Sekretny pokój w Auschwitz - Steve Matthews - ebook + audiobook + książka

Sekretny pokój w Auschwitz ebook i audiobook

Matthews Steve

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwie siostry zostają brutalnie rozdzielone przez wojnę. Anna trafia do nazistowskiego obozu koncentracyjnego. Danuta nie przestaje starać się o jej ocalenie, nawiązując bardzo ryzykowany kontakt z polskim podziemiem. Marzenie o ponownym spotkaniu zostaje niestety udaremnione. Szansa na zemstę pojawia się sześćdziesiąt lat później… Tragiczna i zarazem porywająca opowieść o oszustwie, odwadze i sile przetrwania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 472

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 49 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
4,4 (69 ocen)
48
12
4
1
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
epithymia

Nie polecam

O jedną gwiazdkę za dużo. Po Tatuażyście i Sekrecie Elizy myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy. A jednak... Nie ma to jak tanie porno w czasach drugiej wojny, osadzone w miejscu jednych z największych zbrodni na ludzkości. Obrzydliwe zakłamywanie historii, tworzenie nigdy nieistniejących miejsc i obrażanie pamięci ofiar wojny. Opatrywanie czegoś takiego metką "inspirowane prawdziwą historią" powinno być nielegalne.
40
annakuliberda

Nie polecam

Koszmar. Wizja australijczyka przedziwna. Można wyczytać mnóstwo o historii holokaustu, ale już np. O historii Polski już niewiele i walić babole na prawo i lewo. Wizja polskiej wsi, kompletnie nie wiem skąd. Osobno końcowa scena ze zwiezieniem Polaków jako tych, którzy maja się czuć odpowiedzialni za obozy koncentracyjne na terenie Polski pod okupacja. Poziom absurdu zwożenia „bogatych Polaków”, żeby obejrzeli zło obozów… kompletny opad rak. Aha, antysemityzm AK był, ale sprowadzenie tego do łącznie może akapitu o Józefie, to coś kompletnie żenującego. Bardzo nie polecam
10
BZAREMBO

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca, pełna emocji
00
EwaAleksiewicz-1964

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka.
00
olal91

Nie polecam

Pierwsza książka, której nie jestem w stanie skończyć. Zagraniczny autor snuje niewyobrażalną historię o bogatych Polkach i Polakach żyjących przed II wojną, błogim dzieciństwie na wsi. I to mogłabym wybaczyć. Zrezygnowałam po opisie Polek zwiezionych do tworzonego przy obozie Auschwitz burdelu, które z radością i zadowoleniem przymierzają ubrania i cieszą się na wizję oderwania od pożycia jakie miały w małżeństwie. Z szacunku do historii i przeżyć, które znam bezpośrednio z rodziny rezygnuję z dalszej lektury. Pozostaje poczucie głębokiego niesmaku i złości że tragiczne w skali świata wydarzenia zostały zamienione w chore wizje "pisarza"
00

Popularność




Część 1. Anna i Stella

Część 1

Anna i Stella

1

7 lutego 2000 Pater­son, New Jer­sey, USA

Kiedy to się stało, Stella Lom­bardo miała pięć­dzie­siąt dzie­więć lat. Już ni­gdy nie wróci do pracy, już ni­gdy się nie otrzą­śnie i zawsze będzie zada­wała sobie oraz Bogu pyta­nia, dla­czego taka okrop­ność w ogóle się wyda­rzyła i czy mogła temu w jaki­kol­wiek spo­sób zapo­biec.

Tego samego dnia po połu­dniu pod drzwiami jej domu zebrał się tłu­mek repor­te­rów. Powie­działa im, że „w życiu nie widziała cze­goś podob­nego”, a póź­niej głu­pio się poczuła, bo to oczy­wi­ste, że nie widziała – kto widział? Pytano ją, jak dobrze zna tamtą kobietę, a ona, cho­wa­jąc twarz w dło­niach, odparła:

– Jak dobrze? Jest dla mnie jak sio­stra. Jak sio­stra!

Stella i Anna pra­co­wały razem w domu opieki Pater­son Manor w New Jer­sey przez ponad czter­dzie­ści lat – w sumie tak długo, jak długo były sąsiad­kami. Stella powie póź­niej repor­te­rom, że Anna i jej mąż Leo wpa­dli do niej poprzed­niego wie­czoru, szó­stego lutego, by wspól­nie świę­to­wać z nią rocz­nicę ślubu.

Mąż Stelli, Joe, też bar­dzo lubił Annę i gdy dzien­ni­ka­rze roz­ma­wiali w drzwiach z jego żoną, poja­wił się w tle, pro­sto spod prysz­nica, świeżo ogo­lony, w spodniach, które nosił do pracy, i nie­ska­zi­tel­nie bia­łym pod­ko­szulku. Jeden z repor­te­rów zapy­tał gło­śno, co o tym wszyst­kim myśli pan Lom­bardo, a on odpo­wie­dział:

– Słu­chaj­cie, coś wam powiem. Powiem wam to: zawsze była dobrą sąsiadką, dobrą pra­cow­nicą i dobrą kobietą.

– To nie są srebrne, złote ani bry­lan­towe gody, to tak zwana pla­sti­kowa rocz­nica – powie­dział Joe pod­czas swo­jej krót­kiej mowy na wczo­raj­szym przy­ję­ciu.

Wyjął tan­detny pier­ścio­nek z czer­wo­nym oczkiem – kupiony w lokal­nym dys­kon­cie Five and Dime w dziale dzie­cię­cych stro­jów kar­na­wa­ło­wych – i wsu­nął go Stelli na palec. Wszy­scy uznali to za przedni żart, ale Stella wie­działa, że nic prócz tej dzie­cię­cej bły­skotki nie dosta­nie. Joe nie­chęt­nie się­gał do port­fela, a już zwłasz­cza gdy cho­dziło o wyda­wa­nie pie­nię­dzy na nią. Zakoń­czył swoją prze­mowę, odwra­ca­jąc się do Stelli ze sło­wami, że przede wszyst­kim – poza byciem wspa­niałą matką i tro­skliwą żoną – jest jego naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Wszy­scy wzdy­chali i kiwali gło­wami, kilka kobiet nawet ści­snęło czule dło­nie swo­ich mężów. Wszy­scy prócz Stelli. Gdyby ktoś nie znał jej wystar­cza­jąco dobrze, toby jej wyba­czył, sądząc, że nie dosły­szała wszyst­kiego, co powie­dział Joe. Ona jed­nak sły­szała, a prawda była taka, że nie uwa­żała męża za swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Naj­lep­szą przy­ja­ciółką Stelli była Anna, od zawsze, od początku. A Joe? Był ojcem i żywi­cie­lem rodziny, nikim wię­cej. Zda­niem Stelli tylko kobiety wie­dzą, czym jest praw­dziwa przy­jaźń. Nie można być jed­no­cze­śnie rodzi­cem i przy­ja­cie­lem wła­snych dzieci, tak jak nie spo­sób być mężem i przy­ja­cie­lem wła­snej żony.

Przez lata zwie­rzała się Annie z rze­czy, o któ­rych ni­gdy nie powie­dzia­łaby Joemu. Nie tylko z tych pouf­nych, dzie­liła się z nią także plot­kami na temat ich rodzin, opo­wia­dała o spra­wach, które wywo­ła­łyby wiel­kie nie­za­do­wo­le­nie Joego, gdyby znał praw­dziwe odczu­cia żony.

Stella czę­sto się skar­żyła, że mąż nie­ustan­nie wytyka jej błędy.

– Nie potrafi się powstrzy­mać od komen­ta­rza, zanim powie mi, jak coś napra­wić. Nie potrze­buję jego opi­nii ani roz­wią­zań; gdy­bym potrze­bo­wała, tobym o nie popro­siła, prawda?

Anna zawsze wysłu­chi­wała żali przy­ja­ciółki i taką samą goto­wość miała w sobie Stella. Kiedy tylko Anna chciała się wyga­dać, Stella była pod ręką. A zapo­trze­bo­wa­nie oka­zało się spore, ponie­waż Leo, mąż Anny, był rów­nie do niczego jak Joe!

Stella nie miała naj­ła­twiej­szego życia, ale to i tak nic w porów­na­niu z Anną. Opo­wie­ści o wojen­nych losach przy­ja­ciółki nie­odmien­nie budziły w niej prze­ra­że­nie oraz wdzięcz­ność, że ona sama nie musiała ni­gdy zno­sić takich potwor­no­ści. Anna widziała i robiła rze­czy, które więk­szo­ści ludzi nie mie­ściły się w gło­wie, a Stella wie­działa, że naj­gor­szego z pew­no­ścią jesz­cze nie usły­szała – Anna ni­gdy nie ujaw­niała wszyst­kiego.

Kobiety czę­sto żar­to­wały, że lokalny ksiądz jest zbędny, ponie­waż żadna z nich nie potrze­bo­wała ani jego, ani kon­fe­sjo­nału – miały sie­bie nawza­jem i na tym pole­gała praw­dziwa przy­jaźń.

Anna i Leo nie docze­kali się potomka i kiedy dzieci Stelli były małe, Anna poży­czała je z wielką rado­ścią. Jeśli pod­czas szkol­nych ferii nie zabie­rała ich do kina, zwy­kle spę­dzali czas na plaży. Uwiel­biała je roz­piesz­czać, twier­dziła bowiem, że nie ma na kogo wyda­wać pie­nię­dzy – Leo się nie liczył.

W grun­cie rze­czy stała się dla lato­ro­śli Stelli drugą mamą i nic nie cie­szyło jej bar­dziej niż wpra­wia­nie ich w zakło­po­ta­nie. Z upodo­ba­niem tań­czyła do muzyki pusz­cza­nej w gale­riach han­dlo­wych albo prze­bie­rała się i cho­dziła z nimi w Hal­lo­ween od domu do domu zbie­rać sło­dy­cze. Choć miesz­kali dosłow­nie drzwi w drzwi, dzieci noco­wały cza­sem u cioci Anny, wypo­ży­czały filmy Disneya na wideo, zaja­dały się popcor­nem i czy­tały straszne książki przy latarce. Od czasu do czasu Anna poma­gała im w lek­cjach, a gdy w wieku czte­rech i pół roku Joe junior zaczął prze­ja­wiać zain­te­re­so­wa­nie licz­bami, to wła­śnie Anna kibi­co­wała mu najbar­dziej. Bar­dzo szybko nauczył się roz­po­zna­wać cyfry cztery i trzy, a także sie­dem, dzie­więć i osiem – Anna chi­cho­tała i skar­żyła się, że ją łasko­cze, gdy wodził małymi palusz­kami po tatu­ażu na jej lewym przed­ra­mie­niu.

Gdy dzieci Stelli weszły w trudny wiek nasto­letni, zwra­cały się po radę do cioci Anny i to ona kazała im wra­cać do domu i prze­pra­szać mamę za spo­sób, w jaki się do niej odno­sili. Anna miała w sobie tyle mądro­ści i zdro­wego roz­sądku, że to, co wyda­rzyło się w domu opieki dzień po przy­ję­ciu rocz­ni­co­wym u Stelli i Joego, wyda­wało się tym bar­dziej nie­zro­zu­miałe.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jak na swój wiek Anna wciąż była nie­zwy­kle atrak­cyjną kobietą. Metr sześć­dzie­siąt pięć wzro­stu, sre­brzy­ste włosy śred­niej dłu­go­ści, nie­gdyś czarne i lśniące, figura, która na­dal nosiła zna­miona daw­nej świet­no­ści. Zaokrą­gliła się nieco tu i ówdzie, jak to się zwy­kle dzieje z wie­kiem, lecz syl­wetka klep­sy­dry i zmy­słowe krą­gło­ści na­dal rzu­cały się w oczy. Zacho­wała ide­alne pro­por­cje, była tylko odro­binę peł­niej­sza. Pomimo dłu­gich godzin w ogro­dzie pod palą­cym let­nim słoń­cem New Jer­sey miała nie­ska­zi­telną cerę, zmarszczki na twa­rzy uwi­dacz­niały się tylko przy uśmie­chu. Nic dziw­nego, że gdy wkła­dała kostium kąpie­lowy, przy­cią­gała spoj­rze­nia, nie zno­siła jed­nak komen­ta­rzy i wle­pio­nych w nią męskich oczu na plaży albo base­nie. Pewna kobieta powie­działa kie­dyś, że odda­łaby lewe ramię, by męż­czyźni patrzyli na nią tak, jak patrzą na Annę.

– Ty to masz szczę­ście!

Anna smutno się uśmie­chała.

– Ja? Szczę­ście? Gdy­byś tylko wie­działa…

Wyda­wało się, że jed­nym z nie­licz­nych ustępstw Anny wobec sta­rze­nia się było nosze­nie socze­wek kon­tak­to­wych. Co dziwne, jedna była brą­zowa, druga prze­zro­czy­sta. Oczy­wi­ście soczewki bar­dzo popra­wiały jej wzrok, lecz praw­dzi­wym powo­dem, dla któ­rego posta­no­wiła je nosić, była chęć ukry­cia się za nimi – zer­ka­jąc co rano w lustro, nie chciała widzieć swo­jego praw­dzi­wego ja. Zda­rzały się jed­nak chwile, gdy maska opa­dała, oczy z nie­wia­do­mych przy­czyn tra­ciły blask, kąciki ust wygi­nały się w pod­kowę. Działo się tak zwy­kle wtedy, gdy coś uru­cho­miło odle­głe wspo­mnie­nia z cza­sów, gdy życie wyglą­dało cał­ko­wi­cie ina­czej.

Anna Bra­niew­ska miała swoje tajem­nice.

Maleńki domek zamiesz­ki­wany przez Annę i Leo był dość asce­tyczny i nie­ska­zi­tel­nie czy­sty, ale gdyby Anna nie kosiła trawy i nie myła okien, wąt­pliwe, czy kie­dy­kol­wiek zosta­łoby to zro­bione.

Ume­blo­wa­nie było skromne, ponie­waż Leo uwa­żał, że meble nie są czymś istot­nym. Te, z któ­rymi się tam wpro­wa­dzili, słu­żyły dopóty, dopóki się nie roz­pa­dły, a i wtedy Leo sta­wał na gło­wie, by je napra­wić, zamiast wyda­wać pie­nią­dze na nowe.

Wazon był tylko jeden, usta­wiony zawsze na środku kuchen­nego stołu, zwy­kle wypeł­niony różami z ogrodu Anny. Para­pety i półki lśniły nie­na­ganną czy­sto­ścią, nie zagra­cały ich typowe domowe bibe­loty – nie uświad­czyło się tam lalek, imbrycz­ków ani malo­wa­nych tale­rzy, żadne zbędne przed­mioty nie zbie­rały kurzu.

Rze­czy nie­uży­wane na co dzień cho­wano, usu­wano z widoku. W kuchen­nej szu­fla­dzie leżały na przy­kład tylko dwa noże, dwa widelce i dwie łyżki. W kre­den­sie dwa kubki stały obok dwóch tale­rzy obia­do­wych i dese­ro­wych mise­czek. Gdy potrzebne były dodat­kowe sztućce albo naczy­nia sto­łowe, wyj­mo­wano je z pla­sti­ko­wych pojem­ni­ków usta­wio­nych jeden na dru­gim pod zle­wem.

Wnę­trze było pozba­wione nie­po­trzeb­nych mebli, pod­łóg nie zaście­lały żadne dywany czy chod­niki, na ścia­nach nie wisiały repro­duk­cje, foto­gra­fie ani obrazy. Jedyny wyją­tek znaj­do­wał się w kuchni (salo­niku, jak nazy­wała ją Anna): opra­wiona w ramki foto­gra­fia nad małym lami­no­wa­nym kre­den­sem. Przed­sta­wiała Stellę z dziećmi sto­jącą obok Anny na Coney Island. Wszy­scy mrużą oczy przed ośle­pia­ją­cym słoń­cem, dzie­ciom ście­kają po bro­dach roz­to­pione lody, Stella i Anna mają na gło­wach kolo­rowe kape­lu­sze, uśmie­chają się jak szczę­śliwe turystki. Na odwro­cie zdję­cia odręczny pod­pis Anny: Ja i moja rodzina, lato 1992.

Dzieci Stelli zawsze cie­ka­wiła prze­szłość Anny. Zadały kie­dyś pyta­nie, dla­czego w jej domu nie ma innych zdjęć. Chciały wie­dzieć, jak Anna wyglą­dała w dzie­ciń­stwie, kiedy była w ich wieku. Odpo­wie­działa im, że z powodu wojny nie miała dzie­ciń­stwa – jej życie zaczęło się dopiero w dniu, gdy przy­je­chała do Ame­ryki jako uchodź­czyni, po zakoń­cze­niu dzia­łań wojen­nych.

– I dla­tego nie masz w domu żad­nych zdjęć ani rze­czy, cio­ciu Anno? Z powodu wojny?

Joe junior zawsze był dziec­kiem, które nie wsty­dzi się pytać i wyra­żać wła­snych opi­nii.

Anna głę­boko wes­tchnęła, odrzu­ciła pierw­szą myśl, by zbyć to pyta­nie, posa­dziła docie­kli­wego chłopca przed sobą i wzięła go za ręce. Wyja­śniła, że pod­czas wojny miesz­kała w Euro­pie, a kiedy wojna się skoń­czyła, pozo­stały tylko ruiny. Całe mia­sta i mia­steczka zostały obró­cone w gruzy. W nie­któ­rych miej­scach nie ostało się kom­plet­nie nic, ani jeden budy­nek.

– Po woj­nie więk­szość ludzi nie miała do czego wra­cać. Nie było pracy, wiele osób nie miało nawet domu.

– Jak to? Tak wcale?

– Tak. Ani wychodka, ani budy dla psa.

Chło­piec skrzy­wił się, pró­bu­jąc pojąć potwor­ność tego wszyst­kiego. Otwo­rzył usta, chcąc zadać kolejne pyta­nie, lecz tym razem zabra­kło mu słów. Anna cią­gnęła:

– Trudno to sobie wyobra­zić, Joey, ale po woj­nie nie­któ­rzy ludzie nie mieli nic prócz tego, co na sobie. Wszystko zostało znisz­czone.

W kąciku pra­wego oka Anny wez­brała łza i spły­nęła po policzku. Chło­piec wycią­gnął rękę, by ją otrzeć, a wtedy Anna chwy­ciła jego drobne dło­nie i wyszep­tała:

– Nie­któ­rzy z nas stra­cili w tej woj­nie wszystko, Joey.

2

Stella i Anna rzadko się ze sobą nie zga­dzały, ale jeden temat był nie­ustan­nym przed­mio­tem dys­ku­sji: który kraj wydał naj­bar­dziej leni­wych męż­czyzn, Wło­chy czy Pol­ska? Uzgod­niły, że poje­dy­nek jest wyrów­nany, ponie­waż obie mają za mężów bez­na­dziej­nych wał­koni!

Joe dzia­łał w branży budow­la­nej, Leo zna­lazł swoje powo­ła­nie za kie­row­nicą tak­sówki, obaj sta­rali się pra­co­wać na czarno, kiedy tylko się dało. Leo trzy­mał pie­nią­dze w kuchni, w sta­rej puszce po her­ba­cie, Joe cho­wał swoje w szu­fla­dzie ze skar­pe­tami („Abso­lut­nie ostat­nie miej­sce, do któ­rego zaj­rzałby wła­my­wacz, daję słowo, wiem coś o tym!”). Obu panów łączyła jesz­cze jedna wspólna cecha: upodo­ba­nie do tra­dy­cyj­nego samo­gonu. Grappa Joego miała wiel­kie wzię­cie i była powszech­nie ceniona, Leo pędził bim­ber z ziem­nia­ków, które Anna upra­wiała w ogródku warzyw­nym za domem. Ponoć według rodzin­nej recep­tury, ponad­stu­let­niej, lecz zda­niem Anny „i tak sma­kuje jak płyn do udraż­nia­nia rur”.

Jesz­cze jedna rzecz przy­po­mi­nała Leo ojczy­znę: wędzar­nia za domem. Wycho­wu­jąc się w przed­wo­jen­nej Pol­sce, widział cza­sem, jak ojciec idzie na targ, kupuje małego świ­niaka, a potem zarzyna go i wędzi. Przez lata Leo udo­sko­na­lił wła­sną tech­nikę, prze­rzu­ca­jąc się na wędze­nie ryb. Na spe­cjalne oka­zje wsta­wał o świ­cie, ruszał na targ rybny Ful­ton w Bronk­sie, kupo­wał naj­lep­szego łoso­sia i po mistrzow­sku pre­pa­ro­wał go na podwórku za domem. Ryby Leo sły­nęły na całą oko­licę, zda­rzało się nawet, że ludzie byli gotowi pić jego ohydną wódkę, byle mieć dostęp do wybor­nej ryby.

Choć Leo upar­cie pod­trzy­my­wał tra­dy­cje wią­żące go z ojczy­stym kra­jem, jakoś dziw­nie uwie­rało go to dzie­dzic­two i na pew­nym eta­pie roz­wa­żał nawet zmianę nazwi­ska. Nie­mal się obra­żał, gdy Joe nazy­wał go ame­ry­kań­skim Pola­kiem.

– Jestem Ame­ry­ka­ni­nem, na litość boską. Nie róż­nię się od kow­boja z westernu, takiego Johna Wayne’a!

– Miano Polaka nie jest znie­wagą, przy­ja­cielu. Hej, szkoda, że nie sły­sza­łeś, jak nazy­wają u mnie w pracy Angli­ków. Bry­tol­skie dra­nie! No ale – teatral­nie zawie­sił głos – więk­szość z nich to praw­dziwe dra­nie… – A potem par­sk­nął śmie­chem. – Daj sobie spo­kój, chło­pie. Co jest z tobą, kurwa? Można by pomy­śleć, że wsty­dzisz się swo­jej pol­sko­ści!

3

Stella i Joe przy­je­chali do Ame­ryki przed wojną. Ich rodzice bez gro­sza przy duszy pra­co­wali, gdzie popad­nie, nawet w ogród­kach sąsia­dów, w któ­rych upra­wiali warzywa i sprze­da­wali je póź­niej przy dro­dze. Poznali się typo­wymi w owych cza­sach kana­łami – przed­sta­wili ich sobie przy­ja­ciele wło­skich przy­ja­ciół, któ­rych rodzina znała ich wło­skich przy­ja­ciół i wło­skie rodziny przy­ja­ciół.

Wiele lat póź­niej Stella i Joe wyda­wali przy­ję­cie z oka­zji rocz­nicy ślubu w maleń­kim ogródku ich wła­snego domu w Pater­son w sta­nie New Jer­sey. Joe poszedł na całość, przy­go­to­wu­jąc jubi­le­uszową imprezę, w przed­dzień poma­lo­wał nawet beton świeżą war­stwą zie­lo­nej farby. Gdy tylko skoń­czył, zni­kąd poja­wił się bez­domny kot, prze­sko­czył ogro­dze­nie z tyłu i prze­biegł po świe­żej far­bie. Pomimo pro­te­stów Joego Stella uparła się, by pozo­sta­wić odci­ski łap dla upa­mięt­nie­nia tej oka­zji.

Pogoda w dniu przy­ję­cia była wyjąt­kowo łagodna jak na tę porę roku, wszy­scy zebrali się więc na weran­dzie za domem, co pozwo­liło zaosz­czę­dzić na prą­dzie, ponie­waż ku nie­zmier­nemu zado­wo­le­niu Joego nie trzeba było włą­czać kli­ma­ty­za­cji. Stella pich­ciła w kuchni od tygo­dnia, a mimo to mar­twiła się, czy nie zabrak­nie jedze­nia. Na szczę­ście, jak naka­zy­wała tra­dy­cja, każdy przy­szedł z pół­mi­skiem.

Oczy­wi­ście zja­wiły się też dzieci Stelli i Joego ze swo­imi part­ne­rami. Anna przy­nio­sła jakieś fasze­ro­wane liście kapu­sty, ale więk­szość osób tylko je skub­nęła, gdyż Włosi nie jadają pol­skich potraw. Leo przy­szedł z folio­wym zawi­niąt­kiem oraz dwiema flasz­kami swo­jej ohyd­nej wódki z ziem­nia­ków. Joe otwo­rzył butelki, ponie­waż Włosi piją dar­mowy alko­hol.

Po pierw­szym kie­liszku Joe oznaj­mił:

– Nic dziw­nego, że wy, Polacy, wyglą­da­cie na takich skwa­szo­nych, skoro jecie te mdłe gołąbki i pije­cie siuśki wiel­błąda!

Wszy­scy się roze­śmiali, trą­cili kie­lisz­kami, ale sze­ro­kie uśmie­chy bły­ska­wicz­nie zamie­niły się w gry­mas, gdy paskudny bim­ber Leo wlał się w niczego nie­podej­rze­wa­jące wło­skie gar­dła.

Leo udał, że ura­ziły go komen­ta­rze na temat trunku, i urzą­dził przed­sta­wie­nie z wycho­dze­niem z przy­ję­cia.

– Idę sobie i zabie­ram swoje jedze­nie, przy­naj­mniej doce­nią mnie we wła­snym domu!

Mach­nął Joemu pod nosem folio­wym zawi­niąt­kiem.

– Co tam masz? Mam nadzieję, że nie kapu­stę?

– A skąd, w każ­dym razie nic, co by cię zain­te­re­so­wało. Tylko kilka pstrą­gów kupio­nych wczo­raj w Bronk­sie. Uwę­dzi­łem je przez noc!

Cmok­nął czubki kciuka i palca wska­zu­ją­cego na znak, że palce lizać.

Joe natych­miast zmie­nił ton.

– Leo! Leo, przy­ja­cielu, bła­gam, nie zabie­raj swo­ich pstrą­gów. Pro­szę! Ty sam możesz się stąd zmyć razem ze swoją wódką, żało­sny pol­ski jebańcu, ale zostaw nam te wspa­niałe ryby! Leo, pro­szę. Bła­gam cię!

Oto­czył barki Leo wiel­kim wło­cha­tym łap­skiem i zapro­wa­dził go do kuchni. Obaj szcze­rzyli zęby, a reszta miała ubaw.

Przy­ję­cie udało się wspa­niale, a o siód­mej Joe zaczął doma­gać się tańca mło­dej pary.

– Z moją żoneczką, jak na naszym weselu.

Uśmiech­nięci mał­żon­ko­wie sunęli po weran­dzie do pio­senki Deana Mar­tina That’s Amore. Goście śpie­wali, koły­sząc się do muzyki, Joe coraz moc­niej przy­tu­lał swoją pannę młodą. Stellę wzru­szyła ta chwila, choć na krótko, ponie­waż prze­nio­sła ją do odle­głego dnia ślubu, dźwię­ków akor­de­onu, śmie­chów i słońca w ogro­dzie rodzi­ców. Prócz tańca zapa­mię­tała, jak musiała cało­wać swo­jego świeżo upie­czo­nego męża za każ­dym razem, gdy ktoś stuk­nął nożem o talerz – albo poca­łu­nek, albo wychy­le­nie kie­liszka, który dziw­nym tra­fem cią­gle był pełny! Cóż to było za wesele… tak wiele lat temu.

Takie magiczne chwile jak ta z dnia ich zaślu­bin dawno prze­mi­nęły, zastą­piły je szara codzien­ność i nuda dłu­giego, mono­ton­nego, ale za to wier­nego związku. To, że Joe chciał zatań­czyć na ich rocz­ni­co­wym przy­ję­ciu, było miłą nie­spo­dzianką i Stella raz jesz­cze poczuła sprę­ży­stość jego kroku, gdy tuląc ją w tańcu, nie­ocze­ki­wa­nie poło­żył dłoń na jej poślad­kach.

– Hej, Giu­seppe Lom­bardo, jeśli liczysz na seks tej nocy, lepiej dobrze się zasta­nów! – krzyk­nęła ku ucie­sze wszyst­kich. Nawet dzieci się śmiały. Mama i tata byli tacy uro­czy, kiedy się wsta­wili.

Po kilku kolej­nych kie­lisz­kach przy­ci­szono muzykę i powró­cono do poga­wę­dek. Potem zaczęto nama­wiać Annę, by wyko­nała swój popi­sowy numer, słynną histo­rię „ostra­lij­ską”. Zgo­dziła się, acz nie­chęt­nie.

– Macie trzy miej­sca do wyboru. Ame­ryka, Austra­lia albo Kanada. Co wybie­ra­cie?

Bry­tyj­ski urzęd­nik, który zwró­cił się do niej z tym pyta­niem w tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym pią­tym roku, bar­dzo się spie­szył. Kolejka była długa i wyda­wało się, że więk­szość ludzi, któ­rzy prze­żyli wojnę, chce wyje­chać z Pol­ski, zanim bru­talni Rosja­nie przejmą pełną kon­trolę.

Krą­żyła pogło­ska, że mał­żeń­stwom przy­zna­wane jest pierw­szeń­stwo w migra­cji, więc Leo i Anna dołą­czyli do kolejki tuż po tym, jak Leo się jej przed­sta­wił. Oczy­wi­ście nie dys­po­no­wali żad­nym aktem ślubu, ale nie było to niczym wyjąt­ko­wym w spu­sto­szo­nej wojną Pol­sce. Dość łatwo dało się prze­ko­nać urzęd­nika, że są mężem i żoną, ponie­waż bar­dziej inte­re­so­wało go skró­ce­nie kolejki niż ofi­cjalne potwier­dza­nie wszyst­kiego, co mu powie­dziano.

Leo wydał się Annie dość sym­pa­tycz­nym czło­wie­kiem. Jemu z kolei spo­tka­nie jej było bar­dzo na rękę, nie mówiąc już o tym, że przed­sta­wiała miły dla oka widok. Wie­dział o jej związ­kach z Niem­cami i nie bar­dzo mu to paso­wało. Uwa­żał jed­nak, że razem mają więk­sze szanse na roz­po­czę­cie nowego życia w miej­scu, gdzie komu­nizm jest jedy­nie hasłem w słow­niku.

– Według alfa­betu – powie­działa Anna do bry­tyj­skiego urzęd­nika. – Idźmy według alfa­betu.

– W porządku. Zro­bione. W ciągu trzech tygo­dni znaj­dzie­cie się w dro­dze do Austra­lii, pań­stwo Bra­niew­scy. A teraz pro­szę dołą­czyć do tam­tej kolejki i podać urzęd­ni­kowi ten doku­ment, gdy was wywoła.

Przy­bił stem­pel na zadru­ko­wa­nej jed­no­stron­nie kartce papieru, na dole zło­żył swój pod­pis i wycią­gnął do nich rękę z papie­rem. Anna i Leo nie ruszyli się z miej­sca.

– Tam. Tam­ten sto­lik! – Poiry­to­wany ofi­cer ruchem głowy wska­zał im kie­ru­nek, lecz Anna i Leo jakby wro­śli w zie­mię. – Co jest? Coś nie w porządku? Rozu­mie­cie angiel­ski, prawda?

Anna była zła.

– Ostra­lia? Żadna Ostra­lia. Powie­dzia­łam: według alfa­betu. Ame­ryka jest na pierw­szym miej­scu!

– Pro­szę pani, pozwoli pani, że wyja­śnię zasady angielsz­czy­zny. Stany Zjed­no­czone Ame­ryki figu­rują w słow­niku za Austra­lią. W naszym języku litera „S” zawsze znaj­do­wała się za literą „A”, choć w pol­skim może być ina­czej i nie­wiele mnie to obcho­dzi. Pro­szę stąd odejść i dołą­czyć do tam­tej kolejki!

Pstryk­nął pal­cami w doku­ment, a Anna wyrwała mu go z ręki, mam­ro­cząc na odchodne: „Ostra­lia? Jaka, kurwa, Ostra­lia?”. Wszystko wska­zy­wało na to, że cał­kiem dobrze opa­no­wała nie­które słowa stan­dar­do­wej angielsz­czy­zny.

Anna klęła wyłącz­nie przy opo­wia­da­niu ostra­lij­skiej histo­rii i za każ­dym razem się rumie­niła. Ponie­waż jed­nak opo­wieść nie brzmiała tak samo bez słowa na „k”, na prośbę Stelli zde­cy­do­wała się je zacho­wać. Gdy tam­tego wie­czoru raczyła wszyst­kich aneg­dotą, która wzbu­dziła śmiech i spon­ta­niczne okla­ski, Stella widziała, że jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka jest myślami gdzie indziej. Przez cały tydzień Anna była w pracy jakaś nie­obecna, Stella zaś tkwiła w prze­ko­na­niu, że przy­ja­ciółka jej unika. Dla­czego?

Opo­wieść o Ostra­lii jesz­cze się nie skoń­czyła, lecz ktoś zdo­łał prze­krzy­czeć gwar.

– Zaraz, zaraz. Mówisz, że wysłano was do Austra­lii, więc jakim cudem wylą­do­wa­li­ście tutaj, w Sta­nach?

Anna kon­ty­nu­owała opo­wieść.

– Myśle­li­śmy, że jeste­śmy ska­zani na Austra­lię, ale kiedy przy­by­li­śmy do portu, przy nabrzeżu stały dwa statki, a tysiące ludzi pró­bo­wały się dostać na pokład. Wyba­da­li­śmy, który sta­tek dokąd pły­nie, wemknę­li­śmy się po tra­pie i wycze­ki­wa­li­śmy na odpo­wiedni moment, by prze­ci­snąć się obok urzęd­ni­ków i wmie­szać w tłum na pokła­dzie. Nim zdą­ży­li­śmy się obej­rzeć, byli­śmy w dro­dze do Ame­ryki! W każ­dej kabi­nie znaj­do­wało się sześć koi, wkrótce ludzie zaczęli zaj­mo­wać je parami, żeby przy­tu­lać się do sie­bie nocą, sko­rzy­sta­li­śmy więc z wol­nego miej­sca. Kilka tygo­dni póź­niej sta­li­śmy w kolejce na Ellis Island.

– Prze­cież musieli spraw­dzać wam doku­menty po przy­jeź­dzie?

– Oczy­wi­ście. Ale był koniec wojny i tłumy uchodź­ców do skon­tro­lo­wa­nia. Przy­były nas tam tysiące! Przez kilka tygo­dni tło­czy­li­śmy się na statku, gdzie bra­ko­wało sani­ta­ria­tów, potem sta­li­śmy ramię przy ramie­niu w hali przy­jęć na Ellis Island. Tyle ludzi, zro­biło się okrop­nie gorąco, smród trudny do znie­sie­nia, mówię wam. Odkryli, że Leo i ja mamy nie­wła­ściwe doku­menty, ale zauwa­żyli też, że przy­je­cha­li­śmy z obozu kon­cen­tra­cyj­nego. Stru­ga­li­śmy wariata, uda­wa­li­śmy, że to musi być jakaś pomyłka. Z początku zamie­rzali ode­słać nas z powro­tem do Pol­ski, ale ja wybuch­nę­łam pła­czem, Leo zaczął ciskać gromy na Niem­ców i pokrzy­ki­wać, że gdyby nie zaan­ga­żo­wa­nie Ame­ry­ka­nów, ni­gdy by nie ska­pi­tu­lo­wali. „Boże, bło­go­sław Ame­rykę!” A potem ze szczerą łzą w oku zaczął mówić o demo­kra­cji. Oczy­wi­ście wtedy żadne z nas nie wie­działo zbyt wiele o Sta­nach Zjed­no­czo­nych, ale Leo sły­szał o pre­zy­den­cie Lin­col­nie, nowo­jor­skich Jan­ke­sach, Myszce Miki i hot dogach, więc wymie­nił to wszystko jed­nym tchem w bar­dzo emo­cjo­nal­nej prze­mo­wie. Ja pła­ka­łam, Leo pła­kał, wokół rej­wach, zamie­sza­nie i wrzawa. Wszy­scy się dołą­czyli. „Wpuść­cie ich, na miłość boską, dość już prze­szli”. Pod­niósł się taki jazgot, że cel­nicy się pod­dali. W prze­ciw­nym razie powstałby jesz­cze więk­szy chaos. Ktoś uści­snął nam dło­nie i powie­dział: „Witaj­cie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych Ame­ryki”, a potem pod­stem­plo­wał doku­menty. I po spra­wie!

O jede­na­stej, kiedy wszy­scy się już roze­szli, Stella zastała Annę samą w kuchni. Zmy­wała naczy­nia z zamy­ślo­nym, nie­obec­nym wyra­zem twa­rzy. Stella uznała, że oto nada­rza się oka­zja, by zapy­tać, dla­czego tak dziw­nie się ostat­nio zacho­wuje, jed­nak gdy tylko zaczęły roz­ma­wiać, wto­czył się Joe i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że na­dal jest w sen­ty­men­tal­nym nastroju. Zakradł się za jej ple­cami, chwy­cił ją w pasie, a potem wyci­snął na szyi żony ckliwy poca­łu­nek.

Pół godziny póź­niej, na­dal objęci, poże­gnali się z Anną. Joe musiał prak­tycz­nie wypchnąć ją za drzwi i choć Stella mar­twiła się o przy­ja­ciółkę, on nie zamie­rzał na ten temat dys­ku­to­wać. Mogą sobie poroz­ma­wiać następ­nego dnia. A teraz trzeba się zająć pew­nymi męskimi spra­wami.

Jesz­cze drzwi się dobrze nie zamknęły, a Joe już pro­wa­dził żonę do sypialni. Stella nie miała innego wyboru, jak ulec, zgo­dziła się więc odło­żyć resztę porząd­ków do rana i pójść do łóżka z ado­ru­ją­cym ją pija­nym mężem. Zanim się roze­brała i wśli­znęła do pościeli, Joe już pra­wie spał. Puścił bąka, mruk­nął: „To ty?” i zasnął na dobre, nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi – chra­pał jak stary bor­suk z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem samo­za­do­wo­le­nia. Wie­czór był wspa­niały, przy­ję­cie nie­za­po­mniane, ale wszystko to miało zbled­nąć przy wyda­rze­niach następ­nego dnia.

4

Anna musiała odejść na eme­ry­turę z domu opieki Pater­son Manor, osią­gnąw­szy piękny wiek sie­dem­dzie­się­ciu lat. Lecz wkrótce potem popro­szono ją o powrót, kie­row­nic­two w swo­jej mądro­ści posta­no­wiło bowiem zor­ga­ni­zo­wać obwoźną biblio­tekę. Do jej obsługi potrze­bo­wano god­nych zaufa­nia wolon­ta­riu­szy, a tylko jedna osoba speł­niała te ocze­ki­wa­nia. To zaję­cie oca­liło Annie życie, tak przy­naj­mniej utrzy­my­wała, ponie­waż nie znio­słaby cią­głej obec­no­ści Leo. Na­dal jeź­dził tak­sówką, ale robił tylko krót­kie kursy parę dni w tygo­dniu, więc zazwy­czaj plą­tał się jej w domu pod nogami. Anna twier­dziła, że po dwóch tygo­dniach miała nie­mal myśli samo­bój­cze, dla­tego tele­fon w spra­wie obwoź­nej biblio­teki oka­zał się praw­dzi­wym darem losu.

Anna miała wra­że­nie, że tylko wyje­chała na waka­cje. Zapach środ­ków dezyn­fek­cyj­nych w kory­ta­rzach, brak kli­ma­ty­za­cji latem oraz prze­ni­kliwa wil­goć sza­rego kamien­nego budynku zimą – wszystko to kochała. Choć nie było jej tam zale­d­wie kilka tygo­dni, bez niej Skrzy­dło Wol­no­ści bez­sprzecz­nie nie wyglą­dało tak samo. „Ele­ment wypo­sa­że­nia”, tak opi­sała ją kie­row­niczka zmiany w mowie poże­gnal­nej. „Zawsze trzeba dbać o wysoką jakość wypo­sa­że­nia” – oto, co powie­działa kilka tygo­dni póź­niej, gdy Anna wró­ciła.

– O nie! Znowu! Kto nie zamknął tej cho­ler­nej szatni?

Po tym okrzyku nastą­pił kolejny:

– Jezu Święty, Chry­ste Panie, tym razem ta stara małpa prze­sa­dziła!

Stella ruszyła w kie­runku głosu i sta­nęła w progu jak wryta. Shar­ron Ward, jedna z pomoc­nic, trzy­mała w dwóch pal­cach jaskra­wo­czer­woną torebkę, odsu­wa­jąc ją od sie­bie na dłu­gość ramie­nia. Wykrzy­wiła z obrzy­dze­niem twarz, gdy z dol­nego rogu zaczęła wycie­kać strużka jakie­goś paskudz­twa.

Drzwiczki kilku sza­fek były otwarte (nie­ty­powo, ponie­waż wszyst­kie powinny zostać zamknięte na klucz), a uro­cza wie­kowa Joan Nevin, pen­sjo­na­riuszka z pokoju numer trzy, sie­działa przy stole w koszuli noc­nej i miała zde­cy­do­wa­nie podej­rzaną minę.

Pod­czas inda­ga­cji nikt nie przy­znał się do pozo­sta­wie­nia szatni per­so­nelu otwar­tej. Typowe zacho­wa­nie pra­cow­ni­ków Pater­son Manor – gdy coś poszło źle, nikt nie chciał brać na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści.

– Płacą mi za sprzą­ta­nie, nie za myśle­nie – burk­nęła zapy­tana o ten incy­dent jamaj­ska sprzą­taczka. – Zresztą kto obnosi się w takim miej­scu z taką torebką? To nie pokaz mody.

Sprzą­taczka miała oczy­wi­ście rację, ale Shar­ron Ward lubiła, gdy cały świat wie­dział, że ma pie­nią­dze – po byłym mężu. Twier­dziła, że nie ma potrzeby pra­co­wać, „ale kobieta musi prze­cież robić coś poży­tecz­nego ze swoim wol­nym cza­sem, prawda?”. Pen­sja zapew­niała jej pie­nią­dze na drobne przy­jem­no­ści, a czę­ste podróże do Vegas oraz stary, prze­krzy­wiony na bok cadil­lac, któ­rym przy­jeż­dżała codzien­nie na par­king, dowo­dziły, że kie­dyś miała pew­nie masę forsy. Pro­blem pole­gał na tym, że obec­nie chyba koń­czyły się jej zasoby, ale nie miała ochoty się do tego przy­zna­wać.

Shar­ron czę­sto wspo­mi­nała o swo­jej nie­ru­cho­mo­ści w mod­nym kwar­tale Tri­beca – twier­dziła, że to część ugody roz­wo­do­wej – a miesz­ka­nie nad czy­imś gara­żem w Jer­sey wynaj­mo­wała tylko tym­cza­sowo. W jej lof­cie trwa remont, ale wkrótce się do niego wpro­wa­dzi. Tak przy­naj­mniej mówiła dwa lata temu i zda­niem wszyst­kich osób w pracy musi to być jakiś cho­ler­nie gigan­tyczny remont! Shar­ron prze­cha­dzała się po kory­ta­rzach i czę­ściach wspól­nych budynku z tak aro­gancką miną i zadar­tym nosem, jakby to miej­sce było jej wła­sno­ścią. Kru­czo­czarne włosy (ani chybi peruka), mocno upu­dro­wana twarz, oczy jak paciorki i ścią­gnięte w dzió­bek usta, które nasu­wały sko­ja­rze­nie z uszmin­ko­wa­nym na czer­wono psim odby­tem.

Od tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego pią­tego roku dom opieki Pater­son Manor miał nowych wła­ści­cieli. Obie­cy­wali prze­pro­wa­dzić remont i pozbyć się okrop­nej, łusz­czą­cej się, bla­do­zie­lo­nej farby, którą poma­lo­wano ściany w cza­sie powsta­nia budynku, w tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym dru­gim roku. Więk­szość pod­łóg przy­kry­wało popę­kane szare lino­leum, nie­ustan­nie napra­wiane od lat, trudno było zna­leźć łazienkę bez wil­goci lub ple­śni przy­naj­mniej w jed­nym z naroż­ni­ków sufitu. Nowi wła­ści­ciele wpro­wa­dzili sta­tut oraz tak zwane zało­że­nia misji pla­cówki, oba doku­menty sta­ran­nie opra­wili w ramy i wywie­sili w holu recep­cji, gdzie wszy­scy je igno­ro­wali.

Więk­szość per­so­nelu wyko­ny­wała swoją pracę z wystar­cza­ją­cym sza­cun­kiem i tro­ską, nie­któ­rzy bar­dziej sumien­nie niż inni. Shar­ron Ward miała skłon­ność do zło­śli­wo­ści i bywało, że pozwa­lała sobie na zbyt wiele wobec sędzi­wych pen­sjo­na­riu­szy zamiesz­ku­ją­cych Skrzy­dło Wol­no­ści, ale jakoś zawsze ucho­dziło jej to pła­zem. Zdo­łała utrzy­mać się w pracy, ponie­waż – jak czę­sto słusz­nie zauwa­żała – „kto będzie robił coś takiego za nie­całe pięt­na­ście dolców na godzinę?”.

Do incy­dentu doszło nie­dawno, kiedy Shar­ron zmie­niała Joan Nevin pam­persa. Tuż po zdję­ciu brud­nej pie­lu­chy pani Nevin zorien­to­wała się, że nie do końca opróż­niła pęcherz, a nie miała abso­lut­nie żad­nej kon­troli nad tą funk­cją fizjo­lo­giczną. W wyniku tego nie­for­tun­nego wypadku Shar­ron musiała się prze­brać, a także zmie­nić pościel i koszulę nocną Joan. Zaj­mo­wa­nie się rze­czami wykra­cza­ją­cymi poza zakres tygo­dnio­wych obo­wiąz­ków nie odpo­wia­dało Shar­ron Ward, podob­nie jak nie odpo­wia­dał jej zapach moczu.

Słowa, jakie padły wów­czas w pokoju numer trzy, z pew­no­ścią nie były wymie­nione w sta­tu­cie pla­cówki, a kiedy Anna przy­szła spraw­dzić, co wywo­łało całą awan­turę, star­sza pani sie­działa zalana łzami. Póź­niej Anna odkryła kilka paskud­nych sinia­ków na ramie­niu Joan Nevin, które wedle Shar­ron Ward powstały wsku­tek nie­po­ro­zu­mie­nia, kiedy „ta głu­pia sta­ru­cha o mało nie upa­dła pod prysz­ni­cem”.

Kilka dni póź­niej pani Nevin naj­wy­raź­niej pomy­liła szat­nię per­so­nelu z toa­letą, choć odpo­wiedź na pyta­nie, dla­czego posta­no­wiła oddać mocz aku­rat do nale­żą­cej do Shar­ron Ward nowiut­kiej torebki firmy Coach z jaskra­wo­czer­wo­nej skóry, pozo­sta­wała tajem­nicą dla nie­któ­rych osób z Pater­son Manor… lecz nie dla wszyst­kich.

– Sły­sza­łem, co zro­biła, sły­sza­łem! – Kory­ta­rzem niósł się rechot, a tycz­ko­waty męż­czy­zna na bocia­nich nogach wiel­kimi susami wpa­ro­wał do pokoju aku­rat w chwili, gdy Anna ukła­dała Joanie w łóżku. – Wspa­niałe wia­do­mo­ści! Nada­wali przed chwilą w CNN! Znów byli­śmy nie­grzeczni, sta­ruszko, co? Podobno pierw­szo­rzędne tra­fie­nie, w sam śro­dek tar­czy za pierw­szym razem! – Wydo­był z sie­bie odgłos bomby spa­da­ją­cej z dużej wyso­ko­ści.

Pod­czas pierw­szego mie­siąca pobytu Lesa Howella w Pater­son Manor trzy­krot­nie przy­ła­pano go w łóżku z trzema róż­nymi, bar­dzo zdez­o­rien­to­wa­nymi star­szymi paniami. W kolej­nym tygo­dniu zastano go w dość jed­no­znacz­nej pozy­cji z jesz­cze inną pen­sjo­na­riuszką, która wyda­wała się tym dużo mniej prze­jęta niż inne kobiety. Ostro sprze­ci­wiła się wypusz­cze­niu go z pokoju, póki „cho­ler­nie dobrze jej nie dogo­dzi” – były to jej słowa, nie jego, jak ujaw­niono w rapor­cie z incy­dentu, który cze­kał na opi­nię docho­dzą­cego psy­cho­loga kli­nicz­nego. Pan Howell utrzy­my­wał, że doszło do nie­po­ro­zu­mie­nia i że on sam ma pro­blemy z orien­ta­cją. W każ­dym razie abso­lut­nie nie był w sta­nie „dogo­dzić” jakiej­kol­wiek kobie­cie, choć przy­znał, że chęt­nie by spró­bo­wał.

Więk­szość pen­sjo­na­riu­szy domu opieki wywo­dziła się z klasy śred­niej, opłaty za pobyt były pokry­wane z ich ogra­ni­czo­nych zaso­bów oso­bi­stych i uzu­peł­niane przez hojne rodziny. Kilka dola­rów mie­sięcz­nie to nie­wy­gó­ro­wana cena za pozby­cie się iry­tu­ją­cych sta­rych pry­ków.

Ci naj­bar­dziej samotni spę­dzali czas na patrze­niu na ogród, odgrze­by­wa­niu utra­co­nych wspo­mnień i daw­nych miło­ści, inni uda­wali, że czy­tają gazety albo roz­wią­zują krzy­żówki, lecz i oni byli pogrą­żeni w prze­szło­ści. Zda­rzali się wśród nich kar­cia­rze i ukła­da­cze puz­zli, gaduły i plot­ka­rze, spo­kojni i mało­mówni, któ­rzy lubili kolo­ro­wanki i robótki na dru­tach, żywotne kobiety jak Joanie Nevin i nie­sforni, hała­śliwi męż­czyźni jak Les Howell. Sta­no­wili zróż­ni­co­waną grupę, a Anna kochała ich wszyst­kich, podob­nie jak oni ją. Zawsze znaj­do­wała czas na poga­wędkę albo pomoc w zna­le­zie­niu opusz­czo­nego oczka czy zagu­bio­nego ele­mentu ukła­danki. Chęt­nie oglą­dała z nimi tele­no­wele i uwiel­biała słu­chać opo­wie­ści ze szczę­śliw­szych cza­sów. Nikt nie powie­działby na nią złego słowa. Nikt, prócz nowego miesz­kańca z pokoju dwa­dzie­ścia cztery, Pawła Micha­lika, który poda­wał się za Polaka.

5

Paweł Micha­lik prze­żył ostat­nie dwa lata dru­giej wojny świa­to­wej, kiedy eks­ter­mi­na­cja Żydów osią­gnęła kul­mi­na­cję, w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Był kimś w rodzaju boha­tera, uwiel­biał opo­wia­dać o swo­ich wyczy­nach każ­demu, kto chciał słu­chać, choć jego scho­ro­wana publicz­ność nie­rzadko zasy­piała, gdy glę­dził o trud­nych doświad­cze­niach i nie­doli tam­tych strasz­nych lat.

Kiedy w ośrodku przy­ci­chło począt­kowe poru­sze­nie wywo­łane obec­no­ścią boha­tera wojen­nego, więk­szość jego miesz­kań­ców zaczęła omi­jać Polaka sze­ro­kim łukiem. Był czło­wie­kiem trud­nym, odro­binę zbyt wybu­cho­wym i zaro­zu­mia­łym jak na gust innych, w końcu zaczął więc prze­sia­dy­wać w swoim pokoju, spę­dza­jąc więk­szość czasu w łóżku, gdzie w dal­szym ciągu odda­wał się prze­szu­ki­wa­niu pamięci.

Cza­sem jed­nak podej­mo­wał wysi­łek poja­wie­nia się na obie­dzie, ponie­waż wie­dział, że będzie miał tam mimo­wol­nych słu­cha­czy. Dru­gim sta­łym towa­rzy­szem Polaka – obok wybu­ja­łego ego – była srebrna pier­siówka, tak zwany oży­wiacz. Posia­da­nie alko­holu w nie­do­zwo­lo­nym naczy­niu było ści­śle zabro­nione w Pater­son Manor, ale Polak był prze­ko­nany, że per­so­nel nie ma poję­cia o spryt­nie ukry­wa­nym przez niego trunku. Mylił się – wie­dzieli, lecz posta­no­wili przy­mknąć oko. Kie­row­niczka zmiany zde­cy­do­wała się trak­to­wać Polaka tro­chę luź­niej; nie dość, że był boha­te­rem wojen­nym, to w jego kar­cie wspo­mniano o moż­li­wej demen­cji oraz począt­kach przed­wcze­snej utraty pamięci.

Polak był nowy w oko­li­cach New Jer­sey, wcze­śniej zamiesz­ki­wał z rodziną duży dom w eks­klu­zyw­nej czę­ści Flo­rydy. Nie było jasne, jak ani dla­czego przy­był do zawil­go­co­nego, pod­upa­dłego domu opieki w Pater­son, wziąw­szy pod uwagę, że to wła­śnie Flo­rydę uwa­żano za ame­ry­kań­ską sto­licę eme­ry­tów. Przy­pi­sy­wano to kwe­stiom finan­so­wym i ludzie błęd­nie przy­pusz­czali, że nie stać go już na dobre życie w Sło­necz­nym Sta­nie.

Wkrótce po zja­wie­niu się Micha­lika w Pater­son Manor kie­row­nic­two puściło w obieg arty­kuł o jego doświad­cze­niach obo­zo­wych, wycho­dząc z zało­że­nia, że może on zain­te­re­so­wać pozo­sta­łych miesz­kań­ców. Opa­trzony foto­gra­fiami tekst uka­zał się we „Flo­rida Times” kilka mie­sięcy wcze­śniej pod skrom­nym nagłów­kiem Boha­ter z obozu kon­cen­tra­cyj­nego.

Polak twier­dził, że po zatrzy­ma­niu przez Niem­ców haro­wał w fabryce, a w gaze­cie napi­sano, że jest pol­skim Żydem. Shar­ron Ward szybko zwró­ciła uwagę zain­te­re­so­wa­nych, że zgod­nie z doku­men­ta­cją medyczną Paweł Micha­lik nie został obrze­zany. „Może miał nie­prak­ty­ku­ją­cych rodzi­ców”, wywnio­sko­wała.

Pomimo zaawan­so­wa­nego wieku Micha­lik miał w sobie jakąś dys­tynk­cję oraz auto­ry­ta­tyw­ność i gdyby nie pod­upa­da­jące zdro­wie, można by było powie­dzieć, że trzy­mał się po woj­sko­wemu.

Mówiąc, led­wie poru­szał ustami, zmu­szał tym samym słu­cha­czy do kon­cen­tra­cji, a to dawało mu poczu­cie waż­no­ści. Cerę miał posza­rzałą, zie­mi­stą, cza­sem przy­bie­ra­jącą nie­mal trupi odcień, i gdy jakieś dziecko odwie­dzało krew­nego w Skrzy­dle Wol­no­ści, to albo gapiło się na Polaka z bez­piecz­nej odle­gło­ści, albo ucie­kało prze­ra­żone – zwy­kle wybie­rało tę drugą opcję.

Anna uni­kała go jak ognia. Kiedy Stella zauwa­żyła, że on zawsze sie­dzi zwró­cony ple­cami do ściany, jakby cią­gle obser­wu­jąc, Anna zaczęła przy­glą­dać mu się po kry­jomu i prze­ko­nała się, że przy­ja­ciółka ma rację. Towa­rzy­stwo Micha­lika nie­któ­rych wytrą­cało z rów­no­wagi.

Flo­rydzka gazeta dono­siła, że zdu­mie­wa­jąca histo­ria Polaka zosta­nie przed­sta­wiona w dwóch czę­ściach, i rze­czy­wi­ście: w kolej­nym nume­rze poja­wił się znowu, z doku­men­tem, który rze­komo oca­lił z tlą­cego się stosu akt nisz­czo­nych w pośpie­chu przez nie­miec­kich straż­ni­ków przed wyzwo­le­niem. Polak utrzy­my­wał, że zdo­był go pota­jem­nie. Nie tylko zawie­rał ziar­ni­ste zdję­cie jego udrę­czo­nej twa­rzy zro­bione w dniu przy­jazdu do obozu, lecz także wyszcze­gól­niał mia­sto pocho­dze­nia, kolor wło­sów, skóry i tak dalej. W rubryce zawód z jakie­goś powodu wpi­sano „urzęd­nik”, a nie „robot­nik fabryczny”. Na doku­men­cie przy­bito pie­czątkę ze sło­wem „Juden” wypi­sa­nym zło­wróżb­nie wiel­kimi lite­rami.

Wedle Ellen Ran­dolph, nie­za­leż­nej dzien­ni­karki, autorki arty­kułu we „Flo­rida Times”, Polak był wię­ziony w Wiśnicy, jed­nym z pomoc­ni­czych obo­zów gigan­tycz­nego kom­pleksu Auschwitz-Bir­ke­nau. Wiśnica dostar­czała drewno, wapno, żwir oraz, co istot­niej­sze, siłę robo­czą. Bada­nia potwier­dziły, że nie róż­niła się istot­nie od wielu innych ówcze­snych obo­zów, była miej­scem prze­zna­czo­nym do kara­nia wro­gów Rze­szy, inte­lek­tu­ali­stów, arty­stów, spo­ra­dycz­nie jeń­ców, Romów i homo­sek­su­ali­stów. Wraz z inten­sy­fi­ka­cją dzia­łań wojen­nych i kry­sta­li­zo­wa­niem się hitle­row­skiego „osta­tecz­nego roz­wią­za­nia” Wiśnica potro­iła swoje roz­miary, by pomóc w radze­niu sobie z ogrom­nym napły­wem euro­pej­skich Żydów. Stała się obo­zem zagłady, takim jak Auschwitz.

Paweł Micha­lik mówił, że prze­by­wał tam w cza­sie, gdy do obozu zaczęły przy­by­wać tysiące węgier­skich Żydów. Cheł­pił się, że był zupeł­nie inny niż oni. O ile tamci szli na spo­tka­nie swego losu „cicho i bez­wol­nie”, on przy­jął samo­zwań­czą rolę „agi­ta­tora”, by jak naj­bar­dziej krzy­żo­wać Niem­com szyki, a zara­zem utrzy­mać się przy życiu.

Twier­dził, że ukry­wał się pośród hord przy­by­szów, robiąc uniki, lawi­ru­jąc i prze­my­ka­jąc po tere­nie obozu, sypia­jąc co noc w innym baraku, uni­ka­jąc apeli, gdy tylko się dało, robiąc wszystko, by oca­lić życie. Bie­gle opa­no­wał sztukę nie­prze­by­wa­nia ni­gdy w nie­wła­ści­wym miej­scu o nie­wła­ści­wym cza­sie, acz wie­dział, że kie­dyś wyczer­pie mu się szczę­ście. „Niemcy mieli pełne ręce roboty”, zacy­to­wano jego słowa. „Na końcu było po pro­stu za dużo więź­niów. Na każdy tysiąc wysłany do komór gazo­wych następ­nego dnia przy­jeż­dżały dwa tysiące. Nie­trudno było zgu­bić się w tym tłu­mie, jeśli miało się głowę na karku”.

Micha­lik opo­wia­dał, że każdą godzinę poświę­cał sabo­to­wa­niu wysił­ków wroga. Choć było to skraj­nie nie­bez­pieczne, robił, „co trzeba”, żeby spo­wol­nić nie­miecką machinę śmierci. Dzięki niemu jego żydow­scy bra­cia mogli przy­naj­mniej pood­dy­chać nieco dłu­żej, nawet jeśli było to zale­d­wie kilka godzin.

„Bóg w swo­jej nie­skoń­czo­nej mądro­ści opu­ścił Żydów w Wiśnicy”, mówił Polak w arty­kule. „Zosta­wił nas samym sobie, byśmy umie­rali z jego imie­niem na ustach. Może o nas zapo­mniał? Posta­no­wi­łem, że usły­szy mój głos w tej otchłani nie­doli”. Dalej twier­dził, że przed wyzwo­le­niem obozu zabił kilku straż­ni­ków, któ­rzy zamie­nili jego życie w pasmo udręki. „Nad­szedł czas małego odwetu”, powie­dział.

Po publi­ka­cji dru­giej czę­ści wspo­mnień kilka ogól­no­kra­jo­wych gazet codzien­nych pod­chwy­ciło histo­rię i także zamie­ściło arty­kuły na ten temat, nawet pro­du­cenci pro­gramu publi­cy­stycz­nego 60 minut, emi­to­wa­nego w tele­wi­zji CBS, zaczęli się roz­glą­dać, czy nie skap­nie coś dla nich. Rela­cję Polaka doku­men­to­wały wycinki pra­sowe, listy oraz doku­menty, które z dumą puścił w obieg przy stole pod­czas obiadu kilka tygo­dni po swoim przy­jeź­dzie. Jego sława zata­czała coraz szer­sze kręgi.

Aż nagle pew­nego dnia Ellen Ran­dolph otrzy­mała tajem­ni­czy list z Pol­ski, który poda­wał w wąt­pli­wość wia­ry­god­ność opo­wie­ści Polaka. Ellen zro­biła to, co uczy­niłby na jej miej­scu każdy solidny dzien­ni­karz – zaczęła węszyć. Na począ­tek posta­no­wiła ponow­nie zło­żyć wizytę boha­te­rowi swo­jego arty­kułu i zadać mu wię­cej pytań. Nie bra­ko­wało jej doświad­cze­nia, udała więc, że nosi się z zamia­rem napi­sa­nia kolej­nego tek­stu okra­szo­nego więk­szą por­cją sen­sa­cyj­nych infor­ma­cji. Obrana tak­tyka nie­stety zawio­dła i kiedy pani Ran­dolph przy­była na spo­tka­nie, dzieci Pawła Micha­lika poin­for­mo­wały ją, że ojciec nagle posta­no­wił wybrać się w podróż do Europy, na stare śmieci, z sen­ty­mentu do daw­nych cza­sów, i że nie mają poję­cia, kiedy wróci. Ellen im nie uwie­rzyła. Micha­lik był zbyt wątłego zdro­wia, by wyje­chać z Flo­rydy do Pol­ski bez osoby towa­rzy­szą­cej, oni tym­cza­sem utrzy­my­wali, że podró­żuje sam i nie wia­domo, jak długo zabawi… Nie­moż­liwe.

Dal­sze docie­ka­nia potwier­dziły, że ni­gdzie nie ma dowodu, by kto­kol­wiek o nazwi­sku Micha­lik opu­ścił Stany Zjed­no­czone drogą mor­ską lub powietrzną w ciągu ostat­nich trzech mie­sięcy. Zagadka się pogłę­biała. Gdzie on się podzie­wał, a co istot­niej­sze, dla­czego znik­nął?

Poszu­ki­wa­nia trwały. Gdyby tylko pani Ran­dolph znała praw­dziwą histo­rię Pawła Micha­lika, sprze­da­łaby duszę za taką bombę – mówiłby o tym cały świat. Jed­nak to nie ambitna młoda dzien­ni­karka z Flo­rydy dopi­sała ostatni roz­dział opo­wie­ści Polaka, tylko stary wyja­dacz z „New York Timesa”, który pod­su­mo­wał wszystko sło­wami: „Życie Pawła Micha­lika jest tak nie­sa­mo­wite, że sam Ste­phen King czy John Gri­sham by tego nie wymy­ślili!”.

6

Gdy Stella wciąż jesz­cze śmiała się z tego, jak Joan Nevin nasi­kała rano do torebki Shar­ron, zauwa­żyła, że sta­ruszka się uśmie­cha. Joanie była wytrawną żar­tow­ni­sią o wod­ni­stych, jasno­nie­bie­skich oczach z czer­wo­nymi obwód­kami, na­dal skrzą­cych się szel­mow­sko, co urze­kało jej męża aż do śmierci, która nastą­piła wkrótce po jego dzie­więć­dzie­sią­tych czwar­tych uro­dzi­nach. Joan unio­sła wątłą, nie­mal szpo­nia­stą dłoń i przy­wo­łała Stellę zakrzy­wio­nym pal­cem.

– O co cho­dzi, Joanie? Czego byś chciała?

Szept sta­ruszki poniósł się w powie­trzu na nie­wi­dzial­nych moty­lich skrzy­dłach.

– Zasłu­żyła sobie!

– Kto sobie na co zasłu­żył, kochana? Mówisz o Shar­ron?

– Tak. O tej wred­nej suce Shar­ron. Zawsze mnie nie­na­wi­dziła, ale tym razem ją dopa­dłam, co? Nie­źle zala­złam jej za skórę, a nie wie jesz­cze o naj­gor­szym!

Po tej uwa­dze szel­mow­sko zachi­cho­tała. Stella zadała sobie w duchu pyta­nie, cóż może być gor­szego od nasi­ka­nia komuś do torebki.

– Pocze­kaj, aż wie­czo­rem włoży buty – cią­gnęła sta­ruszka. – Jak zdej­mie te stare, brudne teni­sówki i wsu­nie swoje śmier­dzące stopy z odci­skami w te nowiut­kie ele­ganc­kie buciki!

Shar­ron Ward kupiła sobie dro­gie na pierw­szy rzut oka botki i wło­żyła je tego dnia do pracy, żeby się wszyst­kim pochwa­lić. Były z czer­wo­nej lakie­ro­wa­nej skóry oraz zamszu, ide­al­nie dobrane do nowej torebki.

Wątła star­sza pani pochy­liła się ku Stelli i zdra­dziła jej sekret:

– Lewy but.

– Co z tym lewym butem, kochana? Joanie, o czym ty, na litość boską, mówisz? – Stella spoj­rzała w twarz pani Nevin i natych­miast poża­ło­wała tego pyta­nia.

– Nie mogłam nic pora­dzić, musia­łam, więc zała­twi­łam się do tych jej nowiut­kich butów, do lewego, jak już mówi­łam. Zro­bi­łam kupę tuż przed tym, jak mnie nakryli na siu­sia­niu do jej torebki!

Sta­ruszka zgar­biła kości­ste ramiona, głowa zawi­sła mię­dzy oboj­czy­kami, pod­ska­ku­jąc w górę i w dół, ponie­waż Joanie zaśmie­wała się ze swo­jej śmier­dzą­cej tajem­nicy niczym psotne dziecko, któ­rym zresztą zawsze była.

Stella krzyk­nęła, w jej gło­sie szok mie­szał się z zachwy­tem.

– Och, dobry Boże, Joanie! Jesteś nie­re­for­mo­walna! Mogłaś mi nie mówić!

Kilka minut póź­niej Stella była już w jadalni dla per­so­nelu. Miała nadzieję, że wpad­nie tam na Annę i opo­wie jej o naj­now­szym akcie zemsty Joan Nevin. Jeśli cokol­wiek mogłoby prze­ła­mać lody pomię­dzy Stellą a Anną, to wła­śnie opo­wieść o Joanie robią­cej kupę do ele­ganc­kich nowych butów Shar­ron Ward!

Nucąc pod nosem That’s Amore, Stella wyjęła kubek z szafki nad zle­wem i wsy­pała do niego pełną łyżkę kawy roz­pusz­czal­nej. Następ­nie otwo­rzyła lodówkę i się­gnęła po resztkę cia­sta, które przy­nio­sła rano z domu.

I wła­śnie wtedy, gdy cze­kała, aż zago­tuje się woda w czaj­niku, roze­grała się ta straszna histo­ria.

Zaczęło się od krzyku tak dono­śnego, że wszyst­kie ptaki za oknem zerwały się do lotu, a ludziom w budynku słowa zamarły na ustach.

Krzy­czał męż­czy­zna. Bez wąt­pie­nia. Gło­śno i w wiel­kiej zło­ści. Stella natych­miast wybie­gła na kory­tarz, by zoba­czyć, skąd docho­dzą odgłosy awan­tury. Oka­zało się, że z pokoju numer dwa­dzie­ścia cztery, pokoju Polaka.

– Nie rób tego! Odłóż to, ty pol­ska suko, ina­czej poża­łu­jesz. Odłóż to, mówię!

Stelli sta­nęły dęba deli­katne wło­ski na ramio­nach, puściła się bie­giem do pokoju dwa­dzie­ścia cztery i bez zapo­wie­dzi wpa­dła do środka.

Naj­pierw ujrzała sie­dzą­cego pro­sto na łóżku Polaka, wciąż jesz­cze w piża­mie, wyraź­nie dygo­czą­cego. Z roz­dzia­wio­nymi ustami i nitką śliny roz­cią­gniętą mię­dzy górną a dolną sztuczną szczęką. Miał roz­sze­rzone noz­drza i tru­pio bladą skórę. W pokoju mocno było czuć uryną. Po raz pierw­szy oczy Polaka były kom­plet­nie nie­ru­chome, wiel­kie jak spodki, wpa­trzone w kogoś sto­ją­cego naprze­ciwko, w nogach łóżka.

Stella powio­dła wzro­kiem za jego spoj­rze­niem i wtedy po raz pierw­szy zoba­czyła przy­ja­ciółkę z bro­nią w ręku. Co dziwne, Anna ani drgnęła, gdy Stella wpa­ro­wała do pokoju; nawet na sekundę nie ode­rwała oczu od Polaka. Tak jakby się jej tam spo­dzie­wała. Stella wtedy jesz­cze tego nie wie­działa, dopiero póź­niej powie­dziano jej, że trzy­many przez przy­ja­ciółkę pisto­let to luger, stan­dar­dowe wypo­sa­że­nie SS pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej. Dla niej rów­nie dobrze mogła to być zabawka, sądząc jed­nak po minie Polaka oraz trud­no­ści, jaką naj­wy­raź­niej spra­wiał Annie cię­żar broni, pisto­let był jak naj­bar­dziej praw­dziwy.

– To on, Stell. Od początku wie­dzia­łam, że to on – rzu­ciła cicho przez ramię, jakby intu­icyj­nie roz­po­znała, kto wszedł wła­śnie do pokoju.

– Jaki on?

– On. Polak. Chart. To Polak i Chart, nie rozu­miesz? Jedna i ta sama osoba. – Anna mówiła zagad­kami.

– Może odło­żysz tę broń? – wtrą­cił Polak łamią­cym się gło­sem. – Jestem boha­te­rem wojen­nym i jeśli mnie zastrze­lisz, nie zyskasz nic prócz doży­wot­niego wię­zie­nia.

Anna zaczęła wyma­chi­wać bro­nią i zaśmiała się – śmie­chem sza­leńca, który prze­ra­ził Stellę rów­nie mocno jak pisto­let.

– Ja jestem w wię­zie­niu, ty stary dur­niu, od stycz­nia tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego roku!

– Anno, o co tu cho­dzi? – zapy­tała Stella. – Mogła­byś odło­żyć broń? Anno, pro­szę, boję się. Zrób to dla mnie, odłóż pisto­let.

Polak jakby odro­binę się roz­luź­nił, usa­do­wił się wygod­niej i nacią­gnął koł­drę. Pierś falo­wała pod piżamą, oczy miał przy­mru­żone. Kąciki ust wygięły się w górę, tak jakby drwił sobie z Anny.

Serce Stelli waliło jak mło­tem. Nad górną wargą wystą­piły kro­ple potu, dło­nie zwil­got­niały. Dla­czego Anna mie­rzy do Polaka? Prze­cież nie ma poję­cia, jak się posłu­gi­wać bro­nią palną, a jed­nak wygląda na bar­dzo zde­ter­mi­no­waną.

– Pro­szę cię, Anno, odłóż broń. Pro­szę. Na pewno roz­wią­żemy pro­blem. Kim­kol­wiek jest, chyba nie warto, prawda?

– Och, Stell, bar­dzo się mylisz. Zasłu­żył sobie na to, na każdą z tych chwil i na jesz­cze wię­cej.

Po pięk­nych policz­kach Anny zaczęły spły­wać łzy, otarła twarz ręka­wem. A potem nagle zasty­gła, jakby wła­śnie wpadł jej do głowy pewien pomysł. Gło­śno kich­nęła, kil­ka­krot­nie zamru­gała powie­kami, zbie­ra­jąc siły do powzię­tej przed chwilą decy­zji. Prze­cież tego nie zrobi, nie pocią­gnie za spust, prawda?

Jed­nym celo­wym ruchem nie­mal w zwol­nio­nym tem­pie unio­sła i w pełni wypro­sto­wała prawe ramię – ręka już nie drżała, pew­nie dzier­żyła pisto­let. Anna roz­myśl­nie wsparła pod­bró­dek na oboj­czyku, zamknęła jedno oko, dru­gie zmru­żyła, patrząc wzdłuż wycią­gnię­tego ramie­nia pro­sto w celow­nik pisto­letu na linii głowy Polaka… Następ­nie kciu­kiem odbez­pie­czyła broń.

Część 2. Zabić i pojmać

Część 2

Zabić i poj­mać

7

9 stycz­nia 1940 Węgrzyn, Pol­ska

Według nie­miec­kich żoł­nie­rzy prze­mie­rza­ją­cych Pol­skę po blitz­kriegu pierw­szego wrze­śnia tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku zabi­ja­nie to pestka. Roz­ma­wiali o tym w trak­cie podróży, pod­ska­ku­jąc i tłu­kąc się na wybo­jach pośród smęt­nego, sza­rego kra­jo­brazu, gdy zbli­żali się do nie­miec­kiej gra­nicy i leżą­cych za nią pol­skich wsi. Pano­wała powszechna zgoda co do tego, że jak już się zacznie, trudno prze­stać. Pierw­szy raz był naj­trud­niej­szy, a potem to już „masowe strze­la­nie do szczu­rów”, jak ktoś zauwa­żył, a cała reszta zaśmiała się z tej ana­lo­gii, ponie­waż wła­śnie tak mini­ster Goeb­bels nazy­wał Żydów i Pola­ków: szczu­rami.

Brak oporu pod­czas dru­giej fali zasko­czył oddziały SS, które nie wzięły pod uwagę faktu, że mają do czy­nie­nia jedy­nie z chło­pami i ich rodzi­nami, a nie z wyszko­lo­nym per­so­ne­lem woj­sko­wym. Z jakąż łatwo­ścią robiło się czystki, podą­ża­jąc śla­dem eli­tar­nych oddzia­łów sztur­mo­wych, które zale­d­wie kilka tygo­dni wcze­śniej niczym nie­moż­liwa do zatrzy­ma­nia machina uto­ro­wały drogę do War­szawy. Nie­miec – to brzmi dum­nie.

Teraz tylko sprzą­tali i przy udziale drob­nych lokal­nych urzęd­ni­ków spo­rzą­dzali listy – nie­koń­czące się listy. Każda naj­drob­niej­sza rzecz musiała być udo­ku­men­to­wana i zatwier­dzona stem­plem, ponie­waż osta­tecz­nie całą doku­men­ta­cję depo­no­wano w Ber­li­nie. Führer oświad­czył, że wszyst­kie dzia­ła­nia trzeba ewi­den­cjo­no­wać, ponie­waż Niemcy two­rzą wła­śnie histo­rię. Zapew­niano ich, że są nie­zwy­cię­żeni, a zwa­żyw­szy na łatwość, z jaką wszystko im się pod­da­wało, naj­wy­raź­niej była to prawda.

Nikt nie powie­dział, jak długa jest droga do zwy­cię­stwa, sta­wało się jed­nak jasne, że skła­dała się z wielu eta­pów. Im prę­dzej upo­rają się z bie­żą­cymi zada­niami, tym prę­dzej wojna się zakoń­czy. Nale­żało dzia­łać spraw­nie także i w dru­giej fazie; SS miało roz­pra­wić się z drob­nymi sprze­ci­wami i głu­pimi narze­ka­niami (wielu ludzi będzie nie­za­do­wo­lo­nych ze zmian) i nie pozwo­lić, by kto­kol­wiek lub cokol­wiek sta­nęło im na dro­dze.

Ber­lin wpadł na dosko­nały pomysł wyko­rzy­sta­nia więź­niów do fizycz­nej pracy, wyzna­cza­jąc nie­miec­kich żoł­nie­rzy dokład­nie do tych zadań, do któ­rych się zgło­sili – walki o ojczy­znę. Pod­bite zie­mie dostar­czały licz­nej siły robo­czej, a z dotych­cza­so­wych doświad­czeń wyni­kało, że Führer miał rację – Polacy nadają się do pracy fizycz­nej i do niczego ponadto. Stoją o sto­pień wyżej od Żydów, ale to nie­wielka róż­nica.

Męż­czyźni, mając mnó­stwo czasu w trak­cie dłu­giej podróży, w cię­ża­rówce poru­szali wiele róż­nych tema­tów, a nastrój popra­wił się im jesz­cze bar­dziej, gdy zaczęli roz­pra­wiać o dodat­ko­wych korzy­ściach zwią­za­nych z „drugą falą”. Na przy­kład dostaje się naj­lep­sze kwa­tery, zwłasz­cza jeśli jest się ofi­ce­rem. Dobrze też mieć zna­jo­mego w Gestapo, ponie­waż to przy­spie­sza sprawy, a nie ma nic lep­szego, niż prze­jąć miesz­ka­nie zwol­nione nie­dawno przez jakie­goś zamoż­nego Żyda, jako że to oni mieli zawsze naj­pięk­niej­sze nie­ru­cho­mo­ści i zosta­wiali po sobie dobry jako­ściowo doby­tek. Wolno im było zabrać ze sobą tylko tyle, ile zdo­łali unieść, ku wiel­kiej korzy­ści wpro­wa­dza­ją­cego się na ich miej­sce nowego loka­tora.

Naj­więk­szymi pro­ble­mami dru­giej fali były zasoby i czas. To typowe dla Ber­lina, sie­dziby ano­ni­mo­wych biu­ro­kra­tów, któ­rzy odczy­ty­wali tre­ści zawarte mię­dzy wier­szami prze­mó­wień Führera: nie mieli poję­cia o prak­tycz­nych trud­no­ściach, z któ­rymi ci na miej­scu musieli mie­rzyć się każ­dego dnia. Tyle dobrego, że nie narzu­cali wielu zasad. Ow­szem, wszystko musiało być udo­ku­men­to­wane i odno­to­wane, prze­pro­wa­dzano kon­trole, audyty i bilanse, ale ist­niała moż­li­wość dowol­nego doboru środ­ków, byle wyko­nać zada­nie. Po pro­stu. I takie były roz­kazy. Wyko­nać!

Wtedy nade­szła pora na zabi­ja­nie. Cza­sem nie miało się wyboru, bo ina­czej spo­wal­nia­łoby się pro­ces i wyni­kłyby z tego pie­kielne kło­poty. Jeśli ktoś powo­do­wał zbędne opóź­nie­nia, nale­żało roz­pra­wić się z nim natych­miast, by móc przejść do następ­nego celu. Tylko to się liczyło.

Rolf Schro­der, naj­wyż­szy rangą Nie­miec w cię­ża­rówce, mówił o otrzy­ma­nej kore­spon­den­cji doty­czą­cej pro­ble­mów czę­ści młod­szych rekru­tów SS z likwi­do­wa­niem dużych grup – strze­la­nie przez wiele godzin do nie­uzbro­jo­nych star­szych ludzi oraz dzieci dla nie­któ­rych sta­wało się nie­zno­śne. Sprawa zaczęła nabie­rać roz­pędu, gdy do Ber­lina wpły­nęły liczne raporty z ope­ra­cyj­nych dzia­łań polo­wych. Zamiast mówić żoł­nie­rzom, by „się uod­por­nili” i wypeł­niali swoje obo­wiązki, Reichsführer Him­m­ler, który dowo­dził SS, a nawet Obersturmbannführer Eich­mann (komen­dant wszyst­kich obo­zów) poszu­ki­wali innych metod eli­mi­na­cji, by uspo­koić sytu­ację.

Wraz z sze­rze­niem się wie­ści o zakła­da­niu gett, w któ­rych tym­cza­sowo zakwa­te­ro­wy­wano Żydów, stało się jasne, że liczeb­ność się zwięk­szy. Mówiło się nawet o stwo­rze­niu pro­gramu euta­na­zji dla doro­słych, który pomógłby w roz­wią­za­niu kwe­stii prak­tycz­nych zwią­za­nych z tymi spra­wami. Wszy­scy czuli się pokrze­pieni na duchu, że Ber­lin poważ­nie trak­tuje ich obawy.

Rosyj­skich jeń­ców wojen­nych oraz pol­skich dysy­den­tów likwi­do­wano szybko, ponie­waż byli poten­cjal­nie naj­bar­dziej szko­dliwi. Pomimo tra­gicz­nego w oczy­wi­sty spo­sób poło­że­nia z jakie­goś nie­do­rzecz­nego powodu wciąż mieli w sobie zapał i deter­mi­na­cję. Im moc­niej ude­rzało się w wichrzy­cieli, tym bar­dziej rósł upór tych głup­ców. Żydów było wię­cej niż wszyst­kich innych razem wzię­tych, ale na szczę­ście zacho­wy­wali się tak bier­nie i ule­gle, że nie nastrę­czali więk­szych trud­no­ści. Znę­cano się nad nimi i ponie­wie­rano, sys­te­ma­tycz­nie bito i odczło­wie­czano do tego stop­nia, że zga­dzali się nawet pil­no­wać samych sie­bie!

Z wybra­nych for­mo­wano grupy kapo – zaufa­nych więź­niów – któ­rych zada­niem było utrzy­my­wa­nie dys­cy­pliny wśród swo­ich. Niemcy musieli mieć ubaw, gdy roz­ma­wiali o tym, że kapo ocho­czo stłuką na kwa­śne jabłko każ­dego z żółtą gwiazdą Dawida na ręka­wie! To genialny Adolf Eich­mann roz­pra­co­wał spo­sób postę­po­wa­nia tych ludzi na długo przed prze­nie­sie­niem ich do gett. Ni­gdy nie podej­mo­wali walki; sta­wali na bacz­ność, gdy im kazano, pra­co­wali do ostat­ków sił, kopali wła­sne groby, a nawet wła­sno­ręcz­nie zapeł­niali te już wyko­pane, zanim ich roz­strze­lano. Łatwiej być nie mogło. Gdyby tylko nie było ich tak wielu!

Wart uwagi jest fakt, że zda­niem czę­ści eses­ma­nów z Żydami nie było żad­nej frajdy. Gdzie pościg, gdzie polo­wa­nie? Ich ule­głość spra­wiała, że wiało nudą, więc oddziały musiały pod­trzy­my­wać swoje zaan­ga­żo­wa­nie w sprawę wszel­kimi dostęp­nymi środ­kami. Trudno mieć sza­cu­nek dla wroga, który nie sta­wia oporu.

„Brak frajdy” naj­bar­dziej doskwie­rał Kar­lowi Brau­nowi. Jego kole­dzy z cię­ża­rówki widzieli go już w akcji i nie wąt­pili, że zabi­ja­nie spra­wiało mu przy­jem­ność. Cza­sem dostrze­gali to w jego oczach – błysz­czały, gdy zaczy­nało się roz­strze­li­wa­nie. Ale dobrze było mieć go pod ręką. Kiedy Chart znaj­do­wał się w pobliżu, można było robić swoje.

8

Poranne słońce pró­bo­wało obwie­ścić swoje poja­wie­nie się na sza­rym nie­bie za zasłoną nagich drzew. Szron osa­dził się na tra­wie, lód chrzę­ścił pod kołami cię­ża­rówki tele­pią­cej się po zamar­z­nię­tym bło­cie i wybo­jach. Rolf Schro­der patrzył, jak wstaje kolejny ponury dzień pol­skiej zimy. Nie­na­wi­dził Pol­ski, jej zasnu­tego nieba i nija­kiego kra­jo­brazu. Poprzed­niego wie­czora spo­tkał się z kłó­tli­wym bur­mi­strzem spo­rego mia­sta, w końcu wycią­gnął od niego inte­re­su­jące go nazwi­ska i zatrzy­mał się tam na nocny spo­czy­nek. Przed wyjaz­dem posta­no­wił pozo­sta­wić przy­kład, dla­czego nie należy sprze­ci­wiać się SS w takich cza­sach. Przy­kład zawisł na drze­wie pod ratu­szem. A dokład­niej – trzy takie przy­kłady.

Póź­niej Schro­der wyru­szył w godzinną podróż wąskimi bocz­nymi dro­gami do maleń­kiej wio­ski Węgrzyn, dzie­sięć kilo­me­trów za nie­miecko-pol­ską gra­nicą.

Pozwo­lił sobie na prze­lotny uśmiech. Życie pod­po­rucz­nika SS oka­zało się nie takie złe, jak z początku oba­wiali się jego rodzice. Nie wal­czył na linii frontu. Los naj­wy­raź­niej mu sprzy­jał i Schro­der był prze­ko­nany, że jeśli nie będzie pako­wał się w kło­poty, prze­czeka wojnę i gdy kon­flikt zbrojny się zakoń­czy, powróci do nor­mal­nego życia, wzbo­ga­co­nego o nowe doświad­cze­nia.

Lech Bur­czyk dźwi­gnął z łóżka swoje obo­lałe ciało, prze­cią­gnął się i pod­szedł boso do okna po zim­nych deskach pod­łogi. Gdy roz­su­wał jutowe zasłony, zza któ­rych wyło­nił się kolejny mroźny pora­nek, oddech zawisł przed nim w powie­trzu pod posta­cią lek­kiego obłoczka nie­wy­po­wie­dzia­nych jesz­cze słów. Zima cią­gnęła się już długo, oka­zała się cza­sem burz­li­wym, obfi­tu­ją­cym w wyda­rze­nia wsz­częte z hanieb­nych pobu­dek. Nie­miecka inwa­zja, o któ­rej mówiło się ze stra­chem od dawna, prze­pro­wa­dzona w prze­ra­ża­jąco bły­ska­wicz­nym tem­pie, zwia­sto­wała nadej­ście nowego roku w naj­gor­szy moż­liwy spo­sób.

Zwy­kle o tej porze Lech myślał o wio­śnie i nad­cho­dzą­cych sie­wach. Ale do wio­sny pozo­stały jesz­cze dwa mie­siące, a dwa mie­siące mogą bar­dzo się dłu­żyć, gdy zależy od cie­bie życie tak wielu osób, a tym­cza­sem twój los jest w cudzych rękach.

Dobie­ga­jący osiem­dzie­siątki Lech uro­dził się w tym domu, a przed nim jego ojciec. Poko­le­nia prze­mi­jały i teraz dom nale­żał do Lecha, jego żony Zlaty i ich córki Rozy, z którą zamiesz­kały tam jej dwie nasto­let­nie córki, Danuta i Ania. Miej­sce znów wypeł­niło się ludźmi, ale na nie­szczę­ście Lecha samymi kobie­tami! Mię­dzy innymi z tego powodu zerwał z rodzinną tra­dy­cją i dbał o to, by wsta­wać o świ­cie jako pierw­szy – chcąc zakosz­to­wać ciszy i spo­koju wcze­snego poranka.

Roza była tą nie­okieł­znaną, naj­trud­niej­szą lato­ro­ślą z pię­ciorga dzieci Lecha i Zlaty, która okryła rodzinę naj­gor­szą moż­liwą hańbą. Miesz­kała ze swoim mężem Lesz­kiem (leni­wym nie­udacz­ni­kiem i wał­ko­niem, jak więk­szość męż­czyzn z Lublina, zda­niem Lecha) oraz ich pierw­szym dziec­kiem, córką Danutą, w nie­wiel­kim dzier­ża­wio­nym gospo­dar­stwie pośrodku niczego, gdzieś pod Łodzią. Gdy Roza oznaj­miła, że znowu jest w ciąży, Leszek nie przy­jął tej nowiny z rado­ścią. Jesz­cze jedna gęba do wyży­wie­nia. Lepiej, żeby tym razem uro­dził się chło­piec. Kiedy doro­śnie, będzie przy­naj­mniej poma­gać w gospo­dar­stwie. Wspól­nymi siłami jakoś dawali sobie radę, ale ledwo, a teraz stracą dochód, jaki przy­no­sił im ich loka­tor, któ­rego pokój wkrótce będzie potrzebny powięk­sza­ją­cej się rodzi­nie.

Leszek odczuje brak loka­tora. Męż­czyźni regu­lar­nie gry­wali w karty albo sza­chy i zwy­kle popi­jali razem wie­czo­rami – Leszek i cichy pod­ku­wacz koni przed­sta­wiony mu na targu przez zna­jo­mego, który zaba­wił u nich dłu­żej niż kto­kol­wiek prze­wi­dy­wał. Pod­ku­wacz koni wyglą­dał jakoś dziw­nie, tro­chę jak Cygan, miał dłu­gie, czarne, krę­cone włosy oraz oczy w róż­nych kolo­rach. Trudno było roz­gryźć, czy jest krę­ta­czem, czy ory­gi­na­łem (męż­czyźni na targu widzieli w nim krę­ta­cza, za to ich kobiety ory­gi­nała). Ale jakie to miało zna­cze­nie? W piciu dorów­ny­wał naj­tęż­szym gło­wom, a przy­ła­pany na kar­cia­nym oszu­stwie par­skał śmie­chem. Dora­biał pokąt­nym han­dlem końmi i zawsze pła­cił czynsz na czas. Zwy­kle wyko­ny­wał w domu różne drobne prace, te, do któ­rych Leszek jakoś ni­gdy nie mógł się zabrać, ponie­waż był albo zbyt zajęty, albo zbyt pijany. Drobna kwota, którą dorzu­cał do domo­wego budżetu, oraz pomoc, którą świad­czył, szybko spra­wiły, że stał się nie­zbędny.

Uprze­dzono go, że będzie musiał się wypro­wa­dzić wkrótce po naro­dzi­nach dziecka. Oka­zało się tym­cza­sem, że wyniósł się znacz­nie szyb­ciej, niż się spo­dzie­wali – już kilka godzin po przyj­ściu na świat nie­mow­lę­cia. Dzie­sięć minut póź­niej wybiegł z domu także Leszek – w pogoni za loka­to­rem.

Dopadł go na przed­mie­ściach Łodzi i nie­mal zatłukł na śmierć, następ­nie wró­cił do domu, ude­rzył Rozę pię­ścią w twarz, spa­ko­wał manatki i tyle go widziano. Roza zabrała dwójkę dzieci do gospo­dar­stwa rodzi­ców w Węgrzy­nie, powró­ciła do panień­skiego nazwi­ska i samot­nie wycho­wy­wała dzieci.

Nowo naro­dzona Ania stała się atrak­cją tar­go­wej mie­ściny: bądź co bądź nie­czę­sto widuje się na pol­skiej wsi dziecko o kru­czo­czar­nych wło­sach, jed­nym oku nie­bie­skim, a dru­gim brą­zo­wym.

W miarę doj­rze­wa­nia i wkra­cza­nia w nasto­let­niość uroda Ani coraz bar­dziej roz­kwi­tała. Zde­cy­do­wa­nie róż­niła się od paty­ko­wa­tych, jasno­wło­sych i błę­kit­no­okich dziew­cząt, które uczęsz­czały do miej­sco­wej szkoły. I choć nie­któ­rzy sądzili, że ma w sobie odro­binę cha­rak­te­ry­stycz­nej dzie­cię­cej pulch­no­ści, wkrótce stało się jasne, że tak nie jest. Natura obda­ro­wała Anię ponętną figurą oraz zachwy­ca­jącą urodą cygań­skiej kró­lo­wej, co w oczach chłop­ców dawało jej praw­dziwą prze­wagę nad innymi dziew­czę­tami, ona jed­nak przez więk­szość czasu opę­dzała się od zalot­ni­ków, zamiast ich ośmie­lać.

Danuta, star­sza o dwa lata sio­stra Ani, była bar­dzo podobna do matki – Polka z krwi i kości. Krót­kie blond włosy, owalna twarz, szla­chetny nos. Nogi do pasa, szczu­pła, zwarta budowa spor­t­smenki. Były jej pisane wiel­kie suk­cesy na are­nie spor­to­wej, ale nauka także szła jej bar­dzo dobrze, podob­nie jak Ani, zwłasz­cza języki. Dziew­czynki stały się nie­roz­łączne.

Danuta miała zde­cy­do­wa­nie więk­sze doświad­cze­nie w spra­wach ser­co­wych. Nim skoń­czyła dzie­więt­na­ście lat, była już dwu­krot­nie zako­chana i zdą­żyła zapo­mnieć, kiedy stra­ciła dzie­wic­two i kto je ode­brał. Ani udało się je zacho­wać, ale jako sie­dem­na­sto­latka zna­la­zła się pod ostrza­łem kilku ado­ra­to­rów, w tym dwóch ojców kole­ża­nek. Na razie wolała jed­nak słu­chać o wyczy­nach sio­stry, gdy leżały razem w łóżku i roz­ma­wiały do póź­nej nocy.

Żadna z nich nie bała się pracy, obie robiły w gospo­dar­stwie dziadka wię­cej, niż powinny. Miały silne ramiona i nogi – i rów­nie silne cha­rak­tery: nikt nie zadzie­rał z Bur­czy­ków­nami, a ci, któ­rzy ośmie­lali się spró­bo­wać, zawsze źle koń­czyli, zwłasz­cza chłopcy.

O ile Danuta potra­fiła wyka­zać się upo­rem, Ania zawsze była realistką, choć miała też w sobie tro­chę non­sza­lan­cji, która, jak się mówiło, pew­nego dnia może wpę­dzić ją w tara­paty. Lech i Zlata dzię­ko­wali Bogu, że obda­rzył ich tak wspa­nia­łymi wnucz­kami, choć jed­no­cze­śnie prze­kli­nali Rozę za wstyd i trudne doświad­cze­nia, które spro­wa­dziła na nich i na sie­bie. Ale koniec koń­ców rodzina to rodzina, byli sobie bli­scy jak koszula ciału. Lech czuł, że Bóg naprawdę mu bło­go­sła­wił.

Dłu­gie lata pracy na roli odci­snęły na Lechu piętno. Odkąd pamię­tał, uprawa bura­ków cukro­wych sta­no­wiła cen­trum jego wszech­świata. A teraz? Wszystko zmie­niało się z dnia na dzień, w dodatku Niemcy narzu­cili w Pol­sce ści­słe regu­la­cje żyw­no­ściowe.

Dieta pol­skich oby­wa­teli została ogra­ni­czona do sze­ściu­set pięć­dzie­się­ciu czte­rech kalo­rii dzien­nie, czyli mniej wię­cej dwu­dzie­stu pię­ciu pro­cent reko­men­do­wa­nego spo­ży­cia, Żydom przy­słu­gi­wały tylko sto osiem­dzie­siąt cztery kalo­rie. Gro­żono kon­tro­lami, wymu­szono racjo­no­wa­nie, a więk­szość pło­dów rol­nych upra­wia­nych przez takich chło­pów jak Lech zabie­rano dla nie­miec­kiej armii. Dla­tego miał prze­świad­cze­nie, że są bez­pieczni. Po co Niemcy mie­liby krzyw­dzić rol­ni­ków, któ­rzy tak ciężko pra­co­wali, by wyży­wić swo­ich panów i wład­ców? Plotki roz­sie­wane na targu były pozba­wione sensu.

Lech nacią­gnął na ramiona pat­chwor­kową koł­drę, odwró­cił się i zosta­wił swoje myśli przy oknie. Przez chwilę zasta­na­wiał się, co to za hałas dobiega gdzieś z oddali. Brzmiał meta­licz­nie, jak tłu­cze­nie metalu o metal, przy­pi­sał go więc łań­cu­chom i kłód­kom na drzwiach sto­doły, które czę­sto stu­kały bez powodu. Zano­to­wał w pamięci, że trzeba je spraw­dzić.

Gdy wró­cił do sypialni, Zlata mam­ro­tała coś przez sen. Sta­nął w drzwiach, spoj­rzał czule na kobietę, która została jego żoną w wieku pięt­na­stu lat. On sam miał zale­d­wie szes­na­ście, kiedy się pobrali. Wypeł­nione ciężką pracą życie odci­snęło na niej swoje piętno, ale była dobrą żoną i cudowną matką jego dzieci, a jesz­cze lep­szą babką. Inni męż­czyźni ze wsi (z któ­rymi Lech od czasu do czasu pił i grał w sza­chy) nie­ustan­nie klęli na swoje żony, on jed­nak nie widział żad­nego kon­kret­nego powodu do skar­że­nia się na Zlatę – bez względu na to, jak mocna była wódka albo jak późna pora!

Zlata wyśmie­ni­cie goto­wała i rzą­dziła w domu jak wszyst­kie pol­skie kobiety. Cza­sem bywała trudna, co u Polki nie było niczym wyjąt­ko­wym, ale żyli zgod­nie, a na pewno lepiej, niż się wielu spo­dzie­wało lata temu, kiedy się ze sobą zeszli.

Tar­gowe plotki zawsze wywo­ły­wały w Zla­cie panikę i od kiedy po raz pierw­szy doszły ją słu­chy o nie­miec­kiej inwa­zji, nie prze­spała spo­koj­nie żad­nej nocy. Lech stale zapew­niał ją, że nic im nie grozi. Niemcy polują na Żydów. „Pol­skę nie­raz już najeż­dżano w prze­szło­ści i praw­do­po­dob­nie na tym się nie skoń­czy, ale wziąw­szy wszystko pod uwagę, Hitler potrze­buje takich jak my, by wyży­wić swoją armię”, uspo­ka­jał któ­ryś raz z kolei. Oto nada­rzała się oka­zja do zaro­bie­nia w końcu tro­chę gro­sza, acz­kol­wiek kosz­tem cudzego nie­szczę­ścia, ale tak to już w życiu bywa.

W dro­dze do kuchni Lech pozwo­lił sobie na uśmie­szek i wspo­mniał roz­mowę z poprzed­niego dnia przy obie­dzie. Zlata jak zwy­kle widziała wszystko w czar­nych bar­wach i już po raz drugi zepsuła bigos! Doło­żył drewna pod kuch­nią, dmu­chał, póki nie wystrze­lił pło­mień i nie spo­wił szczap, posta­wił na fajerce ron­del z wodą. Słońce wstało nie­całe pół godziny wcze­śniej, ale było dość widno. Ponie­waż artre­tyzm Zlaty zimą się zaostrzał, Lech z przy­jem­no­ścią zano­sił żonie kubek gorą­cej her­baty, by mogła nie­spiesz­nie wstać z łóżka i roz­po­cząć dzień.

Nie mógł się docze­kać wie­czora. O siód­mej on i kilku innych męż­czyzn ze wsi miało się zebrać w domu jego kuzyna na par­tyjkę sza­chów, roz­mowy o poli­tyce, spo­rcie i inwa­zji, wspólne pale­nie papie­ro­sów i picie domo­wego bim­bru. Był to jego ulu­biony czas w tygo­dniu, tylko dla niego, z dala od kobiet.

Sie­dząc przy sta­rym drew­nia­nym stole, owi­nięty koł­drą, którą Zlata uszyła mu ręcz­nie na dzie­siątą rocz­nicę ślubu, znów usły­szał na zewnątrz jakieś postu­ki­wa­nia. Tym razem był pewien, że to nie łań­cu­chy na drzwiach sto­doły. Dźwięk był zbyt gło­śny i zbyt mecha­niczny, jakby pod dom zaje­chał jakiś pojazd.

Trzask drzwi potwier­dził, że się nie myli.

Lech nie znał nikogo, kto miałby auto. Prawdę mówiąc, pierw­szy raz ktoś odwie­dził go samo­cho­dem kilka dni temu, kiedy miej­scowi urzęd­nicy przy­byli zatwier­dzić roczny limit bura­ków cukro­wych. Może wró­cili po wię­cej infor­ma­cji albo zapo­mnieli o coś zapy­tać. Ale nie zja­wia­liby się o świ­cie. Przy­je­cha­liby w godzi­nach urzę­do­wych – chyba że jest jakiś pro­blem.

Lech wstał od stołu, sły­sząc, jak dwie pary cięż­kich bucio­rów tupią na ścieżce pro­wa­dzą­cej do domu. Nim doszedł do połowy kory­ta­rza, ktoś już koła­tał do drzwi.

Lech miesz­kał w Węgrzy­nie całe swoje życie. Od czasu do czasu jeź­dził na targ do dużego mia­sta, do Kra­kowa, i poza poby­tem w woj­sku ni­gdy nie sły­szał innego języka niż pol­ski. Tym razem, kiedy szyb­kim kro­kiem po raz ostatni tego ranka pod­cho­dził do fron­to­wych drzwi, usły­szał głos mówiący po nie­miecku:

– Öffnen. Otwie­rać. Schnell, szyb­ciej, schnell!

9

Prze­klęte drzwi zablo­ko­wały się jak zwy­kle w zimie i kiedy Lech zdo­łał wresz­cie otwo­rzyć je szarp­nię­ciem, sta­nął twa­rzą w twarz z nie­miec­kim żoł­nie­rzem celu­ją­cym z kara­binu w jego pierś oraz dru­gim, trzy­ma­ją­cym w ręku pod­kładkę do pisa­nia. Lech momen­tal­nie zastygł.

Naj­wy­raź­niej dowo­dził ten z pod­kładką, choć bar­dziej przy­po­mi­nał bla­dego urzęd­nika pań­stwo­wego niż ofi­cera nie­miec­kiej armii.

– Herr Bur­czyk?

Lech w odpo­wie­dzi ski­nął głową. Nie­miec z listą zadzie­rał nosa, stał z ołów­kiem w ręku, odha­cza­jąc nazwi­ska, i sta­rał się ukryć przed Lechem powo­do­wane zim­nem drże­nie gołej ręki.

Lechowi bar­dziej nie podo­bał się ten chudy z kara­bi­nem. Mróz mu naj­wy­raź­niej nie prze­szka­dzał, spra­wiał wra­że­nie kogoś, kto lubi szu­kać guza, a głę­boko osa­dzone czarne oczy tylko to potwier­dzały. Lech czuł, że przy odro­bi­nie szczę­ścia oraz ele­men­cie zasko­cze­nia mógłby w razie potrzeby sprząt­nąć ich oby­dwu pomimo dość zaawan­so­wa­nego wieku. Ale wtedy dostrzegł w tle dwóch innych uzbro­jo­nych eses­ma­nów palą­cych papie­rosy na tyłach cię­ża­rówki. Wie­dział, że nie ma wyboru, musi współ­pra­co­wać. Mimo lodo­wa­tego powie­trza, które wpa­dło do kory­ta­rza i pene­tro­wało głę­biej, Lech cier­pli­wie cze­kał, aż ten dowo­dzący znów prze­mówi. Ten moment cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność, zda­wał się trwać całe wieki, choć w rze­czy­wi­sto­ści upły­nęło zale­d­wie kilka sekund.

Gdy Nie­miec w końcu się ode­zwał, jego głos brzmiał obo­jęt­nie i mimo że Lech kom­plet­nie nic nie zro­zu­miał, ścier­pła mu skóra na karku. Nie miał czasu na zasta­no­wie­nie, ponie­waż od razu oszo­ło­mił go ogłu­sza­jący huk wystrzału, po któ­rym roz­bły­sło ośle­pia­jące świa­tło i coś wybu­chło mu w piersi, odrzu­ca­jąc go w tył. Osu­nął się na pod­łogę, zosta­wia­jąc za sobą na ścia­nie resztki swego życia w postaci gru­bej czer­wo­nej smugi.

Dwaj Niemcy omi­nęli prze­szkodę w postaci zwłok i skie­ro­wali się w głąb pustego kory­ta­rza, z deter­mi­na­cją zmie­rza­jąc w stronę drzwi na jego końcu.

Nagłe hałasy wybu­dziły Zlatę z głę­bo­kiego snu, a sły­sząc prze­ra­ża­jący odgłos wystrzału odbi­ja­jący się od ścian cia­snego kory­ta­rza, gwał­tow­nie wypro­sto­wała się na łóżku i wle­piła wzrok w drzwi sypialni. Od cięż­kich kro­ków zbli­ża­ją­cych się do jej pokoju trzę­sły się deski pod­łogi, wywo­łu­jąc drże­nie wody w szklance na noc­nym sto­liku. Do środka wtar­gnęli dwaj męż­czyźni, więc przez wzgląd na skrom­ność Zlata odru­chowo pod­cią­gnęła koł­drę pod brodę. Nastą­pił kró­ciutki kon­takt wzro­kowy, a potem Zlata prze­nio­sła spoj­rze­nie na otwarte drzwi i dostrze­gła leżące w kory­ta­rzu zakrwa­wione ciało męża.

Wtedy widziała go po raz ostatni, a w zasa­dzie nie zdą­żyła zoba­czyć niczego wię­cej, ponie­waż z lufy kara­binu chu­dego żoł­nie­rza śmierć wypa­dła z impe­tem po raz drugi w ciągu nie­spełna minuty. Zlata leżała na łóżku z roz­łu­paną głową, a wyrwane z poduszki pie­rze deli­kat­nie uno­siło się w powie­trzu, po czym miękko lądo­wało na bro­czą­cym ciele.

Czas miał klu­czowe zna­cze­nie, dla­tego Schro­dera fru­stro­wało, że nie zna­lazł dwóch dziew­cząt z listy. Ten idiota bur­mistrz, któ­rego wywlókł poprzed­niego wie­czoru z ratu­sza, wisiał teraz na drze­wie w rynku wraz z dwoma innymi urzęd­ni­kami. Wcze­śniej nie­chęt­nie wydał listę wszyst­kich rodzin z dziew­czę­tami w wyma­ga­nym wieku, które zamiesz­ki­wały oko­liczne wsie, a dla dobra jego wła­snej rodziny uczci­wie podał nazwi­ska. Bur­czy­ko­wie byli pierwsi na liście.

Wykrzy­czano roz­kazy, chudy żoł­nierz z kara­bi­nem poma­sze­ro­wał do sąsied­niego pokoju, chwilę póź­niej w domu huk­nął kolejny strzał. Nagie ciało Rozy zwi­sało z łóżka niczym porzu­cona lalka.

Pozo­stały jesz­cze jedne drzwi.

Karl Braun wpa­ro­wał do środka i wresz­cie zna­lazł drżącą ze stra­chu sie­dem­na­sto­let­nią Anię, wypro­sto­waną jak struna, sie­dzącą w łóżku z białą jak płótno twa­rzą. Pod­szedł do niej cięż­kim kro­kiem i wycią­gnął ją za włosy. Krzy­czała.

– Rasch, rasch, szybko!

Wlókł ją za sobą kory­ta­rzem nad zwło­kami dziadka, przez kałużę jego krwi, po czym cisnął ją na zamar­z­nięty próg. Potem pod­niósł koł­drę leżącą obok ciała star­szego męż­czy­zny i rzu­cił ją dziew­czy­nie trzę­są­cej się jak prze­ra­żone szcze­nię i patrzą­cej wiel­kimi jak spodki oczami.

Dowo­dzący, ten, który, jak dowie się póź­niej Ania, nazy­wał się Rolf Schro­der, ponow­nie spraw­dził listę – bra­ko­wało jed­nej dziew­czyny. Wła­śnie miał naka­zać grun­tow­niej­sze prze­szu­ka­nie domu, gdy nagle usły­szał jakieś odgłosy z sypialni Ani. Ruchem głowy wska­zał pokój, instru­ując Brauna, by wró­cił tam i się rozej­rzał. Może to ta druga dziew­czyna. Niech ją szlag, opóź­nia sprawy.

Chudy żoł­nierz szybko ruszył we wska­za­nym kie­runku i od razu się zorien­to­wał, że ktoś jest w sza­fie. Pew­nie ta druga. Roz­ka­zał jej wyjść. I nic, choć wyła­pał jakiś dźwięk. Coś jak chlip­nię­cie. Na dwo­rze cię­ża­rówka włą­czyła już sil­nik, wie­dział, że czas nagli. Pod­niósł kara­bin, puścił serię i usły­szał stłu­miony odgłos upa­da­ją­cego w sza­fie ciała.

Spod naroż­nika drzwi wypły­nęła strużka krwi, zbie­ra­jąc się w kałużę na drew­nia­nej pod­ło­dze.

Przy cię­ża­rówce Schro­der zapy­tał, co się wyda­rzyło.

– Nie chciała wyjść, więc… – Braun wzru­szył ramio­nami i wsiadł do szo­ferki.

– Spraw­dzi­łeś? Potwier­dzi­łeś, że to ona?

– Jasne, że ona, a kto inny? Tak czy owak było mnó­stwo krwi.

– Sche­is­skopf!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki