Shadow Raptors. Tom 5. Konwój - Sławomir Nieściur - ebook + audiobook

Shadow Raptors. Tom 5. Konwój ebook i audiobook

Sławomir Nieściur

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bitwa w układzie Epsilon Eridani wkracza w decydującą fazę.

Okręty Skunów z impetem nacierają na umocnienia orbitalne, ale zahartowani w bojach koloniści nie zamierzają łatwo ustąpić pola. Choć nieliczni, skłóceni i podzieleni, stawiają wrogowi zaciekły opór, jeden po drugim niszcząc kamienne krążowniki oraz dziesiątkując ich wsparcie.

Pośród wojennej zawieruchy przeplatają się losy zwiadowców wysłanych na poszukiwanie zaginionego konwoju, trawlera „Grot”, którego kapitan desperacko pragnie unicestwić wrak Oumuamua, załóg krążowników „Rubież” i „Pandemonium”, komandora Tsugawy, pędzącego na odsiecz zdobycznym, zaadaptowanym na okręt wojenny masowcem, pojmanej przez pułkownika Dresslera i Olego matki obcych, a także mieszkańców planety AEgir, z niepokojem spoglądających w rozjaśnione blaskiem niezliczonych eksplozji niebo nad swymi głowami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 49 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,3 (210 ocen)
110
67
28
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgus13

Całkiem niezła

szybko się czyta
00
waltharius

Dobrze spędzony czas

Szału nie ma, ale można czymś zająć głowę.
00

Popularność




Copyright © 2021 by Sławomir Nieściur

All rights reserved

Copyright © by Drageus Publishing House Sp. z o.o.

Warszawa 2021

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-66375-75-8

ISBN MOBI: 978-83-66375-76-5

1.

Okręt patrolowy QR-1

Sektor szósty

Dysk rozproszony układu Epsilon Eridani

– Hamowanie zakończone. Okręt na pozycji – poinformowała SI.

Curvey, który już od jakiegoś czasu mocował się z zaciętą wskutek gwałtownych przeciążeń klamrą uprzęży bezpieczeństwa, poddał się i przestał szarpać oporny kawałek metalu, a następnie wdusił przycisk mechanizmu unoszenia zewnętrznych osłon kokpitu.

– Wyłącz emitery dziobowe – polecił.

– Emitery wyłączone.

Wnętrze kabiny, do tej pory rozjaśnione tylko delikatną poświatą z ekranu taktycznego i pomniejszych wyświetlaczy, zalało nagle intensywnie białe światło, zupełnie jakby przed patrolowcem ni stąd, ni zowąd eksplodowała głowica jądrowa. Blask był tak intensywny, że Curvey, który odruchowo zasłonił dłonią oczy, przez ułamek sekundy widział prześwitujące przez skórę ścięgna i kości palców.

– Komputer, polaryzacja! – krzyknął, macając drugą ręką po włącznikach na konsoli w poszukiwaniu regulatora przepuszczalności optycznej wizjerów. Nim zdążył go namacać, światło osłabło.

– Zmiana ułożenia kryształów.Współczynnik przepuszczalności dziesięć procent – oznajmiła SI.

– Matko Ziemio… – jęknął, ocierając dłonią załzawione oczy.

Mrużąc powieki, spojrzał w prawie nieprzejrzystą już glasmetalową szybę przedniego wizjera, przez którą przebijały się trzy poziome rzędy świateł, po pięć w każdej linii.

– Zmień współczynnik na czterdzieści procent – powiedział. Wyjął ze schowka pod konsolą małe gogle wizyjne, do złudzenia przypominające zwykłe okulary ochronne, i nałożył je.

W kokpicie znowu zrobiło się przeraźliwie jasno, choć nie tak jak wcześniej. Przefiltrowany przez gogle blask jupiterów mobilnej rafinerii wydobywczej, przed którą zawisł patrolowiec Curveya, już nie oślepiał, dzięki czemu major mógł nareszcie przyjrzeć się gołym okiem widocznej jakieś pięćdziesiąt metrów przed dziobem okrętu wielkiej konstrukcji.

W wykazie, który przed rozpoczęciem misji otrzymał z dowództwa floty, wyszczególniono jedynie największe jednostki wchodzące w skład ekspedycji, takie jak masowce, frachtowce oraz trawlery wsparcia technicznego. Pozostałe okręty spozycjonowano zbiorczo, bez podziału na klasy i typy. Identycznie sprawa miała się z instalacjami, zarówno mobilnymi, jak i tymi nieposiadającymi napędu, a holowanymi przez trawlery.

Właśnie z tego powodu Curvey nie potrafił ani zidentyfikować sygnatury ewidencyjnej instalacji, ani tym bardziej określić, jakie przetwarzała surowce. Jednak już z daleka dostrzegł górujące nad całością konstrukcji ogromne kolumny rektyfikacyjne, co oznaczało, że to rafineria.

– Komputer, zidentyfikuj obiekt – polecił, aktywując jednocześnie zadokowane pod brzuchem patrolowca drony zwiadowcze, wyposażone w szerokopasmowe skanery. Tuzin tych maleńkich, niewiele większych od piłek tenisowych urządzeń, przyczepionych do kadłuba za pomocą elektromagnesów, sygnalizował gotowość do działania seriami krótkich impulsów radiowych, przekształcanych przez system na sygnały dźwiękowe.

Słysząc charakterystyczne pikanie oraz widząc na panelu rządek rozjarzonych zielenią sygnalizatorów stanu, Curvey ręcznie dezaktywował elektromagnesy zaczepów, po czym wydał SI kolejny rozkaz:

– Komputer, wprowadź dane zidentyfikowanego obiektu do pamięci dronów. Zadanie: multizakresowe mapowanie obiektu.

– Polecenie przyjęte – potwierdziła SI. – Transfer danych zakończony. Inicjuję zadanie.

Nim przebrzmiał jej głos, spod dziobu okrętu jedna po drugiej wyleciały srebrzyste kule i pomknęły w stronę rafinerii, zostawiając za sobą cieniutkie smugi zjonizowanego gazu z dysz silniczków manewrowych. Kilkanaście sekund później urządzenia osiągnęły cel.

– Komputer, raportuj na bieżąco. – Curvey ponownie szarpnął za klamrę uprzęży. Tym razem zatrzask puścił.

– Drony na pozycjach – obwieściła SI. – Mapowanie rozpoczęte.

– Raportuj.

– Podaję wyniki mapowania optycznego. Obiekt typu IC-06. Mobilna, czteromodułowa rafineria metali. Powierzchnia platformy nośnej wynosi osiemdziesiąt pięć tysięcy metrów kwadratowych, szacowana łączna kubatura przestrzeni zamkniętych: sześćset tysięcy metrów sześciennych. Brak modułu mieszkalnego, brak modułu przeładunkowego, brak jednostek wsparcia. Zdemontowane dysze napędu impulsowego, odsłonięte komory deflektorów. Na tarczach deflektorów ślady eksploatacji. Napęd pomocniczy kompletny. Silniki manewrowe bez widocznej korozji, dysze drożne. Brak zewnętrznych ogniw zasilających, brak zbiorników zapasowych.

– Stop! – przerwał Curvey. – Brak ogniw zasilających? Sprecyzuj – polecił.

Wstał, oparł się o konsolę sterowania i przybliżył twarz do szyby. Dzięki dodatkowej ochronie, jaką zapewniały mu gogle wizyjne, mógł się teraz bezpiecznie przyjrzeć wielkiemu stelażowi, na którym zamocowane były jupitery rafinerii. Długa na trzydzieści i szeroka na pięć metrów kratownica z lampami opleciona była pajęczyną grubych, izolowanych przewodów.

– Obiekty typu IC-06 zasilane są przez reaktory fuzyjne drugiej generacji. Energia fuzji magazynowana jest w ogniwach zasilających, będących konglomeratami wysoko pojemnych kondensatorów, z których przesyłana jest do podzespołów rafinerii. Z uwagi na cechy fizykochemiczne materiałów, z jakich skonstruowano obudowy ogniw, oraz mając na względzie bezpieczeństwo personelu, ogniwa instaluje się na zewnątrz konstrukcji, w możliwie największym oddaleniu od najważniejszych komponentów rafinerii.

– Komputer, na tej instalacji jest zasilanie – zauważył Curvey, przysuwając się jeszcze bliżej szyby.

Wysoko nad panelem z jupiterami pozycyjnymi dostrzegł zbiorowisko nierównomiernie rozmieszczonych seledynowych światełek. Sądząc po ich układzie, były sygnalizatorami szczelności śluz do pomieszczeń technicznych u podstawy jednej z kolumn rektyfikacyjnych. Pozostałych dwóch nie widział – zasłaniała mu je wielka płaszczyzna ekranu antyradiacyjnego, chroniącego górną, produkcyjną część rafinerii.

– Źródło przepływów energetycznych w obrębie instalacji nieznane – oznajmiła SI.

– Zlokalizuj najbliższy tunel transportowy i wprowadź okręt do środka – zdecydował Curvey, na powrót sadowiąc się w fotelu.

Na ekranie taktycznym wykwitł trójwymiarowy standardowy model rafinerii, na który SI nałożyła siatkę graficzną konstrukcji znajdującej się przed dziobem okrętu, zmapowanej przez drony. Brakujące elementy obrysowane zostały na czerwono. Skala ubytków, przy jednoczesnym braku zniszczeń, była niepokojąco wielka, tak jakby rafineria przybyła tutaj częściowo zdemontowana.

Czekając, aż system przetworzy informacje napływające z dronów, Curvey przejrzał dane zebrane przez pokładowy system namierzania podczas niedawnego przelotu nad planetoidą. Nie znalazł nic niepokojącego ani na jej powierzchni, ani w pobliskiej przestrzeni. Żadnych transmisji radiowych, ech, odbić czy fluktuacji pola magnetycznego spowodowanych wysokoenergetycznymi emisjami wiązek namiarowych. Wyglądało na to, że maszyny wroga, przyczajone w cieniu uprowadzonych okrętów po zniszczeniu patrolowca Trockiej, ostatecznie opuściły kwadrant i poleciały w ślad za Gniazdem i jego eskortą.

– Tunel transportowy zlokalizowany. Aktywacja silników manewrowych numer jeden i cztery. Wektor jeden osiem, dystans trzysta dwadzieścia cztery, wartość malejąca. Inicjuję manewr.

Przestrzeń za szybami bocznych wizjerów rozjarzyła się mdłym, pomarańczowym blaskiem, który po kilku chwilach przeszedł w biel. Patrolowiec zadygotał lekko, przechylił się na bok, po czym pchany siłą odrzutu wpłynął pod platformę nośną rafinerii, gdzie po kilkunastosekundowym łagodnym slalomie między metalowymi dźwigarami wpłynął do obszernego, rzęsiście oświetlonego pomieszczenia i osiadł na znajdującej się w jego centrum platformie startowej.

– Manewr zakończony.

– Zmniejsz polaryzację do pięciu i włącz ekrany ochronne – powiedział Curvey, z niepokojem zerkając na wyświetlacz pokładowego dozymetru, na którym właśnie pojawiła się cyfra dziesięć, a obok niej czerwony wykrzyknik.

– Zmiana ułożenia kryształów.Współczynnik przepuszczalności pięć. Osłony elektromagnetyczne aktywne.

Curvey po raz kolejny przysunął się do wizjera i zlustrował wnętrze hali. Zastanawiał się, gdzie umieszczono panele komunikacyjne. Za ich pośrednictwem mógłby podłączyć moduł łączności patrolowca do głównej anteny nadawczej, której czaszę znalazł wcześ­niej na schemacie technicznym.

– Są! – ucieszył się na widok rządku gniazd przyłączeniowych w ściennej wnęce technicznej, nieopodal lądowiska. Nie oglądając się na SI, wezwał jeden z dronów zwiadowczych, a gdy maszyna wleciała do hali, zadokował ją zdalnie przy gnieździe łączności, wykorzystując sterownik neurosensoryczny. Od tego momentu dron miał być przekaźnikiem sygnału.

Widząc na ekranie komunikat o zsynchronizowaniu obu systemów łączności, Curvey aktywował moduł nadawczo-odbiorczy i ustawił go na częstotliwość alarmową, po czym uruchomił rejestrator mowy.

– Komputer, aktywuj protokół łączności alarmowej i wywołaj QR-3.

– Protokół aktywny, transmisja w toku.

– QR-1 do QR-3, QR-1 do QR-3! Sierżancie Reiner, słyszy mnie pan? Odbiór! – powiedział głośno i wyraźnie, po czym, sprawdziwszy jakość nagrania, zapętlił je i rozpoczął nadawanie.

Oczekując na odpowiedź drugiego zastępcy, jeszcze raz przywołał na ekran schemat rafinerii.

– Gdzie się chowacie? – mruknął, obracając rysunek tak, aby widzieć jednocześnie wszystkie segmenty sąsiadujące z maszynownią.

Chociaż niespecjalnie rozeznawał się w kwestiach technicznych instalacji przemysłowych, od razu rozpoznał charakterystyczny kształt komory reaktora fuzyjnego. Wielka, wyglądająca jak rozpołowiony owoc metalowa półkula przylegała szczelnie do jeszcze większego sześciennego modułu umieszczonego na środku platformy nośnej, pomiędzy czterema obłymi, przypominającymi gargantuiczne butle tlenowe kolumnami przetwórczymi. Gdzieś tam, ukryte wśród plątaniny kratownic i masywnych radiatorów, tkwiły osłonięte grubą powłoką ochronną schrony przetrwalnikowe.

Ponownie obrócił schemat, tym razem w taki sposób, żeby mieć widok z góry.

– No proszę… – Uśmiechnął się z satysfakcją na widok szeregu wypukłości u podstawy jednej z kolumn rektyfikacyjnych. – Komputer, przemieść drony pod kolumnę numer trzy. Zadanie: skan tuneli komunikacyjnych łączących maszynownię z komorami przetrwalnikowymi – powiedział.

– Polecenie przyjęte. Realizacja w toku.

– QR-3 do QR-1, zgłaszam się. Odbiór – zabrzmiało z głośnika modułu łączności tak nagle i tak donośnie, że Curvey drgnął. Szybkim ruchem wyłączył nadajnik alarmowy.

– QR-1 do QR-3, uporaliście się z infekcją? Odbiór – powiedział do mikrofonu.

– Oprogramowanie czyste i sprawne, panie majorze – odrzekł Reiner. – Marny ten kod, kiepsko zabezpieczony – dodał. – Wystarczyło zwykłe skanowanie.

– To nie kod był problemem, sierżancie, tylko jego lokalizacja – odrzekł Curvey. – Próbowaliście skontaktować się z flotą?

– Zarządził pan kwarantannę informacyjną – przypomniał Reiner. – Ale łączność jest. Cały czas odbieramy transmisje z responderów lokalizacyjnych „Pandemonium” i „Kurska”.

– W takim razie ogłaszam koniec kwarantanny. Nawiąże pan kontakt z „Pandemonium” i przekaże admirałowi, że udało nam się zlokalizować dwa zaginione masowce, „Opal” i „Szafir”, oraz mobilną rafinerię. Poszukiwania pozostałych jednostek konwoju w toku.

– A co z ich obsadą, majorze? Admirał na pewno o to zapyta.

– Los załóg nieznany, przynajmniej w tej chwili – odpowiedział Curvey, spoglądając na ekran, gdzie właśnie pokazał się schemat wycinka rafinerii, opracowany na podstawie danych z dronów. – Ale będziemy ich szukać, tak samo zresztą jak pozostałych okrętów.

– Zrozumiałem. Potrzebuje pan wsparcia?

– Pozostańcie na dotychczasowych pozycjach. Zadokowałem w hangarze rafinerii i chyba nic mi chwilowo nie grozi. Spróbuję się tutaj trochę rozejrzeć. Wy miejcie na oku podejście do anomalii i meldujcie admirałowi o ewentualnych ruchach wroga.

– Tak jest, panie majorze.

– I jeszcze jedno. W tym kwadrancie nie ma już żadnych większych jednostek wroga, mniejszych chyba też… Jeśli na przedpolu pojawią się jakieś myśliwce, zezwalam na ich zniszczenie. Tylko bądźcie ostrożni, żadnej brawury. Zrozumiano?

– Zrozumiano, panie majorze! – potwierdził entuzjastycznie Reiner. – Damy im popalić!

– Bez odbioru… – dokończył za niego Curvey.

Wyłączył modem i sięgnął po hełm. Ze schematu rafinerii wynikało, że hangar, do którego SI wprowadziła patrolowiec, znajduje się niecałe pięćdziesiąt metrów od biegnącego przez całą długość instalacji korytarza transportowego, nad którym znajdowała się podstawa kolumny numer trzy.

– Komputer, przekieruj łączność na modem skafandra – powiedział major, nakładając owalną glasmetalową bańkę, w tylnej części zabezpieczoną wolframową powłoką, pełniącą jednocześnie rolę anteny nadawczo-odbiorczej.

– Łączność przekierowana – rozległ się głos SI, tym razem już z wewnętrznych głośniczków hełmu.

Curvey wygramolił się zza konsoli i krocząc ostrożnie wśród sterczących z podłogi końcówek wkrętów, za pomocą których automat naprawczy prowizorycznie połatał ubytki powłok kadłuba, przeszedł na rufę, gdzie znajdował się największy właz awaryjny. Nie namyślając się długo, otworzył go i zeskoczył na platformę lądowiska.

– Komputer, opracuj i prześlij do systemu nawigacyjnego skafandra zaktualizowany schemat traktów komunikacyjnych z uwzględnieniem mojej obecnej pozycji – polecił, rozglądając się czujnie po obszernym pomieszczeniu.

Chociaż hala była rzęsiście oświetlona i pusta, nie licząc kilku stojących pod jedną ze ścian mocno skorodowanych automatów serwisowych, Curvey poczuł dziwny niepokój, jakby gdzieś pod tymi okopconymi, a gdzieniegdzie nadtopionymi od żaru metalowymi płytami czaiło się coś niedobrego.

– Schemat traktów komunikacyjnych przesłany – poinformowała SI głosem tak bezosobowym, że Curvey aż się wzdrygnął.

Aktywował zamontowany na lewym przedramieniu wyświetlacz i mozolnie wystukał na miniaturowej klawiaturze kod dostępu do bazy danych, po czym wyświetlił sporządzoną przez SI wirtualną mapkę z zaznaczonymi tunelami i szybami komunikacyjnymi oraz prowadzącymi do nich włazami.

– I co my tu mamy? – powiedział, podnosząc rękę do twarzy.

Ekranik pokrywała siatka przecinających się pod najróżniejszymi kątami zielonych linii oraz maleńkich żółtych symboli, oznaczających włazy oraz klatki dźwigów transportowych. On sam i jego okręt oznaczeni zostali czerwonymi trójkącikami, mniejszym i większym, zachodzącymi jeden na drugi. Symbole rozdzieliły się, gdy Curvey zeskoczył z platformy i odszedł kilka metrów od burty patrolowca.

– Komputer, dobra robota – pochwalił, widząc, jak z każdym krokiem ikonka oznaczająca jego aktualne położenie przesuwa się nieznacznie, tak samo zresztą, jak i cała mapka. – W jaki sposób ustalasz moją pozycję? – spytał, uświadomiwszy sobie, że nie aktywował jeszcze wbudowanego w kombinezon lokalizatora.

– Wykorzystuję lokalne podsystemy monitoringu.

– Kamery działają? – zdumiał się, oddychając przy tym z ulgą. Już wiedział, skąd mu się wzięło to paskudne uczucie bycia obserwowanym. Wszczepy obcych, choć skryte pod grubą warstwą kombinezonu próżniowego, w niepojęty, aczkolwiek typowy dla nich sposób wykryły emisje z urządzeń pokładowych i poinformowały o tym, pompując mu do organizmu substancje pobudzające.

– Potwierdzam.

Podbiegł do zadokowanego nieopodal automatu serwisowego i zapierając się rękami o zakurzony korpus maszyny, odepchnął ją od ściany, by odsłonić znajdujący się z tyłu panel ładowania, wyposażony w kilka gniazd dostępowych. Nad wszystkimi bez wyjątku kontaktami pulsowały diody kontrolne, sygnalizujące stały przepływ energii.

– Komputer, czy poza głównym reaktorem funkcjonują tutaj inne źródła mocy? – zapytał. – Jeśli tak, podaj mi ich rodzaje oraz zaznacz lokalizację na mapie.

– Przetwarzam dane – oznajmiła SI. – Nanoszę lokalizację. Źródło numer jeden: odpromiennik stabilizatora rdzenia neutronowego, źródło numer dwa: dwukomorowy zespół napędowy głównej platformy nośnej.

Na ekranie wyświetlacza pojawiły się dwa kolejne znaczniki. Jeden tuż przy jego krawędzi, w miejscu gdzie kończył się schemat rafinerii, drugi blisko hangaru, nie więcej niż dziesięć metrów od ściany, przy której stał Curvey.

Tknięty nagłym przeczuciem, wygrzebał z kieszonki przy pasie ręczny dozymetr, włączył go i zbliżył do metalowej płyty. Urządzenie zawibrowało krótko raz i drugi, sekundę później na jego miniaturowym wyświetlaczu zapłonął czerwony wykrzyknik.

– Szlag by to! – zaklął Curvey, po czym rzucił się biegiem w kierunku patrolowca, by jak najszybciej znaleźć się w obrębie generowanego przez okręt pola elektromagnetycznego.

– Komputer, emitery na pełną moc! – wysapał, kucając za klapą włazu.

– Maksymalna emisja – zakomunikowała SI.

Przestrzeń wokół patrolowca zafalowała, jakby coś znienacka podgrzało nieistniejące powietrze, w kilku miejscach spod płyt lądowiska trysnęły snopy iskier, zgasł też znajdujący się bezpośrednio nad okrętem reflektor.

Gdy Curvey ponownie spojrzał na dozymetr, ekranik urządzenia świecił uspokajającą zielenią.

– Komputer, ściągnij tutaj cztery drony. Zadanie pierwsze: pomiar natężenia promieniowania wysokoenergetycznego w obszarze… – urwał na chwilę, by sprawdzić na mapce, jaka odległość dzieli go od kapsuł przetrwalnikowych – czterystu metrów od mojej pozycji. Mają zostać sprawdzone szlaki komunikacyjne i tunele techniczne. Zadanie drugie: opracowanie najkrótszej trasy do kapsuł przetrwalnikowych, z uwzględnieniem warunków środowiskowych w kontekście ich oddziaływania na organizm ludzki. Potwierdź.

– Polecenie przyjęte. Przystępuję do realizacji.

2.

Krążownik „Pandemonium”

Sektor pierwszy

Układ planetarny Epsilon Eridani

– „Herkules” i „Kursk” na czoło formacji. Jako wsparcie przydzielcie im fregaty z osłony „Moebiusa”, a jego dajcie na tył formacji. Będzie likwidował niedobitki. Korweta „Paulus” na szpicę, niech oczyści kinetykami ścieżkę podejścia aż do granicy zasięgu systemów defensywnych wroga. Po utorowaniu szlaku ma zwolnić i zająć miejsce na lewej flance. Wchodzimy klinem w środek wrogiego zgrupowania. „Herkules” i „Kursk” na szpicy, potem my, następnie „Bretania” i „Spartakus” – mówił Krawczenko, wodząc kursorem elektronicznego wskaźnika po wielkiej tafli ekranu taktycznego. – Jak wspomniałem, „Moebius” zabezpieczy tyły.

– A co z „Lambertem”, panie admirale? – zapytał siedzący na miejscu szefa radiooperatorów oficer łącznikowy. – Kapitan O’Hara po raz kolejny prosi o pozwolenie na dołączenie do formacji.

– Nie wyrażam zgody – odpowiedział stanowczo Krawczenko. – „Lambert” jest naszym asem w rękawie. Zanim wykonamy nawrót, Skunowie zdążą się pozbierać i spróbują przegrupować siły. Nie możemy na to pozwolić, więc O’Hara pozostanie na niskiej orbicie, by im to uniemożliwić. Przy odrobinie szczęścia uda nam się uniknąć ponownego starcia, dzięki czemu będziemy mogli przejść do drugiego punktu operacji, czyli ataku na Gniazdo.

– Optymista… – rozległo się ciężkie westchnienie z kokonu kanoniera.

Krawczenko odłożył wskaźnik na blat konsoli i obrócił się z fotelem do stanowiska kierowania ogniem.

– Chce pan coś dodać, sierżancie? – spytał groźnie.

Postać w kokonie poruszyła się niespokojnie.

– Nie, panie admirale – zadudniło spod hełmu sensorycznego.

Krawczenko zmarszczył brwi, podniósł się z miejsca i podszedł bliżej podwyższenia, nad którym wisiał kokon.

– Na pewno? Proszę się nie krępować, chętnie wysłucham pańskich uwag – powiedział.

– Przepraszam, panie admirale. To się już nie powtórzy.

– Sierżancie! – Głos Krawczenki nagle stwardniał. – Przypominam, że osobiście zaopiniował pan każdy cholerny podpunkt tej operacji i oszacował szanse jej powodzenia na dziewięćdziesiąt osiem procent. A teraz nagle ma pan wątpliwości? Czemu nie wspomniał pan o nich wcześniej?

Postać w kokonie uniosła się do pozycji siedzącej, po czym wypchnęła spod osłony głowę w hełmie. Spod ciemnej, lustrzanej przyłbicy łypnęła na Krawczenkę para skośnych oczu o pionowych źrenicach i mocno przekrwionych białkach.

– Z całym szacunkiem, panie admirale, ale wcześniej w skład zgrupowania wchodził „Dewastator” i setka kanonierek jego eskorty. Niestety, jego wyłączenia z zespołu nikt ze mną nie skonsultował. 

Kanonier wyplątał się ze zwojów tkaniny sensorycznej i zwinnie zeskoczył na podest, kompletnie nie przejmując się światłowodami, którymi połączony był z kokonem. Podszedł do zapasowego stanowiska dowodzenia i aktywował zamontowane na nim wyświetlacze.

– „Dewastator”, jakkolwiek marnie opancerzony i ze szkieletową obsadą, stanowił jedną piątą naszej siły ognia – wyjaśnił, stukając palcem w jeden z ekranów. – Osiemnaście baterii dział plazmowych, cztery zestawy laserów burtowych, ponad dwadzieścia wyrzutni torped i bliżej nieokreślona ilość działek kinetycznych. Przy wsparciu kilku fregat rakietowych ten okręt spokojnie mógłby stawić czoła „Pandemonium” i „Ukulele” razem wziętym.

– Pan chyba żartuje, sierżancie – prychnął Krawczenko. – Żaden masowiec, choćby nie wiem jak uzbrojony, nie będzie w stanie dotrzymać pola ciężkiemu krążownikowi. I nie chodzi tutaj o rozmiar, siłę ognia czy grubość pancerza, lecz o zwrotność, systemy namierzania i generalnie całą infrastrukturę elektroniczną!

– W walce manewrowej, owszem – zgodził się operator. – Ale nie w boju spotkaniowym, a takim właśnie będzie starcie z krążownikami Skunów. Proszę zwrócić uwagę, że Oumuamua lecą już tylko ułamkiem przelotowej. My także zwalniamy i zwolnimy jeszcze bardziej, choćby po to, żeby umożliwić „Moebiusowi” ustawienie się za formacją. Gdyby Skunowie już teraz, w tej chwili, pojawili się w naszym perymetrze, kontakt bojowy trwałby co najmniej pół minuty. Pół minuty – podkreślił. – A przecież potrwa jeszcze dłużej, bo my również zwolnimy. To będzie morderczy bój na wyniszczenie – zakończył ponuro.

Wyłączył ekrany, po czym podszedł do kokonu, zebrał w pęk dyndające światłowody i zaczął na powrót wtykać ich końcówki do gniazd w kombinezonie.

Na mostku zapadła przygnębiająca cisza, przerywana jedynie cichym mamrotaniem oficera łącznikowego, który pochylony nad mikrofonem rejestratora komend wydawał polecenia dowódcom pozostałych krążowników.

– Co zatem, pana zdaniem, powinienem zrobić? – zapytał po kilku chwilach Krawczenko już znacznie spokojniejszym tonem.

Kanonier, który właśnie miał się wślizgnąć do kokonu, zatrzymał się i powoli odwrócił w jego stronę.

– Gdybym był na pana miejscu, panie admirale, natychmiast przerwałbym misję „Dewastatora” i rozkazał mu wrócić do formacji – powiedział po krótkim zastanowieniu.

– Obawiam się, że na to jest już za późno – westchnął Krawczenko. – Mam rację, poruczniku? – zwrócił się do siedzącego najbliżej operatora systemów nawigacyjnych. Mężczyzna pokiwał głową.

– Niestety tak. „Dewastator” jest już w kwadrancie czwartym. Żeby do nas dołączyć, musiałby oblecieć Sigil, wyminąć skuńskie zgrupowanie, a następnie prześlizgnąć się między stanowiskami obrony orbitalnej AEgira.

– W takim razie powinniśmy zwiększyć prędkość – oznajmił kanonier.

– Niby czemu? – spytał Krawczenko.

– Im wyższa suma prędkości, tym krótszy kontakt bojowy. Biorąc pod uwagę opancerzenie Oumuamua i liczebność ich obstawy, jest to dla nas niesamowicie istotne. Systemy ofensywne skuńskich okrętów obsługiwane są z reguły albo przez żywych operatorów, albo bardzo proste inteligencje, niemalże automaty, ewentualnie jedno i drugie. Im mniej będą mieli czasu na reakcję, tym lepiej dla nas. W odróżnieniu od skuńskich nasze SI, zwłaszcza te półautonomiczne, posiadają większą moc obliczeniową. No i nie są za bardzo ograniczane przez użytkownika końcowego. Mówiąc krótko, lecąc szybciej, przyłożymy im znacznie mocniej niż oni nam.

Krawczenko spojrzał pytająco na operatora systemów nawigacyjnych.

– Co pan na to, poruczniku?

Oficer nie wyglądał na przekonanego.

– Jeśli przyspieszymy, manewr nawrotu znacznie się wydłuży. To już nie będzie kilka godzin, lecz kilkanaście, być może nawet doba – powiedział.

– A przez ten czas niedobitki dobiorą się do tyłków planetarnym – dodał Krawczenko.

– I tak się dobiorą, panie admirale – stwierdził kanonier. – Niemożliwością jest zniszczyć lub choćby unieruchomić flotyllę złożoną z ponad tuzina wielkich jednostek i tysiąca myśliwców.

– Siły są wyrównane – zaoponował oficer łącznikowy, który wyłączył już moduł rejestratora komend i teraz przysłuchiwał się rozmowie.

– Bzdura! – żachnął się kanonier. – Owszem, zadamy im duże straty, ale oni zadadzą nam jeszcze cięższe. Oni mogą sobie pozwolić na stratę choćby i sześciu krążowników, my nie. Utrata nawet jednego bardzo nas osłabi. Jeśli stracimy dwa lub trzy, będziemy mieć przetrącony kręgosłup.

– Jest jeszcze „Rubież”, jest „Dewastator”. No i „Lambert” – upierał się przy swoim oficer.

Westchnienie, które dobyło się spod hełmu kanoniera, usłyszeli chyba wszyscy na mostku.

Westchnął również Krawczenko.

– Rozumiem pańskie obiekcje, sierżancie, ale sytuacja jest, jaka jest – powiedział, sadowiąc się na stanowisku dowodzenia. – Przyjdzie nam teraz słono zapłacić za cztery dekady bezczynności i udawania, że problem autochtonów zniknął wraz z wypędzeniem ich na obrzeża układu.

– Panie admirale, transmisja z AEgira! – zameldował jeden z radiooperatorów, wskazując na pusty fotel po drugiej stronie konsoli łączności. – Podwójnie szyfrowana i opatrzona protokołem tajności, więc nie mogę jej przekierować – wyjaśnił szybko, widząc poirytowaną minę Krawczenki.

– Powariowali? Niby kto miałby ich tam podsłuchiwać? Skunksy? – wymamrotał rozdrażniony Krawczenko. Wydłubał z ucha słuchawkę komunikatora osobistego i szybkim krokiem podszedł do stanowiska łączności.

– Panel numer trzy – powiedział radiowiec, wskazując rozświetlony diodami fragment pulpitu. Usłużnym gestem podsunął dowódcy tradycyjne słuchawki.

Krawczenko aktywował panel deszyfratora.

– Kto to? – spytał półgłosem łącznościowca, czekając, aż urządzenie przetworzy sygnał.

– Przewodniczący Dressler – odpowiedział radiooperator równie cicho.

– No proszę… – Krawczenko uśmiechnął się szeroko, po czym nałożył słuchawki i podkręcił do oporu czułość mikrofonu. – Admirał Siergiej Krawczenko – powiedział, rozsiadając się wygodniej w fotelu. Jednocześnie uniósł dłoń, nakazując wszystkim ciszę.

Gwar na mostku ucichł jak ucięty nożem.

– Admirał Siergiej Krawczenko, słucham – powtórzył głośniej, gdy zamiast odpowiedzi przewodniczącego Rady Zjednoczenia w słuchawkach rozległ się jedynie krótki sygnał dźwiękowy.

– Jest opóźnienie, panie admirale. Piętnaście sekund – poinformował radiowiec. – Ponieważ Skunowie zagłuszają łączność w trzecim i czwartym kwadrancie, cała komunikacja odbywa się za pośrednictwem przekaźników ze skraju sektora.

– Rozumiem. – Krawczenko podziękował skinieniem głowy.

Kilka sekund później w słuchawkach zabrzmiał znajomy skrzekliwy głos Dresslera.

– Dobrze cię znowu słyszeć, Siergiej. Obiło mi się o uszy, że byłeś z wizytą u naszych braci w sąsiednim układzie? – W słuchawkach rozległ się przytłumiony chichot, który po chwili przeszedł w suchy kaszel.

– Tak jakoś wyszło.

– Nie byli zadowoleni?

– Oględnie mówiąc. Najpierw chcieli nas aresztować, a potem ostrzelali i zniszczyli „Ukulele”.

– O tym również wiem – odpowiedział Dressler. Już się nie śmiał. – Gdy sytuacja się uspokoi, wystosujemy oficjalną notę protestacyjną i zażądamy rekompensaty w postaci pancernika o analogicznym tonażu.

– Na to bym nie liczył – powiedział Krawczenko. – Po wyjściu z anomalii odparowaliśmy im wszystko, co rozstawili u nas w układzie, wcześniej zaś, jeszcze po tamtej stronie usmażyliśmy im emiterami stację strażniczą czwartej generacji.

– I bardzo dobrze. W końcu jakaś dobra wiadomość – stwierdził Dressler. – O odszkodowanie wystąpimy tak czy siak, a jeśli będą się stawiać, zagrozimy zamrożeniem dostaw rdzeni neutronowych.

– Autonomia nie pozwoli na sankcje.

– W dupie mam Autonomię! – warknął Dressler. – Masz pojęcie, że te ścierwa uprowadziły mojego syna?! Masz pojęcie?! – powtórzył. – Pułkownika, następcę prezesa największej firmy zbrojeniowej w układzie. A wiesz, po co? Żeby wydłubać z niego jakieś durne wszczepy! Niech no ja dorwę któregoś z tych gnoi! Wypatroszę żywcem, a truchła wywieszę na ogrodzeniu najbliższej placówki konsularnej, ku przestrodze!

– Daj spokój, Fritz, nie rób żadnych głupstw – ostudził go Krawczenko. – Zorganizowaliśmy akcję ratunkową. Ian jest cały i zdrowy, mało tego, właśnie wykonuje kolejną misję. No i wiemy, kto stoi za porwaniem. Zajmiemy się tą sprawą w odpowiednim czasie i przykładnie ukarzemy wszystkich, którzy maczali w niej palce, masz na to moje słowo.

– Nawet Hutchinsona?

– Jeśli był w to wplątany, to tak, jego również. Nie będzie wyjątków.

– Już to widzę… – westchnął Dressler. – Skończysz tak samo jak twoi poprzednicy. Ten cwaniak jest nie do ruszenia, przynajmniej dopóki siedzi w swojej twierdzy.

– Znajdzie się sposób i na niego.

– Dobra, zostawmy to, są pilniejsze sprawy. – W głosie Dresslera znowu pojawiło się ożywienie.

– Zamieniam się w słuch.

– Powiedz mi, czy wasze instrumenty nie odnotowały ostatnio jakichś nietypowych emisji w kwadrancie drugim? Konkretniej nad naszą północną półkulą?

– Poczekaj moment, sprawdzę – odpowiedział Krawczenko. Odwrócił się, przywołał gestem nawigatora i bez słowa pokazał mu wyświetloną na ekranie ostatnią linijkę rozmowy z Dresslerem. Operator rzucił okiem na tekst, skinął głową i szybko wrócił na miejsce.

Chwilę później w lewej górnej ćwiartce ekranu taktycznego pojawił się sferyczny model planety, pokryty różnobarwnymi plamami, na których tle rozświetlały się i gasły błękitne punkciki, symbolizujące emisje z dysz startujących okrętów. Najwięcej migało ich w okolicy równika, gdzie zlokalizowane zostały centra przemysłowe archipelagu Omua. Jego obszar stopniowo zmieniał barwę, przechodząc od łagodnej, kanarkowej żółci w coraz bardziej intensywny pomarańcz, w miarę jak w atmosferze planety rosło stężenie spalin.

– Masz na myśli archipelag? – spytał Krawczenko. – Z tego, co widzę, robi się tam coraz bardziej gorąco – dodał, nim system zdążył rozkodować i przetworzyć odpowiedź Dresslera.

– Nie, nie archipelag. Chodzi mi o biegun północny. Straciliśmy kontakt z tamtejszymi placówkami obserwacyjnymi, satelity nie działają, nie powrócił żaden z dronów zwiadowczych. No i jeszcze to cholerne Gniazdo. Zagłusza wszystkie transmisje kierunkowe… Posłałbym pojazdy naziemne, ale jest wiosna, w rejonie koła podbiegunowego wszystko płynie, więc podróż potrwałaby ze trzy dni albo i dłużej. Aż tyle czasu nie mamy.

– Nie macie – potwierdził Krawczenko. – Przybliżenie! – rzucił przez ramię, nie spuszczając przy tym ekranu z oka.

Nawigator musnął palcem jeden z przełączników na pulpicie i po chwili na wyświetlaczu widać było tylko wielki okrąg tarczy AEgira.

– Wycentrować na półkuli północnej.

Obraz przesunął się w dół i jeszcze bardziej powiększył. Krawczenko dopiero teraz dostrzegł dwie sąsiadujące ze sobą fioletowe plamki, do tej pory niewidoczne na tle wielkiego i wściekle błękitnego kleksa emisji cieplnych, rozlanych nad biegunem i sporą częścią sąsiadujących z nim obszarów. Admirał pochylił się nad mikrofonem.

– Fritz, jesteś tam? – spytał, poprawiając słuchawki, które wskutek gwałtownego poruszenia omal nie zsunęły mu się z głowy.

– Tak – padła odpowiedź.

– Wykryliśmy dwa punktowe źródła promieniowania gamma. Nie wiem, co to jest, ale natężenie i zasięg do złudzenia przypominają obłoki po eksplozji rdzeni impulsowych. Prowadzicie tam jakieś prace?

– Skądże – zaprzeczył szybko przewodniczący. – Począwszy od trzeciego równoleżnika, półkula północna objęta jest zakazem industrializacji. Poza kilkoma placówkami obserwacyjnymi i podbiegunowym terraformerem nie ma tam absolutnie nic. Ani kopalni, ani elektrowni, ani innych instalacji.

– W takim razie macie nieproszonych gości – stwierdził Krawczenko.

– Skunowie?

– Niewykluczone.

– Cholera jasna! – zaklął Dressler. – I co ja mam z tym zrobić?! Dziewięćdziesiąt procent sił powietrznych jest w drodze na wysoką orbitę, Korpus Planetarny w rozsypce, terytorialsi pilnują enklaw, bo wrze w nich jak w ulu.

– Spokojnie, Fritz, nie panikuj – odpowiedział Krawczenko. – Rozpatrujmy jeden problem naraz. Zajmiemy się i pozostałymi, lecz w odpowiednim czasie. Jak na razie, intruzi siedzą na odludziu i niech tak pozostanie. Po zakończeniu operacji przydzielę wam eskadrę korwet krótkiego zasięgu, żeby się nimi zajęły. Skupcie się raczej na zabezpieczeniu terraformera. Jeśli wróg go zniszczy lub choćby uszkodzi, przystosowanie planety do życia wydłuży się o kolejnych parędziesiąt lat albo i więcej.

– Uważaj, bo wykraczesz – westchnął Dressler.

– Wysłałbym okręty już teraz, ale potrzebna mi tutaj każda lufa, każdy pocisk i każda torpeda. Jak to wygląda z powierzchni?

– Kiepsko. Gniazdo ustawiło się dokładnie między nami a Sigilem, w stałej koniunkcji. Cholernie duża konstrukcja, widać ją z powierzchni gołym okiem, nawet za dnia. Trudno będzie wam je zniszczyć, oj, trudno.

– Poradziliśmy sobie z takim obiektem kiedyś, damy radę i teraz – stwierdził Krawczenko.

– Mam nadzieję, Siergieju. Jeśli nie skopiecie im tyłków, uderzą na nas i z ziemi, i z powietrza, a potem najpewniej posadzą Gniazdo na biegunie, tak jak to swego czasu zrobili na Sigilu. Ten… ten desant może mieć na celu przygotowanie terenu pod lądowanie habitatu.

– Bardzo możliwe – zgodził się Krawczenko. – Wiesz co? Zmobilizuj wszystko, dosłownie wszystko, co tam jeszcze masz w zanadrzu. Zabierz wojsko z enklaw, powołaj rezerwistów, jak najszybciej przestaw produkcję na modernizację sprzętu bojowego, najlepiej dekretem, i to szybko, dopóki Rada w rozsypce.

– Już to zrobiłem. Dekret wejdzie w życie dzisiaj o północy czasu lokalnego.

– Doskonale! – pochwalił rozmówcę Krawczenko.

– To się jeszcze okaże – zachrypiało w słuchawkach. Sekundę później rozległo się krótkie piknięcie oznaczające zakończenie transmisji, a diody na modemie zgasły.

Przez następną minutę admirał siedział nieruchomo w fotelu radiooperatora, wpatrując się w główny ekran, na którym znowu wyświetlała się wizualizacja sytuacji taktycznej w sektorze.

– No dobrze! – oznajmił w końcu głośno, by usły­szeli go wszyscy na mostku. – Zmiana planu!

Zdjął słuchawki i energicznym krokiem wrócił na stanowisko dowodzenia.

– Pierwszy! – zawołał do oficera łącznikowego.

– Tak, panie admirale?

– Uda się pan na pokład „Moebiusa” i zorganizuje grupę uderzeniową – powiedział. – Proszę notować! – Wskazał na leżący przed porucznikiem terminal osobisty, wyłączony i zwinięty w rulon.

Oficer natychmiast sięgnął po urządzenie.

– Skład zespołu: torpedowiec PF-8 do działań z orbity, eskadra myśliwców stratosferycznych oraz kompania desantowa. Zadanie to likwidacja przyczółku obcych na północnej półkuli AEgira – zaczął wyliczać Krawczenko, przewijając dane na jednym z ekranów dotykowych, wbudowanych w pulpit konsoli. – Czas rozpoczęcia operacji: niezwłocznie po zakończeniu przygotowań i przeprowadzeniu rozpoznania. Położenie wrogich oddziałów pan zna. Jakieś pytania?

– Co z lokalsami?

– Zostaną o wszystkim powiadomieni.

– Jakiego arsenału możemy użyć?

– Adekwatnego do zagrożenia. Jeśli będą tego wymagały okoliczności, możecie użyć nawet taktycznych ładunków nuklearnych. Obszar jest niezamieszkany i pozbawiony infrastruktury.

– Będzie skażenie – zaoponował oficer.

Krawczenko tylko machnął ręką.

– Przez chwilę. Siedemset kilometrów od celu znajduje się czynny terraformer. Szybko się z tym upora, a nawet jeśli nie do końca da radę, to i tak będzie to mniej groźne dla środowiska niż wybicie kinetykami półkilometrowych kraterów i wywołanie wstrząsów sejsmicznych.

– Ma pan rację, admirale – przyznał oficer. – Czy mogę dokooptować do zespołu jeden lub dwa promy desantowe? Transportowce piechoty niespecjalnie sobie radzą z lądowaniami na nieutwardzonym terenie.

– Przecież będą lądować na biegunie. Lód tam jak skała.

– Nie o tej porze roku, panie admirale. Z tego, co widzę, temperatura podskoczyła do pięciu stopni powyżej zera, co oznacza, że pod spodem coś się mocno gotuje. Niewykluczone, że uaktywnił się jakiś podwodny wulkan.

– Skunowie jakoś wylądowali – mruknął Krawczenko.

– Transportowce piechoty zmechanizowanej ważą po tysiąc ton każdy, zaś do lądowania wykorzystują dysze napędu pomocniczego. To gigawaty energii, panie admirale, a ona pójdzie prosto w podłoże. Czyli w zmarzlinę.

– No dobrze – uległ Krawczenko. – Jeśli uda się panu znaleźć niezagospodarowane promy, może je pan dołączyć do zespołu – powiedział, spoglądając wymownie na wielką tablicę informacyjną, zabytek z początków kolonizacji, którą przed laty kazał zamontować obok ekranu taktycznego.

Złożony z tysięcy pojedynczych diod wyświetlacz pokazywał miniaturki poszczególnych klas okrętów oraz ich aktualną liczbę, z podziałem na te, które znajdowały się w stanie podwyższonej gotowości bojowej, oraz takie, które nie zostały wyznaczone do realizacji konkretnych zadań i znajdowały się w hangarach większych jednostek bądź podróżowały podczepione do ich kadłubów. Te pierwsze świeciły na czerwono, drugie na zielono i było ich ledwie kilka sztuk.

Oficer podążył za jego wzrokiem i mina mu zrzedła. Przez kilka chwil analizował w skupieniu wyświetlone na tablicy cyfry, po czym zrolował terminal i zrezygnowany schował go do kieszeni uniformu.

– Coś się na pewno znajdzie… – mruknął bez przekonania. – Mogę się już odmeldować? – spytał, sięgając po przytwierdzony do podstawy konsoli przybornik osobisty.

– Oczywiście.

Koniec darmowego fragmentu

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23