Sekrety białej walizki - Michał Michalczyk - ebook

Sekrety białej walizki ebook

Michał Michalczyk

0,0

Opis

Tryptyk romantyczny tylko dla dorosłych. Książka oparta na kanwie trzech obrazów — ten sam motyw w trzech barwach — jest nowym, dotąd nie praktykowanym gatunkiem literackim. Tom 1 to korespondencja papierowa z drugiej połowy dwudziestego wieku, gdzie listy są autentyczne, a adresatem jest pozorny narrator- autor tej opowieści. Tom 2 to korespondencja elektroniczna z początku nowego wieku pomiędzy autorkami Tomu 1, już 60+, a pozornym adresatem — autorem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 716

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michał Michalczyk

Sekrety białej walizki

Tryptyk romantyczny bez cenzury

© Michał Michalczyk, 2024

Tryptyk romantyczny tylko dla dorosłych. Książka oparta na kanwie trzech obrazów — ten sam motyw w trzech barwach — jest nowym, dotąd nie praktykowanym gatunkiem literackim. Tom 1 to korespondencja papierowa z drugiej połowy dwudziestego wieku, gdzie listy są autentyczne, a adresatem jest pozorny narrator- autor tej opowieści. Tom 2 to korespondencja elektroniczna z początku nowego wieku pomiędzy autorkami Tomu 1, już 60+, a pozornym adresatem — autorem.

ISBN 978-83-8369-164-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Sekrety białej walizki bez cenzury

Tryptyk romantyczny tylko dla dorosłych. Książka oparta na kanwie trzech obrazów — ten sam motyw w trzech barwach — jest nowym, dotąd nie praktykowanym gatunkiem literackim. Tom 1 to korespondencja papierowa z drugiej połowy dwudziestego wieku, gdzie listy są autentyczne, a adresatem jest pozorny narrator- autor tej opowieści. Tom 2 to korespondencja elektroniczna z początku nowego wieku pomiędzy autorkami Tomu 1, już 60+, a pozornym adresatem — autorem. Obrazy autorskie jako ilustracja do opowieści.

Sekrety białej walizki

Biała walizka. Zwykle ciekawe opowieści o latach minionych wyczytać można na kartach historii. Są tam poukładane pod daty, mają kontekst i komentarz. Relacje tak przecedzone i dopracowane rzadko opisują uwarunkowania, a jeszcze rzadziej wszystkie wątki zdarzeń osobistych dawno już zapomnianych. W kolejnych dekadach nowego, dwudziestego pierwszego, wieku technologia umożliwiła zapisywanie w internetowej chmurze nieskończonej ilości informacji i opisów, w tym pamiętników i blogów. To będzie gratka dla przyszłych badaczy tego ludzkiego mrowiska. Inaczej było pół wieku przedtem i jeszcze wcześniej. Tamci ludzie korespondencje słali w wersji papierowej, ulotną pamięć utrwalali w pamiętnikach. Nie było chmury, były skrytki i stare walizki trafiające po latach wraz ze zmianą pokolenia na strych lub częściej na spalenie. Ta biała walizka miała szczęście trafić na stragan bazarowy, zawierała w sobie sekret jak duszę materii nieożywionej. Zestarzeć musiała się po latach nie mniej niż jej właściciel, stała się już nieprzydatna, skoro ktoś wystawił ją na sprzedaż bazarową za cenę pęczka zielonej pietruszki. Takie rekwizyty traktowane jak rupiecie nie mają zwykle szczęścia i szans na drugie życie, mało kiedy też nadają się do zagospodarowania użytkowego, to zawsze niosą w sobie jakąś historię. Ta porzucona biała stara walizka miała swoje sekrety. Będzie to opowieść autentyczna, zaczerpnięta z kartek ukrytych pod dnem porzuconej walizki. Autor cytuje zapisane tam słowa po odsianiu wątków nie nadających się do publikacji, zachowując umiar i dyskrecję. Tylko narracja wprowadzona przez autora będzie ubarwiać historię, dopełniać pominięty kontekst i okoliczności opisane w znalezionym tam też niekompletnym pamiętniku. Tak jak zwykle pamiętniki są recenzowane przez ich twórcę, tak też ten zawierał liczne ślady wydartych kartek. Wtedy wątki gubiły się, traciły wyrazistość. Chcąc dopełnić opowieść i spiąć ją w jedną fabułę autor z wyobraźni, niekiedy na podstawie własnej obserwacji, snuje narrację dopasowaną do zastanych wątków. Czytelnikowi należy doradzić, by historie tę czytał z przymrużeniem oka i nie szukał podobieństw. Dla bohatera tej opowieści, tak jak dla każdego czytelnika, raz tylko w historii świata był taki rok. Trzysta lat po tym jak sienkiewiczowska kometa pojawiła się na niebie zwiastując zarazę jaka wtedy miała paść na kraj. Wtedy szarańcza wyległa na dzikie pola, a niedługo granice Rzeczypospolitej nawiedziły klęski wojen. Gdy na niebie pojawiła się druga kometa bohater tej opowieści wkroczył w świat żywych ludzi i otworzywszy szeroko swoje oczy, nawet ich nie przecierając, wykrzyczał podobno swoje ego. Od razu zauważył umykający ogon komety. Już wtedy wiedział podświadomie, że trzeba było podczepić się pod jej warkocz, tak aby wędrując przez wszechświat odkryć w tej drodze samemu jego tajemnicę bezkresu świata, nawet wyciągnął podobno ręce ku niebu i wrzasnął donośnie. Nie zdążył. Podobno zaraz przyssał się do piersi, a potem zasnął. Ten wybór odcisnął się później na jego ścieżce życiowej wzdłuż linii daty. Ciekawość nieskończoności i beznadziei dociekań ludzkich w tej złudnej materii przesłoniły mu owe pierwsze smaki, a później warkoczyki, które nie sposób rozczesać do końca, wtedy tajemnicze dla niego jak ten wszechświat. Czasy były jeszcze niespokojne. Ludzie lizali powojenne rany, a już nowe wiatry historii pustoszyły dotychczasowy porządek w całej krainie, gdzie przyszło mu przyjść na świat. Na szczęście wiały górnolotnie to też omijały rubieże, oszczędzały małych jak on, wszystkich, którzy mieli nowy porządek świata w niepoważaniu i nie dali się sprowokować ułudą szczęśliwości powszechnej, jaka miała być przywiana tymi wiatrami od wschodu. To był jego mały świat. W pamięci zatarły się chwile i obrazy, pozostał sentyment jaki towarzyszy każdej młodości. Gdy nauczyli go pisać założył swój osobisty dziennik podróży przez życie, rodzaj pamiętnika, na kartach którego spisywał swoje spostrzeżenia i przemyślenia, często wklejał wycinki z gazet. Nie wszystkie strony zachowały się. Wydarte kartki skryły na zawsze tajemnice, z których prawdopodobnie po latach nie był zadowolony. Znikły też opisy z wątkami osobistymi zbyt śmiałe w narracji. Czytając strony wydawało się, że naprowadzają na trop, który zaraz potem ginie w grzbiecie wydartej kartki. W tej opowieści autor starał się zrekonstruować te ukryte wątki nie wnikając w szczegóły zapisu tak, aby uszanować decyzję walizkowego pamiętnikarza o ich wymazaniu z pamięci już na zawsze. Dopełnieniem zdarzeń mogą być zachowane w całości listy jakie otrzymywał nasz bohater od poznanych wówczas osób, z którymi nawiązał korespondencję. Ukrył je pod dnem za podszewką starej białej walizki, a potem najwyraźniej o nich zapomniał.

Tom 1- Listy w kolorze blond

Drogą z miasta łączącego się z niewielką osadą, poprzez rozproszoną zabudowę, wzdłuż gęsto rozwidlających się dróżek brukowanych kamieniem łupanym dochodziło się do krzyża przydrożnego. Stał na ostrym łuku drogi głównej. Wysoki, drewniany, ogrodzony płotkiem też drewnianym. W ogródku wykrojonym przez to ogrodzenie zawsze rosły lub leżały świeże kwiaty. Przechodnie bogobojnie wykonywali znak krzyża na swoim ciele mijając ten relikt. Kto go postawił i w jakiej intencji nikt z żyjących nie pamiętał. Przez cały rok stał prawie samotnie, bo tylko stare kobiety z sąsiedztwa klęcząc przy płocie modliły się tu pod wieczór. Zawsze kilka sylwetek w skupieniu zagłębiało się w swoich myślach, w grupie, a jednak samotnie. Poczucie należnego szacunku do miejsca nakazywało takie właśnie zachowanie. Miejsce ożywało w teatralnej scenerii dopiero w maju przez wszystkie lata od tak dawna jak pamięć sięga. Wtedy, gdy wiosna już była w pełni, gdy wszędzie po zimowej szarudze świat zazielenił się i rozpoczął intensywnie rozkwitać na biało i kolorowo miejscowe kobiety i dziewczyny stroiły ogródek jak ołtarz w kościele. W majowe wieczory zapalały najpierw żywe, a później elektryczne oświetlenie. Odtąd przez cały miesiąc miejsce przy krzyżu na łuku drogi głównej stawało się centrum spotkań, modlitw, śpiewu pieśni religijnych. Nie zawsze treść dostosowana była do pory. Słyszało się grubo po zmroku wyśpiewywane zwrotki kiedy ranne wstają zorze, co wywoływało radość wśród zbuntowanych podlotków. Przed nocą wszystko cichło i gasło, a świat pogrążał się w spoczynku. Tylko miejscowe psy głośno ujadały bez powodu robiąc sobie najwyraźniej rozrywkę ze szczekania. Wzdłuż drogi gęsto rozlokowały się liczne domy z dużymi podwórkami. Wszystkie swoimi oknami patrzały na gąszcz uliczek odchodzących od drogi głównej, plączących się gdzieś w cieniu zabudowy, to znów splatających się w kolejny i następny trakt zaznaczony na mapie cienką kreską. Na rozwidleniu tej osady przycupnął parterowy dworek, a tuż obok w dużym ogrodzie drugi, wielokrotnie większy w planie, również parterowy. Najwyraźniej ich właściciele zignorowali ład przestrzenny okolicznej zabudowy. Zbudowali sobie małą wioskę na skraju starego, szarego miasta, sięgającego dziejami w początek trzynastego wieku. Z okien kamienic te dwa miejsca ogrodzone drewnianym płotem wyglądały jak skansen, chociaż były młodsze od domów murowanych wokoło. Miał to być zwiastun nadchodzących nowych czasów i trendów urbanistycznych lub przejaw protestu gospodarzy przeciw powszechnie i masowo budowanym klatkom dla ludzi, nazywanych mieszkaniami. Mniejszy dworek nie dość, że inny niż wszystkie pozostałe, to jeszcze zbudowany z poziomo ułożonych grubych drzew sosnowych, okrojonych na kwadrat sprawną ręką cieśli, przy użyciu szerokiej siekiery. Dach był również drewniany z gonta sosnowego, łupanego siekierą z okrągłych pni przyciętych na wymiar, a później ręcznie drążonych we wręby na połączenia. Zanim konstrukcja została obudowana powłoką papierowo-gipsową od środka i boazerią od zewnątrz pachniała świeżym lasem i żywicą przez długie lata. W gąszczu okolicznej, szarej, zabudowy ten budynek wyglądał jak domek z kart na stole kuchennym. Tam mieszkał On wraz z rodziną w latach szczenięcych. Dom był przedwojenny, ale w latach jego młodości nowy i ciepły, zarówno pod względem termicznym, jak też rodzinnym. Wejście główne posiadało mały ganek, zadaszony, bez ścian bocznych. Nie był to tradycyjny wiatrołap, jakie budowano na wejściach do kamienic, lecz prosty i estetyczny deszczochron, rodzaj parasola z drewnianym poszyciem. Po bokach tego ganku były dwie ławeczki drewniane, proste, z desek heblowanych, zbitych gwoździami kutymi u kowala, a przy ścianie domu wejście do spiżarki, w której była też głęboka studnia przykryta drewnianym wiekiem na kutych zawiasach. Każdy dzień zaczynał się tak samo. Ojca już dawno w domu nie było, bo skoro świt wyruszał do sąsiedniego miasta, do pracy. Wcześniej na rowerze przemierzał kilkanaście kilometrów w każdą stronę, a gdy cywilizacja zaczęła docierać w to miejsce wygodnie jeździł autobusem. Latem taka wyprawa była prawdziwym relaksem, wycieczką krajoznawczą. Autobus mknął wąską drogą dwukierunkową wiodącą przez rozproszoną zabudowę sąsiednich miejscowości, później przez gęsty las sosnowy, a gdy las się kończył znowu pojawiały się pojedyncze domy i całe osady. Nie ma nic przyjemniejszego jak oglądanie przez okno umykającego krajobrazu i ludzi mocujących się od świtu ze swoją niedolą. Tak widziany świat był kolorowy i żywy. Niby uczestniczyło się w tym wszystkim, to jednak było to uczestnictwo bierne, wygodne. Trudniej było zimą, gdy niespodziewanie autobus ugrzązł w świeżej zaspie i resztę podróży trzeba było odbyć pieszo. Wtedy role odwracały się. Widać było jak za framugami małych okienek w mijanych domostwach poruszały się dyskretnie firanki. Teraz widowisko mieli mieszkańcy domów rozłożonych wzdłuż drogi. Podziwiali zapał z jakim pasażerowie unieruchomionego autobusu przedzierają się przez zawianą drogę, aby po kilku godzinach pieszej wędrówki dotrzeć na miejsce. Wyglądali jak stado kuropatw maszerujących po białych śnieżnych bezdrożach w poszukiwaniu jakiegoś celu tej wędrówki. Nie wiadomo komu widok sprawiał więcej radości. Mówi się słusznie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i niech to będzie rozstrzygnięciem. Jego mały świat poza domem to były okoliczne pagórki zimą, a przydomowe boisko latem, tam zawsze znajomi rówieśnicy w coś grali. Niby niewinne zabawy, a samo życie już od skorupki. Gdy gra w piłkę zmęczyła graczy, drużyna wygrana miała przywilej schowania się w jakiejś kryjówce, a przegrani musieli wszystkich odnaleźć. Chować trzeba było się parami, a dobór pochodził z losowania. Na trop naprowadzały pozostawione znaki, najczęściej strzałki rysowane kredą na murach lub patykiem na ziemi. Zdarzało się, że do późna nie dało się odnaleźć tych, którzy schowali się w parze, chłopak i dziewczyna. Nic dziwnego. Ten rodzaj zabawy wymyślili starsi i oszukując przy losowaniu korzystali z okazji randki w ukryciu. Raz zdarzyło się, że On musiał schować się z panną już niemal dorosłą, bo wyraźnie ukształtowaną. Znała dobre kryjówki, najczęściej była ostatnia, którą pozostali wytropili. Nic nie podejrzewając zaszył się z tą panną na poddaszu starej piwnicy, gdzieś na skraju osady za rzeką. Miejsce było wyścielone sianem i słomą, na wystających z żerdzi gwoździach wisiały wycinki z kolorowych gazet. Od razu zorientował się, że to miejsce jego partnerka odwiedzała często, były to jej rewiry. Siedzieli po ciemku do późnych godzin, aż smuga światła odbitego przez księżyc, wpadająca przez boczne drzwiczki z desek, zaczęła rozświetlać tę kryjówkę. Z mroku w tym świetle wyłoniła się przed nim siedząca postać, półnaga. Nie wiedział co ma robić z tym widokiem, próbował uciec zawstydzony. Nie pozwoliła. Pierwszy raz poznał zabawę w doktora. Ręce mu drżały z przerażenia, lecz tamta nic z tego sobie nie robiła. Była żądna zabawy i bawiła się dobrze, patrząc na to z perspektywy wspomnień. Nikt ich nie znalazł, więc znudzeni wyszli z kryjówki sami i poszli do domu. Po drodze dopytywał się czy musi się spowiadać z tego, że ją dotykał. Był przerażony, że musi to wyznać księdzu. Śmiała się z niego, przekonywała, że tylko ona ma grzech, a on jest za mały, by tak grzeszyć. Zanim się rozeszli pierwszy raz w życiu dziewczyna pocałowała go w policzek i był to inny pocałunek niż od mamy na dobranoc. Czerwienił się jeszcze długo, chyba nawet wtedy, gdy już zasypiał z głową przepełnioną wspomnieniami z pierwszej, dziecięcej randki. Zabawa w kryjówce zachęciła go do przeglądania książeczek w biblioteczce siostry. Nigdy na półkę z tymi książkami nie zwracał uwagi, aż to przyszło samo. Długie i gorące lato dla młodych kończyło się gwałtownie i niezbyt ciekawie w ich odczuciu. Jeszcze słońce przypiekało zachęcając do relaksu na łonie natury, a już trzeba było układać w tornistrach książki, zeszyty, strugać ołówki. Tak się układa, że wtedy wszyscy mają do szkoły pod górkę. Co rano grupki objuczonych młodzianów, jak maruderzy, krok za krokiem zmierzali w jednym kierunku, do szkoły. Tam raczej nie było widać radości. Każdy dorosły pamięta mordęgę serwowaną przez nauczycieli, a później niezliczoną ilość zadań domowych. Każdy uczący uważał chyba, że jego przedmiot jest najważniejszy i każdy młodzian powinien nauczyć się wiedzy w konkretnym temacie na blachę. Niektórzy wierzyli i uczyli się, byli prymusami. Inni traktowali wymagania z przymrużeniem oka, uczyli się tyle ile musieli, a i tak stres był ogromny. Za to koniec lekcji był jak wybawienie. Teraz maruderzy byli sprinterami, wracali radośni i rozbrykani. To przykład czym jest wolność, gdy można z niej skorzystać. Dorośli wymyślili i wciąż doskonalą programy edukacyjne mające za cel rozwój człowieka, a ściślej przekształcić dziecko w dorosłego obarczonego licznymi kłopotami naraz, spętanego niewolniczo nakazami i zakazami, przymuszonego do płacenia za cywilizację, w którą został wplątany. Na początku każdy podąża tą drogą z zapałem, jedni z większym inni mniejszym, lecz zawsze w jednym kierunku. Po latach doświadczeń niejeden zawróciłby z tej drogi, aby skryć się w świecie dziecięcym, zamieszkać w drewnianym domku z wielkim ogrodem ogrodzonym szczelnie płotem drewnianym chociażby w środku murowanego miasta, lecz jest to prawie niemożliwe. Gdy tylko nauczy się biegle mówić, jeszcze słaby i bezradny, a już wkracza w świat dorosłych. Zaczyna się niewinnie, od nauki pisania, liczenia, a później coraz więcej i więcej. Nawet nie zauważy kiedy stanie się trybikiem wiecznej maszyny, nazywanej społeczeństwem. Tak jak w szkole przechodzi automatycznie z klasy do klasy, w życiu również ma taką szansę, lecz nie dzieje się to tak prosto. Wielu pozostanie w klasie najniższej, będzie traktowana jak przedmiot lub maszyna, naukowo siła wytwórcza. Tylko świadomość i rozum nie zatrzymują się w tym samym miejscu, prą do przodu, do lepszego bytu, mają marzenia, których nigdy nie da się spełnić. Spełnienie marzeń to przywilej nielicznych, lokujących się w wyższej klasie. Dla maruderów pozostają marzenia i wiara, która tłumaczy na swój sposób sprawiedliwy koniec w innym świecie, tym równoległym, niewidzialnym. Wierzyć też trzeba umieć, trzeba się wiary nauczyć. Po lekcjach rzucało się ciężki tornister w kąt domu i biegło do kościoła na lekcję religii, tam gdzie leczyło się rany na ciele i duszy. To dawało nadzieję, koiło ból i niosło w końcu wybaczenie. Było to jedyne miejsce, gdzie wszyscy chodzili bez przymusu, ale tylko wtedy, gdy nie odbywały się nabożeństwa. Wtedy ta świątynia wydawała się pusta i przeogromna tą pustką. Była wzniesiona w dwunastym wieku, to jest tak dawno, że nawet nikt nie spierał się, czy data była prawdziwa. Murowana z kamienia posiadała ściany grubsze niż wzrost małego człowieka, sklepienia łukowe, olbrzymie słupy i kolumny. Sufity, ściany i ołtarze malowane wydawało się od zawsze w tej samej niebiańsko złotej tonacji. Dziwne, że nie zbrudzonej od dymu wiecznie palących się świec. Kościół stał na pagórku skąd rozciągała się panorama zabudowy. Za nią bezkres pól i łąk zielonych uciekających w górę jakby do nieba, a tam horyzont zamykał las wiecznie zielony. Pagórek w tej panoramie wydawał się nazbyt wysoki, ale trzeba było pokonać sto dwadzieścia jeden schodów szerokich, aby dotrzeć na dziedziniec ogrodzony grubym murem z kamienia, sięgającym pod brodę pierwszoklasisty. Każdy schodek podobno symbolizował dziesięciolecie, a ich iloczyn wskazywał na rok wzniesienia kościoła. Przed wejściem była brama, w niej dzwonnica i dwa ogromne dzwony na grubych belkach drewnianych. Serca tych dzwonów spętane były powrozami, na których co wieczór podwieszał się chudy kościelny i wygrywał odwieczną melodię bim bam. Gdyby nie było Częstochowy Szwedzi musieliby oblegać ten kościół, aby Kmicic miał gdzie wysadzić ich kolubrynę. Na brukowanym dziedzińcu głośno i gwarno było tylko w niedziele i święta. W dni powszednie tylko jakiś zakonnik przemknął skulony od drzwi wschodnich do zachodnich tak jakby robił obchód. Ludzie przemieszczali krótki trakt od dzwonnicy i nikli w przepastnym wnętrzu, gdzie było kilka ołtarzy ukrytych we wnękach zawsze zamkniętych dużym łukowym oknem witrażowym. Okna nie miał tylko ołtarz główny. Był ogromny i bogato rzeźbiony w figury ponad naturalnej wielkości, przesadnie zdobiony. Na co dzień ten ołtarz był zasłonięty zasuwą z wizerunkiem archanioła. Podczas nabożeństw kościelny przy użyciu korby odsłaniał ołtarz, a wtedy wyłaniał się wizerunek madonny, malowany chyba na desce i przystrojony złotymi wotami sprzed lat i wieków. Nawet niedowiarki klękali na kolana i zauroczeni okazywali szacunek, jeżeli nie do wiary, to do kultury sprzed wieków. Nie zawsze nauka karciła za lenistwo niewinnych. Bywały dni wesołe i słoneczne, pełne zabawy i chęci nauki. Z każdym dniem w świat dziecięcy wkraczała nowa rzeczywistość odkryta dużo wcześniej przez pokolenia dorosłych. Razem z ciałem rosła świadomość i wiedza, ujawniały się nowe talenty i zainteresowania. Jeszcze mali ludzie, a już wiedzieli kim chcą być w życiu dorosłym. Rozrzut zainteresowań był tak duży, że można by jedną klasą obsadzić wszystkie zawody. Ktoś to odkrył bardzo dawno i może dlatego co godzinę była inna lekcja. Wszyscy uczyli się co godzinę czegoś zupełnie innego, wszystkiego po trochu. Na tym etapie poznawali świat, uczyli się otaczającej ich cywilizacji. Na specjalizację, szukanie zawodu będą mieli czas trochę później i jeśli dobrze wybiorą będą szczęśliwi, a gdy pomylą się będą już błądzili zawsze. Na szczęście rzadko się zdarza, by dziecięce plany się zmaterializowały. Odszukani po latach są zupełnie kimś innym niż być chcieli we wczesnej, dziecięcej młodości. Tylko nauka wiary przetrwała niezmieniona przez całe życie i pokolenia. W murach kościoła zawsze było chłodno. Nawet w upalne dni trzeba było mieć coś ciepłego do narzucenia na siebie, aby nie zmarznąć. Ksiądz ubierał się w długą sutannę okrytą komżami i ornatami. Wokoło kościelny rozpalał duże świece, które robiły wrażenie ciepła w pobliżu ołtarza. Tam, przy niskiej drewnianej przegrodzie ustawionej wprost na drugim od dołu schodku, klęczał zawsze w rzędzie kwiat cnotliwej młodzieży lub niewinnych dzieci. Pozostali grzesznicy siedzieli w szerokich ławach z klęcznikami ustawionych wzdłuż długiego dojścia do ołtarza przy ścianach bocznych. W głębi na wszystkie strony świata ławy rozwidlały się i były ustawione w kierunku bocznych ołtarzy. Tam modliły się w skupieniu dewotki i bardziej pobożni zawsze w jakiejś intencji. W ławach środkowych siedziały matrony w wielkich kapeluszach i w chustach z frędzlami, gdzieniegdzie z rodzinami. Starszyzna męska zwykle siedziała na skromnych ławach na końcu kościoła pod balkonem chóru lub gnieździła się na stojąco w środkowym przejściu do ołtarza. Ten sektor narażony był najbardziej na częste gesty inicjowane przez księdza odprawiającego mszę. Zabawnie to wyglądało, a musiało być męczące, gdy na gest jakby na komendę ludzie stojący w zwartej kupie na środku kościoła jednocześnie klękali na jedno kolano, to znów wstawali. Wiadomo, że to był konieczny obrzęd lecz nikt tego nie wykonywał z radością. Ludzie rzuceni na kolana klękali w błoto, które sami nanieśli na posadzki, brudzili się nawzajem butami, niektórzy mniej zdrowi psuli w takim ukłonie powietrze. Odpoczywali na stojąco śpiewając chóralnie święte teksty. W takim zgiełku trudno było o skupienie i powagę. Wielu trącało się i witało, jakby tu właśnie mieli okazję spotkać się raz w tygodniu. Wygodnie było modlić się w ustawionych ławkach. Ruchy związane z przyklękaniem były mało widoczne, nie powodowały zamieszanie i zgiełku. Aby takie miejsce zdobyć trzeba było przyjść dużo wcześniej, a i tak miejsce to nie było pewne. Gdy w ławach usiadł ktoś młodszy zaraz obok stanęła jakaś osoba starsza i trzeba było ustąpić jej miejsca. Z tego powodu ludzie młodzi ustawiali się pod ścianami bocznymi za drzwiami lub pod murem na dziedzińcu. Obowiązek bycia w kościele został spełniony, a nikomu się nie zawadzało. Proboszcz denerwował się z powodu takiego uczestnictwa, bo niewiele rozumiał. Nie chciał zrozumieć, że młodzi byli w takich miejscach dyskryminowani. Dobrze byli odbierani przez starszyznę, gdy klęczeli na twardej posadzce przed ołtarzem lub gdy stali stłoczeni na środku w przejściu. Jeżeli nawet taki zasłabł i przysiadł na chwilę większość podstarzałych par oczu z pogardą spoglądało w jego kierunku. Przy bocznej ścianie kościoła pod samym ołtarzem były po cztery rzędy ozdobnych ławek z klęcznikami. Tu w starych wiekach siadały rodziny dziedzica, teraz miejscowi fundatorzy zaprzyjaźnieni z proboszczem. Tam siadały całe rodziny, starsi i dzieci, często bogate panny ze swoimi kawalerami. Wyglądały jak Oleńka z Kmicicem w ostatnim rozdziale Potopu. Nawet czapy nosiły podobne, futrzane zimą i jedwabne latem. Ten rewir był w istocie najlepszy w całym kościele, nic więc dziwnego, że był zarezerwowany dla uprzywilejowanych. Było tu najcieplej i najjaśniej od dziesiątek zapalonych gromnic, a w dodatku całe zgromadzenie kościelne mogło obserwować wyszukane stroje i zachowania tam zgromadzonej elity. Nikogo nie dziwiło usadawianie się tam panien z dobrego domu, lecz co tam robiły chłopaki niektórym nie dawało spokoju. Tacy nie mieli raczej kolegów wśród plebejstwa, nie palili, nie pili. Od dziecka byli inni, spowszednieli chyba dopiero, gdy zaczęli żyć na własny rachunek, wtedy gdy życie ustawiło ich w jednym szeregu z pozostałymi. Tak jak niemal w każdym kościele, po przeciwnej stronie ołtarza głównego był chór z dużym balkonem. Tam wstęp miały osoby obdarzone słowiczym głosem i dobrym słuchem. Stary organista wygrywał na jeszcze starszych organach swoje uwertury kościelne, a chór mieszany wypełniał wnętrze koncertem. Porwani uczestnicy mszy, jak echo, próbowali nadążyć za słowami melodii. To była chwila dla której warto było wejść do środka kościoła. Nie wiadomo co mocniej gnało ludzi w to miejsce, ich silna wiara, czy chęć uczestniczenia w tym wydarzeniu kulturalnym. Nawet osoby pozbawione całkowicie słuchu i talentu muzycznego, takie które nie odważyłyby się zaśpiewać w trzeźwości umysłu, tu nuciły chóralne pieśni. Takiej melodii nie dało się zafałszować, bo moc niesionego po kościele głosu zabijała każdą fałszywą nutę. Akustyka była tak dobrana, że głos niósł się z chóru po uszach ludzi, a później przyciszony jakby na strunach głosowych nikł gdzieś pod bardzo wysokim łukowym stropem. Ludzie zadzierali głowy, patrzyli w ten sufit, to znów w kierunku chóru szukając niknącej muzyki. Tam ich oczom ukazywały się odwieczne freski, wizerunki świętych przy swoich czynnościach pasterskich. Nawet ksiądz często dawał się porwać temu urokowi, bo przerywał modlitwę i odwrócony twarzą do ludzi unosił wzrok ku niebu. Takie chwile łączyły ludzi w wierze o wiele mocniej, niż wprowadzona później formuła w stylu przekażcie sobie znak pokoju. Po takim wezwaniu wokoło robił się harmider i rozproszenie uwagi. Ludzie obcy, nie wiadomo czy zdrowi, podawali sobie ręce w geście powitania. Ta obrzydliwość była chyba gorsza od klękania we własne błotko na posadzce kościoła, bo bardziej przezorni ustawiali się samotnie z daleka od osób, z którymi nie mieli ochoty przywitać się uściskiem dłoni. Inaczej było poza murami kościelnymi, lecz wciąż w kościele pod murami dziedzińca. Tu w mszy uczestniczyła kawalerka, młodzież męska w wieku szkolnym. Rodzice byli przeciwni takiej modlitwie i robili w domu awantury, lecz młody ksiądz, nauczyciel religii, akceptował zachowania młodzieży. Z czasem ustawił na fasadzie dzwonnicy głośniki czyniąc z tego miejsca równoprawny kościół. Mówił zawsze, że kościół jest w tobie, a nie tylko na posadzce kościelnej. Tam uczestnictwo było swobodniejsze niż w środku. Wtedy, gdy nic szczególnego się nie działo można było porozmawiać swobodnie, a kto miał taką potrzebę pomodlić się dyskretnie. Gdy kończyła się msza uczestnicy z dziedzińca ustawiali się w szpaler przy kamiennych poręczach stu dwudziestu jeden schodów wiodących na wzgórze kościelne, a ci dla których schodów zabrakło na placyku poniżej i stali tam tak długo, aż wszyscy wyjdą już z kościoła. Ten obyczaj utrwalił się od pokoleń i miał swoje uzasadnienie. Można było dokonać przeglądu miejscowych panien, zauważyć jak dorastają i pięknieją od święta. Te z kolei wiedząc, że uczestniczą w takiej paradzie prześcigały się w strojach, fryzurach i uśmiechach. Od święta były inne niż na co dzień, inne niż w szkole, w sklepie, po prostu inne niż na ulicy. Obyczaj tak się mocno przyjął, że niektóre już zamężne również paradowały jak panienki, jakby wyszły na pokaz urody mający zwabić amanta. Taki pokaz uświadamiał, że nie ma brzydkich panien jeżeli te o siebie zadbają i to był pozytywny element parady. W ten sposób nawet brzydkie kaczątka znajdowały swojego księcia, a że były bardziej zdesperowane i nie grymasiły przy zalotach pierwsze zazwyczaj zakładały rodziny. On zawsze chował się za plecami brata, gdy nadchodziła wyrośnięta już jego pacjentka z zabawy w doktora. Wiedział, że szukała go wzrokiem nawet wtedy, gdy była już zamężna. Widocznie ten rodzaj zabawy pozostaje w pamięci na długo i rodzi jakieś tęsknoty. On również patrząc na nią, nawet przesadnie ubraną miał w pamięci widok istoty półnagiej w coraz bledszym świetle. Nie wstydził się tej fotografii w swoim umyśle, często pomagała mu w opanowaniu emocji związanych z dojrzewaniem. Wtedy, gdy koledzy obnosili się z lusterkami oklejonymi na rewersie gołą aktorką, on taką goliznę miał zakodowaną w pamięci. Na szczęście z upływem czasu widok był coraz słabszy i zmuszał do szukania nowych doświadczeń. Wiedział, że jeżeli kiedyś wyruszy w podróż w czasie, w poszukiwaniu wspomnień najpierw pójdzie tą ścieżką wiodącą na szeroką drogęemocji.

*

Była już mocno zaawansowana druga połowa dwudziestego wieku. Po wielu dziesięcioleciach przemian mających wytyczyć nowy, lepszy kierunek egzystencji życie ludzkie w tej części świata, w której żył nasz bohater wchodziło w etap zaspokojenia pod niemal każdym względem. Młody wiek tryskający optymizmem, młode, a już dojrzałe i wszechobecne otoczenie płci odmiennej, zewsząd wylewająca się jak z dziesiątków wulkanów lawina kultury masowej. Na dodatek wszystko niemal za darmo. Praca, mieszkania, talony, rozrywka. Jednym słowem tradycyjne wino, kobiety i śpiew charakteryzowało młodość epoki. Nieco później zaczęły pojawiać się znaki na niebie i ziemi, że ta nadęta rzeczywistość jest złudna i wraz z upływem czasu może przynieść gwałtowne zmiany. Stare przysłowie mówiło, że w mętnej wodzie najłatwiej łowić jest duże ryby. Taki czas nadchodził szybkimi krokami. Trzeba było wpisać się w nowy nurt, ale tak, aby nie stracić przywilejów młodości. Wtedy nasz bohater zetknął się na ścieżce życiowej z młodszym od siebie o wiele lat nowym kolegą. Zrobili razem wielką rewolucję w pewnej dziedzinie. Historia jedna z wielu, jakie mogły się przydarzyć w tamtych realiach, lecz nie pasująca do tej opowieści, więc zostanie pominięta. Ważna jest osobowość bohaterów i doświadczenia w związkach partnerskich. On po przejściach, których dowodem miały być zachowane listy i pamiętniki, kolega w trakcie burzliwych przemian emocjonalnych. Już trzecia z kolei żona wyrzuciła go z domu z powodu nadmiaru chęci kochania wszystkiego co się rusza. Zawsze, gdy odbywali spotkania biznesowe w jakiejś przytulnej knajpce, co było wtedy powszechnie praktykowane, kolega oddalał się na dłuższą chwilę z przygodną barmanką lub kelnerką, by po powrocie mówić już do niej kochanie. Posiadał niesamowity urok i duże wzięcie, nie mówiąc o portfelu. Pewnego dnia kolega jednak oprzytomniał. Stojąc na ruchliwej ulicy dużego miasta zauważył; „popatrz k…, tyle dup chodzi po świecie, a nas jest tylko dwóch. Nie damy rady. Poddał się. Nasz bohater doradził koledze, aby zaczął żyć wspomnieniami, to mniej kosztuje. Nie wiedział, że ta rada przyda się również jemu. Zanim do tego doszło żył beztrosko jak wszyscy rówieśnicy. Zrywał dojrzewające owoce życia, podniecał się zapachem rozkwitających wokoło dziewcząt. Mając kilkanaście lat poczuł potrzebę, aby opuścić dom rodzinny i wejść na własny rachunek w lata edukacji przygotowującej do dorosłego życia, a później w nieznane nikomu z góry życie pełne radości, smutków i wyzwań. Dylematu, ani też przeszkód raczej nie miał, gdyż taka właśnie obowiązywała wtedy norma społeczna. Zanim zakiełkował pierwszy męski wąs pod nosem już trzeba było wyruszyć w świat, aby gdzieś, najlepiej daleko od domu rozpocząć przygotowania do dorosłego życia. Był to czas wielkiej emigracji wewnętrznej spowodowany gwałtowną przemianą całego otoczenia w granicach wielu społeczeństw, które „rosły w siłę, by ludziom żyło się dostatniej”. Doktryna wyśmiana przez następne pokolenie, które wybrało model bezideowy. Mówiło się, że w domu zostają tylko dzieciaki, dlatego też nawet ci, którzy mieli dobrą szkołę lub pracę pod domem często szukali innej, gdzieś dalej. Filozofia mało praktyczna pod względem wygody, lecz jakże kusząca wolnością. W takim człowieku dopiero budzą się pierwsze żądze, zaczyna dojrzewać emocjonalnie, szuka przygód, chce być bohaterem opowieści z własnego życia. Lecz nie każdego to dotyka. Są tacy ludzie, którzy przez całe życie kręcą się wokół domu rodzinnego, tak jakby coś trzymało ich na uwięzi i nie mogli zbyt daleko, i na dłużej oddalić się z tego miejsca. Niektórzy, jak ptaki wędrowne, wyruszają w świat bliski lub daleki, aby powracać po latach, gnani jakąś tęsknotą lub sentymentem. W całym życiu takich ludzi lub im podobnych spotyka się setki i tysiące. Każdy z nich ma swoją historię, ich losy często się zazębiają i przeplatają. On należał do gatunku, który nie wraca na dłużej do miejsc już opuszczonych, ale czasem odwiedza te miejsca choćby po to by zaświecić świeczkę na grobach bliskich lub spotkać starych przyjaciół, będących najczęściej już niepodobnymi do siebie z lat znajomości. Bywa też niekiedy tak, że wspomnienia i postaci z tych wspomnień snują się za człowiekiem przez lata lub powracają, gdy już nie ma dokąd dalej gnać. Tak było w jego przypadku. Gdy miał już za sobą lata szczenięce, trzecią z kolei płomienną lecz zawsze pierwszą miłość, która jak zwykle zakończyła się dziecięcą zdradą postanowił wyjechać na zawsze. Nowy świat stał otworem, pełen nowych ludzi, nowych znajomości i roboty wydawało się nie do przerobienia, dziewczyn nie do zdobycia. Spisanie wszystkich wątków i zdarzeń dnia codziennego byłoby niecelowe i okropnie nudne tym bardziej, że w pamięci pozostały jedynie chwile niecodzienne, inne niż wszystkie pozostałe, inne niż te wykreowane na tysiącach taśm filmowych, na milionach stron opowieści książkowych, intymne i osobiste. Całą historię swojej dorastającej i dorosłej, za wyjątkiem tej pierwszej miłości zawarł w pliku listów pożółkłych i naprędce spisanych pamiętników w okresach najbardziej drastycznych, lecz odnoszących się do istoty najważniejszej, której na imię było Ona. Wszystkie pozostałe podzieliły los zapomnianych chwil i zdarzeń, które po latach okazały się na tyle mało istotne, że szkoda było trudu na ich odkopywanie. Po nich pozostały tylko trudno rozpoznawalne już fotografie najczęściej pozbawione emocji, które wyprał czas.

*

Z głębokiego snu wybił go chrapliwy dźwięk dzwonka. Rozbudzony wyjrzał przez okno, lecz nikogo nie było. Nie pierwszy raz przytrafiło mu się, że słyszy dźwięki lub widzi obrazy, które chciałby usłyszeć lub zobaczyć. Prawdopodobnie zawsze, gdy pogrąża się w głębokim skupieniu albo w śnie pełnym urojonych wspomnień jego mózg wydobywa te zjawiska z głębokiej podświadomości, kłóci się z jego jaźnią. Odszedł od okna i usiadł ponownie w wygodnym fotelu. Był to jedyny mebel, który towarzyszył mu od bardzo wielu lat. Ten fotel był związany z nim niemal od połowy jego wspomnień, do których zamierzał powrócić. Na biurku przy komputerze leżał plik listów, czytał je zanim zasnął. Niemal wszystko co zgubił krok po kroku odnajdywał w tych listach, które nie wiadomo po co przetrzymywał w kieszonce starej walizki, tam gdzie od lat nie zaglądał. W poszukiwaniach posiłkował się pojedynczymi, wyrwanymi z pamiętnika kartkami, bezładnie rozrzuconymi na podłodze fotografiami wyglądającymi w swym nieładzie jak pożółkłe liście rozwiane przez wiatr. Swoje wysiłki mógłby uwieńczyć kwestią Ordona: „Wstąpiłem na działo i spojrzałem na pole..” Te słowa mógłby wypowiedzieć każdy, kto ma działo i pole, ale tam dwieście armat grzmiało! I w tym cały dramat. Fotografii było tyle samo, a może więcej. Zastygłe w bezruchu postaci, które spotkał na swojej drodze życiowej, których los w jednej odległej chwili splatał się z jego losem. Teraz te setki par oczu z fotografii nacierały na niego niby artylerii szeregi. Nigdy na to nie zwracał uwagi, a wydawać by się mogło, że te żółkniejące ze starości fotografie zawierają jakiś sekret, który przeoczył. Robione były tak, że postaci na nich uwiecznione patrzą pytająco, skrywają własne myśli. Patrzą wprost na niego i to niezależnie od miejsca, w którym teraz przypadkowo je położył. Gdyby aparat fotograficzny potrafił razem z obrazem skanować myśli teraz poznałby odpowiedź na niejedno pytanie. Brał każde z nich do ręki i próbował odgadnąć w jakich okolicznościach było zrobione, co też może teraz dziać się z postacią na tej małej kartce papieru. Najwięcej było takich, których losów nie da się odgadnąć, a postaci odszukać. Stanął przed smutną rzeczywistością utraty na zawsze dużej części wspomnień. Szczęśliwi są ci, którzy piszą dokładne dzienniki z mijającej codzienności jeżeli na marginesach dopisują dalsze losy osób najważniejszych, które tracą z zasięgu wzajemnych oddziaływań. Dużo fotografii uwieczniało jego samego lub w towarzystwie znajomych mu osób. Jedne towarzyszyły mu obojętnie, nieraz przypadkowo, inne wykazywały wyraźnie wzajemne zainteresowanie i bliskość emocjonalną. Wspomnienie zawarte w tej małej klatce są zawsze miłe, gdyż dokumentują to co było. Na temat każdej takiej klatki można by napisać rozdział, choćby tylko dla siebie zanim czas zmąci umysł i przyjdzie zapomnienie. Nad tym pomysłem zastanawiał się dłużej, lecz realizację odłożył na później. Na to potrzeba czasu i spokoju, może taki kiedyś nadejdzie. Wygodniejsze w poszukiwaniach dawnych uczuć i emocji były luźno zaszufladkowane w mózgu klimaty z dzieciństwa tkwiące w każdym, a szczególnie odręcznie pisane listy i szczątkowe fragmenty pamiętnika sprzed lat. Z posegregowaniem listów nie miał żadnych kłopotów, gdyż pisane odręcznie od razu wskazywały autorkę. Z dużego stosu wybrał te, które datami ciągnęły się niemal od początku do końca okresu zamierzonych wspomnień. Trudniej było odnieść zapiski pamiętnika do konkretnych osób. Były podobne, czasem zdradzały sekrety, których ujawnić jeszcze nie chciał. To co przeczytał na jednej z kartek przy odrobinie dobrej woli mógłby odnieść do większości przypadków jakie starał się odnaleźć i upodobnić do siebie, spiąć w jedną romantyczną całość. A było tam napisane lubieżnie- „zaświeciłem lampkę nocną i przez uchylone drzwi zajrzałem do sypialni. Z ulgą upewniłem się, że w łóżku leży urocza blondynka. Uśmiechała się przez sen, a może tak mi się tylko wydawało. Nie dość, że miała długie blond loczki, to jeszcze dołeczki w policzkach, co przy tym uśmiechu dodawało jej niezwykłego uroku. Leżała na boku podparta dłońmi pod głowę znużona spokojnym snem. Była ubrana w koszulkę nocną przykrywającą ją tylko do pasa, bo reszta zsunęła się za biodra. Spod kołdry wyłaniały się wypięte prowokacyjnie odkryte pośladki w moją stronę. Były mocno wykształtowane, pulchniutkie i lekko zaróżowione w świetle zniekształconym kloszem od lampki, jakby ze wstydu. Wyglądała tak zachęcająco, że budziła niesamowitą żądzę, lecz nie miałem odwagi jej budzić, wstydziłem się tej nagości”. Ale był to tekst przepisany z luźnych kartek pamiętnika. Rzecz cała tkwi w tym „ale”. Zdążył już zapomnieć jak do tego doszło, że taki zapis znalazł się w jego pamiętniku, nie pamiętał kiedy to mu się zdarzyło lub śniło. Był zdumiony odkryciem. Był pewny, że odpowiedź znajdzie w listach. Opowieść snująca się na bazie tych listów wspomagana setkami fotografii zrobionych w marszu przez życie będzie prawdziwa niestety tylko w połowie. Całość mogłyby dopełnić listy, które On pisał i słał na wiele adresów lecz te listy zagubiły się w szafach adresatek, a może zostały już spalone. Jeżeli przetrwały odnalezienie ich nie byłoby trudne za to na pewno bolesne. Łatwiej było sięgnąć do wspomnień, a później jak po drabinie wspinać się w kolejne lata, przeżycia i emocje zaczynając od tych najgłębiej zakodowanych, a mających wpływ na przyszłe zachowania, w myśl porzekadła, czym skorupka za młodu nasiąknie.

Ona

w zieleni

Ona weszła w jego życie nieoczekiwanie, w sposób mało wyszukany, lecz jak się miało okazać skutecznie i przebojowo. Otrzymał list od nieznajomej, która zaprosiła go do udziału w romansie. Nie wiedział jeszcze, że ten niby romans będzie szedł za nim przez życie jak cień, zapętli się wokół niego jak węzeł, którego nie zdoła rozwiązać.

15.03.r-1. Nie gniewaj się, że tak piszę od razu na Ty, lecz „pan” nie wyszłoby mi spod pióra, chociaż przy Tobie wyglądam jak mała dziewczynka. Jesteś jakby nie było starszy o kilka lat ode mnie. Nie śmiej się, że takie dziecko proponuje Ci spotkanie. Imponujesz mi jednak bardzo i chciałabym mieć takiego chłopaka jak Ty. Nosisz się tak męsko. Te Twoje obcisłe spodnie, sznureczki i łańcuszki przy pasie. To wszystko chyba mnie podnieca, bo mam wypieki na policzkach gdy Cię widzę. Od dawna Cię już obserwuję i uwierz mi, bardzo mi się podobasz. Wiem o Tobie prawie wszystko. Wiem gdzie mieszkasz, do jakiej chodzisz szkoły, znam Twoich kolegów i niektóre koleżanki. Miałam zamiar już dawno do Ciebie napisać, lub spotkać się z Tobą osobiście na obcym gruncie, lecz nie miałam śmiałości. Dłużej już nie mogę tego znieść. Widuję Cię niemal codziennie, lecz ja dla Ciebie jestem niewidzialna. Gdy Cię spotykam na ulicy idę za Tobą, gdy wchodzisz do sklepu ja też tam wchodzę, chociaż nic nie kupuję. Raz widziałam Cię w kinie, byłeś z jakąś dziewczyną, a ja z moją najlepszą koleżanką. Siedziałyśmy za wami kilka rzędów i przez cały seans patrzyłyśmy na wasze sylwetki siedzące w mroku sali, zamiast patrzeć na ekran. Doszłam do przekonania, że to nie była Twoja sympatia, bo żegnając się na dworcu podałeś jej tylko rękę i tak rozeszliście się. Mimo to zrobiłam się bardzo nerwowa i zazdrosna. Najbardziej zdenerwowała mnie moja koleżanka, gdy powiedziała, że jej się też cholernie podobasz i zaproponowała abyśmy zaprosiły Cię na spotkanie razem. Mieszkamy w jednym domu, bo Ona u nas wynajmuje kwaterę, bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Nie wiem co miała na myśli lecz żałowałam, że wtedy pokazałam jej Ciebie. Jestem zazdrosna o każdy uśmiech, którym obdarzasz znajome dla Ciebie dziewczyny, a robisz to często, ja to widzę, chociaż nie masz o tym pojęcia. Zawsze gdy Cię spotykam, staram się być blisko Ciebie, ale tak, by Ci się nie narzucać swoją osobą. To może dlatego nie zwróciłeś dotąd na mnie uwagi, a może, boję się tego napisać lecz muszę, może nie jestem w Twoim typie. W przeciwnym razie musiałbyś skojarzyć, że za Tobą łażę. Nie dowiem się tego dopóki nie spotkamy się oboje tak jak umawiająca się para. Mogłabym sprowokować na ulicy, czy w sklepie, czy też gdziekolwiek sytuację zwracającą na mnie uwagę. Mogłabym podłożyć Ci nogę w ostateczności tak jak to robią w filmach, ale boję się, że weźmiesz mnie za dziewczynę, która Cię podrywa, albo jeszcze gorzej mógłbyś sobie pomyśleć o mnie i uciekać później przede mną. Boję się tego najbardziej. Chcę się z Tobą spotkać, jeśli oczywiście nie będzie Ci to przeszkadzało w zajęciach. Mam nadzieję, że znajdziesz wolną chwilę żeby się spotkać ze mną. Czy moglibyśmy się spotkać w sobotę tj. 19 marca o piętnastej trzydzieści, względnie w niedzielę o siedemnastej na ulicy Sienkiewicza koło PDT. Ja będę ubrana w ciemno-brązową jesionkę z patką, na nogach będę miała kozaki na metalowej szpilce, ewentualnie półbuty. Na głowie będę miała czapkę futrzaną, też brązową. Jestem naturalną blondynką, mam długie kręcone włosy. Czekam, do zobaczenia. (nn — na razie nieznajoma)

*

List intrygujący, autorka tajemnicza i sądząc z opisu odważna, chętna i w jego guście, a że za młoda tym lepiej, bo można taką sobie wychować pod swoje potrzeby. Te długie blond włosy, a może jeszcze z loczkami. Każdego takie wyznanie by wzięło. Nie dała zbyt dużo czasu na zastanowienie się, na wyszukanie w pamięci kogokolwiek, kto mógłby pasować do tego opisowego wizerunku. Chodził całe cztery dni z listem przy sobie i wahał się. Miał ogromną chęć, by Ona usiadła obok niego i dokończyła to szczególne wyznanie sympatii, a może utajonej pierwszej miłości. Bał się, że to może okazać się głupi kawał kolegów lub jakiejś znajomej, która chce go wciągnąć w perfidną pułapkę. Poszedł na spotkanie z duszą na ramieniu, targany obawami, nieśmiałością, lękiem przed nieznajomą, a już bliską w pewnym sensie. Miejsce, które wybrała było położone w nadzwyczaj ruchliwym punkcie miasta. Centralna ulica, kiedyś trakt komunikacyjny, a teraz szeroki na dziesięć metrów deptak. Po każdej stronie nieustający ciąg witryn sklepowych, wystaw i ogródków dla odpoczywających spacerowiczów, teraz zwiniętych przed śniegiem w składy. Środkiem, jak dwubiegowa rzeka, płynął wielobarwny strojami tłum ludzki. Prawie wszyscy spieszyli się nie wiadomo dokąd, przemykali ze spuszczonym pod nogi wzrokiem. Gdy tak patrzył na ten nurt, dziwił się, że nikt na drugiego nie wpadł. Zanim przyszła obserwował wnikliwie wszystkich przechodniów, którzy mogliby być autorami listu, szukał blondynki z długimi włosami w czapce futrzanej. Każdy młody chłopak, który przystanął na chwilę i spojrzał w jego kierunku przypadkowo mógł być tym nasłanym dowcipnisiem. Każda dziewczyna dyskretnie przemykająca obok mogła być tą, której na imię będzie odtąd Ona. Czekał długo, gdyż przyszedł dużo wcześniej. Przypomniały mu się wszystkie dotąd rozpoczęte, a nieudane romansiki, wiele chwil miłych i żałosnych. Pamiętał, jak będąc w okresie dojrzewania zakochał się w młodszej, a już wybujałej emocjonalnie koleżance ze szkoły. Wiedziała, że zaczepia ją wzrokiem, więc zaciekawiona jego skłonnością do romansu odwzajemniała zaloty. Gdy siedział zamyślony na parapecie okna przysiadła się, by porozmawiać. Pozwalała się niekiedy odprowadzić pod dom, chociaż miał nie po drodze. Gdy dłużej nie przychodziła, wkładał liściki w pękniętą deskę ogrodzenia jej domu, a ona liściki wybierała. Raz zamknęła się z nim w bibliotece szkolnej, gdzie obsługiwała stoisko z lekturami. Zamiast wykorzystać sytuację, przytulić się do nabierającego już kształtów jej ciała, chociażby potrzymać za rękę uciekł przez okno. Odtąd robiła mu wymówki i zwyczajnie nabijała się z niego. Gdy był już starszy, a stopień dojrzałości wskazywał, że mógłby być ojcem wzdychał do niezwykle obdarzonej w kształty koleżanki z sąsiedniego podwórka. Chętnie umawiała się na prawie nocne randki. W ciemnościach pokazywała swoje wdzięki, pozwalała się dotykać, co uruchamiało jego dojrzewające narządy tryskające jadem miłości na wiwat. Była miła i uczynna lecz nie tylko dla niego. Walczył o nią z kolegami, gdyż tylko On w niej był zakochany. Poddał się, gdy zbyt manifestacyjnie zaczęła umawiać się z innymi. Będąc już kawalerem adorował nową panią od matematyki, która była dużo starsza chociaż jej zdrobniała figura na to nie wskazywała. Gdy raz w zastępstwie na lekcji polskiego recytowała wiersze miłosne, zakochał się znowu. Była taka sugestywna, mówiła całym ciałem, a piersi falowały jej jakby zaraz miała wejść w fazę szczytowania. Zanim skończyła się lekcja poprosił ją wprost z ławki szkolnej o rękę. Cała klasa tarzała się ze śmiechu, a panią zamurowało. Odtąd zawsze, gdy spotykał ją na korytarzu, bo uczyła w innej klasie, uśmiechała się do niego. Z oświadczyn nic nie wyszło, szkoda, za to czuł się dorosły. Ale dorosłość niesie zagrożenia. Na ślubie brata upatrzył sobie w kościele obcą prześliczną dziewczynkę. Była ubrana inaczej niż wszystkie i to ją wyróżniało z tłumu. Oniemiał, gdy pojawiła się w drzwiach domu weselnego, dopiero wtedy zauważył, że była w habicie. Teraz pogrążony w myślach obserwował ulicę. Przemykały osoby starsze, a między nimi również takie same z kształtnymi figurami przypominające lata wcześniejsze. Było ich tak wiele. Rację miał kolega mówiąc, że człowiek sam jeden nie dałby rady wszystkie zaspokoić przez całe swoje życie. Stojąc tak i rozmyślając nie jeden raz nosił się z zamiarem ucieczki z tego miejsca, lecz ciekawość kazała mu czekać. Gdy już czas spotkania upłynął znacząco i miał sobie pójść zawiedziony na ulicy zrobiło się dziwnie pusto. Przechodnie gdzieś znikli, ruch uliczny jakby ustał. Zauważył, że nieopodal stoi tyłem do niego odwrócona postać, jakby w bezruchu, jakby stała tam zawsze, lecz On jej nie dostrzegł wcześniej w ulicznym zgiełku. Gdy podszedł cała drżała. Nie znał jej, nie miał pewności, lecz Ona odwracając się powiedziała, — to ja. Wziął ją za rękę i poszli w milczeniu przed siebie. Ona najwyraźniej trochę sobie zakpiła z niego podając opis swojego wyglądu. Może po to by mieć nad nim przewagę, by jej nie rozpoznał od razu. Była uroczą szatynką z długimi włosami zawiniętymi pod brązową czapkę. Nie była blondynką, tak jak napisała w liście. Poczuł się niepewny i onieśmielony. Była zbyt ładna jak dla niego, tak pomyślał. Nie zapytał nawet, dlaczego w liście inaczej opisała swój wygląd. Wydedukował na własny użytek, że ten opis włosów to naturalny wykręt na wypadek, gdyby nie podszedł lub posłał kolegę. Idąc razem obok siebie nie mieli zbyt wiele słów do wypowiedzenia i gdyby nie trzymali się za ręce można by sądzić, że idą osobno, każdy w swoją stronę, dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym kierunku. Jednak byli razem i łączyło ich coś więcej niż przypadek. Już na pierwszym spotkaniu tylko na nią patrząc i dotykając dyskretnie jej dłoni podniecił się nieprzyzwoicie, a objawiło się to niebezpiecznym wzwodem, dobrze widocznym, bo nosił się ciasno. Nic dziwnego, było zimno, na nogach miała kozaki, na głowie czapę futrzaną, a spódniczka zakrywała tylko majtki. Reszta nóg z obłymi udami była na wierzchu, jakby był środek lata. Wydawały się długie i gołe, pomimo, że ubrane w cieliste grube pończochy. Spacerowali po zaśnieżonym parku mówiąc byle co. Przy pomniku Żeromskiego recytował jej nie wiadomo dlaczego strofy z Popiołów, fragmenty z ust Cedry witającego Cesarza, to znów zawodzenie kapitana Wyganowskiego po rzezi w klasztorze. Rozmowa niezbyt się kleiła, bo nie mogli znaleźć wspólnego wątku, który mógłby ich zbliżyć. Wydawało się, że słucha, lecz nie wie co On do niej mówi, dlaczego się wysila recytując prozę, tak jakby to była poezja romantyczna. Gdy nikt już ich nie widział, bo o tej porze z parku nawet wiewiórki gdzieś wywiało, robiła wrażenie przytulającej się do niego. Nabierała odwagi, zaczynała nadawać na tych samych falach, zadawała kłopotliwe pytania, na które nie znajdował od razu odpowiedzi. Dziwił się, że wypytuje o dziewczyny z jego otoczenia, które powinna znać sama, o jego zainteresowania. Wydawało się, że go testuje lub plecie byle co szukając wspólnego tematu. Po godzinie lub dłużej, gdy oboje trochę się wychłodzili, Ona niespodziewanie zaproponowała, aby poszli do kina, aby się ogrzać. Zbieg okoliczności, przypadek, jej czujność lub zrządzenie losu sprawiło, że w najbliższym kinie o popularnej wówczas nazwie „Moskwa” z afisza nie schodziły „Popioły”. Z biletami nie było problemu, na sali siedziało kilkanaście par takich jak Oni, wtulonych w siebie, nieobecnych. W trakcie filmu chwilami szeptem powtarzała kwestie wypowiadane przez aktorów, recytowała prozę w rewanżu. Wydawało im się, że znają się od zawsze, że są bardzo do siebie podobni i bliscy sobie. Ich ręce splotły się pieszczotliwie, a ciała zlepiły w jedną sylwetkę. Gdyby jedno miało serce po prawej stronie, to ich rytm musiałby się zrównać, a może tak właśnie było. Nastąpiła chwila zauroczenia spowodowana mechanizmami funkcjonowania mózgu, znanymi tylko psychologom. Gdy film się skończył, a salę wypełniło światło lamp powiedziała, że musi już wracać do domu. Obiecała, że odezwie się listem. Na bilecie napisała swój adres, a właściwie dwa, bo drugi do koleżanki na wypadek gdyby wyprowadziła się z domu, prosiła aby nie pisał. Nie rozumiał tego, lecz obiecał, że poczeka na jej list. Gdy odeszła, pożegnał ją wzrokiem bez żalu. Widział, jak spieszy się odchodząc, tak jakby chciała uciec z tego miejsca jak najszybciej. Nie obejrzała się, gdy On tak stał i stał. Pomyślał, była ciekawa, zaspokoiła ciekawość lub wygrała jakiś głupi zakład. Gdy stracił ją z zasięgu wzroku poszedł do domu. Mijały miesiące, a Ona nie dała znaku życia. Zapomniał o niej, zwłaszcza, że za pasem miał maturę i pierwszą pracę. Gdyby spotkali się nieco wcześniej, na pewno zaprosiłby ją na studniówkę, lecz teraz nie było takiego pretekstu. Matura choć stresująca nie wniosła nic nowego do życiorysu. Jedyna miła chwila, jaka przydarzyła się w trakcie egzaminu, to zachowanie pani od matematyki, do której wzdychał na korytarzach. Tylko jemu przynosiła kanapki i herbatę tak jakby chciała w ten sposób dyskretnie pożegnać się z jego uczuciem, które wyczuwała. Natomiast pierwsza praca okazała się nadzwyczaj ciekawa i prowokacyjna emocjonalnie. Mając świadectwo ukończenia szkoły w ręce pieszo wyruszył w miasto, w poszukiwaniu pracy. Wtedy nie było ogłoszeń prasowych, ofert w biurach pośrednictwa. Nie było takich biur, gdyż miejsca pracy leżały na przysłowiowej ulicy. Idąc na wyczucie, lecz z upatrzonym z góry zamiarem trafił do bardzo dużego biura konstrukcyjnego w największej miejskiej fabryce. Z zatrudnieniem nie było żadnego kłopotu. Złożył podanie z obowiązkowym życiorysem oraz świadectwem ukończenia szkoły, a za dwa dni stał się trybikiem tego molocha. Biuro wypełnione było rzędami desek kreślarskich, przy których stali lub siedzieli panowie w białych kołnierzykach i krawatach, a wokół każdego takiego stanowiska było kilka innych przy których stały śliczniutkie panienki, wszystkie młode i ładne, w granatowych spódniczkach i białych bluzeczkach. Co druga chłodna blondynka z loczkami, a pozostałe takie jak Ona, ciepłe, romantyczne i podniecające z wypiętymi lubieżnie pośladkami. Poczuł się jak w raju. Mógłby tam pracować ciągle, nie jedząc, nie wracając do domu. Dostał stanowisko przynależne facetowi, bo obowiązywała solidarność męska, no i dwie śliczniutkie kreślarki do pomocy. Trenował się w zawodzie. Szkicował coś, konstruował nowe, jak mu się wydawało, urządzenia i detale, a asystentki przecudnie to rysowały. Miały talent i jakiś dar Boży do precyzyjnego przerysowywania. Flirtował gdy inni nie widzieli, a one odwzajemniały flirty. Na koniec dnia rozchodzili się, by rano znowu się spotkać, by cały dzień być razem ze sobą. Wieczorami tęsknił za dniem pełnym wrażeń w pracy. Wspólne przerwy, wspólne śniadania, z czasem wspólne rajdy i wycieczki w dużej grupie. Wiedział, że ta sielanka będzie mu się później śniła latami, a wspólne fotografie robione na szlakach górskich, w stołówce, w biurze, na oficjalnych akademiach wypełnią jego album, by kiedyś wspominać wczesną młodość i pierwszą pracę. Gdyby była jedna, a nie dwie naraz, gdyby była szatynką z chłopięcą fryzurą nad czołem, a nie farbowaną blondynką z loczkami, gdyby to była Ona. Do pracy przykładał się starannie, szkicował i wymyślał coraz to nowe fragmenty poważnych zadań wydziałowych, gdyż asystentki musiały mieć coś do roboty. Nie rozumiał wtedy jeszcze tego, lecz to był system. Wszyscy byli ze sobą związani realizowanym zadaniem i gdy jedno ogniwo nawaliło, pozostałe nie miały co robić. To wymuszało solidność i rytmikę pracy. Bywały dni, że musiał zejść na wydziały dla skonsultowania błędów w dokumentacji warsztatowej lub wyjaśnić źle doprecyzowany problem. To powodowało, że jego asystentki nudziły się i wymyślały psoty. Zdarzało się, że znajdował przypięte do deski kreślarskiej liściki miłosne niby od tajemniczej nieznajomej. Gdy wracał patrzyły pytająco, czy zgadnie, od której był ten liścik. Nie próbował zgadywać, wiedział, że pisały razem. Czerwieniły się i zalotnie uwodziły wprowadzając go w zakłopotanie. Gdyby nie byli w biurze lecz w sypialni rozebrałby obie do naga i pozwolił się wykorzystać w trójkącie. Był pewny, że gotowe były na taki eksperyment, lecz nie miał takiej sypialni, nie miał też odwagi. Wszyscy zadowolili się byciem ze sobą, drobnymi dotykami, gestami. Ten szczególny rodzaj uczuć był niezwykle romantyczny, a jego zachowanie z perspektywy czasu frajerskie. Dziwił się, że na jego oczach takie podwójne dobro marnuje się. Nie miał koncepcji nawet na degustację, nie mówiąc o konsumpcji, którą miał w zasięgu swoich możliwości. Wytłumaczeniem może być tylko potoczna teza, że młodość bywa chmurna i durna. Wydawało mu się, że świat dorosłych, w który właśnie wkroczył to raj na ziemi. Żadnych kłopotów, same przyjemności, za które ktoś jeszcze płaci przyzwoitą pensję. Wydawało mu się też, że wszyscy nowi znajomi to jedna wielka rodzina, prawdziwa komuna, gdzie każdy każdemu pomaga i jest życzliwy. Na dodatek dziewczyny robią kanapki, szefowie dają treningowe zajęcia nie wymagając pośpiechu. Gdy przychodził ktoś nowy dostawiano biurko, deskę i po kłopocie. Robiło się ciaśniej, ale coś nowego się działo. Najwyraźniej nie istniał w świadomości tamtego społeczeństwa związek pomiędzy kosztami, a stratami, nikt nawet nie próbował myśleć tymi kategoriami. Patrząc z perspektywy, jak można było kalkulować straty w sytuacji, gdy wszyscy bez wyjątku pracowali, produkowali, konsumowali. Taka zbiorowa praca musiała dawać zyski na jakimś poziomie, które wracały jak mgła i otaczały wszystkich jednakowo. To był rodzaj dobrobytu powszechnego, który wkrótce miał się przebudować i ponownie zrodzić klasy i warstwy, gdzie sprytniejsi i lepiej skoligaceni wydzierali płaty sukna, a reszta dostawała nici. On nie czuł się zagrożony. Jego asystentki okazały się wiernymi kompankami, nie interesowały się flirtami na drugim końcu sali ani polityką. Całe życie towarzyskie toczyło się w trójkącie, który był idealnie równoboczny. Gdy szli w góry na szlak po stromych zboczach, trzymali się za ręce, a On zawsze w środku. Trzymał obie aby nie osunęły się ze skalistej ścieżki pod Giewontem, a gdy któraś zasłabła i miała dosyć wędrówki, by ją holować. Musiały zasłabnięcia planować i uzgadniać między sobą, bo dziwnym zbiegiem okoliczności słabość okazywały na zmianę, nigdy obie naraz. Rewanżowały się za opiekę jednocześnie. Razem robiły kanapki i herbatę dla niego, razem prały jego skarpetki, każda po jednej, chociaż tego nigdy nie chciał i robił im wymówki. Wykradały je z plecaka i mieszały ze swoją bielizną, do której nie pozwalały mu się zbliżać. Na zachowanych fotografiach są zawsze razem z wzrokiem utkwionym przed siebie, w górski horyzont. Dobrze, że nie musiał wybierać bo musiałby wziąć obie, by żadnej nie sprawić zawodu. Wiedział, że są brunetkami przemalowanymi na blond. Wystarczyło tylko przyciąć włosy, robiąc grzywkę na czole i każda mogłaby mieć na imię Ona. Lato kolejny raz minęło zbyt szybko, tak szybko jak mijają każde wakacje. Przyszła jesień, a na samym jej początku otrzymał list. Upomniała się Ojczyzna o służbę. W liście był bilet w jedną stronę. „Ze spuszczoną głową, powoli”, jak wolny najmita, poszedł ostatni raz do codziennego raju, do pracy. Nie było już wesoło. Wokoło zwyczajne życie biurowe, praca, flirty, romanse, a w kącie na skraju sali trzy sylwetki zapatrzone w swoje deski kreślarskie. Zabrakło słów, znikła radość bycia w raju. W ich związek zakradła się niepewność i smutne oczekiwanie na chwilę, w której przyjdzie się rozstać. Pożegnanie gorsze, niż to przed odjazdem, który spełnia się szybko, niemal w jednej chwili. To pożegnanie trwało i potęgowało żal. Na koniec dnia przekazał swoje stanowisko wraz z asystentkami nowemu facetowi, noszącemu się w krawacie i w białym kołnierzyku. Nie były zachwycone, lecz życie nie znosi pustki. Wiedział, że tu już nigdy nie wróci, że już je nie spotka w stanie panieńskim, że nie będzie szukał, a one nie będą czekały. Przed wyjściem zatrzymał się w milczeniu pomiędzy deskami, gdzie pracowały obie. Pożegnali się mocnym uściskiem, wręcz objęciem, najpierw z osobna, a później cała trójka razem. Nikt z sali nie zwrócił na nich uwagi, tak im się wydawało, więc czuli się swobodnie. Pierwszy raz poczuł na swojej piersi ich twarde biusty, ukryte pod skąpym odzieniem. Powinien żałować, że wcześniej tego nie doświadczył, ale nie miał takiego żalu. Teraz byłoby o wiele ciężej się żegnać, gdyby którąkolwiek zbałamucił. Wyszedł z biura pierwszy zabierając ze sobą plik osobistych, zarysowanych kartek na pamiątkę. Wyglądało, jakby wychodził na obchód warsztatowy, jakby zaraz miał wrócić. Nie był to jednak zwykły obchód, lecz chwila ostateczna. Gdy wrócił do domu i miał jeszcze kilka dni wolnych, niejednokrotnie chciał tam wrócić, pocałować obydwie przed drogą. Nie zrobił tego. Jadąc do koszar zabrał ze sobą ciepłe skarpetki, które spakowała mu troskliwie mama i kilka kanapek na drogę. W podróży spotkał takich jak on wielu. Jedni trzymali przez całą drogę w pociągu swoje panienki na kolanach, inni pili i śpiewali. On przycupnął pod oknem przedziału samotnie. Wspominał ostatnie miesiące, które wymazały z pamięci wiele wcześniejszych lat. Wydawało mu się, że podróż trwa właśnie te kilka ostatnich miesięcy. Na stacji końcowej czar wspomnień prysnął, gdy zamiast podróżnych czekających na przyjazd pociągu ukazał się sznur ciężarówek z plandekami malowanymi na zielono w ciapki. Było jasne, że w tym miejscu kończy bieg dotychczasowe życie, a zaczyna się nowe. Wszyscy pasażerowie pociągu w wieku poborowym, dotychczas weseli i beztroscy, jak barany jeden za drugim wsiadali na paki samochodów w milczeniu. Wszystko było nowe i nieznane. Samochody ruszyły niemal jednocześnie, a gdy się zatrzymały, wokoło był tylko las i rozległa polana zabudowana ogromnymi namiotami. Wchodzili do pierwszego najbliższego, a wychodzili ostatnim jako całkiem inni ludzie. Po trasie stały grupki dyżurnych mundurowych o sprośnym słownictwie, którzy cywila zamieniali w żołnierza. Najpierw była szatnia, gdzie rozbierali człowieka z ubrań podróżnych i na goło gnali do obróbki. Po drodze fryzjer tnący prawie na łyso, sanitariusz sypiący truciznę „łonową” i szpila pod łopatkę. Na końcu znowu szatnia skąd wypuszczali już wojaka, jeszcze fajtłapę. A w koszarach typowa fala. Bezpiecznie było pomiędzy śniadaniem i obiadem. Ten czas wszyscy razem spędzali na szkoleniach pod nadzorem kadry. Młodzi chłopcy, a już z gwiazdkami na pagonach, przekazywali wiedzę całkiem dla nich nową. Nie było łatwo, za to warunki spartańskie hartowały człowieka nie poniewierając jego godności. Pozostały czas wypełniały tortury psychiczne i fizyczne serwowane przez nieokrzesanych, wręcz czasami zwyrodniałych oprawców zaledwie o rok starszych. W takich warunkach ujawniają się najniższe instynkty człowieczeństwa i trudno w to uwierzyć, lecz tkwiące niemal w każdym z osobna. Zdarzały się chwile wolne od zajęć, a te najczęściej wykorzystywał na listy do znajomych, by żyć ułudą świata utraconego. Szukając kontaktu ze światem zewnętrznym, odnalazł w pamięci adresy dawno zapomniane. Zostawiła mu je Ona, gdy pierwszy raz spotkali się i rozeszli nie dając sobie obietnic. Nie był pewny, który z nich jest właściwy. Od niechcenia napisał krótki, głupawy tekst zaczepny na karcie pocztowej, taki sam na oba adresy.

Twierdz

a

28.11.r-1. Dziękuję za pozdrowienia i te „naiwne zwrotki” jak je sam nazwałeś, a ja jeszcze dodam puste i głupie. Choć Cię wcale prawie nie znam, bo spotkaliśmy się tylko raz, to jednak nie wydaje mi się abyś był takim chłopcem jakim przedstawiłeś się, oczywiście w tych naiwnych zwrotkach. Piszesz o sobie jak o kimś innym kogo poznałam. Te rymowanki, słowa zbyt natarczywe, oczekiwania Twoich brudnych myśli. Czyżbyś tak bardzo się zmienił, gdy ostrzygli Cię na łyso, a może mózg Ci wyparował, a razem z nim zapomniałeś wszystko to co mówiłeś mi w kinie. Jestem ciekawa tego bardzo. Wiem, że urządziłeś sobie żarcik, który Cię trochę zabawił, ale ja wypraszam sobie tego, rozumiesz!. Bardziej by mnie zainteresowało jak Ci leci, jakie masz zajęcia, niż te Twoje beznadziejne słówka. Ciekawa jestem, często o tym myślałam, dlaczego tak późno się odezwałeś. Wtedy, gdy podawałam Ci adres myślałam, że wiesz, że dziewczyny zawsze mówią nie, chociaż liczą na coś innego. Nie myślałam, że dosłownie mnie zrozumiesz i faktycznie nie napiszesz pierwszy, a jednak w końcu napisałeś i to wtedy, gdy już zaczęłam o Tobie zapominać i prawie poukładałam sobie życie bez Ciebie. Co ja teraz z Tobą mam zrobić. Jedno co mogę, to przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia.(-) P.s. Całe szczęście nazwiska jeszcze nie zmieniłam jak Ci się wydaje, bo o to mnie też raczyłeś zapytać. To co Ci podałam wtedy, to po prostu było moje przezwisko. Bardzo jestem ciekawa kiedy masz przysięgę. Przesyłam Ci wierszyk. Kto go złożył napiszę Ci przy okazji, oczywiście jeżeli będziesz chciał. (Ona!)

Mój pogląd na całokształt

spraw codziennych

Jest taki prosty

Lecz Ci niewzajemny

Myśli moje niepowstrzymane

Rozbiegają się ciągle

Na drogi skrzyżowane

I dlatego smutna błądzę

W aureoli zieleni

Myśląc, że spotkam Cię

Ale i skądże

Wszystko mi się w Twój

Obraz mieni

List zaskoczył go i wybił z tropu. Czyżby pomylił adresy. W pierwszym liście zapewniała, że zna go dobrze, że chodzi za nim, śledzi jego ruchy. Albo wtedy, albo teraz zgrywa się pomyślał i dał za wygraną, bo korespondencję podjął dla rozrywki. W wolnych chwilach nie miał co robić, nudził się więc pisał byle co i byle gdzie. List przyszedł wtedy, gdy nie był jeszcze pewny, czy trafił do piekła, czy też stracił prawa obywatelskie po przekroczeniu bramy twierdzy, w której się znalazł. Mieszkał w trzydziestoosobowej sali, gdzie równiutko ustawione były głowami do ścian metalowe prycze przykryte jednakowymi szarymi kocami. Przy nagłówkach stały jedynie małe szafki z taboretami i nic więcej. Codziennie skoro świt łóżka były już puste i zasłane jakby nikt od dłuższego czasu ich nie używał. Zanim zaczęło się rozwidniać cała ferajna wesoło maszerowała na ogromne boisko bez bramek, ze śpiewem na ustach. Zawsze ta sama piosenka, dwie zwrotki w koło Macieju. Wydawać by się mogło, że tak wczesna pobudka zarządzana była ze złośliwości losu, lecz tak nie było. Rygor łatwy jest do zniesienia w sytuacji, gdy poddaje mu się na raz setki dziarskich rówieśników. Tu maszerowali podobnie ubrani, w oszczędne podkoszulki jednakowego kroju i długie białe kalesony. W takiej kreacji i w saperkach na nogach wyglądali jak zastępy żniwiarzy w czasach pańszczyźnianych, z tą różnicą, że teraz chodzili ustawieni w czwórkowe szeregi. Ktoś, kto tego nie przeżył osobiście będzie takie obyczaje opisywał w kategoriach tortury. Robią to często młode mamy posyłające do twierdzy swoje wyrośnięte już dzieci, zapominając, że dzieci z czasem mężnieją. W tak dużej grupie wszyscy są bezpieczni, tak samo jak stado dzikich zwierząt trzymające się w zwartej kupie. Ofiarami są tylko ci, którzy odłączają się od grupy, chcą być inni, buntują się. Twierdza przypominała obóz jeniecki z najgorszego filmu. Od strony ulicy wchodziło się do estetycznej wartowni, był to prawie zwyczajny budynek cywilny. Zaraz za ścianą tej fasady urządzono pomieszczenia, gdzie tuż nad podłogą zmontowane były leżanki z desek, na których co dwie godziny młodzi chłopcy trzymający wartę prostowali swoje kości, odpoczywali. Środkiem twierdzy prowadziły szerokie brukowane aleje obudowane z jednej strony wysokimi murowanymi magazynami. Tam zlokalizowane były przepastne pomieszczenia wypełnione materiałami i sprzętem rzadko używanym. Było to skupisko nowoczesnej techniki z perspektywy czasu mało przydatnej w normalnych warunkach. Za to można tam było pobawić się w wojenkę lub nakręcić film mrożący krew w żyłach. Żelazne maszyny o różnych kształtach i rozmiarach swym zimnym ogromem wzbudzały respekt, zwłaszcza podczas ćwiczeń „na sucho” lub przy czynnościach konserwacyjnych. Po drugiej stronie alei stały baraki parterowe ustawione gęsiego jeden za drugim. Prawie Brzezinka zarówno pod względem architektury jak też wyposażenia. Każda kompania posiadała cztery baraki z salami trzydziestoosobowymi, magazynem, świetlicą, toaletami szeregowymi również trzydziestoosobowymi bez ścianek działowych. Kompleks zamykał wysoki mur ceglany z dwoma bramami tylnymi, którymi opuszczało się twierdzę na żelaznych maszynach. Od początku, gdy tylko tam zamieszkał za rzędem baraków mieszkalnych dobudowywane były nowe, już murowane, odgrodzone drutem kolczastym i metalową siatką. Szykowano miejsce dla nowego rocznika. Dzień w twierdzy zaczynał się przed świtem. Gimnastyka poranna bardzo zdrowa dla krzepkości ducha była szalenie wyczerpująca ciało. Nie należał do Tarzanów, zawsze plątał się kilka szeregów od końca, ale nadążyć musiał. Zawsze były biegi, przysiady i znowu okrążenia boiska samotnych maruderów, którzy nie nadążali, buntowali się lub zgubili bieliznę w biegu, bo rzadko które kalesony miały guziki dobrze przyszyte i trzeba było podtrzymywać je w garści. Gdy taki się trafił prowadzący ćwiczenia złośliwie zarządzał szereg zaraz po siódmej i wydawał komendę baczność, a to na powitanie rozpoczynających pracę aktorów teatru graniczącego jednym bokiem z twierdzą. W tej rozrywce najbardziej lubowały się leciwe panie aktorki, które najwyraźniej korumpowały owego trenera bez trzech zębów z przodu. Wychodziły na taras pomimo wczesnej pory i z radością serwowały brawa, gdy jakiemuś nieszczęśnikowi oderwał się guzik i gacie opadły na kostki. Widok nie był lubieżny, gdyż zarządzeniem miejscowym wszyscy nieszczęśnicy z nowego poboru musieli wszystko mieć wygolone do skóry, jako zabieg pozbawiający możliwości żerowania robactwa łonowego, które podobno wtedy było plagą. On prawie zawsze solidaryzował się z upokorzonym i dyskretnie rozpinał guzik, by jego gacie też opadły, a że nie miał się czego wstydzić, bo dziwnie wzwody miewał na życzenie, robił to z należytą powagą. Solidarność nic mu nie pomogła, lecz zdobył sympatię całego towarzystwa, a z czasem sam szef przyszedł na taką musztrę i za odwagę awansował go na dowódcę magazynu z gaciami, by tam starannie przyszywał guziki. Zajęcie nudne, ale jakże intratne w tamtych warunkach. Wtedy, gdy inni szorowali podłogi On sortował bieliznę układając ją w kostkę rozmiarami, szył guziki i pęknięcia, a gdy szefa nie było, bo oni też balowali za dnia, wydawał kiełbasę, mydło, przepustki. Jeszcze przed przysięgą awansował na pisarza, rodzaj sekretarki w sektorze „kotów”. Był jedynym, który zdał maturę. Reszta odbywała zajęcia szkoleniowe, uczyła się tego co było istotne dla formacji, uzupełniała braki edukacyjne z wczesnej młodości. Tak dobrze było przed południem. Po oficjalnych zajęciach była fala, która kształtowała charaktery, zaszczepiała odporność na stres i trudne warunki. Starsze roczniki robiły wszystko, by rzucić kotów na kolana i w takiej pozycji gnoić bez końca. Uciążliwym, lecz pożytecznym dla ogółu był czas na robienie porządków. W legendy obrosły już zajęcia porządkowe, mycie, szorowanie, obrywanie liści z drzew jesienią. W ten sposób twierdza nabierała wyglądu zadbanej przestrzeni i ładu, co nie było bez znaczenia, a młodzież uczyła się posłuszeństwa i szacunku do zawsze silniejszej władzy. Prawie zawsze czas był dobrze zorganizowany, tak by nie rozmyślać o beztroskiej wolności i leniuchowaniu. Nie zabrakło chwil na zajęcia ze sfery duchowej, a nie mającej nic wspólnego z potocznie rozumianą rozrywką. Twierdza nie była obozem wakacyjnym. Wtedy dopiero był czas na czytanie listów, a że przychodziło ich niewiele, każdy był ciekawy co też inni piszą. List, który właśnie przyszedł na jego nieszczęście był jedynym w tym dniu. Otrzymał go po obiedzie, gdy cała sala szykowała się do robienia porządków przed ćwiczeniami w rozbieraniu i składaniu sprzętu osobistego z długą lufą. W celu zapewnienia właściwego odbioru reszty słuchaczy musiał wejść na szafkę przy łóżku i czytać z dykcją, z przecinkami i kropkami cały list, na szczęście niezbyt długi. Za to wierszyk był jak modlitwa. Czytał go wolno, a cała reszta chórem powtarzała tak długo, aż wszyscy nauczyli się tego wierszyka na pamięć. Zwyczajny element fali. Gdyby Ona o tym wiedziała.

1.12. r-1. Uprzejmie dziękuję za pozdrowienia z wycieczki. Żadnej kartki nie otrzymałam od Ciebie, może pomyliłeś adresy. Prośbę Twoją postaram się zrealizować, obiecuję, że napiszę do Ciebie list jeżeli Ty zapewnisz mnie, że nie będziesz się nim chwalił do swoich znajomych, bo możemy mieć wspólnych znajomych i co wtedy, po co nam jakaś szopka. Musisz tylko wiedzieć, że nie mam zamiaru dać Ci zdjęcia tylko po to, abyś je nosił w plecaku na zajęcia i chwalił się przed kolegami. Adres jest jak najbardziej dobry. Nie wiem, czy wiesz, ale mamy wspólną znajomą. Kartkę, którą na jej adres przesłałeś do mnie otrzymałam, o czym chyba już wiesz. Jestem bardzo zazdrosna, że chcesz również jej zdjęcie. Czy będziesz jej zdjęcie nosił w plecaku tak jak moje. Ja w dalszym ciągu kocham Cię zwłaszcza, że otrzymuję od Ciebie przeźroczyste listy, które czytam nawet w śnie. Żal mi Cię bardzo, że się tak męczysz, ale jeśli Ci napiszę, że myślami jestem ciągle przy Tobie, na pewno będzie Ci lżej. Kiedyś Ci wyjaśnię co tak naprawdę się stało, lecz nie teraz, bo byłbyś na mnie zły. (podpis zmyślony, a nadawca Baśka)

*

Co za licho pomyślał i odszukał poprzedni list w plecaku. Były pisane innym charakterem, na innym papierze natomiast był jakby podobny do listu nieznajomej, który sprowokował to całe zamieszanie, lecz treść nie pasowała do żadnej. List nie wzbudził zainteresowania cenzury i choć otwarty mógł przeczytać sam dla siebie w skupieniu. Na szczęście nie było fotografii, bo trafiłaby do gabloty, gdzie trafiały wszystkie nadesłane zdjęcia dziewczyn „kotów”. Niby nic takiego złego nie było w wieszaniu fotografii w zaszklonej gablocie, lecz każde było podpisane imieniem adresata i jego numerem, a gablota miała być atrakcją dla gości, którzy przyjadą na przysięgę. Zdarzało się, że pod niektórymi imionami „kotów” wisiało na raz kilka zdjęć, a usunięcie jednego kosztowało cały żołd. Nie było dużo czasu na rozmyślania, więc list schował do przeznaczonej na ten cel kieszonki i zapomniał o nim po chwili. Zapowiadały się jakieś manewry porządkowe w sali, więc pośpiesznie zaszył się w magazynie. Gdy wrócił przed nocą, sala była pusta, wszystkich gdzieś wymiotło, łóżka wyglądały jakby przeszedł huragan. Tylko jego było nietknięte. Natychmiast domyślił się nazwy tego huraganu i aby pozostałym nie robić przykrości, że jego łóżko ocalało, rozkręcił je i przeniósł do magazynu. Odtąd tam będzie mieszkał. Skoro Huragan jego rewir oszczędził to też zaakceptuje takie posunięcie, pomyślał. Zanim zasnął w nowym miejscu, długo w samotności analizował sytuację jaka się wytworzyła w korespondencji, lecz doszedł jedynie do wniosku, że dwie lub trzy dziewczyny w zmowie robią sobie z niego żarty. Postanowił kontynuować grę. To mogła być niezła zabawa, a na pewno niezły sposób na samotność w tym piekle, które go otaczało, a którą jak się wydawało podarował mu sierżant nazywany Huragan.

10.12.r-1. Muszę się przyznać, że strasznie podoba mi się Twoje nowe imię, którym się podpisałeś. Wydaje mi się, że obecnie sezon na zmienianie imion. Och! Piszesz, że jestem zazdrosna, a ja jeszcze dodam, „cholernie”, a zwłaszcza o Ciebie. Nie gniewaj się, ale naprawdę bardzo lubię Twoje imię, niezależnie od tego, które jest prawdziwe. W pewnej chwili pomyślałam, że znowu sobie żartujesz i podstawiłeś mi jakiegoś kolegę, by do mnie napisał, ale zdradził Cię charakter pisma. Napisz czy w czasie świąt będziesz w Warszawie ponieważ mam zamiar wyjechać do ciotki i jeśli byłoby to możliwe, a nie sprawiało Ci trudności to może zadzwoniłabym do Ciebie, albo Ty do mnie. Piszesz „veto”, dobra koniec z żartami. Zdjęcia mojego nie dostaniesz, a to z wielu przyczyn między innymi nie mam odpowiedniego w tej chwili. Jestem bardzo ciekawa co to znaczy „poznałem Cię wystarczająco” i jakie z tego masz wrażenie, a więc co sądzisz o mnie. Bardzo mnie cieszy to, że tak wziąłeś moją czułość. Chyba źle to zrozumiałeś, po prostu myślałam, że ci jest bardzo źle. Cieszy mnie również to, że spełniły się całkowicie Twoje marzenia. Nie wiem tylko dlaczego te Twoje wyprawy są „piękne i smutne”. Mnie wszystko co piękne rozwesela. Piszesz, że nie rozumiesz „przeźroczyste listy”, a mnie wydaje się, że przypominasz sobie. To bardzo fajnie, że wierszyk podoba Ci się. Na razie nie napiszę kto go ułożył, może kiedyś domyślisz się. Twój wiersz jest wspaniały. Szkoda tylko, że to wszystko nie jest prawdą. Trzymaj się dzielnie.

Podpis zmyślony, nadawca Baśka, a z charakteru pisma wynikało jednak, że pisała Ona. Był pewny, że czytają sobie jego listy lub o nich rozmawiają, albo też jedna pisze za drugą. Zabawne, że proponuje mu spotkanie, gdy będzie u ciotki, albo że zadzwoni. Ciekawe skąd weźmie numer telefonu do piekła. On sam go nie znał, nie posiadał adresu pocztowego tylko numer skrytki twierdzy, a listonoszem był Huragan. Wątek „przeźroczystych listów”, którego nie rozumiał nadal pojawił się w korespondencji obu. Widocznie miały kogoś Trzeciego komu słały podobne listy i wszystko im się pokręciło. Wcale się tym nie przejmował. Siedział teraz pomiędzy półkami chciało by się powiedzieć „jęczmienia i żyta”, w magazynie, gdzie w jednej części był skład ubrań i butów z wysokimi cholewkami, pasów skórzanych, czapek bez dystynkcji i innych sprzętów do użytku codziennego, a w drugiej przytulny klub, nielegalna kantyna jako jego azyl. Urządził to miejsce z perfidną chytrością, miał bowiem dobry pomysł, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Mając w gablocie zamknięte książeczki ze stałymi przepustkami dla całej ferajny mieszkającej w tym piekle, postanowił okazać dobroć i koleżeńskość towarzyszom niedoli, by być nadal solidarny, choć odosobniony. Gdy kadra rozjechała się już do domów w sobotnie popołudnie wydawał przepustki każdemu kto miał takie życzenie. Nikt wtedy obecności nie sprawdzał, a pierwsi przepustki brali pomocnicy Huragana, by zniknąć na dwa dni. Pustostan w piekle mógł zdradzić jedynie meldunek z kuchni, że nikt nie przyszedł po prowiant, lecz grupa zainteresowana utrzymaniem zaistniałego porządku wszelkie nadwyżki suchego prowiantu lokowała w magazynie. Tu w poniedziałek półki uginały się od konserw, pęt kiełbasy, chleba i owoców deserowych. Szybko to składowisko odkrył Huragan, chyba po zapachu, więc przez cały tydzień większość Nadhuraganów przychodziła tu niby na herbatkę, konsumując aż do wyczerpania zapasów. Konspiracja była totalna, bo choć wszyscy o tym wiedzieli, nikt nie donosił. W środku piekła działała oficjalnie nielegalna, bezpłatna kantyna. Najgorzej na tym interesie wychodził On, gdyż nie mógł pójść sobie na przepustkę, by nie zawalić dostaw z kuchni, które odbywały się nocą. Nie mógł też napisać o tym w liście, gdyż nikt nie dałby temu wiary, a gdyby Ona ujawniła cokolwiek w swoim, cenzurowanym zawsze liście, powstałaby niezręczność. Interes szedł tak dobrze, że już nikt nie protestował, a grono bywające w kantynie powiększało się, grubiało i miało coraz większe zapotrzebowanie. Gdy przyszły święta, a po nich miał nadejść Nowy Rok, powstało zapotrzebowanie na prowiant „wędrowny”, taki, który miał zostać spakowany, by opuścić twierdzę. Wiadomo, wokół każdego Huragana kręcił się jakiś Wiaterek, który też chciał coś skubnąć. On z grupą dwoili się i troili, by sprostać wymaganiom. Doszło do tego, że na koniec roku prawie wszyscy wyjechali do rodzin na przepustki. Nie było innego wyjścia jak przebrać się w ubranie galowe i stanąć na opustoszałej warcie przez całe święta, w czasie Sylwestra również. Wyglądało to żałośnie. On, sekretarka Huraganii i otyli kucharze na warcie. Na szczęście pogoda nie była kapryśna i chociaż było mroźno stało się przyjemnie. On wybrał stanowisko przy tylnej bramie, daleko od ciekawych aktorek z żydowskiego teatru, które balowały w Sylwestra na tarasach i przy ogrodzeniu ze zgiętymi karkami w geście zwracania zakąsek, podtrzymywane od tyłu, aby nie upadły, przez panów we frakach. Na tylnej bramie był spokój. W sąsiedztwie były wysokie domy z balkonami. Wszystkie okna rozświetlone, gdzieniegdzie otwarte dla przewietrzenia atmosfery, zewsząd muzyka, śpiewy i krzyki. Fantastyczny Sylwester. Pod bramę co jakiś czas podchodziły panienki odporne na mróz, bo skąpo ubrane, by poczęstować się papierosem na rozgrzewkę. Zawsze tam się kręciły, wiedział o tym od wartowników. Były bardzo towarzyskie i uczynne. Za dotrzymanie towarzystwa, za papierosa były gotowe zrobić wszystko. Były ładne i zachęcające, lecz nie skorzystał z ich usług. Widział męki kolegów, którzy po takich wartach trafiali do izolatki, by podleczyć swoje klejnoty. Na szczęście tamte choroby dały się leczyć zwykłym pędzlowaniem. W rezultacie wieczory spędzone oszczędnie były i tak wystarczająco towarzyskie i przyjemne. Kamuflując szczegóły zwierzał się z tych miłych chwil swoim partnerkom w listach, a one wierzyły, co również było miłe. Wynikało to z jego wrodzonej dobroci, dzielił się nią, by innych wprowadzić w dobry nastrój. Miał sporo wolnego czasu, więc układanie romantycznych listów nie było problemem. Miała na tym skorzystać głównie Ona, rozbudzająca w sobie miłość do niego, a przez to rozbudzająca swoje uczucia w ogóle wraz z dojrzewaniem.

9.01.r-2.Bardzo się cieszę, że spędziłeś tak przyjemnie Sylwestra. Gratuluję! Bardzo mi szkoda, że nie możesz spać tylko marzysz i śnisz, a myślami powracasz do tej pięknej randki z nieznajomą wtedy jeszcze, czyli ze mną. Skoro tak dużo myślisz o naszym spotkaniu, to dlaczego opisujesz mi uciechy i radości Twojej zabawy. Piszesz, że mogłeś być w siódmym niebie, że o północy zewsząd ogarniała Cię muzyka i zgiełk sylwestrowej nocy, że przy Tobie było mnóstwo aniołów, które mogły dać Ci wszystko, lecz Ty nie chciałeś. Czy przypadkiem tymi aniołami nie były jakieś panienki, których na pewno jest wokół Ciebie wiele, bo mieszkasz przecież, jak napisałeś w środku miasta, a jednocześnie dwa kroki od plaży. Co to za plaża na Pradze. Wiem, że tam blisko przepływa Wisła, ale nie słyszałam o plażach na brzegu rzeki. Coś mi się wydaje, że chcesz mnie zdenerwować lub sprowokować, abym ja zaczęła Ci się zwierzać z moich marzeń, z tego co robię i z kim. Nie doczekasz się tego, zapewniam Cię. Jeżeli chcesz mnie doprowadzić do rozpaczy, to zamiast opisywania swoich przygód po prostu napisz mi, że mnie nie chcesz, albo przyślij mi jakieś zdjęcia Twoich panienek. Zrozumiem i pogodzę się z tym, będzie to dla mnie czarna polewka, którą wypiję dla Twojego dobra, taka już jestem. Pękasz z ciekawości jak ja się bawiłam. Oto chciałabym Ci od razu odpisać. Sylwestra spędziłam w Warszawie u ciotki, było bardzo przyjemnie, przyjemniej niż możesz sobie wyobrazić. Do domu nie mogłam przyjechać, ponieważ byłam trochę chora. A choroby nabawiłam się prawie przez Ciebie. Byłam ciekawa skąd dostaję listy, więc wsiadłam w czerwony autobus i pojechałam na drugi brzeg Wisły, gdzie Ty teraz mieszkasz, jak mi pisałeś. Ale tam jest ogromne stare miasto. Chodziłam po tej Pradze długo, pytałam ludzi jak trafić pod adres, który mi podałeś, lecz niestety zabłądziłam. Gdy podawałam numer, na który piszę, nikt nie wiedział gdzie to jest. Jakim cudem listy do Ciebie docierają. Mijałam też jakiś stary teatr, o którym wspominałeś, prosiłam w kasie o pomoc, ale tamta pani tylko głupio się uśmiechała i powiedziała, że nic nie wie. Potraktowała mnie jak jakąś panienkę z ulicy. Jeżeli wiedziała, a nie chciała zdradzić tej wiedzy, to gratuluję. Sądziłam, że istnieje tylko solidarność męska w takich sprawach, a jeżeli panie też nie chcą pomagać w odszukaniu chłopaka, to nowość dla mnie. Zmęczona i zziębnięta wróciłam do domu przed wieczorem i od razu weszłam pod koc. Długo nad tym rozmyślałam, byłam zawiedziona, że nie zobaczyłam Cię w tym ubranku uszytym na miarę, jak napisałeś, lecz później byłam zadowolona. Jeżeli ja Cię nie znalazłam, to inne też Cię nie odszukają, jestem spokojniejsza przez to. Na drugi dzień przyszedł do mnie tylko kolega złożyć życzenia Noworoczne. Pogadaliśmy i tak się skończyła moja „zabawa”, do której niejednokrotnie będę wracać wspomnieniami. (-). P.s. Napisz to co przyrzekałeś, czekam.

*

Nic dziwnego, że pani z kasy nie chciała udzielić jej pomocy. Wiedziała, że twierdza, której Ona szuka jest za budynkiem teatru, a wejście tuż obok, lecz zakamuflowane wartownią. Pani z kasy była już leciwa, grubo po czterdziestce, znała więc życie. Pod bramę co dzień przychodziły dziewczyny udające narzeczone któregoś nieszczęśnika, lecz legalnie na teren twierdzy nie miały wstępu nigdy. Przychodziły zawiedzione, porzucone, niektóre już z brzuszkami i robiły zadymę. Lepiej było unikać takich spiętrzeń. Wstęp miały tylko obyte w tym środowisku, lecz tylko po zmroku i przez tylną bramę. Ona obyta nie była, więc szans żadnych nie miała i dobrze, że sobie poszła.

16.01.r-2. List otrzymałam o godzinie siedemnastej dwie i od razu pragnę odpisać. Bardzo Cię przepraszam, ale naprawdę nie chciałam Cię obrazić. Wyczułeś, że chciałam robić Ci wymówki za to, że zaniedbujesz mnie podczas gdy ja dla Ciebie podjęłam próbę przeniesienia się do szkoły w Warszawie z nadzieją, że będziemy się spotykać. Nie wiem czy to się uda, ale spróbować zawsze można. Wcale się nie gniewam no bo przecież jesteś chłopcem i możesz się bawić kiedy tylko chcesz, tym bardziej, że nie jesteś w żaden sposób ze mną „związany”. Wręcz przeciwnie cieszy mnie to, że możesz się czasem zabawić. W pierwszej chwili myślałam, że naprawdę udało Ci się w Sylwestra gdzieś pójść, ale teraz rozumiem doskonale o czym wtedy pisałeś. Doceniam to, że nie napisałeś wprost na czym polegała tamta zabawa, że nie chciałeś mnie martwić swoimi kłopotami, przedstawiłeś to na wesoło. Współczuję Ci nawet, ale myślę, że masz tego współczucia dosyć. Masz na pewno niejedną dziewczynę, która to samo robi dla Ciebie, co ja chciałabym zrobić, ale co to się sam domyśl, bo ja się wstydzę napisać. Nie smuć się tym, że nie masz słodkiego życia, ja również nie mam. Ciotka trzyma mnie krótko i trudno mi gdzieś wyskoczyć. Teraz już wiem, że nie wolno mi Ciebie szukać, bo i tak mnie tam nie wpuszczą, a gdyby nawet mnie wpuścili to nie chciałbyś tłumaczyć się z mojej wizyty. Piszesz pytająco o „ślubie”, to bardzo pięknie, ale czy nie za długo mam czekać, powiedz sam. Piszesz, że czekasz na ten dzień od dawna, ja również myślę i łudzę się nadzieją. Gdyby przyszło mi czekać nawet dziesięć lat, to mogłabym czekać, ale pod warunkiem, że jednak będziesz przychodził na nasze spotkania. Mogłabym nic nie mówić, chciałabym abyś trzymał mnie chociaż za rękę i prowadzał gdziekolwiek. Chciałabym być przy Tobie w każdej wolnej chwili. Tych chwil jednak nie mamy oboje jak widać. Piszesz, że chyba przeniosą Cię w Bieszczady. Nie rób mi tego. Tak daleko nie mam już ciotki i nie będę mogła się tam za Tobą przeprowadzić. Tu też się nie spotykamy, lecz wiem, że sypiamy w tym samym mieście, oddychamy tym samym prawie powietrzem, patrzymy w te same gwiazdy, czuję wtedy Twoją bliskość. Nie mieszkasz ze mną, mam Cię za to w snach i marzeniach. Gdy na ulicy widzę chłopaka w dopasowanym ubranku, które znam z fotografii, biegnę za nim myśląc, że to Ty. Żebyś wiedział jakie to rozczarowanie zobaczyć, że postać za którą biegniesz jest kimś obcym. Bardzo lubię wiersze, które wynagrodzić mi muszą Twoją nieobecność przy mnie i dlatego przesyłam Ci parę. Czekam z niecierpliwością na rewanż.

Za wszystko, wszystko składam Tobie dzięki

Za gorycz łez, za pocałunków jady

Za utajone namiętności męki

Za ludzką zemstę i Twoje zdrady

Za każdy w pustce roztrwoniony poryw

Za wszystkie w życiu złudy omamienia

Lecz jedno spraw, bym Tobie od tej pory

Niedługo już znosiła dziękczynienia

19.01.r-2. Najpierw