrze jest duże, stę­pione i brą­zowe, ani chybi od krwi ty­sięcy za­bi­tych ko­tów.

Ob­ser­wo­wa­łeś ta­kich jak oni, uni­ka­łeś ich na uli­cach i w dżun­gli, wiesz, co to za jedni i że jest ich zbyt wielu, by zli­czyć. Im też się wy­daje, że nikt nie pa­trzy, nie­świa­domi tego, że wła­śnie plu­jesz im na włosy. Zbiry pra­cują dla nadzbira, któ­rego wy­na­jęły gliny na po­le­ce­nie sił spe­cjal­nych, które są fi­nan­so­wane przez mi­ni­ster­stwo, które z ko­lei od­po­wiada przed radą mi­ni­strów, któ­rej sie­dziba znaj­duje się w re­zy­den­cji pre­zy­denta.

Rok osiem­dzie­siąty ósmy upły­nął pod zna­kiem mark­si­stów z JVP, któ­rzy trzy­mali cały kraj za gar­dło, a ko­lejny – pod zna­kiem roz­prawy z rzą­dem. Je­śli by­łeś za­an­ga­żo­wany po­li­tycz­nie, zbiry zgar­niały cię i prze­ka­zy­wały na prze­słu­cha­nie, a na­stęp­nie – w za­leż­no­ści od jego wy­niku – tra­fia­łeś w ręce kata. Kaci re­kru­to­wali się zwy­kle spo­śród sa­dy­stycz­nych by­łych woj­sko­wych i w więk­szo­ści no­sili czarne kap­tury z wy­cię­tymi otwo­rami, zu­peł­nie jak człon­ko­wie Ku Klux Klanu, tyle że w ich przy­padku od­pa­dała oczy­wi­ście kwe­stia ra­sowa.

Wy­star­czy po­dą­żać za smro­dem gówna, a w końcu do­pro­wa­dzi cię do któ­re­goś z człon­ków par­la­mentu. Dok­tor Ra­nee Sri­dha­ran z uni­wer­sy­tetu w Dżaf­nie stwo­rzyła mapę za­leż­no­ści łą­czą­cych ko­mórki ter­ro­ry­styczne Ty­gry­sów i rzą­dowe szwa­drony śmierci. Ci od brud­nej ro­boty w ża­den spo­sób nie są po­wią­zani z tymi u wła­dzy, a za­tem ci u wła­dzy mogą zrzu­cić winę, na kogo tylko ze­chcą. Do­bra pani dok­tor wy­ko­rzy­stała w książce twoje zdję­cia, nie po­pro­siw­szy cię o zgodę. Za­strze­lono ją, gdy je­chała ro­we­rem na wy­kład. Zgi­nęła ra­czej za to, że wy­stę­po­wała prze­ciwko Ty­gry­som niż za kra­dzież two­ich fo­tek.

Poza tym przed two­imi oczami dzieją się znacz­nie po­waż­niej­sze rze­czy. Twój krę­go­słup zo­stał po­rą­bany na ka­wałki, po­dob­nie jak krę­go­słup tego dru­giego trupa, któ­rego twa­rzy nie wi­dzisz. Je­steś przy­zwy­cza­jony do wi­doku krwi i fla­ków, ale tego nie mo­żesz znieść.

Pa­trzysz, jak tym dru­gim zwło­kom od­ci­nają głowę, po­zba­wiają je rąk oraz stóp. Ba­lal sieka, a Kottu cią­gnie wąż od kranu przy świą­tyni. Spłu­kana krew znika w ciem­nych wo­dach Be­iry. Za­kap­tu­rzony stwór od­ciąga cię, gdy je­den ze zbi­rów zbliża się do two­jego prze­po­ło­wio­nego ciała. Stwór zdej­muje kap­tur i wi­dzisz jego twarz. Jest młoda i mimo blizn oraz ob­ła­żą­cych stru­pów spra­wia dość sym­pa­tyczne wra­że­nie.

– Do­brze się czu­jesz, hamu? – pyta cię.

– Nie bar­dzo – od­po­wia­dasz.

Marsz­czy brwi i kręci głową.

– Sir mnie nie pa­mięta.

Pa­trzysz na sińce na jego szyi i opa­rze­nia na ra­mio­nach.

– Mo­żesz prze­stać mó­wić do mnie „sir”?

Chło­pak przy­po­mina ci o to­rach ko­le­jo­wych łą­czą­cych De­hi­welę z Wel­la­watte, przy­po­mina o bójce pod­czas wiecu ko­mu­ni­stów w Wen­nap­pu­wie, o ciem­nej plaży w Ne­gombo. Ty nie przy­po­mi­nasz so­bie jed­nak jego cze­ko­la­do­wej skóry, szczu­płej syl­wetki ani cien­kich ust, nie znasz też jego imie­nia.

Tym­cza­sem tamte dwa ba­woły kłócą się o wscho­dzące słońce, o krew, która nie daje się zmyć, i czę­ści ciał, które nie chcą za­to­nąć. Wi­dzisz na­le­żącą nie­gdyś do cie­bie głowę wło­żoną do torby fo­lio­wej zwa­nej siri-siri i wrzu­coną do je­ziora. Wi­dzisz za­pa­ko­wane do skrzyń swoje dawne koń­czyny. Za­sta­na­wiasz się, dla­czego twoja głowa, w od­róż­nie­niu od Mar­twego Ate­isty, wciąż tkwi na two­ich ra­mio­nach.

– Na­zy­wa­łem się Sena Pa­thi­rana. By­łem głów­nym dzia­ła­czem JVP w Gam­pa­sze. Moje ciało wrzu­cono do tego brud­nego je­ziora przed wie­loma księ­ży­cami. A my już kie­dyś się spo­tka­li­śmy.

Prze­su­wasz się w miej­sce, w któ­rym do fo­lio­wych wor­ków pa­ko­wane są inne czę­ści ciał. Koń­czyny i głowy po­por­cjo­wane jak przed wło­że­niem do za­mra­żarki.

– Ja nie...

– Pró­bo­wa­łeś mnie po­ca­ło­wać pod­czas wiecu w Wen­nap­pu­wie. Nie spo­dzie­waj się, sir, że so­bie przy­po­mnisz.

Przy­glą­dasz się, jak czę­ści ciał uno­szą się przy brzegu je­ziora, sły­szysz, jak śmie­cia­rze klną, i cze­kasz z nik­nącą na­dzieją, aż po­wrócą do cie­bie wspo­mnie­nia.

SKRÓTY

Zro­bi­łeś kie­dyś ścią­gawkę dla An­drew McGo­wana, mło­dego ame­ry­kań­skiego dzien­ni­ka­rza, który nie po­tra­fił od­na­leźć się w gąsz­czu obec­nych w Sri Lance skró­tów. Przez lata wie­lo­krot­nie ją po­pra­wia­łeś na uży­tek ko­lej­nych go­ści.

Drogi Andy,

Dla osób z ze­wnątrz roz­gry­wa­jąca się w Sri Lance tra­ge­dia bę­dzie się wy­da­wać nie­zro­zu­miała i nie­od­wra­calna. Nie musi jed­nak być ani taka, ani taka. Oto naj­waż­niejsi gra­cze.

LTTE – The Li­be­ra­tion Ti­gers of Ta­mil Eelam (Ty­grysy Wy­zwo­le­nia Ta­mil­skiego Ilamu)

* Pra­gną nie­za­leż­nego pań­stwa ta­mil­skiego.

* Aby to osią­gnąć, są go­towi za­bi­jać ta­mil­skich cy­wi­lów i lu­dzi o umiar­ko­wa­nych po­glą­dach.

JVP – Ja­na­tha Vi­muk­thi Per­a­muna (Lu­dowy Front Wy­zwo­le­nia)

* Pra­gną oba­lić ka­pi­ta­li­styczne pań­stwo.

* W dą­że­niu do wy­zwo­le­nia klasy ro­bot­ni­czej są go­towi mor­do­wać jej człon­ków.

UNP – Uni­ted Na­tio­nal Party

* Zjed­no­czona Par­tia Na­ro­dowa, znana też jako Un­cle Ne­phew Party lub jak kto woli, Par­tia Krew­nych i Zna­jo­mych Kró­lika.

* U wła­dzy od końca lat sie­dem­dzie­sią­tych, uwi­kłana w wojny z LTTE i JVP.

STF – Spe­cial Task Force

* Od­działy do za­dań spe­cjal­nych, w imie­niu rządu upro­wa­dzą i będą tor­tu­ro­wać każ­dego, kto jest po­dej­rze­wany o by­cie człon­kiem bądź wspie­ra­nie LTTE oraz JVP.

Lud­ność kraju dzieli się na rasy, po­szcze­gólne rasy dzielą się na frak­cje, mię­dzy frak­cjami zaś do­cho­dzi do kon­flik­tów. Każdy, kto jest w opo­zy­cji, bę­dzie gło­sił po­trzebę wie­lo­kul­tu­ro­wo­ści, by w za­mian za wła­dzę wpro­wa­dzić do­mi­na­cję syn­ga­le­skich bud­dy­stów.

Andy, nie tylko ty je­steś tu­taj obcy. Wiele in­nych osób jest za­gu­bio­nych nie mniej od cie­bie.

IPKF – In­dian Pe­ace Ke­eping Force

* Kor­pus eks­pe­dy­cyjny wy­słany przez na­szych są­sia­dów z pół­nocy dla utrzy­ma­nia po­koju.

* Aby wy­peł­nić swoją mi­sję, jego człon­ko­wie są go­towi pa­lić całe wio­ski.

ONZ – Or­ga­ni­za­cja Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych

* Ma swoje biura w Ko­lombo.

* Przy bliż­szej współ­pracy wy­cho­dzą z nich straszne dupki.

RAW – Re­se­arch and Ana­ly­sis Wing

* In­dyj­skie tajne służby, po­śred­ni­czą tu w szem­ra­nych in­te­re­sach.

* Le­piej ich uni­kać.

CIA – Cen­tralna Agen­cja Wy­wia­dow­cza

* Sie­dzą na wy­brzeżu wy­spy Diego Gar­cii, pa­trząc na wszystko przez bar­dzo mocne lor­netki.

* Czy to prawda, Andy? Po­wiedz, że nie.

Nie jest to więc ta­kie skom­pli­ko­wane, mój przy­ja­cielu. Nie pró­buj szu­kać tu do­brych, bo ta­kich nie znaj­dziesz. Wszy­scy są pyszni, chciwi i nikt nie jest w sta­nie ni­czego za­ła­twić, je­śli nie da ko­muś w łapę albo nie po­grozi pię­ścią.

Obec­nie sy­tu­acja prze­kro­czyła na­sze naj­bar­dziej po­nure wy­obra­że­nia i stale się po­gar­sza. Uwa­żaj na sie­bie, Andy. Te wojny nie są warte tego, żeby w nich gi­nąć. Żadna wojna nie jest tego warta.

Ma­lin

ROZMOWA Z MAR­TWYM REWO­LU­CJO­NI­STĄ (1989)

Bar­dzo wcze­śnie zo­rien­to­wa­łeś się, że lu­bisz chłop­ców. Kiedy twój dada po­wie­dział, że wszyst­kie cioty na­le­ża­łoby zwią­zać i zgwał­cić no­żami, wbi­łeś wzrok w swoje kap­cie i już ni­gdy wię­cej nie spoj­rza­łeś mu w oczy.

Może kie­dyś na­dej­dzie taki czas, że ho­mo­sek­su­ali­ści będą mo­gli ca­ło­wać się na ulicy, za­cią­gać wspól­nie kre­dyt hi­po­teczny i umie­rać we wła­snych ra­mio­nach. Ale nie za two­jego ży­cia. Dla­tego za swo­jego ży­cia uma­wiasz się z nie­zna­jo­mymi w ciem­nych za­uł­kach, by po­tem ni­gdy wię­cej się z nimi nie spo­tkać. Albo mie­wasz se­kretne ro­manse, które koń­czą się tak szybko, że nie ma czasu na ból roz­sta­nia. Albo de­cy­du­jesz się na ra­dy­kalny krok, znaj­du­jesz so­bie dziew­czynę, miesz­kasz z nią, a w po­koju go­ścin­nym sy­piasz z sy­nem go­spo­da­rza.

– Po­ja­wi­łeś się na wiecu JVP. Po­pro­si­łeś, że­bym po­zo­wał z trans­pa­ren­tem do zdję­cia. A po­tem pró­bo­wa­łeś mnie ob­ści­ski­wać. Ty­dzień póź­niej pierw­sza grupa mo­ich to­wa­rzy­szy zo­stała znik­nięta. Mie­siąc póź­niej ja też zo­sta­łem znik­nięty.

Szcze­góły wra­cają do cie­bie z rwa­niem i swę­dze­niem. W Sri Lance lat osiem­dzie­sią­tych „znik­nięty” było okre­śle­niem na to, co mo­gli z tobą zro­bić rzą­dowi sie­pa­cze albo anar­chi­ści z JVP, albo ta­mil­scy se­pa­ra­ty­ści, albo żoł­nie­rze in­dyj­skich sił po­ko­jo­wych w za­leż­no­ści od tego, z któ­rej po­cho­dziło się pro­win­cji i na kogo się wy­glą­dało.

– Chodźmy za tymi szczu­rami. – Sena pro­wa­dzi cię na dach bia­łej fur­go­netki. Czarne worki na śmieci, które służą mu za kap­tur i pe­le­rynę, są okle­jone ta­śmą, w prze­ci­wień­stwie do tych, w które opa­tu­lone są czę­ści jego praw­dzi­wego ciała, za­równo te pły­wa­jące w je­zio­rze Be­ira, jak i te wrzu­cone do fur­go­netki. Nie umiesz stwier­dzić z całą pew­no­ścią, co po­zo­sta­wiło ślady na kost­kach Seny, ale mo­żesz się do­my­ślać. Pa­trzysz w dół i wi­dzisz, że masz tylko je­den chap­pal, san­dał z ro­dzaju tych, ja­kie im­por­tują z Ma­drasu i sprze­dają w Dżaf­nie.

Biała fur­go­netka De­lica ru­sza z miej­sca. Z tyłu sie­dzą Kottu i Ba­lal, któ­rzy zdą­żyli się opłu­kać wodą ze szlau­cha i prze­brać w su­che pod­ko­szulki. Za nimi leżą skrzy­nie z mię­sem, które za­częło już cuch­nąć. Steki, ko­tlety i okrawki, które kie­dyś na­le­żały do cie­bie i dwóch po­zo­sta­łych. Mu­siały pew­nie wy­paść z chłodni.

Pro­wa­dzi młody żoł­nierz, który po­chyla się nad kie­row­nicą i mam­ro­cze coś pod no­sem.

– Ktoś do mnie gada, ale na pewno nie ci dwaj i na pewno nie ja. Więc kto?

Nosi mun­dur ka­prala, ale ma wy­raz twa­rzy mocno czymś po­ru­szo­nego stu­denta. Sztuczną nogę opiera na sie­dze­niu pa­sa­żera, a jego ręka za­wisa nad dźwi­gnią sprzę­gła przy kie­row­nicy. Sena szep­cze coś do ucha chło­paka, po czym od­wraca się do cie­bie z uśmie­chem.

– Je­śli mi po­mo­żesz, po­każę ci, jak szep­tać do ży­wych – mówi, na­cią­ga­jąc kap­tur i od­chy­la­jąc się do tyłu.

– Zda­wało mi się, że mia­łeś mi po­wie­dzieć, jak umar­łem – od­po­wia­dasz, wciąż nie ma­jąc pew­no­ści, czy chcesz to wie­dzieć.

Chło­pak za kie­row­nicą roz­gląda się ner­wowo, jakby sły­szał coś, czego ty nie sły­szysz. Ła­pie za dźwi­gnię sprzę­gła i fur­go­netką rzuca raz i drugi.

– Sir zo­stał zgar­nięty z Arts Cen­tre Club czy gdzie tam cho­dzą bo­gaci pon­naya. Sir zo­stał wrzu­cony do fur­go­netki i po­bity rurką. Po­tem skuty w po­miesz­cze­niu peł­nym gówna mar­twych lu­dzi.

Sena pod­nosi rękę i tam, gdzie były nie­gdyś pa­znok­cie, wi­dzisz krwawe strzępy.

– Może obu­dzi­łeś się i zo­ba­czy­łeś czło­wieka w ma­sce, który za­czął za­da­wać ci py­ta­nia. „Je­steś z JVP?” albo „je­steś Ty­gry­sem?”. A może „na­le­żysz do za­gra­nicz­nej or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wej?”. Albo „je­steś in­dyj­skim szpie­giem?”. Wy­py­ty­wali cię, po co ro­bisz zdję­cia i komu je sprze­da­jesz.

Kie­rowca woła do pa­sa­że­rów:

– Te do­dat­kowe ciała to skąd, co?!

– Szo­fer-malli! Stul pysk i jedź. – Ba­lal spo­gląda na plamy na swo­ich dło­niach.

– Pa­nie Ba­lal, nie po­doba mi się ta wstrętna ro­bota.

– Dzię­kuję, że po­dzie­li­łeś się swoją opi­nią. Umiesz­czę ją w ra­por­cie. A te­raz jedź.

Tym­cza­sem Kottu stuka Ba­lala w ra­mię. Wy­gła­dza pal­cem swoje pod­krę­cone do góry wąsy i mówi przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Ba­lal-malli, po­skarżę się sze­fowi.

– Któ­remu sze­fowi?

– Du­żemu.

– Sa­memu du­żemu sze­fowi?

– Na­wet jemu. Nie boję się. To, co każą nam ro­bić, jest bar­dzo nie­pro­fe­sjo­nalne.

Sena za­wisa te­raz przed tobą i krzy­czy ci pro­sto w twarz. Pod­no­sisz do oczu znisz­czony apa­rat i chwy­tasz jego syl­wetkę na tle prze­su­wa­ją­cych się drzew.

– Może chcia­łeś na­pluć im w twarz i prze­kląć ich dzieci. Ale tylko pła­ka­łeś, trzą­słeś się i bła­ga­łeś o li­tość. Może wbi­jali ci gwoź­dzie pod pa­znok­cie. Może ka­zali ci ssać gnata.

Ma w oczach łzy, ale zu­peł­nie na to nie zważa.

– Tak było z tobą, jak cię za­brali?

– Tak było, jak za­bie­rali nas wszyst­kich. Dwa­dzie­ścia ty­sięcy przez ostatni rok. Prze­waż­nie sami nie­winni dur­nie. Nie było nas aż tylu w ca­łym JVP.

– Ja nie na­le­ża­łem do JVP.

– Mi­ni­ster Cy­ril Wi­je­ratne po­wie­dział „dwu­na­stu wa­szych za jed­nego na­szego”. Wcale nie żar­to­wał. Tylko gno­jek po­my­lił się w ob­li­cze­niach.

– Dwa­dzie­ścia ty­sięcy znik­nię­tych? To to­bie mu­siało się coś po­my­lić.

– Wi­dzia­łem ciała.

– Ja też. Pięć ty­sięcy to maks.

– JVP za­biło mniej niż trzy­sta osób. Żeby nas znisz­czyć, rząd za­bił po­nad dwa­dzie­ścia ty­sięcy. Może dwa razy tyle. Ta­kie są fakty, sir.

– Rząd za­bił po­nad dwa­dzie­ścia ty­sięcy lu­dzi – mówi Szo­fer-malli, pod­słu­chaw­szy to­czącą się za jego ple­cami roz­mowę. – Czemu więc da­lej za­bija? JVP jest roz­bite. Ci z LTTE sie­dzą ci­cho.

– Za­mknij się i jedź – karci go Ba­lal.

– Je­śli ist­nieje ży­cie po śmierci, przyj­dzie nam za to słono za­pła­cić – od­zywa się Szo­fer-malli.

– Głu­pek. Nie ma żad­nego ży­cia po śmierci – mówi Kottu. – Tylko ten syf.

– Do­kąd je­dziemy? – pyta Szo­fer-malli.

– Na skrzy­żo­wa­niu skręć w lewo – od­po­wiada Ba­lal. – I prze­stań wresz­cie ga­dać.

– Nie­zgor­szy po­mysł. Ssać gnata – mówi Szo­fer-malli, ob­ra­ca­jąc kie­row­nicą.

• •

– Ja­kie są więc za­sady, to­wa­rzy­szu Pa­thi­rana? – py­tasz Senę na da­chu bia­łej fur­go­netki.

– Nie ma żad­nych, sir. Jest tak, jak Tam W Dole. Sam usta­lasz za­sady.

– Mam na my­śli po­dró­żo­wa­nie. Czy można po­le­cieć wszę­dzie tam, gdzie po­wieje wiatr?

– Nie bar­dzo, hamu. Mo­żesz po­dró­żo­wać tylko tam, gdzie kie­dyś było twoje ciało.

– I to wszystko?

– Mo­żesz udać się tam, gdzie zo­sta­nie wy­po­wie­dziane twoje imię. Ale nie mo­żesz po­le­cieć do Pa­ryża ani na Ma­le­diwy. Chyba że za­biorą tam twoje zwłoki.

– Czemu aku­rat na Ma­le­diwy?

– Du­chy czę­sto mylą je z ra­jem. Na tam­tej­szych pły­ci­znach jest ich wię­cej niż płasz­czek.

– Ale można le­cieć na wie­trze?

– To jak trans­port pu­bliczny dla zmar­łych, sir. Za­raz po­każę.

Po­wie­dziaw­szy to, prze­nika przez dach do wnę­trza fur­go­netki. Woła do cie­bie, a ty się roz­glą­dasz. Wstał już świt i au­to­busy za­peł­niły się ja­dą­cymi do biur nie­wol­ni­kami i dziećmi przy­ucza­nymi w szko­łach do tego, by się nimi do­piero stać. Z każ­dego po­jazdu zwisa taka jak ty istota. Po­dą­żasz wzro­kiem wzdłuż sznura sa­mo­cho­dów i na każ­dym da­chu wi­dzisz upiora.

– Ma­ali, sir. No da­lej. Za­nur­kuj.

Szczy­piesz sam sie­bie, lecz nic nie czu­jesz. Co może ozna­czać, że śnisz. Albo że nie masz już wła­snego ciała. Albo że śnisz o tym, że nie masz już wła­snego ciała. Albo że mo­żesz bez obaw dać nura w me­ta­lowy dach ja­dą­cej bia­łej fur­go­netki. No już, śmiało. To zu­peł­nie jak skok do ba­senu, gdyby tylko woda sma­ko­wała jak rdza i nie była mo­kra.

– Jak to moż­liwe, że je­dziemy fur­go­netką i nie wy­pad­niemy przez pod­łogę?

– Sir mnie nie słu­cha. Je­ste­śmy po­łą­czeni z na­szymi cia­łami. Mo­żemy le­cieć na wie­trze wszę­dzie tam, gdzie są na­sze zwłoki.

– I tyle?

– Je­śli wy­ki­tu­jesz w Kan­da­nie, ale na po­grzeb prze­wiozą cię do Ka­du­gan­nawy, mo­żesz wy­siąść po dro­dze wszę­dzie wzdłuż Kandy Road.

– No tak, ale je­śli ktoś pchnie cię no­żem w kuchni w Ku­ru­ne­gali i za­ko­pie w ogro­dzie, to nie masz zbyt wielu moż­li­wo­ści, co?

Sena po­py­cha cię na tył wozu, tam, gdzie jest mięso i skąd roz­nosi się smród. Staje po­mię­dzy Kottu a Ba­la­lem i czeka. Nie jest wcale wy­klu­czone, że cze­goś jed­nak pró­bo­wa­łeś z tym chu­dym chło­pacz­kiem. W ostat­niej de­ka­dzie pie­przy­łeś wszystko, co tylko się ru­szało, i wie­lo­krot­nie tego ża­ło­wa­łeś. To tekst two­jego współ­lo­ka­tora DD rzu­cony kie­dyś przy mar­tini. Zło­śli­wość ob­ró­cona w żart.

Fur­go­netka wpada w wy­bój na dro­dze w po­bliżu Bi­shop’s Col­lege. Sena bie­rze wdech, choć prze­cież nie od­dy­cha, i jed­no­cze­śnie ude­rza Ba­lala i Kottu w twarz. Pręd­kość po­jazdu spra­wia, że obaj zde­rzają się gło­wami. Sena wy­bu­cha śmie­chem, i ty rów­nież. Na­wet zmarli lu­bią tro­chę się po­śmiać.

– Co, do dia­bła?! – wy­krzy­kuje Kottu, ła­piąc się za głowę.

– Wy­bacz, sze­fie – od­zywa się mo­no­ton­nym gło­sem Szo­fer-malli. – To tylko mały wy­bój na dro­dze.

– Ja ci dam mały wy­bój.

– Te drogi są do dupy. Pora wresz­cie po­zbyć się tego rządu.

– Twoje po­glądy po­li­tyczne ni­kogo nie ob­cho­dzą – mówi Kottu, roz­cie­ra­jąc ro­snący na gło­wie guz.

Py­tasz Senę, jak to zro­bił, a on od­po­wiada, że bez­cie­le­sne du­chy mają do­stęp do pew­nych umie­jęt­no­ści. Ale po­znasz je do­piero, jak się zde­cy­du­jesz.

– Na co się zde­cy­duję? – py­tasz.

– Na to, by do nas do­łą­czyć.

– Do nas?

– Do ta­kich jak ty i ja.

– Ta­kich, któ­rzy no­szą na so­bie worki na śmieci?

– Ta­kich, któ­rzy wal­czą o spra­wie­dli­wość dla wszyst­kich za­bi­tych. Któ­rzy po­ma­gają do­ko­nać ze­msty wszyst­kim tym po­zba­wio­nym gro­bów.

– Jak?

– Za­ła­twia­jąc tych skur­wieli. I ich sze­fów. I sze­fów ich sze­fów. Te łajzy, które nas za­biły. Do­pad­niemy ich wszyst­kich, hamu. Sir mi nie wie­rzy? To twój pierw­szy błąd.

– Aiyo, pu­tha! Po­peł­ni­łem wię­cej błę­dów, niż to­bie było dane się pie­przyć.

– Moje ciało trzy­mano w chłodni wraz z sie­dem­na­stoma in­nymi, za­nim w końcu wrzu­cono do tego je­ziora – mówi Sena, owi­ja­jąc się fo­lio­wymi wor­kami.

Fur­go­netką gwał­tow­nie za­rzuca, co wy­wo­łuje po­mruki nie­za­do­wo­le­nia obu ban­dzio­rów. Szo­fer-malli naj­wy­raź­niej przy­snął i na­ci­snął ha­mu­lec. Do­piero te­raz za­uwa­żasz zmarszczki na jego twa­rzy i cie­nie wo­kół jego uszu. W jego oczach czai się roz­pacz, która nie wy­daje się ni­czym dziw­nym u ko­goś, kto krąży po uli­cach Ko­lombo z trans­por­tem ludz­kiego mięsa. Sena szep­cze chło­pa­kowi do ucha, tym­cza­sem fur­go­netka znowu ru­sza.

– Po­mogę ci od­na­leźć to, co stra­ci­łeś – mówi.

Poza nie­znacz­nym unie­sie­niem brwi nic nie świad­czy o tym, żeby Szo­fer-malli go sły­szał.

– Ci, któ­rzy do­pu­ścili się zła, zo­staną uka­rani. Ci, któ­rych spo­tkała krzywda, za­znają uko­je­nia.

– Czy on cię sły­szy?

– O tak.

– Mo­żemy roz­ma­wiać z ży­wymi?

– Można się tego na­uczyć.

Fur­go­netka odłą­cza się od po­zo­sta­łych sa­mo­cho­dów na ron­dzie Mi­ri­hana i je­dzie przez przed­mie­ścia w stronę te­re­nów fa­brycz­nych.

– Do­kąd je­dziemy, Seno?

– Nie je­steś cie­kaw tych dwóch po­zo­sta­łych ciał z tyłu?

Spo­glą­dasz na mu­chy krą­żące nad wor­kami z mię­sem na ty­łach fur­go­netki i za­sta­na­wiasz się, czy one też mogą się od­ro­dzić tak jak my.

– Co to za jedni?

– Nie­długo się do­wiesz.

– Te­raz mnie za­cie­ka­wi­łeś. Do­kąd je­dziemy, to­wa­rzy­szu Sena?

– Nie wiem, sze­fie. Wy­gląda na to, że może ko­muś do­sta­nie się grób.

– Chyba nie­wiele zo­stało do po­cho­wa­nia.

– To tylko mięso, hamu. Naj­pięk­niej­sza część cie­bie wciąż tu jest.

Nie­wiele osób mó­wiło ci, że je­steś piękny, choć taki w isto­cie by­łeś. My­ślisz o swoim roz­ci­na­nym ta­sa­kiem pięk­nym ciele. Jacy wszy­scy je­ste­śmy ohydni, gdy spro­wa­dzić nas do sa­mego mięsa. Jak ohydny jest ten piękny kraj i jak ohyd­nie za­cho­wy­wa­łeś się wo­bec swo­jej ammy, Jaki i DD.

BAKŁA­ŻANY

DD na­zwał to naj­obrzy­dliw­szą rze­czą we wszech­świe­cie, a ty po­wie­dzia­łeś mu, że na świe­cie jest wiele obrzy­dli­wych rze­czy, a ta nie za­ła­pa­łaby się na­wet do pierw­szej dzie­siątki. W pu­dełku pod łóż­kiem znaj­do­wało się pięć ko­pert, a każda z nich skry­wała wła­sną por­cję obrzy­dli­wo­ści. Każda ko­perta za­wie­rała czarno-białe zdję­cia i na każ­dej na­pi­sa­łeś fla­ma­strem na­zwę in­nej karty do gry. Miesz­ka­łeś w po­koju po­zba­wio­nym me­bli i po­zby­wa­łeś się ze swo­jego ży­cia wszyst­kiego z wy­jąt­kiem fo­to­gra­fii i pu­deł.

DD oznaj­mił, że w ca­łym ży­ciu wi­dział tylko trzy ba­kła­żany: twój, swo­jego ojca i wła­sny.

– Co za szczę­śliwy ży­wot – stwier­dzi­łeś. – Nie wszyst­kie przy­po­mi­nają ba­kła­żany. Więk­szość wy­gląda jak szyje kur­cza­ków, nie­które jak grzyby, zda­rzają się po­dobne do piąstki nie­mow­laka.

– Wi­dzia­łeś ich mnó­stwo, co? – spy­tał DD to­nem cięż­szym niż kie­ro­wany przez dzieci wóz opan­ce­rzony, któ­rym je­cha­łeś kie­dyś w Ki­li­noch­chi.

– Kilka – od­par­łeś. – Wszyst­kie były piękne.

– Za­łożę się, że po­ca­ło­wał­byś wszystko, co się ru­sza – po­wie­dział DD. – A na­wet to, co się nie ru­sza.

– Je­śli cho­dzi o ba­kła­żany, to mają w zwy­czaju ru­szać się za­wsze wtedy, kiedy naj­mniej tego po­trze­bu­jesz.

W końcu przed­sta­wi­łeś mu swoją wielką teo­rię pe­ni­sów. Po­wie­dzia­łeś o tym, że choć Azjaci mają naj­mniej­sze, to znacz­nie czę­ściej się pie­przą. I o tym, że prze­ciętny czło­nek jest za­ra­zem sprę­ży­sty i zwiot­czały, wil­gotny i su­chy, twardy i miękki, gładki i po­marsz­czony. To je­dyna część na­szej cie­le­snej po­włoki, która może zmie­niać kształt. Wy­obraź so­bie, że twój nos ro­śnie o kilka cen­ty­me­trów za każ­dym ra­zem, gdy kła­miesz. Albo twój mały pa­lec u nogi za­mie­nia się w kciuk.

– To ile? – do­py­ty­wał DD z pod­bród­kiem nad two­imi ko­la­nami. Ro­bi­łeś wła­śnie brzuszki, a on przy­trzy­my­wał ci nogi. – Dwa­dzie­ścia? Pięć­dzie­siąt?

Kie­dyś pró­bo­wa­łeś li­czyć, ale da­łeś so­bie spo­kój, gdy prze­kro­czy­łeś wy­nik trzy­cy­frowy.

– Mniej niż dzie­sięć? Nie ściem­niaj. Na pewno ze dwa razy tyle. Wie­dzia­łem. Jesz­cze wię­cej? Wię­cej niż dwa­dzie­ścia? To obrzy­dliwe.

– Wszy­scy lu­bimy ba­kła­żany, więc w czym pro­blem?

– Ja lu­bię tylko two­jego.

Wy­ja­śni­łeś mu, że ob­rze­za­nie tuż po uro­dze­niu na­peł­nia męż­czyzn gnie­wem i spra­wia, że stają się agre­sywni.

– To głu­pie i jed­no­cze­śnie do­gma­tyczne – stwier­dził DD. – Ja je­stem ob­rze­zany, ty nie. Który z nas jest bar­dziej agre­sywny?

– Hm.

– Uwa­żasz, że je­stem agre­sywny?

– Masz w so­bie pa­sję. – Opu­ści­łeś nad jego śliczną szyją sztangę i przy­glą­da­łeś się, jak ją wy­ci­ska. – Spra­wiasz dość prze­ra­ża­jące wra­że­nie, kiedy się zde­ner­wu­jesz. Nie wy­obra­żam so­bie na­wet, jak wy­glą­dasz, gdy wpa­dasz w praw­dziwy gniew.

Uśmiech­nął się, czu­jąc, jak cię­żar pod­po­rząd­ko­wuje się sile gra­wi­ta­cji, a jego klatka pier­siowa na­brzmiewa krwią.

– Nie wi­dzia­łeś mnie jesz­cze zde­ner­wo­wa­nego.

– Nie­prawda.

– A twoje teo­rie są o kant dupy po­tłuc.

– W ta­kim ra­zie dla­czego Ame­ry­ka­nie, Ży­dzi i mu­zuł­ma­nie cią­gle pro­wa­dzą wojny? To re­zul­tat gniewu wpi­sa­nego w ich pod­świa­do­mość po utra­cie w wieku nie­mow­lę­cym na­pletka. Dziecko wyje z bólu, gdy ude­rzy się w głowę. Wy­obraź so­bie, ja­kie męki...

– To naj­dur­niej­sza rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek po­wie­dzia­łeś. A zda­rzało ci się już wy­ga­dy­wać kom­pletne far­ma­zony.

– Wy­czy­ta­łem to w ra­por­cie WHO. Wszyst­kie pod­że­ga­jące do wo­jen kraje są ob­rze­zane. Izrael, Li­ban, Iran, Irak, USA. Kongo...

– A So­wieci, Niemcy, Bry­tyj­czycy, Chiń­czycy? Też ob­rze­zani?

– Żadna teo­ria nie jest ide­alna.

– Ha.

Uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią, od­da­jąc ci sztangę.

– A Syn­ga­lezi i Ta­mi­lo­wie? – spy­tał. – Ani jedni, ani dru­dzy nie są ob­rze­zani.

Uniósł brwi i za­pre­zen­to­wał dołki w po­licz­kach. DD miał tę iry­tu­jącą przy­pa­dłość, że od czasu do czasu mie­wał ra­cję.

Po­tem mo­co­wa­li­ście się ze sobą i ta­rza­li­ście się tro­chę po pod­ło­dze. W końcu DD za­py­tał o naj­więk­szego i naj­mniej­szego, ja­kiego wi­dzia­łeś w ży­ciu, a ty od­par­łeś, że u pro­stego rol­nika w Vanni i u krzep­kiego rock­mana w Ber­li­nie. Po­mi­ną­łeś jed­nak, że ten rol­nik, któ­remu zwi­sał jak u ko­nia, był już mar­twy, gdy go zo­ba­czy­łeś. A także to, że gi­ta­rzy­sta po­bił cię w bocz­nej uliczce, mimo że miał ma­łego i był nie­obrze­zany – a może wła­śnie dla­tego.

Po­wie­dzia­łeś mu, że pta­szek to do­wód na to, że męż­czy­zna nie ma wol­nej woli. Za­pa­dła chwila mil­cze­nia, po czym DD rzu­cił z prych­nię­ciem:

– To naj­gor­sza wy­mówka, jaką w ży­ciu sły­sza­łem.

– Nie mamy kon­troli nad tym, co spra­wia, że na­sze fiuty stają się ukrwione. Zu­peł­nie jakby nam dia­bły szep­tały coś do uszu i na­kła­dały klapki na oczy.

– Mów za sie­bie.

Tam­tego wie­czoru wy­ją­łeś z pu­dełka jedną z ko­pert. Nie nada­łeś jej żad­nej na­zwy, ale w za­sa­dzie mo­głeś na niej na­pi­sać „Ba­kła­żany”. Znaj­do­wała się w niej bo­gata ko­lek­cja zdjęć mę­skich ge­ni­ta­liów, zro­bio­nych za wie­dzą i bez wie­dzy ich wła­ści­cieli. Za­cho­wa­łeś naj­lep­sze, wło­ży­łeś do ko­perty z na­pi­sem „Wa­let”, a resztę znisz­czy­łeś. DD za­czął grze­bać w two­ich pu­deł­kach ze zdję­ciami i to, co na nich zo­ba­czył, oka­zało się zbyt cięż­kim do­zna­niem dla jego ślicz­nych ocząt.

W pu­dełku znaj­do­wało się pięć ko­pert, każda no­siła na­zwę karty do gry. Asem ozna­czone były zdję­cia sprze­dane am­ba­sa­dzie bry­tyj­skiej. Król to zdję­cia wy­ko­nane na zle­ce­nie ar­mii syn­ga­le­skiej. Kró­lowa to zdję­cia ku­pione przez ta­mil­ską or­ga­ni­za­cję po­za­rzą­dową. Za to wa­let był tylko dla cie­bie.

Piąta ko­perta była opi­sana jako „dzie­siątka” i za­wie­rała zdję­cia DD i Sri Lanki w ich naj­pięk­niej­szym wy­da­niu.

– Je­steś per­fek­cyjną dy­chą – po­wie­dzia­łeś mu kie­dyś. – W skali od je­den do trzy­na­stu.

WYKWA­LI­FI­KO­WANI RZEŹ­NICY

Fur­go­netka znowu ru­sza. Kottu za­pala ko­lej­nego gold le­afa i dra­pie się po brzu­chu. W po­jeź­dzie jest parno, śmier­dzi rdzą, pe­tami i gni­ją­cym mię­sem.

– Po­wie­dzieć ci, co na­prawdę mnie wku­rza? – od­zywa się Ba­lal.

– Duży szef? – pyta Kottu.

– Cały ten brak pro­fe­sjo­na­li­zmu.

– Du­żego szefa?

– A ty stale o tym „du­żym sze­fie”. Czyżby trzy­mał cię za jaja?

– Je­stem tylko wy­ko­nu­ją­cym brudną ro­botę nic nie­zna­czą­cym czło­wie­kiem – mówi Kottu. – Skoń­czył­bym z tym, gdy­bym mógł zna­leźć ja­kieś po­rządne za­ję­cie. Ale kto za­trudni zło­dzieja?

Kottu gła­dzi ze smut­kiem swoje wąsy, tym­cza­sem Ba­lal strzela kost­kami pal­ców. Ra­miona Ba­lala są mocne od wielu lat ma­cha­nia ta­sa­kiem. Po­liczki Kottu za­pad­nięte od dzie­się­cio­leci żu­cia be­telu.

– To samo cią­gle po­wta­rzam – mówi Ba­lal. – Trzeba wy­ko­ny­wać swoją pracę po­rząd­nie. Nie da się tak na łapu-capu jak te­raz. Trzeba od­ciąć palce, wy­bić zęby, zmiaż­dżyć twarz. Wtedy nie da się ni­kogo zi­den­ty­fi­ko­wać. A po­tem można ich po­rzu­cić byle gdzie.

– To nie jest po­rządna praca – mru­czy do sie­bie Szo­fer-malli na przed­nim sie­dze­niu.

– Mó­wi­łeś, że masz ja­kiś plan? – pyta Kottu, kle­piąc się po wy­sta­ją­cym brzu­chu. – Lo­dówka na czwar­tym pię­trze jest cał­kiem pełna. Nie mo­żemy ich tam za­wieźć.

– Może po­rą­biemy na ka­wałki i gdzieś za­ko­piemy?

– Ile do­łów chcesz wy­ko­pać? Nie da się roz­wią­zać wszyst­kiego za po­mocą ta­saka.

– Je­stem wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym rzeź­ni­kiem. Ale tu płacą le­piej niż na fer­mie dro­biu.

– Pa­nie Ba­lal. Pa­nie Kottu! – woła Szo­fer-malli. – Je­stem bar­dzo zmę­czony. Kiedy mo­żemy wró­cić do domu?

Obaj śmie­cia­rze go igno­rują.

– Aiya, mó­wię, że trzeba to zro­bić do­brze – prze­ko­nuje Ba­lal. – Pa­tro­szymy, od­są­czamy, rą­biemy, za­ko­pu­jemy. Za każ­dym ra­zem gdzie in­dziej.

– Czemu nie wy­rzu­cić śmieci w dżun­gli i ich nie spa­lić?

– Jaką tu masz dżun­glę, aiya? Park dla dzieci Sa­thutu Uy­ana?

– Więc co to za wielki plan? Na ra­zie ciała pły­wają w Be­irze. Fale wy­rzu­cają je na brzeg w Diy­awan­nie. Ale plaża jest cał­ko­wi­cie strze­żona. Trzeba mieć po­zwo­le­nie na roz­pa­le­nie ogni­ska.

– Przy plaży Crow Is­land jest wy­sy­pi­sko śmieci.

– Za dużo lu­dzi, krążą tam jak wrony.

– Ja­dłem raz wronę. – Szo­fer-malli uśmie­cha się sa­mymi ustami, oczy po­zo­stają nie­po­ru­szone. – Sma­kuje jak koza.

– Jest jesz­cze re­zer­wat le­śny La­bu­gama. Po­dobno ci z STF i IPKF po­rzu­cają tam ciała, gdzie po­pad­nie – mówi Kottu.

– Nie mo­żemy tak po pro­stu tam wje­chać – od­po­wiada Ba­lal. – Na bank po­trze­bu­jemy ze­zwo­le­nia.

– Po­roz­ma­wiam więc z du­żym sze­fem – pro­po­nuje Kottu. – Na­wet jak mor­du­jesz, to mu­sisz po­stę­po­wać zgod­nie z prze­pi­sami, no nie?

– No do­bra, więc mam plan – rzuca Ba­lal, gdy tym­cza­sem fur­go­netka utyka w korku.

– Le­piej, żeby był do­bry – od­po­wiada Kottu.

– Na­kar­mimy nimi moje koty.

– Co?

Ba­lal za­czyna się śmiać, ale jego śmiech jest ostry i wy­mu­szony. Szo­fer-malli mam­ro­cze coś do sie­bie, a sie­dzący na fo­telu pa­sa­żera Sena cały czas szep­cze mu do ucha. Ty dy­go­czesz przy wor­kach z mię­sem i przy­sta­wiasz apa­rat do oczu.

– Żar­tuję, żar­tuję. Ale w domu mam pełno ko­tów. Na­wet kota cęt­ko­wa­nego, zna­la­złem go w ka­nale ście­ko­wym. Jest wiecz­nie głodny.

– Kot cęt­ko­wany? Se­rio? – po­wąt­piewa Kottu. – A nie kro­ko­dyl błotny? Albo pan­tera z zoo?

Kottu po­zwala so­bie na co­raz bar­dziej po­ufały ton, co nie ucho­dzi uwagi Ba­lala.

– Po co ci tyle ko­tów? – pyta Szo­fer-malli, który prze­stał się śmiać i za­czął trą­bić klak­so­nem.

– Można tro­chę do­ro­bić na boku. Ku­pują je ode mnie Chiń­czycy.

– Chiń­ska am­ba­sada? Za­le­wasz.

– Skąd, aiya. Chiń­skie re­stau­ra­cje z Grand­pass. Chiń­czycy ni­gdy nie za­dają py­tań.

Śmieją się jak wiedźmy, po­da­jąc so­bie z rąk do rąk ostat­niego pa­pie­rosa.

– Ba­lal, ale z cie­bie wredny skur­wiel. Szo­fer-malli, wra­camy do ho­telu. Trzeba bę­dzie zna­leźć tro­chę miej­sca w tych lo­dów­kach.

– Szy­kują się dziś jesz­cze ja­kieś do­stawy? – Szo­fer-malli nie uśmie­cha się ani nie marsz­czy brwi, jakby każda od­po­wiedź była dla niego za­do­wa­la­jąca.

– Nie, malli. Je­dziemy się tro­chę prze­ki­mać, do­brze?

– Ja ni­gdy nie sy­piam – mówi kie­rowca, ga­sząc sil­nik.

ROZŚWIETL ZA­KĄTKI SWO­JEGO UMY­SŁU

Nie pa­mię­tasz, jak uczy­łeś się cho­dzić oraz mó­wić ani jak uczono cię srać do noc­nika. Kto zresztą pa­mięta? Nie pa­mię­tasz tego, jak by­łeś w ło­nie matki, jak z niego wy­sze­dłeś ani jak prze­by­wa­łeś w in­ku­ba­to­rze. Ani co się z tobą działo wcze­śniej.

Pa­mięć wraca